:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson
2 posters
Egon Munch
07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:56
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
07.01.2001
Aleja bukinistów tętniła życiem mimo chłodu, który wypełnił nawet wąskie, zakrzywione ulice miasta, wdzierając się w odsłonięte policzki pąsowym odcieniem wypieków – ludzie nachylali się z entuzjazmem nad rozstawionymi wzdłuż niej kramami, rozmawiali głośno i podrygiwali rytmicznie, niekiedy całkiem mimowolnie, w rytm wypełniającej okolicę muzyki, której uporczywy, sztampowy refren wdzierał się złośliwie w pulsujące skronie. Egon pocierał tymczasem nerwowo popękane, zakrwawione knykcie, próbując rozgrzać skostniałe palce, długie i kościste, wystające z wełnianej okrywy sparciałych rękawiczek, które skutecznie zakrywały naznaczone pieczęcią śródręcze, lecz nie zapewniały ciepła, zmuszając, by z uporem sięgał dłońmi do cudzych kieszeni, chwytał nimi zmięte banknoty, drobne błyskotki, okrągłe, srebrne monety, a przy tym również skrawki ciepła, krótkiego i ulotnego, zaklinowanego w miękkim materiale czyjegoś grubego, zimowego płaszcza, kurtki obitej aksamitnym futrem z norek, wypchanej pierzem parki; za którymś razem ściągnął nawet lśniącą, złotą obrączkę ze smukłego palca jednej z kobiet i teraz obracał ją ostrożnie, przesuwając opuszką po nierówności wewnętrznego grawera.
Zimą słońce zachodziło wcześniej, chyląc się leniwie ku linii horyzontu, niknąc pomiędzy wzrastającymi wokół kamienicami i rzucając na okolicę długą poświatę, od której wszystko ciemniało i zakwitało purpurą, a barwny, wesoły świat wokół zaczynał więdnąć, wydzielając pierwsze opary majaczącego w oddali zmierzchu, sprawiającego, że złote promienie przeobrażały się w chłodną, błękitną łunę nadchodzącej nocy. Dzieci, dotąd radosne i hałaśliwe, cichły, otulane ramieniem rodziców, rozmowy sunęły ku odmiennym torom, a stragany bukinistów, choć wciąż otwarte, nabrzmiały, nabierając tajemniczej atmosfery – miejsce, upchnięte ciasno pomiędzy szerokie arterie starego miasta, nasycało się charakterem, jak gdyby zaraza zmroku sunęła po brukowanym podłożu niczym wąż, a wszystko, czego dotknęła, oplatało się zwartym kokonem mistyczności. Na ulice wychodzili artyści – ci mniej poważani, bezimienni i ezoteryczni, ci, w których ławicę mógł wtopić się niezauważony.
Przystanął na rogu alei, w miejscu, gdzie ta zakrzywiała się obłym łukiem, którego przedłużenie prowadziło boczną drogą, uwypukloną szerokimi czołami kocich łbów, na plac centralny. Spod głębokiego, naciągniętego na czoło kaptura zniszczonej, ciemnozielonej bluzy wyłaniał się jedynie błysk jego szalbierczego uśmiechu, krzywe zęby odznaczające się na tle wąskich, nieco spierzchniętych warg, dłonie tasowały tymczasem talię kart, których wygrawerowane błyszczącym lakierem symbole przyciągały wzrok naiwnych przechodniów, zatrzymujących się przed nim w nadziei, że za kilka talarów przepowie im los, obieca pomyślność w nadchodzącym roku. Niekiedy chwytał ich łypnięcia spod kałuży cienia, jaka rozciągała się na bladym płótnie jego twarzy, w rozszerzonych ciemnością źrenicach odnajdując bezmyślną ufność, sztubacką lekkomyślność, a niekiedy nawet trwożliwą błagalność, która spośród wszystkich emocji, jakie doświadczał, była mu najprzyjemniejsza – istniała w niej pewna władczość, pragnienie triumfu wyszarpnięte z bezdennej studni wspomnień. Kiedy pasaż przerzedził się nieco, uniósł ostrożnie głowę, wspierając lewy bark o konstrukcję jednego ze straganów, po czym taksując wzrokiem pojedynczych przechodniów, którzy szli spokojnym, choć nieco poganianym przez wicher krokiem pomiędzy szpalerami ulicznych antykwariuszy. Kalafonia uważnego spojrzenia rozbłysła w końcu pojedynczymi cętkami nakrapiającej ją rdzy, wyławiając – jak drapieżnik ze stada nieświadomych, przeżuwających wiechlinę antylop – młodego mężczyznę, który szedł wystarczająco blisko, by mógł w raptownej impulsywności wyciągnąć ku niemu dłoń i zacisnąć palce kurczowo na okrytym kurtką przedramieniu.
– Norny nigdy się nie mylą. – zaczął enigmatycznie, pozwalając, by zagadkowy, nieco wyzywający uśmiech rozsunął się pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, gdy nieznajomy spojrzał na niego odruchowo, a jego zielonkawe oczy błysnęły w świetle nachylonej zza pleców latarni, sprawiającej, że jego własny cień rozciągał się zniekształconą sylwetką po nierównej fakturze alei. Rozkurczył nieco uchwyt, rozkładając w przeciwnej dłoni wachlarz kart, których symbole odbiły żółtą poświatę ulicznej lampy, po czym zawirowały w powietrzu tanecznym piruetem, układając się w łuk i opadając z powrotem na powierzchnię otwartej dłoni. – Chcesz wiedzieć, co szepczą mi o tobie?
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:56
Zżółknięte strony wertowanej książki niemal kruszyły się pod wpływem dotyku, gdy Neptúnus przeglądał ją z pewnego rodzaju nabożnością, ślizgając się wzrokiem po zamkniętej w niej treści i inspirujących rycinach stworzonych, aby towarzyszyć opowieści, która szeptała do niego spośród kartek, wypowiadana szelestem przewracanych stron. Chociaż już od lat mógł swobodnie przechadzać się alejkami bukinistów, czy wstąpić do pierwszej lepszej księgarni, to w takich chwilach zawsze towarzyszyło mu uczucie pewnego uniesienia. W cyrku nie mogli czytać. Munchowie nie zapewniali im żadnych zabawek, a co dopiero pozwalających na rozwój wyobraźni lektur. Za baśnie służyły im nocne gawędy snute wraz z teatrem cieni rozgrywanym na chropowatej ścianie drewnianego wozu, na tle migoczącej w ciemnościach świecy. Dziecięce dłonie przekształcały się w majestatyczne smoki unicestwiane przez odważnych rycerzy, nad szczytami gór ułożonych z odpowiednio ukształtowanego koca odbijającego ich zarys na prowizorycznym teatralnym ekranie, wznosiły się ptaki, Odyn przecinał horyzont na swoim wierzchowcu Sieipnirze, chociaż dzieciaki nie do końca znały kryjącą się w tym micie historię. Skazane były na tworzenie własnych klechd przekazywanych z ust do ust od najmłodszych lat, z dala od spojrzeń i słuchu Munchów, według których wolny czas należało poświęcać jedynie na ćwiczenie kolejnych numerów i doskonalenie posiadanych darów.
Moneta przekazana z rąk do rąk, transakcja sfinalizowana wymianą uprzejmych uśmiechów, książka przyjemnie ciążąca w głębokiej kieszeni płaszcza. Mógł następnie swobodnie zanurzyć się w otaczającej go barwnej iluzji, tworzonej nie tylko przez kładące się na ulicach kolory zachodzącego słońca i grę świateł, ale i ulicznych muzyków i artystów. Ich występy zamykały tę część miasta w osobliwej bańce przywodzącej na myśl miraż codzienności. Wciągnął w płuca mroźne powietrze, wypuszczając je zaraz w formie obłoku nieco zasłaniającego twarz. Dostosował rytm swoich kroków do tempa powracających do domów tłumów, przerzedzających się coraz wyraźniej o tej porze dnia, gdy na horyzoncie coraz odważniej rysował się księżyc, zapowiedź wcześnie zapadającej nocy.
Dotyk był nagły, zupełnie zaskakujący, chociaż w podobnym tłumie nie trudno było o przypadkowe zetknięcie się ze sobą ciał przemierzających alejki w wieczornym pośpiechu. W pierwszej chwili chciał strącić z ramienia dłoń niemile widzianego natręta, podobnie jak pozbywa się drobnego pyłu, który osiada na materiale wierzchniego okrycia. Zatrzymał się w połowie gestu, sparaliżowany enigmatycznością usłyszanych słów, a oczy odruchowo uniosły się ku błyskowi bazyliszkowego uśmiechu wyzierającego spod kaptura. Słowa przyciągnęły go ku mężczyźnie niby magiczną nicią, którą nie tak łatwo było przerwać. Mimowolnie śledził wzrokiem rozpostarty przed sobą wachlarz kart, światło ulicznych latarni igrało z błyskiem zdobiących je figur, które błyskawicznie przedefilowały mu przed oczami zanim zdążył przyglądnąć się chociaż jednej z nich.
- Ich szepty nie niosą ze sobą niczego dobrego - odparł, instynktownie sięgając dłonią ku talii kart, wyciągając spośród nich tę jedną, zupełnie przypadkową - chociaż w jego umyśle tłukło się do tygodni przekonanie, że nie czekało go nic dobrego, jego świat drżał w posadach, kolejne wydarzenia obdzierały go z pozorów dotychczasowego szczęścia, czego przykryć nie mogła nawet otaczająca ich wieczorna, artystyczna iluzja.
Moneta przekazana z rąk do rąk, transakcja sfinalizowana wymianą uprzejmych uśmiechów, książka przyjemnie ciążąca w głębokiej kieszeni płaszcza. Mógł następnie swobodnie zanurzyć się w otaczającej go barwnej iluzji, tworzonej nie tylko przez kładące się na ulicach kolory zachodzącego słońca i grę świateł, ale i ulicznych muzyków i artystów. Ich występy zamykały tę część miasta w osobliwej bańce przywodzącej na myśl miraż codzienności. Wciągnął w płuca mroźne powietrze, wypuszczając je zaraz w formie obłoku nieco zasłaniającego twarz. Dostosował rytm swoich kroków do tempa powracających do domów tłumów, przerzedzających się coraz wyraźniej o tej porze dnia, gdy na horyzoncie coraz odważniej rysował się księżyc, zapowiedź wcześnie zapadającej nocy.
Dotyk był nagły, zupełnie zaskakujący, chociaż w podobnym tłumie nie trudno było o przypadkowe zetknięcie się ze sobą ciał przemierzających alejki w wieczornym pośpiechu. W pierwszej chwili chciał strącić z ramienia dłoń niemile widzianego natręta, podobnie jak pozbywa się drobnego pyłu, który osiada na materiale wierzchniego okrycia. Zatrzymał się w połowie gestu, sparaliżowany enigmatycznością usłyszanych słów, a oczy odruchowo uniosły się ku błyskowi bazyliszkowego uśmiechu wyzierającego spod kaptura. Słowa przyciągnęły go ku mężczyźnie niby magiczną nicią, którą nie tak łatwo było przerwać. Mimowolnie śledził wzrokiem rozpostarty przed sobą wachlarz kart, światło ulicznych latarni igrało z błyskiem zdobiących je figur, które błyskawicznie przedefilowały mu przed oczami zanim zdążył przyglądnąć się chociaż jednej z nich.
- Ich szepty nie niosą ze sobą niczego dobrego - odparł, instynktownie sięgając dłonią ku talii kart, wyciągając spośród nich tę jedną, zupełnie przypadkową - chociaż w jego umyśle tłukło się do tygodni przekonanie, że nie czekało go nic dobrego, jego świat drżał w posadach, kolejne wydarzenia obdzierały go z pozorów dotychczasowego szczęścia, czego przykryć nie mogła nawet otaczająca ich wieczorna, artystyczna iluzja.
Egon Munch
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:56
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Matka lubiła żartować, że jej syn potrafił oszukiwać, jeszcze zanim nauczył się chodzić – powtarzała te słowa z przekąsem, ilekroć jej ciemne, przenikliwe spojrzenie wydobywało z jego mimiki znamiona kłamstwa, zaciskała swoje zimne, kościste palce na wystającym spod rękawa, dziecięcym nadgarstku, zmuszając, by rozprostował dłoń i wypuścił trzymanego w niej cukierka, lepkiego od potu i spadająca ze stukotem na drewniane panele podłogi, obtaczając się cienką, popielatą warstwą kurzu. Szybko nauczył się obawiać gorliwości, z jaką potrafiła wychwycić jego najdrobniejsze błędy i przewinienia – lekkie zachwianie równowagi podczas kroczenia po cyrkowej linie, nerwowe drgnięcie lewego kącika ust, kiedy skrywał przed nią fragmenty prawdy, pojedyncza, srebrna moneta zalegająca na dnie kieszeni; bywał przekonany, że jej źrenice potrafiły przenikać materię jego myśli i wżynać się swym bolesnym ostrzem w nieprzyzwoite fragmenty świadomości, wyławiając wszystkie te zdrożne niegodziwości, które pragnął przed nią ukrywać, których się wstydził bądź lękał, a o których ona zawsze wiedziała, czujna i dociekliwa, jak wąż namierzający swoje ofiary jedynie poprzez ciepło, jakie emituje ich skóra. Był wtedy jeszcze dzieckiem, tchórzliwym i zazdrosnym, kłaniającym się nisko i uśmiechającym tak, by nie było widać jego krzywych, pożółkłych zębów. Tamten Egon jednym spojrzeniem zdradzał przed matką swoją słabość, pozwalał, by dygotały mu dłonie, gdy sięgał nimi do cudzych kieszeni i świszczał oddech, ilekroć wysiłek wyciskał powietrze z płuc tak, jak wyciska się kwaśny sok z nabrzmiałej cytryny – był jak ranne zwierzę, które należałoby dobić. Nowy Egon, ten, który przetrwał, dobił go z przyjemnością.
Podniósł lekko głowę, rozchylając kąciki warg, kiedy mężczyzna spojrzał w jego stronę, dając tym samym do zrozumienia, że nie zamierza wyrwać przedramienia z ciasnego uścisku – ze smukłą twarzą, wąską kaskadą nosa i zielonymi oczami, które w słabym, wieczornym świetle odznaczały się wokół źrenicy ledwie cienką, lśniącą obręczą, wydał mu się wyjątkowo przystojny, choć niepewna, prawie pozbawiania wyrazu fizjonomia upodabniała go do wszystkich poprzednich klientów, tłocznego korowodu życiorysów, które przetaczały się przez jego dłonie, ograbiane z tego, czego pragnęły najmocniej. Jego rysy, poważne i nieco znużone, powracały do niego głuchą echolalią bladego rozpoznania, w półmroku gwarnej, zatłoczonej uliczki nie były jednak wystarczająco klarowne, by poruszyć zębatymi mechanizmami pamięci, niechętnej by powracać w głęboką, mroczną studnię przeszłości, której odległe jęki uciszał gwałtownie, nim zdołałyby wpisać się w rytm refrenu jego nowego życia – toksyny narkotycznych substancji pozostawiały jego umysł gładki jak zalane oliwą morze, a brutalność zadawanych sobie okaleczeń rugowała napięcie, jakie narastało pod jego sztucznie wygładzoną taflą.
– Tylko jeśli się ich boisz. Norny wiedzą więcej, niż ujawniają nawet najmądrzejszym z bogów. – odparł przewrotnie, poszerzając uśmiech, który błysnął w kałuży zakrywanej kapturem twarzy, po czym wyciągnął wachlarz kart w stronę nieznajomego, pozwalając, by ten instynktownie sięgnął po jedną z nich, nie wiedząc jeszcze, że zatrzymując palce na cienkiej, tekturowej powierzchni, odbijał na niej nie tylko unikalny wzór swych linii papilarnych, lecz również wierną kalkę swych pragnień. Ruchem dłoni złożył resztę talii, która skryła się w głębi kieszeni, po czym płynnym, bezdźwięcznym ruchem okrążył mężczyznę tak, by stanąć za jego lewym ramieniem i nachylić się do przodu, wbijając roziskrzone, bursztynowe spojrzenie w wizerunek kwitnący połyskującym złotem na tle ciemnego tła – postać zwieszona głową w dół z oplecionego winoroślą pnia i dłońmi ukrytymi za tarczą pleców, by nie sposób było dostrzec ich ułożenia; wisielec. – Norny oczekują od ciebie poświęcenia. – odparł przycichłym głosem, zbliżając wargi do jego ucha, po czym znów przechodząc do przodu, by stanąć przed nim z pewnym osobliwym wyrazem zadowolenia, rozrysowanym na wąskiej linii ust. – Odyn wisiał na drzewie przez dziewięć nocy, zanim wszechświat zdradził mu sekret run, złożył ofiarę z samego siebie, by jednym okiem móc spojrzeć dalej i jaśniej niż kiedykolwiek patrzył dwojgiem. W życiu nie można uzyskać niczego, nie poświęcając czegoś w zamian; sądzisz, że mógłbyś podążyć w jego ślady? – głos miał płynny i melodyjny, a sięgając dłonią po kartę, patrzył mężczyźnie prosto w oczy – dopiero kiedy palce zetknęły się z jej krawędzią, ukazując wyrwany z umysłu strzępek kradzionego pragnienia, drgnął wyraźnie, a uśmiech na jego twarzy zbladł, przeobrażając się w grymas zdjętej niepokojem grozy.
Podniósł lekko głowę, rozchylając kąciki warg, kiedy mężczyzna spojrzał w jego stronę, dając tym samym do zrozumienia, że nie zamierza wyrwać przedramienia z ciasnego uścisku – ze smukłą twarzą, wąską kaskadą nosa i zielonymi oczami, które w słabym, wieczornym świetle odznaczały się wokół źrenicy ledwie cienką, lśniącą obręczą, wydał mu się wyjątkowo przystojny, choć niepewna, prawie pozbawiania wyrazu fizjonomia upodabniała go do wszystkich poprzednich klientów, tłocznego korowodu życiorysów, które przetaczały się przez jego dłonie, ograbiane z tego, czego pragnęły najmocniej. Jego rysy, poważne i nieco znużone, powracały do niego głuchą echolalią bladego rozpoznania, w półmroku gwarnej, zatłoczonej uliczki nie były jednak wystarczająco klarowne, by poruszyć zębatymi mechanizmami pamięci, niechętnej by powracać w głęboką, mroczną studnię przeszłości, której odległe jęki uciszał gwałtownie, nim zdołałyby wpisać się w rytm refrenu jego nowego życia – toksyny narkotycznych substancji pozostawiały jego umysł gładki jak zalane oliwą morze, a brutalność zadawanych sobie okaleczeń rugowała napięcie, jakie narastało pod jego sztucznie wygładzoną taflą.
– Tylko jeśli się ich boisz. Norny wiedzą więcej, niż ujawniają nawet najmądrzejszym z bogów. – odparł przewrotnie, poszerzając uśmiech, który błysnął w kałuży zakrywanej kapturem twarzy, po czym wyciągnął wachlarz kart w stronę nieznajomego, pozwalając, by ten instynktownie sięgnął po jedną z nich, nie wiedząc jeszcze, że zatrzymując palce na cienkiej, tekturowej powierzchni, odbijał na niej nie tylko unikalny wzór swych linii papilarnych, lecz również wierną kalkę swych pragnień. Ruchem dłoni złożył resztę talii, która skryła się w głębi kieszeni, po czym płynnym, bezdźwięcznym ruchem okrążył mężczyznę tak, by stanąć za jego lewym ramieniem i nachylić się do przodu, wbijając roziskrzone, bursztynowe spojrzenie w wizerunek kwitnący połyskującym złotem na tle ciemnego tła – postać zwieszona głową w dół z oplecionego winoroślą pnia i dłońmi ukrytymi za tarczą pleców, by nie sposób było dostrzec ich ułożenia; wisielec. – Norny oczekują od ciebie poświęcenia. – odparł przycichłym głosem, zbliżając wargi do jego ucha, po czym znów przechodząc do przodu, by stanąć przed nim z pewnym osobliwym wyrazem zadowolenia, rozrysowanym na wąskiej linii ust. – Odyn wisiał na drzewie przez dziewięć nocy, zanim wszechświat zdradził mu sekret run, złożył ofiarę z samego siebie, by jednym okiem móc spojrzeć dalej i jaśniej niż kiedykolwiek patrzył dwojgiem. W życiu nie można uzyskać niczego, nie poświęcając czegoś w zamian; sądzisz, że mógłbyś podążyć w jego ślady? – głos miał płynny i melodyjny, a sięgając dłonią po kartę, patrzył mężczyźnie prosto w oczy – dopiero kiedy palce zetknęły się z jej krawędzią, ukazując wyrwany z umysłu strzępek kradzionego pragnienia, drgnął wyraźnie, a uśmiech na jego twarzy zbladł, przeobrażając się w grymas zdjętej niepokojem grozy.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:57
Na niebie miał zaraz jeszcze wyraźniej zabłysnąć księżyc, niemal w swej pełnej krasie, chociaż już nieco nadgryziony naturalną fazą comiesięcznego cyklu. Pocałować miał swą delikatną poświatą okalające Stare miasto mury obronne, kładąc się cieniem na kostce brukowej Placu Centralnego, przedzierając się delikatnie przez znajdującą się nieopodal gardziel Małej Bramy. Pamiętał, że to księżycowe światło w jakiś przedziwny sposób wpływało zawsze na zgromadzoną w cyrkowym namiocie publiczność, jeszcze żarliwiej wzniecając w niej ogień rozpalającego serce entuzjazmu, który sprawiał, że i oni, drobne, zagubione w świecie dzieciaki wzrastały ponad temperamentnym okrzykiem tłumu. Po spektaklu, gdy podążali ścieżką do sypialnianych wozów, ich cienie wyciągały się w lunarnych promieniach nocnego światła. Wmawiali sobie wtedy, spoglądając na swoje karykaturalnie wyrośnięte sylwetki, że to lśnienie gotowe było pozwolić im przenosić góry, co w ich dziecięcych umysłach oznaczało przede wszystkim wyzwolenie się z okrutnej władzy Munchów. Szybko tracili nadzieję, gdy znowu wrzucano ich do ciemnicy wozów, wprost na twardą drewnianą podłogę, z dala od magii bijącej od księżycowej łysiny. Ten gest gwałtownie wyrywał ich ze sfery marzeń, podobnie jak dzisiaj nagły dotyk na ramieniu wytrącił go z zamyślenia, był jak bolesne podszczypywanie podświadomości. Może właśnie dlatego, gdy jego wzrok na ułamek sekundy zawisł na wiszącej na niebie żółtawej kuli, aby ponownie spocząć na przekrwionych oczach nieznajomego, wróciły do niego tamte myśli, tamto chwilowe uniesienie i wiara w feeryczną moc księżycowego światła. Bo od tygodni znowu tracił wiarę. W cokolwiek.
Nie rozpoznał go, chociaż jego zżółknięty uśmiech, wykrzywiony nie tylko charakterystycznym uniesieniem kącików ust, ale i krzywizną niezadbanych zębów, był jak niesprecyzowane echo odbijające się się głucho od ścian świadomości. Neptúnus mimowolnie zmarszczył brwi, opanowała go fala nagłej nieufności, było jednak za późno, żeby się wycofać, palce już ślizgały się po gładkiej powierzchni kart, a umysł niezależnie od jego woli, złakniony był czekającej na niego wróżby. Czekał na słowa nieznajomego, instynktownie zapragnął natychmiast spić je z jego ust, jakby liczył na to, że ich znaczenie przyniesie ze sobą rozwiązanie, na nowo wskaże mu drogę, powie mu jaki kierunek powinien obrać.
Początkowo zupełnie się rozczarował, dostrzegając w tym wyświechtanym frazesie zapowiedź oszustwa. Norny wiedzą więcej. Z jego ust wydobyło się mimowolne prychnięcie, przez moment spoglądał na ulicznego guślarza z nieskrywaną odrazą, ten jednak okrążył go w kilku niemal kocich ruchach, nieco przygarbiony, złowieszczy w swym nagłym, postarzającym go przygarbieniu. Finnurson dopiero wtedy spojrzał w stronę trzymanej przed oczami karty, ich spojrzenia skrzyżowały się w jednym punkcie - zwisającym głową w dół wisielcu. Wzdrygnął się, czując na swoim policzku cuchnący oddech mężczyzny, nie poruszył się jednak, nie odsunął gwałtownie, uważnie wsłuchując się w ciąg dalszy jego wypowiedzi.
- Poświęcenia? Nie za dużo mi już odebrały? - wysyczał, odwracając się gwałtownie, zbliżając się do nieznajomego tak blisko, że ich nosy niemal się stykały, teraz to Egon musiał czuć ciepło neptunusowego oddechu na swoim policzku. - A czy mam w ogóle jakiś wybór? Norny jak dotąd nigdy nie pytały mnie o zdanie - rzucił jakby po głębszym zastanowieniu, chociaż od wcześniejszego syku minęło zaledwie kilka sekund.
Echo głosu nieznajomego rezonowało w jego umyśle, dotykając struny przeszłości, zahaczając o zasłonę niechcianych wspomnień. Kruczy dostrzegł jak uśmiech nieznajomego blednie, zapada się w wychudzonej, wyraźnie przemęczonej, zniszczonej używkami twarzy. Ten gasnący fałszywy grymas okazał się kopniakiem wymierzonym prosto w pamięć.
Zanim się obejrzał, jego dłoń zacisnęła się na wątłej szyi, a twarz wykrzywiła się nieludzko - ciało rozpoznało Egona wcześniej niż umysł. Palce rozluźniły się równie szybko jak oplotły się na bladej skórze. Popchnął go mimowolnie w stronie pobliskiej ściany kamienicy, spoglądając na niego ze wstrętem. Był jeszcze za bardzo otumaniony i zdjęty niedowierzaniem, aby zdobyć się na coś więcej. Głos ugrzązł mu w zaciskającym się w bolączce przeznaczenia gardle. Ty.
Nie rozpoznał go, chociaż jego zżółknięty uśmiech, wykrzywiony nie tylko charakterystycznym uniesieniem kącików ust, ale i krzywizną niezadbanych zębów, był jak niesprecyzowane echo odbijające się się głucho od ścian świadomości. Neptúnus mimowolnie zmarszczył brwi, opanowała go fala nagłej nieufności, było jednak za późno, żeby się wycofać, palce już ślizgały się po gładkiej powierzchni kart, a umysł niezależnie od jego woli, złakniony był czekającej na niego wróżby. Czekał na słowa nieznajomego, instynktownie zapragnął natychmiast spić je z jego ust, jakby liczył na to, że ich znaczenie przyniesie ze sobą rozwiązanie, na nowo wskaże mu drogę, powie mu jaki kierunek powinien obrać.
Początkowo zupełnie się rozczarował, dostrzegając w tym wyświechtanym frazesie zapowiedź oszustwa. Norny wiedzą więcej. Z jego ust wydobyło się mimowolne prychnięcie, przez moment spoglądał na ulicznego guślarza z nieskrywaną odrazą, ten jednak okrążył go w kilku niemal kocich ruchach, nieco przygarbiony, złowieszczy w swym nagłym, postarzającym go przygarbieniu. Finnurson dopiero wtedy spojrzał w stronę trzymanej przed oczami karty, ich spojrzenia skrzyżowały się w jednym punkcie - zwisającym głową w dół wisielcu. Wzdrygnął się, czując na swoim policzku cuchnący oddech mężczyzny, nie poruszył się jednak, nie odsunął gwałtownie, uważnie wsłuchując się w ciąg dalszy jego wypowiedzi.
- Poświęcenia? Nie za dużo mi już odebrały? - wysyczał, odwracając się gwałtownie, zbliżając się do nieznajomego tak blisko, że ich nosy niemal się stykały, teraz to Egon musiał czuć ciepło neptunusowego oddechu na swoim policzku. - A czy mam w ogóle jakiś wybór? Norny jak dotąd nigdy nie pytały mnie o zdanie - rzucił jakby po głębszym zastanowieniu, chociaż od wcześniejszego syku minęło zaledwie kilka sekund.
Echo głosu nieznajomego rezonowało w jego umyśle, dotykając struny przeszłości, zahaczając o zasłonę niechcianych wspomnień. Kruczy dostrzegł jak uśmiech nieznajomego blednie, zapada się w wychudzonej, wyraźnie przemęczonej, zniszczonej używkami twarzy. Ten gasnący fałszywy grymas okazał się kopniakiem wymierzonym prosto w pamięć.
Zanim się obejrzał, jego dłoń zacisnęła się na wątłej szyi, a twarz wykrzywiła się nieludzko - ciało rozpoznało Egona wcześniej niż umysł. Palce rozluźniły się równie szybko jak oplotły się na bladej skórze. Popchnął go mimowolnie w stronie pobliskiej ściany kamienicy, spoglądając na niego ze wstrętem. Był jeszcze za bardzo otumaniony i zdjęty niedowierzaniem, aby zdobyć się na coś więcej. Głos ugrzązł mu w zaciskającym się w bolączce przeznaczenia gardle. Ty.
Egon Munch
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:57
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Wspomnienia przypominały odłamki artyleryjskiego szrapnela, zatopione w miękkiej tkance jego umysłu, kawałki zaostrzonego metalu, uwierające jak drzazgi, otwierające na nowo te same rany, blizny rozkrwawione wielokrotnością pęknięć – obrazy własnej przeszłości jawiły mu się obce, wypierane jak cudzy narząd, wkrojony w rozchylone skalpelem płaty jego podbrzusza; jakim sposobem tkwił wciąż w tym samym ciele, co tamten rachityczny chłopiec o krzywych zębach i bursztynowym spojrzeniu? Jakim sposobem skóra nie zeszła z niego jak z węża, nie zaległa pobladłą, wyschniętą wyliną pod jego stopami, odsłaniając obmierzłą fizjonomię świeżej tkanki, już na wstępie szorstkiej i poranionej, nakreślonej labiryntem blizn, które z rozchylonych dłoni roznosiły się wzdłuż przedramion, niczym jakaś szpetna, degeneracyjna choroba, dusza wyciągnięta poza ciało i rozrysowana na jego powierzchni, by każdy mógł dostrzec jej ciemną, nadgniłą fakturę. Nachylał się nad umywalką, ale nie widział się w lustrze – zapadnięte policzki, długi nos, nieruchome źrenice. Bardzo przypominał rodziców; siebie nie przypominał wcale.
Kiedy jego palce ponownie musnęły brzeg zdobionej karty, wszystkie wspomnienia powróciły gwałtem spienionej fali, która wzburzyła się o skalisty brzeg jego świadomości, poruszając zawekowane wśród żeber serce, podchodząc do gardła pecyną narastających mdłości – poczuł się, jakby zdradzało go własne ciało, niezdolne zachować spokoju, wypchnąć sprzed oczu obrazów, których nie chciał pamiętać: rudy ogon przesuwający się drażliwą pieszczotą po jego odsłoniętej szyi, paroksyzm gniewu rozsunięty lineaturą po ojcowskim portrecie, rwący ból w zgiętych plecach, gdy kańczug zderzał się z ich cienkim płótnem, bryzgając krwią na brudną podłogę, do której wpierw przywierał dłońmi, a potem już całym sobą, niedźwiedzie kły zaciskające się na prętach klatki, dopóki ta nie ustąpiła ze zgrzytem, pozwalając by łakomy atawizm rozszarpał pulsujące życiem ciała, jakby były z atłasu. Wszyscy wyzwolili się spod okrucieństwa Munchów, tylko on jeden nie zdołał nigdy wyciągnąć kończyn z żelaznych wnyków rodzicielskiego zwierzchnictwa – widział ich w samym sobie, zakorzenionych głęboko w rysach twarzy, zastygłych w pamięci mięśniowej, inkrustowanych w jego serce, które fermentowało i czezło, niezdolne pozbyć się niechcianej obecności, więc oplatające ją winoroślą tętnic i żył. Czasami, gdy o nich myślał, nie czuł niczego; trucizna przeszłości pozostawiła jego umysł jałowym i bezczynnym niczym pustynia, innym razem czuł zbyt wiele, a ponieważ nikt nigdy nie nauczył go, jak sobie z tym radzić, dławił własne emocje, wycinając je lancetem z napuchniętej tkanki, upuszczając krew, która płynęła ciepłym, kojącym nurtem, dopóki jej wartkość nie odbierała mu przytomności – tym razem bursztyn spojrzenia błysnął ostrzegawczo, wychylając się spod kałuży cienia i odnajdując podobne sobie lśnienie na znajomej fizjonomii, nagle wyrazistej i niepowtarzalnej; odkrył jego pragnienia, a wraz z nimi odkryła się również jego przeszłość.
Zdradził go płowiejący grymas satysfakcji, kąciki ust zapadające się w pochmurne niezadowolenie, zaskoczenie niepokojąco bliskie strachu, strach niepokojąco bliski szaleństwa – nie zdążył odpowiedzieć, bo dłoń Neptúnusa zacisnęła się na jego gardle, twarz pociemniała, wykrzywiona w upiornym grymasie wściekłości, pomiędzy kolejną salwą której ledwo zdążył nabrać powietrza, nim jego plecy nie uderzyły w fasadę kamienicy, zderzając się z murowaną ścianą tak mocno, że poczuł się, jakby pojedyncze kości zagrzechotały w jego wnętrzu. Karty wysunęły mu się z rąk, rozpościerając się na brudnym, popielatym chodniku wachlarzem lśniących ilustracji, połyskujących złowrogim pięknem w bladym świetle zgarbionej latarni, kaptur zsunął się z głowy, opadając na ramiona, odsłaniając blade i surowe lico, odkażone ze szczątków dawnej dziecinności; zgarbił się lekko, nabierając oddechu, po czym uniósł powoli głowę, by wilczym spojrzeniem podążyć ku jego rozwichrzonej twarzy i rozsunąć wąskie usta w grymasie szalbierczego uśmiechu, w półcieniu wklęsłego zakątka tak odrażającego, jakby ktoś rozciął mu wargi nożem.
– A kim ty jesteś, by bogowie mieli pytać cię o zdanie? – wycedził w końcu, tym razem tonem wyraźnie szorstkim, chroboczącym o ściany gardła. Poczuł, jak jego palce odruchowo zaciskają się w pięść, wgryzając się paznokciami w miękką powierzchnię śródręcza, mimo to wciąż stał w miejscu, obserwując mężczyznę z niepokojącą, drapieżną uwagą. – Szukałeś mnie w Trondheim. – zawyrokował, sięgając dłonią ku własnej szyi, prawie kokieteryjnie. – Nie jesteś zadowolony, że nareszcie ci się udało?
Kiedy jego palce ponownie musnęły brzeg zdobionej karty, wszystkie wspomnienia powróciły gwałtem spienionej fali, która wzburzyła się o skalisty brzeg jego świadomości, poruszając zawekowane wśród żeber serce, podchodząc do gardła pecyną narastających mdłości – poczuł się, jakby zdradzało go własne ciało, niezdolne zachować spokoju, wypchnąć sprzed oczu obrazów, których nie chciał pamiętać: rudy ogon przesuwający się drażliwą pieszczotą po jego odsłoniętej szyi, paroksyzm gniewu rozsunięty lineaturą po ojcowskim portrecie, rwący ból w zgiętych plecach, gdy kańczug zderzał się z ich cienkim płótnem, bryzgając krwią na brudną podłogę, do której wpierw przywierał dłońmi, a potem już całym sobą, niedźwiedzie kły zaciskające się na prętach klatki, dopóki ta nie ustąpiła ze zgrzytem, pozwalając by łakomy atawizm rozszarpał pulsujące życiem ciała, jakby były z atłasu. Wszyscy wyzwolili się spod okrucieństwa Munchów, tylko on jeden nie zdołał nigdy wyciągnąć kończyn z żelaznych wnyków rodzicielskiego zwierzchnictwa – widział ich w samym sobie, zakorzenionych głęboko w rysach twarzy, zastygłych w pamięci mięśniowej, inkrustowanych w jego serce, które fermentowało i czezło, niezdolne pozbyć się niechcianej obecności, więc oplatające ją winoroślą tętnic i żył. Czasami, gdy o nich myślał, nie czuł niczego; trucizna przeszłości pozostawiła jego umysł jałowym i bezczynnym niczym pustynia, innym razem czuł zbyt wiele, a ponieważ nikt nigdy nie nauczył go, jak sobie z tym radzić, dławił własne emocje, wycinając je lancetem z napuchniętej tkanki, upuszczając krew, która płynęła ciepłym, kojącym nurtem, dopóki jej wartkość nie odbierała mu przytomności – tym razem bursztyn spojrzenia błysnął ostrzegawczo, wychylając się spod kałuży cienia i odnajdując podobne sobie lśnienie na znajomej fizjonomii, nagle wyrazistej i niepowtarzalnej; odkrył jego pragnienia, a wraz z nimi odkryła się również jego przeszłość.
Zdradził go płowiejący grymas satysfakcji, kąciki ust zapadające się w pochmurne niezadowolenie, zaskoczenie niepokojąco bliskie strachu, strach niepokojąco bliski szaleństwa – nie zdążył odpowiedzieć, bo dłoń Neptúnusa zacisnęła się na jego gardle, twarz pociemniała, wykrzywiona w upiornym grymasie wściekłości, pomiędzy kolejną salwą której ledwo zdążył nabrać powietrza, nim jego plecy nie uderzyły w fasadę kamienicy, zderzając się z murowaną ścianą tak mocno, że poczuł się, jakby pojedyncze kości zagrzechotały w jego wnętrzu. Karty wysunęły mu się z rąk, rozpościerając się na brudnym, popielatym chodniku wachlarzem lśniących ilustracji, połyskujących złowrogim pięknem w bladym świetle zgarbionej latarni, kaptur zsunął się z głowy, opadając na ramiona, odsłaniając blade i surowe lico, odkażone ze szczątków dawnej dziecinności; zgarbił się lekko, nabierając oddechu, po czym uniósł powoli głowę, by wilczym spojrzeniem podążyć ku jego rozwichrzonej twarzy i rozsunąć wąskie usta w grymasie szalbierczego uśmiechu, w półcieniu wklęsłego zakątka tak odrażającego, jakby ktoś rozciął mu wargi nożem.
– A kim ty jesteś, by bogowie mieli pytać cię o zdanie? – wycedził w końcu, tym razem tonem wyraźnie szorstkim, chroboczącym o ściany gardła. Poczuł, jak jego palce odruchowo zaciskają się w pięść, wgryzając się paznokciami w miękką powierzchnię śródręcza, mimo to wciąż stał w miejscu, obserwując mężczyznę z niepokojącą, drapieżną uwagą. – Szukałeś mnie w Trondheim. – zawyrokował, sięgając dłonią ku własnej szyi, prawie kokieteryjnie. – Nie jesteś zadowolony, że nareszcie ci się udało?
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:58
Początkowo zupełnie nie potrafił się uwolnić od wspomnień ich dziecięcych, zapadających się pod ciężarem doświadczeń twarzy. Powracali do niego już w bolesnych majakach, gdy ciało rozpalone walką z zakażeniem wdzierającym się przez ranę pozostawioną na ciele przez pazury berserkera, drżało na blacie stołu sekcyjnego. Czuł dotyk wilgotnego kompresu, którym Finnur ocierał mu twarz, oczyszczając ją z krwi i potu, starając się zasłonić swoją sylwetką ostre światło padające z zawieszonych u sufitu lamp, na co dzień tak pomocne przy pracy, teraz jednak uciążliwie oślepiające. Wzrokowe omamy zamiast blednąć, nabierały na ostrości, dwoiły się przed oczami jakby już na zawsze zapisały się na siatkówce oka. Cyrkowe sieroty, wyrzutki takie jak on, wraz z upływem czasu, wraz z każdym kolejnym uderzeniem serca, które oddalało go od tamtych miejsc, od automatycznie wykonywanych na scenie gestów, przeradzały się w demony zdolne nawiedzić go w najmniej oczekiwanych momentach. W twarzach mijanych na ulicy galdrów, nawet w niektórych ruchach tych, do których zdołał się w końcu zbliżyć i dzięki którym na moment wyciszył czające się w cieniu złowrogie chimery. Mimo to zawsze wyczuwał ich obecność, unosiły się one poza kręgiem umownego światła, nie zamierzały go opuścić, wciąż były obok, kołysząc się na krawędzi przewinień, o których podobno już dawno zdołał zapomnieć. Wydawało mu się, że pomyślnie wyrzucił je z pamięci, wszyscy wokół powtarzali, że musi to zrobić, jedynie wtedy zdoła sobie wybaczyć. Wszystkie oszustwa, wypowiedziane kłamstwa, występki, których dopuszczał się jedynie pozornie na rozkaz Munchów.
W jego sercu jątrzył się jednak niemy wyrzut, nasilające się na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy, spychane poza granice świadomości przekonanie, że już w momencie ucieczki - nawet jeśli z rozkoszą wciągał w płuca wolność jak każdy haust przesiąkniętego zapachem wody powietrza - nie tylko dawno pogodził się ze swoim losem, ale i docenił wszystkie jego aspekty, nawet te najbardziej nikczemne. Czuł się jak oszust. Był nim, wmawiając sobie i wszystkim wtajemniczonym wokół, że potrzebuje przebaczenia, że na nie zasługuje. Może i to było wierutnym kłamstwem, niczym więcej. Próbą wkupienia się w cudze łaski. Cała jego dotychczasowa egzystencja, wszystko co nastąpiło po nagle jawiło mu się jak misternie utkana powłoka, którą wciągnął na grzbiet tak jak Freydis wdziewała na siebie kolejne zmiennokształtne przebrania. Finnurson przykładny obywatel, oficer Kruczej Straży, który nie zająknął się ani słowem o swojej wątpliwie moralnej przeszłości. Wszystkie te wątpliwości zaczęły ku niemu napływać jak wzburzone fale, widok ciała dawnej miłości był pierwszą kostką domina, które wprawiło w ruch całą lawinę upadku neptunusowego ja konstruowanego przez ostatnich kilkanaście lat.
Wyrastający przed nim jakby znikąd Egon Munch ponownie wstrząsnął posadami świata, który i tak już zaczął się w sobie zapadać. Zaciskając palce na jego żylastej szyi, świdrując wzrokiem bursztynowe tęczówki, w których odbijało się księżycowe światło, poczuł jakby to siebie samego trzymał w garści. Chociaż byli od siebie tak diametralnie różni, to właśnie w nim dostrzegł namacalne odbicie swojej przeszłości, co udowodniło mu, że wcale się nie mylił. Przed nią wcale nie było ucieczki. Przepracowanie traumy upiornych lat, zatruta strzała wyrzutów sumienia, bo nigdy nawet nie ruszył palcem, aby odnaleźć berserkea, który z jego winy stał się mordercą - Neptúnus powinien dźwigać więc to brzemię również na własnych barkach, zamiast tego zrzucił z siebie tę odpowiedzialność - wszystko to wracało do niego niczym bumerang rzucony w przepaść. Ze świstem powietrza, napierając na niego nieuchronnie gasiło płomień naiwności duszy, infantylnej wiary, że już nigdy nie wróci do punktu wyjścia. Mógł sobie wmawiać, że przecież próbował coś zdziałać - w końcu nie pozostawił samej sobie teczki znalezionej przed laty w stosie kruczych akt, ruszył w pościg, gdy przyszło co do czego, z ulgą przyjmując fakt, że Egon wymknął mu się w ostatnim momencie, upychając gdzieś głęboko w umyśle niepodważalną pewność, że losy Muncha splecione z losami Freydis nie mogły przynieść ze sobą niczego dobrego.
Gdy pchał Egona w stronę ściany kamienicy opanowała go nagła nadzieja, że ta nagle się otworzy, pochłonie jego ciało sprawiając, że już nigdy nie będzie musiał oglądać go na oczy. Zamiast tego do jego uszu dotarł dźwięk uderzającego o kamienną powierzchnię ciała, popchnął go mocniej niż zamierzał, w jego sercu nie pojawiła się jednak nawet iskierka żalu. Rozczapierzył palce, z wściekłością machnął ręką w głowie wypowiadając formułę zaklęcia. Bifask. Talia kart tarota, która chwilę wcześniej rozsypała się na bruku w fantazyjnym wachlarzu, pofrunęła w górę. Lekko pokręcił nadgarstkiem, wymierzył i posłał ją w stronę Egona. Większość z kart jedynie odbiła się od ściany, zaraz z powrotem upadając na ziemię, inne zostały posłane z zamiarem okaleczenia munchowej twarzy i żylastej dłoni, która chwilę wcześniej tak bezceremonialnie chwyciła Neptúnusa za poły płaszcza.
- A ty kim jesteś, by bawić się w ich posłańca, samozwańczego proroka. Widzę, że nie wypleniłeś ze swojej duszy oszustwa. Jesteś dokładnie jak wtedy… - wysyczał, przyskakując do niego, nie miał jednak zamiaru ponownie go uderzyć. - Jesteś dokładnie taki jak oni.
Z jego gardła wydarł się nagły, zupełnie niekontrolowany ryk, wyładowanie ciążącej mu bezsilności. Nic sobie nie robił ze podejrzliwych spojrzeń płatających się wokół gapiów, naocznych świadków jego furiackiej reakcji. Głos uwiązł mu jednak po chwili w gardle, opanowała go znowu nagła bezsilność. Uniósł do góry brew, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia.
- Wiedziałeś? Uciekałeś… Uciekaliście w popłochu, czyż nie? Nie żałujesz tych wszystkich zakazanych przedmiotów, które tam po sobie zostawiłeś? - Odwzajemnił uważne spojrzenie, wciąż niemal przyciskając go do ściany jakby nie chciał pozwolić mu uciec, znowu się wymknąć. Buzowały w nim skrajne emocje, chwilę wcześniej pragnął, aby Egon wsiąknął w mury górującej nad nimi kamienicy, a teraz gotów był zrobić wszystko, aby tylko wyciągnąć z niego odpowiedź. Jedyną, której tak naprawdę teraz pragnął. - Co jej zrobiłeś, Egon? - rzucił, w jego głosie pobrzmiewała nuta rozgoryczenia, bólu, którego nie potrafił ukryć. - Powiedz, że to nie ty… - dodał lękliwie, bo najwyraźniej wciąż tliła się w nim nadzieja, że mimo obranej ścieżki, mimo opowiedzenia się po stronie zakazanej magii, stojący przed nim mężczyzna nie dopuściłby się tej jednej rzeczy. Nie Freydis.
1. Bifask, próg 35 osiągnięty (63 + 26 magia użytkowa + 3)
2. Magia vidara
W jego sercu jątrzył się jednak niemy wyrzut, nasilające się na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy, spychane poza granice świadomości przekonanie, że już w momencie ucieczki - nawet jeśli z rozkoszą wciągał w płuca wolność jak każdy haust przesiąkniętego zapachem wody powietrza - nie tylko dawno pogodził się ze swoim losem, ale i docenił wszystkie jego aspekty, nawet te najbardziej nikczemne. Czuł się jak oszust. Był nim, wmawiając sobie i wszystkim wtajemniczonym wokół, że potrzebuje przebaczenia, że na nie zasługuje. Może i to było wierutnym kłamstwem, niczym więcej. Próbą wkupienia się w cudze łaski. Cała jego dotychczasowa egzystencja, wszystko co nastąpiło po nagle jawiło mu się jak misternie utkana powłoka, którą wciągnął na grzbiet tak jak Freydis wdziewała na siebie kolejne zmiennokształtne przebrania. Finnurson przykładny obywatel, oficer Kruczej Straży, który nie zająknął się ani słowem o swojej wątpliwie moralnej przeszłości. Wszystkie te wątpliwości zaczęły ku niemu napływać jak wzburzone fale, widok ciała dawnej miłości był pierwszą kostką domina, które wprawiło w ruch całą lawinę upadku neptunusowego ja konstruowanego przez ostatnich kilkanaście lat.
Wyrastający przed nim jakby znikąd Egon Munch ponownie wstrząsnął posadami świata, który i tak już zaczął się w sobie zapadać. Zaciskając palce na jego żylastej szyi, świdrując wzrokiem bursztynowe tęczówki, w których odbijało się księżycowe światło, poczuł jakby to siebie samego trzymał w garści. Chociaż byli od siebie tak diametralnie różni, to właśnie w nim dostrzegł namacalne odbicie swojej przeszłości, co udowodniło mu, że wcale się nie mylił. Przed nią wcale nie było ucieczki. Przepracowanie traumy upiornych lat, zatruta strzała wyrzutów sumienia, bo nigdy nawet nie ruszył palcem, aby odnaleźć berserkea, który z jego winy stał się mordercą - Neptúnus powinien dźwigać więc to brzemię również na własnych barkach, zamiast tego zrzucił z siebie tę odpowiedzialność - wszystko to wracało do niego niczym bumerang rzucony w przepaść. Ze świstem powietrza, napierając na niego nieuchronnie gasiło płomień naiwności duszy, infantylnej wiary, że już nigdy nie wróci do punktu wyjścia. Mógł sobie wmawiać, że przecież próbował coś zdziałać - w końcu nie pozostawił samej sobie teczki znalezionej przed laty w stosie kruczych akt, ruszył w pościg, gdy przyszło co do czego, z ulgą przyjmując fakt, że Egon wymknął mu się w ostatnim momencie, upychając gdzieś głęboko w umyśle niepodważalną pewność, że losy Muncha splecione z losami Freydis nie mogły przynieść ze sobą niczego dobrego.
Gdy pchał Egona w stronę ściany kamienicy opanowała go nagła nadzieja, że ta nagle się otworzy, pochłonie jego ciało sprawiając, że już nigdy nie będzie musiał oglądać go na oczy. Zamiast tego do jego uszu dotarł dźwięk uderzającego o kamienną powierzchnię ciała, popchnął go mocniej niż zamierzał, w jego sercu nie pojawiła się jednak nawet iskierka żalu. Rozczapierzył palce, z wściekłością machnął ręką w głowie wypowiadając formułę zaklęcia. Bifask. Talia kart tarota, która chwilę wcześniej rozsypała się na bruku w fantazyjnym wachlarzu, pofrunęła w górę. Lekko pokręcił nadgarstkiem, wymierzył i posłał ją w stronę Egona. Większość z kart jedynie odbiła się od ściany, zaraz z powrotem upadając na ziemię, inne zostały posłane z zamiarem okaleczenia munchowej twarzy i żylastej dłoni, która chwilę wcześniej tak bezceremonialnie chwyciła Neptúnusa za poły płaszcza.
- A ty kim jesteś, by bawić się w ich posłańca, samozwańczego proroka. Widzę, że nie wypleniłeś ze swojej duszy oszustwa. Jesteś dokładnie jak wtedy… - wysyczał, przyskakując do niego, nie miał jednak zamiaru ponownie go uderzyć. - Jesteś dokładnie taki jak oni.
Z jego gardła wydarł się nagły, zupełnie niekontrolowany ryk, wyładowanie ciążącej mu bezsilności. Nic sobie nie robił ze podejrzliwych spojrzeń płatających się wokół gapiów, naocznych świadków jego furiackiej reakcji. Głos uwiązł mu jednak po chwili w gardle, opanowała go znowu nagła bezsilność. Uniósł do góry brew, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia.
- Wiedziałeś? Uciekałeś… Uciekaliście w popłochu, czyż nie? Nie żałujesz tych wszystkich zakazanych przedmiotów, które tam po sobie zostawiłeś? - Odwzajemnił uważne spojrzenie, wciąż niemal przyciskając go do ściany jakby nie chciał pozwolić mu uciec, znowu się wymknąć. Buzowały w nim skrajne emocje, chwilę wcześniej pragnął, aby Egon wsiąknął w mury górującej nad nimi kamienicy, a teraz gotów był zrobić wszystko, aby tylko wyciągnąć z niego odpowiedź. Jedyną, której tak naprawdę teraz pragnął. - Co jej zrobiłeś, Egon? - rzucił, w jego głosie pobrzmiewała nuta rozgoryczenia, bólu, którego nie potrafił ukryć. - Powiedz, że to nie ty… - dodał lękliwie, bo najwyraźniej wciąż tliła się w nim nadzieja, że mimo obranej ścieżki, mimo opowiedzenia się po stronie zakazanej magii, stojący przed nim mężczyzna nie dopuściłby się tej jednej rzeczy. Nie Freydis.
1. Bifask, próg 35 osiągnięty (63 + 26 magia użytkowa + 3)
2. Magia vidara
Egon Munch
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:58
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Przez pewien czas wydawało mu się, że rzeczywiście mógłby zrzucić z siebie ostatnie, wgryzione w skórę cięgna łańcucha, którym przez długie lata obwiązywano mu wyliniały kark – wyrwać z mięśni wszystkie włókna, które, przyuczone rygorystyczną tresurą ojcowskiego bata, kurczyły się spazmatycznie pod cudzym dotykiem, rozwodnić ciężką pecynę zazdrości, która prowokowała dłonie do zaciskania się w pięści, a zęby do zgrzytania o siebie gniewnie, ilekroć ciepła pieszczota aprobaty umyślnie omijała go wzrokiem, a aplauz widowni rósł głośniejszy, gdy melodyjność ludzkiej krtani przeobrażała się w ryk dzikiego zwierzęcia, stroszącego grube, niedźwiedzie futro za kratami metalowej klatki. Nigdy nie przynależał w pełni do cyrkowej grupy odmieńców, którą Munchowie stworzyli z miękkiej gliny własnych ambicji, wiecznie łakomych czegoś więcej, nienasyconych bolesnym skurczem głodu, którego nie były w stanie zaspokoić nawet najbardziej spektakularne występy, nie przynależał jednak również do świata, który rozciągnął się przed nim po ich śmierci, do zamieszkujących go ludzi, których sumienie nie naciekło zgorzelą zawistnego okrucieństwa, płytki paznokci nie przesiąkły na stałe zaczerwienioną łuną zdrapywanej ze skóry posoki. Kiedy ostygła w nim zazdrość, narastać zaczęło poczucie dolegliwej niesprawiedliwości – zapuścił się zbyt głęboko w ciemną gęstwinę rodzinnego fatum, by po własnych śladach powrócić jeszcze na piaszczystą, udeptaną ścieżkę normalnego życia, rzeczywistości, o jakiej zawsze marzył, przez okno rdzewiejącej przyczepy przyglądając się świetlistym cekinom miasta, w którym norny plotły swe nici ze spokojną opieszałością, cienkie przędze, pozbawione owijających się wokół palców supłów klątw i ponurego przeznaczenia.
Freydis przypominała pustynny miraż, ku któremu zachłannie wyciągał dłonie, przyśpieszając kroku w miarę jak ułudny obraz jej obecności oddalał się i mętniał, zza iluzji przepowiadanej sobie wolności wyłaniając jedynie kolejne, falujące w słońcu pagórki samotności, gorzkie przypomnienie, że tak długo, jak miał ją u swego boku, nie mógł w pełni porzucić wspomnień rodzinnego cyrku – nocnego zawodzenia, które wpełzało zza okna pod cienki koc, nasuwany pod sam kark rozdygotanymi dłońmi, własnego ciała i śladów, jakie pozostawiało na nim ojcowskie niezadowolenie, wreszcie wyrazu twarzy Arabelli na moment przed tym, jak niedźwiedzie kły rozgryzły płótno jej fizjonomii, szarpiąc za nie tak gwałtownie, że spłachcie skóry oderwały się od włóknistej konstrukcji mięśni. Zawsze wydawało mu się, że matka musiała być istotną bardziej demoniczną, niż wskazywały na to jej człowiecze pozory, że z jej żył nie wypłynęłaby krew, a czarna smoła, w rozpłatanej piersi nie dudniłoby wciąż bijące jeszcze serce, ale coś ciemnego i zmierzłego, co przez wszystkie te lata rozpaczliwie próbowało wydostać się na zewnątrz – tymczasem jej śmierć okazała się w swym okrucieństwie całkiem prozaiczna, ludzka i przyziemna. Munchowie zginęli tak samo jak żyli – gwałtownie, z krwią ociekającą po dłoniach lub przynajmniej po tym, co z nich pozostało.
Neptúnus stanowił jedynie kolejne przypomnienie – kolejną drzazgę wbitą pod skórę w miejscu, gdzie tkanka była cienka i tkliwa, kolejne ziarno piachu pomiędzy zębami, kolejny nóż zanurzony w zgarbionych plecach, dopóki ostrze nie zachrobotało ostrzegawczo o kostne pagórki kręgów; nienawidził go z tą samą, żrącą pasją, z jaką rozkrwawiał ciało Heddy pośród kamiennych łbów zachlapanej błotem uliczki i z jaką chwytał Beau za nadgarstek, próbując rozgryźć paznokciami błękitne wstęgi jej krwioobiegu. Jedynie Theo posiadał nad nim jakąś władzę – i za to nienawidził go być może najbardziej. Nie zaprotestował, kiedy mężczyzna pchnął go do tyłu, dociskając plecy do twardej, betonowej ściany i zapinając obrożę swej wyciągniętej dłoni wokół jego szyi – uśmiechał się nadal, w grymasie tym było jednak coraz mniej stygnącej kokieterii, lekko rozchylone usta ułożyły się bowiem w przejaw drwiącej perfidii, która roziskrzyła się także w bursztynowym spojrzeniu, gdy wzniesiona ku górze talia kart wpierw zawisła w powietrzu, a następnie przystąpiła do szarży, rzucając się w jego stronę jak stado żarłocznych ptaków; poczuł subtelne pieczenie bólu, gdy ostre krawędzie kart rozcięły skórę nad lewą brwią i po obu stronach zapadniętych w czaszkę policzków, które w słabym świetle wieczoru nabierały chorobliwego, posiniałego odcienia.
– To wszystko na co się stać? – zaśmiał się głośno i bezczelnie, nie bez trudu przeciskając rozdźwięk własnego lekceważenia przez zawężoną cieśninę gardła – Neptúnus nachylił się bliżej, pozostawiając ciepłe echo urywanego oddechu na jego skórze; nie zmienił się bardzo, odkąd widział go po raz ostatni, wciąż był równie bezmyślny, pozwalający, by emocje, które kołtuniły się w jego wnętrzu, wypełzały na zewnątrz przez rozwarte talary źrenic. Przyciśnięty do ściany, poruszył się nerwowo, próbując uwolnić grdykę spod kurczowego ucisku, nie szczędząc jednak kolejnego, rozgrymaszonego uśmiechu, który wkradł się na jego lico zaprzeczeniem stawianego mu oskarżenia. – Nie – warknął kategorycznie, unosząc wzrok bezpośrednio na jasne, przejrzyste oczy Finnursona. – Jestem gorszy. – jego przycichły, chroboczący śmiech zsynchronizował się z rozeźlonym rykiem, który wyrwał się z gardła oficera, wprawiając przyparte do muru ciało w groteskowy spazm kiełkującej w trzewiach satysfakcji – zadowalał go jego gniew, jego bezsilność, jego zaskoczenie. Wbrew sobie chciał, by wylał je z siebie wszystkie, podtopił go sztormem bolesnego upokorzenia, wypuścił z klatki to samo zwierzę, któremu pozwolił uciec lata temu. Tym razem nie zamierzał dlużej przed nim uciekać.
– Rodzice nauczyli mnie dzielić się zabawkami – mruknął, wzruszając kpiąco ramionami i krzywiąc się lekko, gdy ręka mężczyzny przycisnęła go mocniej do kamiennej ściany – smolista czerń trzymanego w krtani zaklęcia podeszła mu do gardła, ukrywając się pod językiem jak ampułka cyjanku; przez chwilę zapragnął zobaczyć wyraz jego twarzy, źrenice rozszerzające się nagłą paniką, a następnie ciało wygięte konwulsyjnym bólem, przykurczone i bezwładne, objęte łańcuchem sczerniałych żył i przepalone ślepotą zbielałego spojrzenia. Zaraz drwiące rozbawienie, które zastygło przekornie pośród linii fizjonomii, ustąpiło jednak surowemu rozgoryczeniu, jakby pytanie Neptúnusa podrażniło coś w jego ciele, wyciągając na wierzch nie tylko gniew, ale przede także pogrzebaną dawno obawę. Kącik jego ust drgnął nerwowo, gdy po twarzy przesunął się kurcz niechcianych emocji, ustępujących z alarmującym pośpiechem pod dźwiękiem chroboczących o siebie zębów, wyłaniających swe pożółkłe szkliwo w wyjątkowo szubrawym uśmiechu. – Nie ja? – powtórzył za nim z teatralną minoderią. – Wolałbyś, żeby przed śmiercią patrzyła na ciebie? – wypluł w końcu z rozbawioną pogardą, a po płynnym złocie tęczówek rozlała się kałuża wrzącego szaleństwa; odważnym ruchem sięgnął dłonią do przodu, wsuwając palce za brzeg spodni inspektora, by nagłym, samobójczym szarpnięciem przysunąć go bliżej do siebie. – Niczego nie straciłeś. Mogę pokazać ci dokładnie, gdzie mnie dotykała.
Freydis przypominała pustynny miraż, ku któremu zachłannie wyciągał dłonie, przyśpieszając kroku w miarę jak ułudny obraz jej obecności oddalał się i mętniał, zza iluzji przepowiadanej sobie wolności wyłaniając jedynie kolejne, falujące w słońcu pagórki samotności, gorzkie przypomnienie, że tak długo, jak miał ją u swego boku, nie mógł w pełni porzucić wspomnień rodzinnego cyrku – nocnego zawodzenia, które wpełzało zza okna pod cienki koc, nasuwany pod sam kark rozdygotanymi dłońmi, własnego ciała i śladów, jakie pozostawiało na nim ojcowskie niezadowolenie, wreszcie wyrazu twarzy Arabelli na moment przed tym, jak niedźwiedzie kły rozgryzły płótno jej fizjonomii, szarpiąc za nie tak gwałtownie, że spłachcie skóry oderwały się od włóknistej konstrukcji mięśni. Zawsze wydawało mu się, że matka musiała być istotną bardziej demoniczną, niż wskazywały na to jej człowiecze pozory, że z jej żył nie wypłynęłaby krew, a czarna smoła, w rozpłatanej piersi nie dudniłoby wciąż bijące jeszcze serce, ale coś ciemnego i zmierzłego, co przez wszystkie te lata rozpaczliwie próbowało wydostać się na zewnątrz – tymczasem jej śmierć okazała się w swym okrucieństwie całkiem prozaiczna, ludzka i przyziemna. Munchowie zginęli tak samo jak żyli – gwałtownie, z krwią ociekającą po dłoniach lub przynajmniej po tym, co z nich pozostało.
Neptúnus stanowił jedynie kolejne przypomnienie – kolejną drzazgę wbitą pod skórę w miejscu, gdzie tkanka była cienka i tkliwa, kolejne ziarno piachu pomiędzy zębami, kolejny nóż zanurzony w zgarbionych plecach, dopóki ostrze nie zachrobotało ostrzegawczo o kostne pagórki kręgów; nienawidził go z tą samą, żrącą pasją, z jaką rozkrwawiał ciało Heddy pośród kamiennych łbów zachlapanej błotem uliczki i z jaką chwytał Beau za nadgarstek, próbując rozgryźć paznokciami błękitne wstęgi jej krwioobiegu. Jedynie Theo posiadał nad nim jakąś władzę – i za to nienawidził go być może najbardziej. Nie zaprotestował, kiedy mężczyzna pchnął go do tyłu, dociskając plecy do twardej, betonowej ściany i zapinając obrożę swej wyciągniętej dłoni wokół jego szyi – uśmiechał się nadal, w grymasie tym było jednak coraz mniej stygnącej kokieterii, lekko rozchylone usta ułożyły się bowiem w przejaw drwiącej perfidii, która roziskrzyła się także w bursztynowym spojrzeniu, gdy wzniesiona ku górze talia kart wpierw zawisła w powietrzu, a następnie przystąpiła do szarży, rzucając się w jego stronę jak stado żarłocznych ptaków; poczuł subtelne pieczenie bólu, gdy ostre krawędzie kart rozcięły skórę nad lewą brwią i po obu stronach zapadniętych w czaszkę policzków, które w słabym świetle wieczoru nabierały chorobliwego, posiniałego odcienia.
– To wszystko na co się stać? – zaśmiał się głośno i bezczelnie, nie bez trudu przeciskając rozdźwięk własnego lekceważenia przez zawężoną cieśninę gardła – Neptúnus nachylił się bliżej, pozostawiając ciepłe echo urywanego oddechu na jego skórze; nie zmienił się bardzo, odkąd widział go po raz ostatni, wciąż był równie bezmyślny, pozwalający, by emocje, które kołtuniły się w jego wnętrzu, wypełzały na zewnątrz przez rozwarte talary źrenic. Przyciśnięty do ściany, poruszył się nerwowo, próbując uwolnić grdykę spod kurczowego ucisku, nie szczędząc jednak kolejnego, rozgrymaszonego uśmiechu, który wkradł się na jego lico zaprzeczeniem stawianego mu oskarżenia. – Nie – warknął kategorycznie, unosząc wzrok bezpośrednio na jasne, przejrzyste oczy Finnursona. – Jestem gorszy. – jego przycichły, chroboczący śmiech zsynchronizował się z rozeźlonym rykiem, który wyrwał się z gardła oficera, wprawiając przyparte do muru ciało w groteskowy spazm kiełkującej w trzewiach satysfakcji – zadowalał go jego gniew, jego bezsilność, jego zaskoczenie. Wbrew sobie chciał, by wylał je z siebie wszystkie, podtopił go sztormem bolesnego upokorzenia, wypuścił z klatki to samo zwierzę, któremu pozwolił uciec lata temu. Tym razem nie zamierzał dlużej przed nim uciekać.
– Rodzice nauczyli mnie dzielić się zabawkami – mruknął, wzruszając kpiąco ramionami i krzywiąc się lekko, gdy ręka mężczyzny przycisnęła go mocniej do kamiennej ściany – smolista czerń trzymanego w krtani zaklęcia podeszła mu do gardła, ukrywając się pod językiem jak ampułka cyjanku; przez chwilę zapragnął zobaczyć wyraz jego twarzy, źrenice rozszerzające się nagłą paniką, a następnie ciało wygięte konwulsyjnym bólem, przykurczone i bezwładne, objęte łańcuchem sczerniałych żył i przepalone ślepotą zbielałego spojrzenia. Zaraz drwiące rozbawienie, które zastygło przekornie pośród linii fizjonomii, ustąpiło jednak surowemu rozgoryczeniu, jakby pytanie Neptúnusa podrażniło coś w jego ciele, wyciągając na wierzch nie tylko gniew, ale przede także pogrzebaną dawno obawę. Kącik jego ust drgnął nerwowo, gdy po twarzy przesunął się kurcz niechcianych emocji, ustępujących z alarmującym pośpiechem pod dźwiękiem chroboczących o siebie zębów, wyłaniających swe pożółkłe szkliwo w wyjątkowo szubrawym uśmiechu. – Nie ja? – powtórzył za nim z teatralną minoderią. – Wolałbyś, żeby przed śmiercią patrzyła na ciebie? – wypluł w końcu z rozbawioną pogardą, a po płynnym złocie tęczówek rozlała się kałuża wrzącego szaleństwa; odważnym ruchem sięgnął dłonią do przodu, wsuwając palce za brzeg spodni inspektora, by nagłym, samobójczym szarpnięciem przysunąć go bliżej do siebie. – Niczego nie straciłeś. Mogę pokazać ci dokładnie, gdzie mnie dotykała.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:58
W Kruczej Straży uczyli go opanowania, wpajali jak zakuć w kajdany nie tylko napotkanych na drodze przestępców, ale i własne emocje, jak nie pozwolić im przejąć kontroli nad zdrowym rozsądkiem. Dzisiaj jednak do podobnej, ponoć dawno opanowanej umiejętności było mu zdecydowanie daleko. Zupełnie zapomniał czym były żelazne nerwy, zdolność okiełznania szaleńczego biegu myśli, uspokojenia rozedrganego umysłu. Znów stał się krnąbrnym, zbuntowanym pod wpływem własnej bezsilności chłopcem pełnym buty, którego Finnur przed ponad dziesięcioma laty znalazł na ulicy. Tajemnicza siła szarpnęła go ku przeszłości, ciągnąc korytarzem wspomnień z trudem wypieranych z ledwo ukształtowanego umysłu. Początkowo zupełnie nie potrafił się oswoić z dobrocią okazywaną mu przez sądowego medyka, nie ufał jego gestom, chęci niesienia pomocy, z podejrzliwością zerkając w stronę książek rozłożonych na drewnianym blacie kuchennego stołu, które mężczyzna znosił do domu, cierpliwie tłumacząc zawartą w nich treść, chcąc jak najszybciej posłać Neptúnusa do szkoły, pozwolić mu na asymilację w społeczeństwie, które wydawało mu się tak przerażająco obce. Litery stawiane przez chłopca na kartce były koślawe, pełne nieprecyzyjnych zawijasów, zniekształcone brakiem wprawy, nieoszlifowane czasem, narażając go na śmieszność. Z wściekłością ciskał piórem w ścianę, pozostawiając na niej ślady stalówki, która wbijała się w tynk, rozlewając na powierzchni kleksy atramentu, tak właśnie wygląda moja dusza szeptał do mężczyzny, jest pełna dziur, przesiąknięta jest żałością i złem, nie chcesz mnie w swoim życiu, usilnie starał się mu to udowodnić; zgarniał z blatu wszystkie książki, rzucał je na ziemię, infantylnie deptał, a zaraz potem kulił się w sobie, skrywał w kuchennym kącie, spoglądając na Finnura wzrokiem godnym rozwścieczonego berserkera. Nienawidził go w tamtych chwilach równie mocno jak Munchów, ponieważ bał się jego prostoduszności, nie rozumiał przejawów okazywanej mu opiekuńczości i rodzącego się między nimi przywiązania. Dorośli zawsze traktowali go jak śmiecia, ta nagła kryształowość obcej duszy napawała go obawą. Czekał aż i Finnur podniesie na niego rękę, gwałtownym gestem pociągnie za kołnierz koszulki, przeciągnie po podłodze, korytarzem aż do drzwi wejściowych i wyrzuci w noc, porzucając go na pastwę losu. Cios jednak nigdy nie nadszedł.
Trzymając Egona w garści czuł się jak ten pozbawiony pewności siebie, umniejszający swojej wartości nastolatek, nie dający sobie prawa do normalnego życia. Tylko pozornie nad nim górował, wcale nie zajmował lepszej pozycji, choć nachylając się nad mężczyzną, przyciskając go do ściany, usilnie próbował wmówić istnienie tej przewagi chyba bardziej sobie niż jemu. W twarzy tego, którego niegdyś zmuszony był nazywać bratem, zniszczonej życiem, chorobliwie bladej, zapadającej się, przeglądała się śmierć. Rysy Muncha, tak różne od wystudiowanej, zadbanej buzi Heddy, dalekie były od jego własnej fizjonomii - w ich twarzach odbijało się nowe życie, to, co nastąpiło po, dowód na to, że udało im się wyjść na prostą. Egon nie nosił w sobie nawet śladu uśmiechu fortuny.
- Byliby z ciebie dumni - odszczeknął, urażony drwiną, bijącą od mężczyzny pogardą, chociaż przecież nigdy nie zależało mu na jego uznaniu. Wręcz przeciwnie, w przeszłości to on spoglądał na niego z wyższością; tonący brzytwy się chwyta, mimo okoliczności lekkomyślnie wmawiał sobie, że jest od niego lepszy, Egon był jedynie żałosnym dodatkiem do ich cyrkowego grona, nie posiadał żadnego osobliwego genu, jego ciało wykrzywiała choroba nie dar. W świecie takim jak ich, gdzie bronią były umiejętności, a zapłatą chwilowe uznanie ukazywane ze strony opiekunów, mały Munch wydawał się najsłabszym ogniwem. W głębi duszy wstyd mu było wtedy za to lekceważenie, chwile szyderstwa dzielone z Freydis. Czy to właśnie dlatego, przez głupie, dziecinne wyrzuty sumienia, dziewczyna podążyła właśnie ku niemu, łącząc swoje ścieżki z arteriami zakazanej magii, w którą wciągnął ją Egon? Z wściekłością wyśmiał w myślach swój dawny wstyd, nie mógł znieść tego drwiącego śmiechu, ironii łypiącego na niego spojrzenia, zadowolenia odbijającego się w twarzy nieprzyjaciela, gdy niekontrolowany ryk przedarł się przez jego gardło.
- Kurwa. Sukinsynie. - Oczy rozszerzyły się początkowo w bolesnym zaskoczeniu, a zaraz potem w gniewie. Gwałtowne szarpnięcie wytrąciło Neptúnusa z równowagi, nie spodziewał się podobnej reakcji, nie spodziewał się ostrza tnących z taką zapamiętałością słów. Był zbyt blisko, przez moment zatopił się spojrzeniem w wyraźnie widocznym w bursztynowych oczach szaleństwie, próbował znaleźć w nich wytłumaczenie, chociaż odrobinę żalu, wyrzutów sumienia, ślad dowodów na nieumyślność dokonanego czynu. - Nie waż się… Nie waż się tak o niej mówić. - Wyszarpnął się gwałtownie, wypuścił z uścisku szyję chłopaka, tylko po to, aby uderzyć go z całej siły w pierś. Z rozmachem odepchnął go od siebie, posłał ponownie w stronę ceglanej ściany, chcąc znowu usłyszeć gruchot kości. Oderwał dłonie od guzików płaszcza, splunął mu w twarz. - Myślisz, że kto otworzył klatkę? - Wycedził zajadle, w akcie zupełnej desperacji, chcąc uderzyć w niego równie mocno jak on zranił jego. Wytrącić mu broń utkaną z doskonale dobranych słów, zdzielić go jego własną tarczą. Doskonale pamiętał, że słowa od zawsze wybrzmiewały w ustach Egona wyjątkowo harmonijnie, dobierał je z zaskakującą finezją i kunsztem, wiedząc jak ugodzić nimi najlepiej. - Myślałeś, że Theo tak po prostu się wydostał? Że nikt mu nie pomógł? - Zamilkł gwałtownie, nie spuszczając z niego wzroku, w oczach tliła się wściekłość, rozgorączkowanie, cień chwilowej umysłowej aberracji. Był coraz bardziej roztrzęsiony. - Przez lata nienawidziłem się za to, że otworzyłem tę pieprzoną klatkę, że pozwoliłem zrobić Theo to, na co sami nie potrafiliśmy się zdobyć. Teraz żałuję tylko jednego… - Wyciągnął przed siebie palec i dźgnął nim Egona w pierś. - …że nie rozszarpał wtedy także i ciebie.
Trzymając Egona w garści czuł się jak ten pozbawiony pewności siebie, umniejszający swojej wartości nastolatek, nie dający sobie prawa do normalnego życia. Tylko pozornie nad nim górował, wcale nie zajmował lepszej pozycji, choć nachylając się nad mężczyzną, przyciskając go do ściany, usilnie próbował wmówić istnienie tej przewagi chyba bardziej sobie niż jemu. W twarzy tego, którego niegdyś zmuszony był nazywać bratem, zniszczonej życiem, chorobliwie bladej, zapadającej się, przeglądała się śmierć. Rysy Muncha, tak różne od wystudiowanej, zadbanej buzi Heddy, dalekie były od jego własnej fizjonomii - w ich twarzach odbijało się nowe życie, to, co nastąpiło po, dowód na to, że udało im się wyjść na prostą. Egon nie nosił w sobie nawet śladu uśmiechu fortuny.
- Byliby z ciebie dumni - odszczeknął, urażony drwiną, bijącą od mężczyzny pogardą, chociaż przecież nigdy nie zależało mu na jego uznaniu. Wręcz przeciwnie, w przeszłości to on spoglądał na niego z wyższością; tonący brzytwy się chwyta, mimo okoliczności lekkomyślnie wmawiał sobie, że jest od niego lepszy, Egon był jedynie żałosnym dodatkiem do ich cyrkowego grona, nie posiadał żadnego osobliwego genu, jego ciało wykrzywiała choroba nie dar. W świecie takim jak ich, gdzie bronią były umiejętności, a zapłatą chwilowe uznanie ukazywane ze strony opiekunów, mały Munch wydawał się najsłabszym ogniwem. W głębi duszy wstyd mu było wtedy za to lekceważenie, chwile szyderstwa dzielone z Freydis. Czy to właśnie dlatego, przez głupie, dziecinne wyrzuty sumienia, dziewczyna podążyła właśnie ku niemu, łącząc swoje ścieżki z arteriami zakazanej magii, w którą wciągnął ją Egon? Z wściekłością wyśmiał w myślach swój dawny wstyd, nie mógł znieść tego drwiącego śmiechu, ironii łypiącego na niego spojrzenia, zadowolenia odbijającego się w twarzy nieprzyjaciela, gdy niekontrolowany ryk przedarł się przez jego gardło.
- Kurwa. Sukinsynie. - Oczy rozszerzyły się początkowo w bolesnym zaskoczeniu, a zaraz potem w gniewie. Gwałtowne szarpnięcie wytrąciło Neptúnusa z równowagi, nie spodziewał się podobnej reakcji, nie spodziewał się ostrza tnących z taką zapamiętałością słów. Był zbyt blisko, przez moment zatopił się spojrzeniem w wyraźnie widocznym w bursztynowych oczach szaleństwie, próbował znaleźć w nich wytłumaczenie, chociaż odrobinę żalu, wyrzutów sumienia, ślad dowodów na nieumyślność dokonanego czynu. - Nie waż się… Nie waż się tak o niej mówić. - Wyszarpnął się gwałtownie, wypuścił z uścisku szyję chłopaka, tylko po to, aby uderzyć go z całej siły w pierś. Z rozmachem odepchnął go od siebie, posłał ponownie w stronę ceglanej ściany, chcąc znowu usłyszeć gruchot kości. Oderwał dłonie od guzików płaszcza, splunął mu w twarz. - Myślisz, że kto otworzył klatkę? - Wycedził zajadle, w akcie zupełnej desperacji, chcąc uderzyć w niego równie mocno jak on zranił jego. Wytrącić mu broń utkaną z doskonale dobranych słów, zdzielić go jego własną tarczą. Doskonale pamiętał, że słowa od zawsze wybrzmiewały w ustach Egona wyjątkowo harmonijnie, dobierał je z zaskakującą finezją i kunsztem, wiedząc jak ugodzić nimi najlepiej. - Myślałeś, że Theo tak po prostu się wydostał? Że nikt mu nie pomógł? - Zamilkł gwałtownie, nie spuszczając z niego wzroku, w oczach tliła się wściekłość, rozgorączkowanie, cień chwilowej umysłowej aberracji. Był coraz bardziej roztrzęsiony. - Przez lata nienawidziłem się za to, że otworzyłem tę pieprzoną klatkę, że pozwoliłem zrobić Theo to, na co sami nie potrafiliśmy się zdobyć. Teraz żałuję tylko jednego… - Wyciągnął przed siebie palec i dźgnął nim Egona w pierś. - …że nie rozszarpał wtedy także i ciebie.
Egon Munch
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:59
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Pamiętał, że kiedy był dzieckiem, nie bał się krzyku, lecz ciszy – cisza skrobała pazurami o skobel jego mostka, cisza grzęzła pomiędzy zbutwiałymi deskami podłogi, które nie chciały dłużej skrzypieć pod naciskiem jego ciała, cisza stawała w przełyku gulą lepkiej pecyny, gdy nie miał już siły obnażać podniebienia chrobotem własnego bólu, tym, który zdzierał spłachcie skóry z wykrzywionych pleców i tym, który rozrastał się zgorzelą w jego świadomości, stopniowo pożerając wszystkie naiwne, dziecięce emocje, odkrztuszając je żółtą flegmą, po wypluciu której w sercu pozostawała już tylko zazdrość i nienawiść, splecione ze sobą jak warkocz obślizgłych, wężowych ciał, supeł uwierającej go toksyny, podsuwającej się boleśnie pod samo gardło. W ciszy, która zastygła teraz pomiędzy nim a Neptúnusem, czuł jednak przede wszystkim gniew – nie ten, który przymuszał ciało to destruktywnej pochopności, ale ten, który ściągnął jak maskę z twarzy Arabelli, powolny i okrutny, rozrysowujący się grymasem perfidnego zadowolenia i lśniący cętkami szaleństwa, zatopionymi jak herbaciane fusy w złocistych obręczach spojrzenia. Patrzył na niego tak, jak lata temu przyglądali mu się rodzice, z drapieżną grozą, która upodabniała go do dzikiego zwierzęcia, przedwcześnie spuszczonego ze smyczy, gotowego kąsać i gryźć choćby i własne łapy, byle zaspokoić instynkt, który zatonął głęboko w jego wnętrzu, zatrzymany pomiędzy żebrami jak rybacki hak – wykrzywił usta w paroksyzmie zmierzłego rozbawienia, odsłaniając zęby jak pies, krzywe i żółte, ukrywające plwocinę wulgarnej aluzji, tej, która zatrzymała palce na brzegu spodni mężczyzny, gotowa wsunąć się głębiej pod ubranie.
Źrenice Neptúnusa rozszerzyły się nagłą zgrozą, przez chwilę spojrzeli sobie jednak w oczy tak jak dawniej – bez dzielących ich lat pogoni, wspomnień wyciągniętych siłą z najciemniejszego zaułka umysłu, ze wspólną, choć nigdy nie całkiem solidarną świadomością bólu, który Munchowie wszyli pod ich skórę jak oznaczenia wszywane w pluszowe zabawki, inicjały wystrugane dłutem na powierzchni sumienia, skąd nie sposób było ich zdrapać ani wypalić; wymiana ta trwała zaledwie chwilę, zawieszoną w przestrzeni sekundę, która zaraz opadła na ziemię, przygnieciona gniewnym paroksyzmem, który wybroczył z fizjonomii oficera i ściągnięta na bok gwałtownym szarpnięciem, z jakim pięść mężczyzny uderzyła go w mostek, jeszcze zanim zdążył nabrać haust powietrza, po tym jak zaciśnięte wokół szyi palce rozluźniły się niespodziewanie, pozostawiając pod grdyką obręcz bolesnego, czerwonego śladu, jakby ktoś zdjął mu łańcuch przerzedzającej futro obroży. Uderzył plecami w ceglaną ścianę, z trudem chwytając powietrze w rozchylone wargi i siłą przełykając je w dół zawężonej uciskiem tchawicy, po czym skrzywił się, ocierając z twarzy zawiesinę cudzej śliny, która, roztarta o materiał spodni, pozostawiła na nich lepką, białą smugę – wgryzał się spojrzeniem w twarz Neptúnusa, uszkodzony organ wspomnień zaczął tymczasem puchnąć i krwawić, rozcierając pod czaszką to samo gniewne poczucie niesprawiedliwości, które nie tylko zajmowało się ogniem, ale popielało w żarłocznych jęzorach jego mściwych pragnień. Był dzieckiem swoich rodziców – nosił te same rysy i broczył tą samą krwią, gdyby nie piętno obecności Görana nie byłby jednak tak wypełniony zgnilizną, tak gorzki i zepsuty, tak pozbawiony przyszłości, której ostatni spłacheć zginął pod ciężarem jego skórzanej podeszwy. Zasługiwał na blizny, znaczące bury obraz swej przeszłości, zasługiwał na stawy skręcone morderczym treningiem i zasługiwał na pogardliwe spojrzenia matki, której pierś nigdy nie zdołała przyciągnąć do siebie dziecka, na to, co przyszło później, nawet jego sumienie nie było jednak wystarczająco ciemne; Norny splątały ich losy przeszło dekadę temu, lecz tylko jego przędzy nie wygładziły na żadnym odcinku drogi, zaplatając kolejne, ciasne supły, aż cienka nić nie miała już miejsca na następne.
Przyglądał się, jak rozpacz i wściekłość na licu Finnursona dojrzewały, splecione w nowe, grzęznące pod skórą arabeski, prześwitujące przez zieloną taflę spojrzenia, wyłaniające się spod jego szczupłej, łagodnej twarzy, zawsze zbyt delikatnej, by potrafił rzeczywiście się go obawiać i zbyt plastycznej pod wpływem emocji, by mógł kiedykolwiek mu zaufać – jego gniew, jednako wtedy, co teraz, sprawiał mu jednak perwersyjną radość, wykrzywiał usta w brzydkim, wykrzywionym afektem grymasie, który stopniowo coraz mniej przypominał nienawiść, a coraz bardziej czysty obłęd, ten sam, który rysował się w źrenicach Hermana, gdy trzymał w dłoni skórzany bat i przyglądał się efektom własnego bestialstwa. Zaśmiał się w końcu – głośno i bezczelnie, prawie jakby śmiech ten wcale do niego nie należał, ale był nagłym objawem chorobowym, świadectwem istnienia w nim pasożyta, który kierował spazmami mięśni i lęgł się w czarnej toni źrenic tak mętnych, że ich szeroka powierzchnia nie odbijała światła, lecz pożerała je w swoim wnętrzu.
– Theo był zwierzęciem, potworem. Zrobił to, co do potwora należało. – jego wargi rozciągnęły się pod wpływem tych słów w nienaturalny, zwodniczy grymas, sprawiający wrażenie, jakby miał zaraz rozedrzeć kąciki ust i sięgnąć czerwonymi rysami obmierzłego uśmiechu aż po nasady uszu. – Myślałeś, że w tym tkwi mój gniew? – odparł szorstkim, kpiącym tonem, osuwając wzrok na przytknięty mu do piersi palec, po czym znów unosząc brudną kalafonię spojrzenia na rozognioną emocjami twarz inspektora. – Myślałeś, że obchodzi mnie, że to akurat ty, ze wszystkich tych dziwolągów, otworzyłeś jego klatkę? – zrobił krok w jego stronę, nie zrywając linii spojrzenia. – Znęcali się nade mną tak samo jak nad wami, wiesz o tym. – warknął, mrużąc oczy i zmuszając mężczyznę, by cofnął się o krok do tyłu. – Jesteś słaby, Neptúnus. Zawsze byłeś. – uniósł powoli brodę, przyszpilając do czaszki dwa czarne punkty jego źrenic. – Z tą różnicą, że nie masz już pod ręką nikogo, kto mógłby gryźć i szarpać się za ciebie. – zacisnął prawą dłoń w pięść, po czym nagłym, zwinnym ruchem wymierzył mu cios w szczękę, oczekując, że ciało zatoczy się w ślad za głową, po latach nareszcie upadając mu do stóp – tylko do tego było wprawdzie kiedykolwiek zdolne.
Źrenice Neptúnusa rozszerzyły się nagłą zgrozą, przez chwilę spojrzeli sobie jednak w oczy tak jak dawniej – bez dzielących ich lat pogoni, wspomnień wyciągniętych siłą z najciemniejszego zaułka umysłu, ze wspólną, choć nigdy nie całkiem solidarną świadomością bólu, który Munchowie wszyli pod ich skórę jak oznaczenia wszywane w pluszowe zabawki, inicjały wystrugane dłutem na powierzchni sumienia, skąd nie sposób było ich zdrapać ani wypalić; wymiana ta trwała zaledwie chwilę, zawieszoną w przestrzeni sekundę, która zaraz opadła na ziemię, przygnieciona gniewnym paroksyzmem, który wybroczył z fizjonomii oficera i ściągnięta na bok gwałtownym szarpnięciem, z jakim pięść mężczyzny uderzyła go w mostek, jeszcze zanim zdążył nabrać haust powietrza, po tym jak zaciśnięte wokół szyi palce rozluźniły się niespodziewanie, pozostawiając pod grdyką obręcz bolesnego, czerwonego śladu, jakby ktoś zdjął mu łańcuch przerzedzającej futro obroży. Uderzył plecami w ceglaną ścianę, z trudem chwytając powietrze w rozchylone wargi i siłą przełykając je w dół zawężonej uciskiem tchawicy, po czym skrzywił się, ocierając z twarzy zawiesinę cudzej śliny, która, roztarta o materiał spodni, pozostawiła na nich lepką, białą smugę – wgryzał się spojrzeniem w twarz Neptúnusa, uszkodzony organ wspomnień zaczął tymczasem puchnąć i krwawić, rozcierając pod czaszką to samo gniewne poczucie niesprawiedliwości, które nie tylko zajmowało się ogniem, ale popielało w żarłocznych jęzorach jego mściwych pragnień. Był dzieckiem swoich rodziców – nosił te same rysy i broczył tą samą krwią, gdyby nie piętno obecności Görana nie byłby jednak tak wypełniony zgnilizną, tak gorzki i zepsuty, tak pozbawiony przyszłości, której ostatni spłacheć zginął pod ciężarem jego skórzanej podeszwy. Zasługiwał na blizny, znaczące bury obraz swej przeszłości, zasługiwał na stawy skręcone morderczym treningiem i zasługiwał na pogardliwe spojrzenia matki, której pierś nigdy nie zdołała przyciągnąć do siebie dziecka, na to, co przyszło później, nawet jego sumienie nie było jednak wystarczająco ciemne; Norny splątały ich losy przeszło dekadę temu, lecz tylko jego przędzy nie wygładziły na żadnym odcinku drogi, zaplatając kolejne, ciasne supły, aż cienka nić nie miała już miejsca na następne.
Przyglądał się, jak rozpacz i wściekłość na licu Finnursona dojrzewały, splecione w nowe, grzęznące pod skórą arabeski, prześwitujące przez zieloną taflę spojrzenia, wyłaniające się spod jego szczupłej, łagodnej twarzy, zawsze zbyt delikatnej, by potrafił rzeczywiście się go obawiać i zbyt plastycznej pod wpływem emocji, by mógł kiedykolwiek mu zaufać – jego gniew, jednako wtedy, co teraz, sprawiał mu jednak perwersyjną radość, wykrzywiał usta w brzydkim, wykrzywionym afektem grymasie, który stopniowo coraz mniej przypominał nienawiść, a coraz bardziej czysty obłęd, ten sam, który rysował się w źrenicach Hermana, gdy trzymał w dłoni skórzany bat i przyglądał się efektom własnego bestialstwa. Zaśmiał się w końcu – głośno i bezczelnie, prawie jakby śmiech ten wcale do niego nie należał, ale był nagłym objawem chorobowym, świadectwem istnienia w nim pasożyta, który kierował spazmami mięśni i lęgł się w czarnej toni źrenic tak mętnych, że ich szeroka powierzchnia nie odbijała światła, lecz pożerała je w swoim wnętrzu.
– Theo był zwierzęciem, potworem. Zrobił to, co do potwora należało. – jego wargi rozciągnęły się pod wpływem tych słów w nienaturalny, zwodniczy grymas, sprawiający wrażenie, jakby miał zaraz rozedrzeć kąciki ust i sięgnąć czerwonymi rysami obmierzłego uśmiechu aż po nasady uszu. – Myślałeś, że w tym tkwi mój gniew? – odparł szorstkim, kpiącym tonem, osuwając wzrok na przytknięty mu do piersi palec, po czym znów unosząc brudną kalafonię spojrzenia na rozognioną emocjami twarz inspektora. – Myślałeś, że obchodzi mnie, że to akurat ty, ze wszystkich tych dziwolągów, otworzyłeś jego klatkę? – zrobił krok w jego stronę, nie zrywając linii spojrzenia. – Znęcali się nade mną tak samo jak nad wami, wiesz o tym. – warknął, mrużąc oczy i zmuszając mężczyznę, by cofnął się o krok do tyłu. – Jesteś słaby, Neptúnus. Zawsze byłeś. – uniósł powoli brodę, przyszpilając do czaszki dwa czarne punkty jego źrenic. – Z tą różnicą, że nie masz już pod ręką nikogo, kto mógłby gryźć i szarpać się za ciebie. – zacisnął prawą dłoń w pięść, po czym nagłym, zwinnym ruchem wymierzył mu cios w szczękę, oczekując, że ciało zatoczy się w ślad za głową, po latach nareszcie upadając mu do stóp – tylko do tego było wprawdzie kiedykolwiek zdolne.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Alejka bukinistów – E. Munch & Bezimienny: N. Finnurson Pon 27 Lis - 22:59
Oddychaj, oddychaj, oddychaj. Spróbuj znowu złapać oddech.
Zabił ją. Naprawdę to zrobił. Zabił Freydis. O n - Egon.
Znowu czuł się jak w najgorszych koszmarach nawiedzających go od tygodni, znowu tracił oddech, a świadomość oszustwa i kłamstwa, w którym udało mu się żyć przez ostatnie lata dudniła mu w głowie. Chociaż przecież jedynie sprawdziło się to, co podejrzewał od dawna. Przed przeszłością nie było ucieczki. Śmierć Freydis, styrana życiem twarz Egona majacząca mu teraz tak boleśnie przed oczami, były na to dowodem. Iluzja ostatnich lat rozsypywała się na jego oczach, spod urzekającej warstwy złudzeń wyzierała niegdysiejsza pustka i macki pożerającej go dawniej ciemności. Dostrzegał jej złośliwy grymas, drwinę w łypiących na niego wyłupiastych gałkach przeznaczenia, którego nie dało się uniknąć. Pragnął zacisnąć dłonie na jego bladej siły i nie wypuścić go ze swoich objęć, dopóki nie dostrzeże jak uchodzi z niego ostatni oddech.
- Najwyraźniej nasze definicje słowa potwór różnią się od siebie diametralnie - wycedził przez zęby, a w jego oczach skrzyły się iskry gniewu. - Ja gotów byłbym postawić między nim a twoim imieniem znak równości. - Wszystko w nim wrzało, czuł się jak pozostawiony na kuchence garnek coraz zawzięcie bulgoczącej wody, której pojedyncze krople zaczynają powoli rozpryskiwać się wokół - szczupłe palce co i rusz rozprostowały się i zaciskały w pięści, wargi drżały coraz wyraźniej, mimowolny dygot zaczął rozchodzić się po całym ciele, docierało do niego, że jeszcze chwila, a zupełnie straci nad sobą kontrolę. A w okolicy nie było nikogo, kto zgasiłby tlący się w nim ogień nienawiści i przywołał go do porządku. - Gówno mnie obchodzi twój gniew - warknął, cofając się odruchowo, gdy Egon wykonał nagły krok w jego stronę. Zastygł, nie odwracając wzroku, ich twarze dzieliły jedynie centymetry. - Powiedział ten, który w najgorszych chwilach niemal srał pod siebie i zasłaniał się nami, odmieńcami - zdążył jedynie wykrztusić.
Zaskoczyły go siła i precyzja, z jaką Egon wymierzył cios, zatoczył się, nie tracąc równowagi jedynie dlatego, że zawiesił się na ramieniu jakiegoś niewinnego przechodnia, który odepchnął go od siebie z odrazą, której odbicie można było następnie dostrzec w jego własnych oczach, gdy tylko nienawistne spojrzenie z powrotem spoczęło na Munchu. Roześmiał się, ocierając twarz wierzchem dłoni, rozmazując na policzku cienką strużkę krwi.
- W końcu nauczyłeś się robić użytek z pięści? - zadrwił, rozglądając się na boki w odruchu chwilowej równowagi umysłu. Uderzenie zdołał go otrzeźwić, wyrwać z więzów biorącej górę nad ciałem nienawiści podszytej bezsilnością. Zaczęli przyciągać do siebie coraz większą uwagę tłumu. Poprawił poły płaszcza, już nie przyskakując do Egona wystudiowanym susem, ale zbliżając się powoli. Ich twarze znowu znalazły się w odległości zaledwie kilku centymetrów. Wygrzebał z kieszeni odznakę i podsunął mu ją pod nos. - Teraz już wiem gdzie cię szukać. I mam o wiele więcej władzy niż myślisz. - Pozostawił po sobie tę nieco słowa pełne mimowolnej egzaltacji, zapewne rzucone na wiatr, znikając po chwili pośród tłumu.
Neptúnus i Egon z tematu
Zabił ją. Naprawdę to zrobił. Zabił Freydis. O n - Egon.
Znowu czuł się jak w najgorszych koszmarach nawiedzających go od tygodni, znowu tracił oddech, a świadomość oszustwa i kłamstwa, w którym udało mu się żyć przez ostatnie lata dudniła mu w głowie. Chociaż przecież jedynie sprawdziło się to, co podejrzewał od dawna. Przed przeszłością nie było ucieczki. Śmierć Freydis, styrana życiem twarz Egona majacząca mu teraz tak boleśnie przed oczami, były na to dowodem. Iluzja ostatnich lat rozsypywała się na jego oczach, spod urzekającej warstwy złudzeń wyzierała niegdysiejsza pustka i macki pożerającej go dawniej ciemności. Dostrzegał jej złośliwy grymas, drwinę w łypiących na niego wyłupiastych gałkach przeznaczenia, którego nie dało się uniknąć. Pragnął zacisnąć dłonie na jego bladej siły i nie wypuścić go ze swoich objęć, dopóki nie dostrzeże jak uchodzi z niego ostatni oddech.
- Najwyraźniej nasze definicje słowa potwór różnią się od siebie diametralnie - wycedził przez zęby, a w jego oczach skrzyły się iskry gniewu. - Ja gotów byłbym postawić między nim a twoim imieniem znak równości. - Wszystko w nim wrzało, czuł się jak pozostawiony na kuchence garnek coraz zawzięcie bulgoczącej wody, której pojedyncze krople zaczynają powoli rozpryskiwać się wokół - szczupłe palce co i rusz rozprostowały się i zaciskały w pięści, wargi drżały coraz wyraźniej, mimowolny dygot zaczął rozchodzić się po całym ciele, docierało do niego, że jeszcze chwila, a zupełnie straci nad sobą kontrolę. A w okolicy nie było nikogo, kto zgasiłby tlący się w nim ogień nienawiści i przywołał go do porządku. - Gówno mnie obchodzi twój gniew - warknął, cofając się odruchowo, gdy Egon wykonał nagły krok w jego stronę. Zastygł, nie odwracając wzroku, ich twarze dzieliły jedynie centymetry. - Powiedział ten, który w najgorszych chwilach niemal srał pod siebie i zasłaniał się nami, odmieńcami - zdążył jedynie wykrztusić.
Zaskoczyły go siła i precyzja, z jaką Egon wymierzył cios, zatoczył się, nie tracąc równowagi jedynie dlatego, że zawiesił się na ramieniu jakiegoś niewinnego przechodnia, który odepchnął go od siebie z odrazą, której odbicie można było następnie dostrzec w jego własnych oczach, gdy tylko nienawistne spojrzenie z powrotem spoczęło na Munchu. Roześmiał się, ocierając twarz wierzchem dłoni, rozmazując na policzku cienką strużkę krwi.
- W końcu nauczyłeś się robić użytek z pięści? - zadrwił, rozglądając się na boki w odruchu chwilowej równowagi umysłu. Uderzenie zdołał go otrzeźwić, wyrwać z więzów biorącej górę nad ciałem nienawiści podszytej bezsilnością. Zaczęli przyciągać do siebie coraz większą uwagę tłumu. Poprawił poły płaszcza, już nie przyskakując do Egona wystudiowanym susem, ale zbliżając się powoli. Ich twarze znowu znalazły się w odległości zaledwie kilku centymetrów. Wygrzebał z kieszeni odznakę i podsunął mu ją pod nos. - Teraz już wiem gdzie cię szukać. I mam o wiele więcej władzy niż myślisz. - Pozostawił po sobie tę nieco słowa pełne mimowolnej egzaltacji, zapewne rzucone na wiatr, znikając po chwili pośród tłumu.
Neptúnus i Egon z tematu