:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard
2 posters
Bezimienny
05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:32
05.10.2000
W połaci zieleni dolina rozpościera się przed nimi jak grubo tkany roślinnością dywan. Jest miejscem szczególnym, gdzie wraz z przemierzonymi milami, stopniowo zanika miejskie życie. Wokół pozostaje tylko dzikość natury i przyjesienna wilgoć, która bez żalu i bez ostrzeżenia zasysa do ziemi podeszwy butów. Robi to przy każdym, niedostatecznie ostrożnie postawionym kroku. W momentach, gdy stopa zstępuje ze żwiru i skały na grząski grunt, pozostawiając po sobie smugi błota i ciężkość gleby – brudnej, wciąż mokrej od niedawno opadłych deszczy.
W tym czasie dwie ogromne ściany górskiego spadu chylą się ku nim złowieszczo, jakby przypominały o gniewie Jotunnów, wygrażały potęgą górskiego zasobu. Dla Asgera są jednak rzeczy straszniejsze, niż galdrowska legenda, puszczana z tchórzliwo zawodzących ust, dlatego też, pokonując kolejne metry wzdłuż kamiennej ścieżki, nie daje sobie ściągnąć na ramiona ciężaru strachu. Stąpa po drodze pewnie i stabilnie, wręcz terytorialnie. Przygniata przy tym trawy, łamie pozostawione na ścieżce gałęzie. Pozostawia niechlujnie ślad ludzkiej ignorancji między zwaliskami skalnymi. Nie zależy mu bowiem na ukryciu swojej obecności. W końcu nikogo dziś nie tropią, nikogo też nie zwodzą.
Szukają.
Penetrują przestrzeń w poszukiwaniu zaginionego jaja.
– Nie zwalniaj – rzuca niemal oskarżycielsko, choć nawet nie patrzy na swojego towarzysza. Wytężony zmysł słuchu, jaki zawdzięcza wargowskiej wrażliwości na bodźce, podpowiada mu jednak, że dzieli ich dobre kilka metrów, które wolałby zminimalizować na rzecz sprawnego zbadania przestrzeni. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że sprawność fizyczna towarzysza odbiega znacząco od jego własnej, dlatego, choć robi to niechętnie, zatrzymuje się między kolejno mijanym głazem, a pojedynczym krzewem, rosnącym tuż obok drożyny.
Czas przystanku wykorzystuje na głęboki oddech. Zaciąga w nozdrza wilgoć i soki roślinności, wyciągnięte przez wiatr w powietrze. Na moment zamyka przy tym oczy, chłonąc każdy z zapachów, niczym cichy zwiadowca. Do głównego ośrodka jego zmysłów dociera przy tym piżmo niedawno krzątających się w okolicy stworzeń, a także, co zauważa z niejakim zaskoczeniem, kwiecista woń nieznanego mu gatunku. To właśnie w starciu z tym zapachem otwiera powieki, dopiero teraz dostrzegając tuż pod butami pięknie rozwinięty kwiat, kuszący kolorem i ogólnym wyglądem.
Nachyla się do niego, zrywając jeden z dwóch egzemplarzy.
– Pachnie inaczej, niż pozostałe. Znasz je? – odwraca się w kierunku Egona, z postanowieniem zachowania jednego kwiatu dla siebie. Coś czuje, że może być mu przydatny. Albo przynajmniej może stanowić przyjemną alternatywę dla zapachu gnijących desek w jego domu.
Egon Munch
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:32
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Strome zęby skał pięły się pod górę nierówną stromizną, roślinność natomiast, tak bujna u progu miasta, przerzedzała się, wyrastając rachitycznymi wiechciami zieleni spomiędzy szarych kamieni. Wraz ze zmieniającym się krajobrazem, zmianom ulegały również jego odczucia – początkowy entuzjazm, jakkolwiek płochy, zatopił się pod falą narastającego zmęczenia, które napierało na kark jarzmem nieprzyjemnego gorąca, na co Egon mamrotał pod nosem, rozdrażniony, że jego kondycja, niegdyś szlifowana surowym rygorem rodzicielskich wymagań, uległa znacznemu pogorszeniu, jak gdyby gorset uciskających go dotąd przymusów i obligacji, rozluźnił się niespodziewanie, ześlizgując się posłusznie ze zduszonej piersi. Jednocześnie dziecięcy bunt, jaki przejawiał nawet lata po śmierci ojca, objawiał się jednak iskrami triumfu w każdym aspekcie jego życia, nawet teraz, pomimo narastającej frustracji, jaką wzbudzało w nim posłuszne podążanie za Asgerem, tlił się zatem słabym blaskiem triumfalnej radości, szaleńczej nieomal świadomości zwycięstwa, które tkwiło zapisane nie tylko w sukcesie jego dawnej ucieczki, rozpamiętywanej w głowie z fanatyczną dumą, lecz także we wszelkich, miałkich szczegółach jego egzystencji, choćby równie upokarzających, co te dzisiejsze.
– Nie zwalniam. – burknął opryskliwie, chociaż od idącego przodem mężczyzny dzieliło go dobre kilka metrów, a pojedyncze kosmyki włosów opadały w nieładzie na czoło, zlepione pierwszymi kroplami potu. – Wszystko przegapimy, jeśli nadal będziesz tak pędził. – dodał po chwili, siląc się na podobnie oskarżycielski ton, zaraz zrobił jednak kilka szybszych kroków, doganiając mężczyznę i przystając za jego plecami, w czczej próbie ukrycia swej falującej piersi i pogłębionych wysiłkiem oddechów. – Im bardziej szalone tempo, tym uboższy duch, wiesz kto to powiedział? Jørn Brekken. Powinieneś go posłuchać, jeśli chcesz cokolwiek dzisiaj znaleźć. – rzekł z przekąsem, pozwalając by kąciki ust uniosły się nieznacznie ku górze w wyrazie krótkiego uśmiechu, kryjąc jednocześnie mimowolne zadowolenie z chwilowego zatrzymania. Chociaż początkowo wypominał sobie w głowie pochopną bezmyślność, która bezpośrednio przyczyniła się do dzisiejszej wyprawy, im więcej czasu mijało, tym silniej narastało w nim zaintrygowanie zagubionymi jajami, nie tyle jednak ze względu na współczucie względem niefortunnego badacza czy nawet wątłych przejawów zaniepokojenia o losy magicznych istot, lecz ponieważ odnalezienie ich wiązało się z kuszącą, lukratywną korzyścią sprzedaży, talary pozostawały natomiast wciąż, pomimo upływu czasu, jednym z najważniejszych ośrodków jego marnej, naznaczonej biedą egzystencji.
– Nie. – odparł niechętnie na postawione mu pytanie, wpierw krzywiąc się nieznacznie, zaraz nachylając się jednak nad wskazanym przez Asgera znaleziskiem, bez poszanowania dla dzikiej przyrody, zrywając drugi egzemplarz rośliny, której wątłą, jasnozieloną łodyżkę obrócił z uwagą w palcach. Specyficzny zapach wdarł się drzazgą w fakturę jego pamięci, drażniąc ospałą świadomość, sprawiając, że znajomość odnalezionych okazów nadszarpnęła wrażliwe struny wiedzy, Egon jednak, jakkolwiek mógłby wysilić się na trafną identyfikację, schował jedynie łodyżkę do jednej zapinanej na guzik kieszeni znoszonej, ciemnozielonej kurtki, nie racząc towarzysza próbą uważniejszych oględzin. – Chodź tędy. – zadecydował nareszcie, korzystając z okazji chwilowego wyrwania się naprzód, pozostawiając za sobą gołe, zielonkawe poletko trawy w miejscu, gdzie pięły się wcześniej giętkie łodygi mimikry.
– Nie zwalniam. – burknął opryskliwie, chociaż od idącego przodem mężczyzny dzieliło go dobre kilka metrów, a pojedyncze kosmyki włosów opadały w nieładzie na czoło, zlepione pierwszymi kroplami potu. – Wszystko przegapimy, jeśli nadal będziesz tak pędził. – dodał po chwili, siląc się na podobnie oskarżycielski ton, zaraz zrobił jednak kilka szybszych kroków, doganiając mężczyznę i przystając za jego plecami, w czczej próbie ukrycia swej falującej piersi i pogłębionych wysiłkiem oddechów. – Im bardziej szalone tempo, tym uboższy duch, wiesz kto to powiedział? Jørn Brekken. Powinieneś go posłuchać, jeśli chcesz cokolwiek dzisiaj znaleźć. – rzekł z przekąsem, pozwalając by kąciki ust uniosły się nieznacznie ku górze w wyrazie krótkiego uśmiechu, kryjąc jednocześnie mimowolne zadowolenie z chwilowego zatrzymania. Chociaż początkowo wypominał sobie w głowie pochopną bezmyślność, która bezpośrednio przyczyniła się do dzisiejszej wyprawy, im więcej czasu mijało, tym silniej narastało w nim zaintrygowanie zagubionymi jajami, nie tyle jednak ze względu na współczucie względem niefortunnego badacza czy nawet wątłych przejawów zaniepokojenia o losy magicznych istot, lecz ponieważ odnalezienie ich wiązało się z kuszącą, lukratywną korzyścią sprzedaży, talary pozostawały natomiast wciąż, pomimo upływu czasu, jednym z najważniejszych ośrodków jego marnej, naznaczonej biedą egzystencji.
– Nie. – odparł niechętnie na postawione mu pytanie, wpierw krzywiąc się nieznacznie, zaraz nachylając się jednak nad wskazanym przez Asgera znaleziskiem, bez poszanowania dla dzikiej przyrody, zrywając drugi egzemplarz rośliny, której wątłą, jasnozieloną łodyżkę obrócił z uwagą w palcach. Specyficzny zapach wdarł się drzazgą w fakturę jego pamięci, drażniąc ospałą świadomość, sprawiając, że znajomość odnalezionych okazów nadszarpnęła wrażliwe struny wiedzy, Egon jednak, jakkolwiek mógłby wysilić się na trafną identyfikację, schował jedynie łodyżkę do jednej zapinanej na guzik kieszeni znoszonej, ciemnozielonej kurtki, nie racząc towarzysza próbą uważniejszych oględzin. – Chodź tędy. – zadecydował nareszcie, korzystając z okazji chwilowego wyrwania się naprzód, pozostawiając za sobą gołe, zielonkawe poletko trawy w miejscu, gdzie pięły się wcześniej giętkie łodygi mimikry.
Bezimienny
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:32
Nisko osadzone na wysokości połacie zieleni, ułożone w wysublimowany pas przełęczy, zdają się zaledwie igraszką górskiego pejzażu. Wąskim przesmykiem bez krzty wyjątkowości, który należy pokonać jak najszybciej. Nie zwiastuje bowiem niczego szczególnego. Niczego, na co Asger skłonny byłby czekać.
– Co niby mielibyśmy przegapić w dolinie...? – słowa naznaczone ignorancją, wyniesione do granicy słyszalności, wybrzmiewają w przestrzeni jak oblepiony złośliwością ton. Delikatnie prowokacyjny, zasadniczo niegroźny, choć brzęczący nieznośnie przy uchu niczym natrętny insekt. Decyzję o tym, czy go odgonić czy zignorować, podjąć może jednak tylko Egon. To on musi bowiem znosić litery uszczypliwości pewnego niewyparzonego gębą wilczka.
– Nie słyszałem nigdy o smoku schowanym w zgliszczach niziny, a Ty? – dodaje tryumfalnie, ujawniając w oskarżeniu Egona pewną nieprawidłowość.
Bądź co bądź, smoki były imperatorami lotu, okupowały kolejne metry nieboskłonu z zimnokrwistą zachłannością. Mało prawdopodobne było znalezienie jaja smoczycy u podnóża góry, a powodów potwierdzających tę teorię znalazłoby się co najmniej dwa. Po pierwsze - doliny dalekie były od miejsca podniebnych, smoczych wojaży; po drugie - dostęp do nich miał absolutnie każdy. Logika podpowiadała, że swoje królestwo zakładają raczej na godnej dla tych gadów wysokości. W odosobnieniu i izolacji, która zapewnia spokój i bezpieczeństwo.
– Nie mam najmniejszego pojęcia, co właściwie chciał powiedzieć ten cały Brekker... – przekręcone litery nazwiska świadczą o małym przywiązaniu do powołanego przez Muncha autorytetu. Mimo tego nie porzuca całkowicie kwestii, pozwala jej wykiełkować do rozmiarów krótkiego acz nieporadnie prowadzonego dyskursu. Nie można wiele wymagać od prostego człowieka, dla którego słowa intelektualisty mają podobną wartość, co zeszłoroczny śnieg.
Z jednej strony ma ochotę podążać za mądrą sentencją, choćby po to, by ją potem wyśmiać czy podważyć, z drugiej zupełnie jej nie rozumie, co utrudnia nieco szyderstwo – …ale mój duch ma się świetnie i nie potrzebuje mglistych rad od byle dziada, który zapewne stojąc jedną nogą w grobie, nie potrafi lub nie chce przyspieszyć.
Nim kończy wypowiedź, sam zapomina jaki był jej cel, w lekkiej konsternacji milczy więc, by wreszcie, rad z żywszego poruszenia ze strony towarzysza, ruszyć za nim w wyznaczonym kierunku. Zaczepia przy tym łodygę świeżo zerwanej mimikry za skórzany pas przy spodniach i wymija kilka kolejnych głazów z lekkością atlety, mimo tego, że wzrok wciąż skupiony jest na pasie. Jakby tylko sam rzut oka starczył mu do określenia potencjalnych przeszkód.
Mimo tego nawet on nie potrafi przewidzieć ruchomej zmiennej, jaka zaraz ma nastąpić.
Nie mija więcej niż parę minut, gdy w gęstwinie zieleni majaczy mu poruszająca się plamka czerwieni. Jeszcze nie w pełni widoczna, niemal nie do rozpoznania dla przeciętnego oka, a mimo to dość niepokojąca. Włóczy się bez celu między młodymi krzewami i latoroślami, by wreszcie, wraz z wyjściem spod osłony liści, ukazać swą prawdziwą twarz.
– Poczekaj... – wyrwana do przodu dłoń chwyta nagle za przegub poety. Za późno.
Czerwony brytan, opasły i wielki, wychyla się zza zgliszczy i wychodzi im naprzeciw, wlepiając w nich parę połyskujących ślepi.
– Szlag... – mruczy gardłowo nieukontentowany, we własnych palcach zakleszczając kości cudzego nadgarstka. Oczy zwrócone są tymczasem w stronę zaraźnicy. Nie ustępują w obserwacji, gdy podświadomie spomiędzy warg Asgera dobywa się ciche warknięcie.
Pole: 13+14=27
– Co niby mielibyśmy przegapić w dolinie...? – słowa naznaczone ignorancją, wyniesione do granicy słyszalności, wybrzmiewają w przestrzeni jak oblepiony złośliwością ton. Delikatnie prowokacyjny, zasadniczo niegroźny, choć brzęczący nieznośnie przy uchu niczym natrętny insekt. Decyzję o tym, czy go odgonić czy zignorować, podjąć może jednak tylko Egon. To on musi bowiem znosić litery uszczypliwości pewnego niewyparzonego gębą wilczka.
– Nie słyszałem nigdy o smoku schowanym w zgliszczach niziny, a Ty? – dodaje tryumfalnie, ujawniając w oskarżeniu Egona pewną nieprawidłowość.
Bądź co bądź, smoki były imperatorami lotu, okupowały kolejne metry nieboskłonu z zimnokrwistą zachłannością. Mało prawdopodobne było znalezienie jaja smoczycy u podnóża góry, a powodów potwierdzających tę teorię znalazłoby się co najmniej dwa. Po pierwsze - doliny dalekie były od miejsca podniebnych, smoczych wojaży; po drugie - dostęp do nich miał absolutnie każdy. Logika podpowiadała, że swoje królestwo zakładają raczej na godnej dla tych gadów wysokości. W odosobnieniu i izolacji, która zapewnia spokój i bezpieczeństwo.
– Nie mam najmniejszego pojęcia, co właściwie chciał powiedzieć ten cały Brekker... – przekręcone litery nazwiska świadczą o małym przywiązaniu do powołanego przez Muncha autorytetu. Mimo tego nie porzuca całkowicie kwestii, pozwala jej wykiełkować do rozmiarów krótkiego acz nieporadnie prowadzonego dyskursu. Nie można wiele wymagać od prostego człowieka, dla którego słowa intelektualisty mają podobną wartość, co zeszłoroczny śnieg.
Z jednej strony ma ochotę podążać za mądrą sentencją, choćby po to, by ją potem wyśmiać czy podważyć, z drugiej zupełnie jej nie rozumie, co utrudnia nieco szyderstwo – …ale mój duch ma się świetnie i nie potrzebuje mglistych rad od byle dziada, który zapewne stojąc jedną nogą w grobie, nie potrafi lub nie chce przyspieszyć.
Nim kończy wypowiedź, sam zapomina jaki był jej cel, w lekkiej konsternacji milczy więc, by wreszcie, rad z żywszego poruszenia ze strony towarzysza, ruszyć za nim w wyznaczonym kierunku. Zaczepia przy tym łodygę świeżo zerwanej mimikry za skórzany pas przy spodniach i wymija kilka kolejnych głazów z lekkością atlety, mimo tego, że wzrok wciąż skupiony jest na pasie. Jakby tylko sam rzut oka starczył mu do określenia potencjalnych przeszkód.
Mimo tego nawet on nie potrafi przewidzieć ruchomej zmiennej, jaka zaraz ma nastąpić.
Nie mija więcej niż parę minut, gdy w gęstwinie zieleni majaczy mu poruszająca się plamka czerwieni. Jeszcze nie w pełni widoczna, niemal nie do rozpoznania dla przeciętnego oka, a mimo to dość niepokojąca. Włóczy się bez celu między młodymi krzewami i latoroślami, by wreszcie, wraz z wyjściem spod osłony liści, ukazać swą prawdziwą twarz.
– Poczekaj... – wyrwana do przodu dłoń chwyta nagle za przegub poety. Za późno.
Czerwony brytan, opasły i wielki, wychyla się zza zgliszczy i wychodzi im naprzeciw, wlepiając w nich parę połyskujących ślepi.
– Szlag... – mruczy gardłowo nieukontentowany, we własnych palcach zakleszczając kości cudzego nadgarstka. Oczy zwrócone są tymczasem w stronę zaraźnicy. Nie ustępują w obserwacji, gdy podświadomie spomiędzy warg Asgera dobywa się ciche warknięcie.
Pole: 13+14=27
Egon Munch
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:33
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Był zły na Asgera za jego butną, groźną impertynencję i wściekły na siebie, że w równie prozaiczny, naiwny sposób przywarł do niego długiem posłuszeństwa, którego cierpkie, pochopnie zasiane nasiona rozgryzał teraz z goryczą pomiędzy zębami, wzdychając ciężko i rzucając mężczyźnie pogardliwe spojrzenie, zza ostrza którego wychynął zaraz krótki, tańczący pomiędzy przeciwnymi kącikami uśmiech, wątły dowód jego triumfalnej wyższości.
– Jakiś staruch zgubił jaja i mogą znajdować się wszędzie. – zakpił, wzruszając ramionami i pokonując krótką stromiznę skalistego zbocza, której wybrzuszone odłamki szarych kamieni wyrzynały się w cienkie podeszwy butów. – A na szczytach zazwyczaj nie ma nic, śnieg, lód i skała. – tryb życia wielkich gadów nie wzbudzał w nim zainteresowania, nie wzbudzał nawet ekscytacji, ciążył jednak na horyzoncie obiecującą prognozą nagrody, hojnym workiem talarów, których znajomy brzęk przedzierał się przez ławicę jego myśli. Nie ufał Abildgaardowi i być może dlatego, nieco pochopnie, zdecydował się przejąć inicjatywę, wyrwać o dwa kroki naprzód, gdzie za obietnicą kolejnego wzniesienia rozciągała się niewielka knieja, górska kosodrzewina, której gęsty, porośnięty krzewami horyzont skutecznie ograniczał widoczność.
– Bez wątpienia. – znużonym głosem skomentował wymówkę starszego mężczyzny, przystając w miejscu i spoglądając na niego spod ściągniętych brwi, pozwalając by wąskie, lekko zaczerwienione usta ułożyły się ponownie w arabeskę nieprzyjemnego uśmiechu, ten zniknął jednak zaraz w cieniu odwróconej głowy, niesfornym kosmyku rozwichrzonych włosów, które za sprawą górskiego wiatru opadły mu na twarz.
Kły stromej wyżyny ciągnęły się nierównym uzębieniem wzdłuż zbocza, w dole którego błyszczała wąska wstęga krętego strumienia, sunącego poprzez kamienisty grunt, by kilometry dalej wpaść w otchłań chłodnego, górskiego jeziora – Egon zatrzymał chwilowo wzrok na rozciągającym się pod ich stopami krajobrazie, zaraz ruszył jednak do przodu, wychodząc na porośniętą chwastami polanę chwilę przed tym, jak dłoń Asgera zatrzymała się na jego przegubie, w wyrazie przestrogi zaciskając palce na kościstym wybrzuszeniu przedramienia.
– Co... – zaczął, nie zdążył jednak nawet odwrócić się w stronę towarzysza podróży, gdy wśród przeplatanej szarością zieleni zamigotała czerwona plama, kędzierzawe futro zwierzęcia, które powolnym krokiem stąpało pomiędzy skalistymi odłamkami, przekrwione oczy zatrzymując na obrazach ich fizjonomii, twarzach wygiętych w wyrazie tkniętej zaskoczeniem obawy. Masywny brytan, wbrew niepokojącemu wyglądowi, nie wydawał się jednak skory do ataku, wodząc za nimi wzrokiem, jak gdyby zadowolony z legend, jakie o nim krążyły, chełpiący się wyższością swej mitycznej, budzącej grozę natury. Karmione pogłoskami spojrzenie rozwarstwiało chrust roślinności w poszukiwaniu utkanej wspomnieniami staruszki, czerwony pies zdawał się jednak przecinać im dzisiaj drogę w samotności.
– Kurwa. – warknął pod nosem, cofając się o krok do tyłu i teraz dopiero przenosząc kompas uwagi z powrotem na Asgera – Puszczaj mnie. – sfrustrowany, wyszarpnął nadgarstek z ciasnego uścisku jego palców, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie, z trudem maskowanym wyrazie zaniepokojenia, które rozgorzało wątłym płomieniem na dnie jego serca, przyspieszonego rytmem słusznej nerwowości. – Tego mi właśnie brakowało, zarażenia się jedną z tysięcy chorób, jakie to bydle przenosi. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale posiadam umysł, który jest bezcenny dla światowej literatury. Dostałbym Nobla, gdyby komisja nie była tępą bandą filistrów ograniczonych względem prawdziwej poezji. – odrzekł, zaciskając i rozluźniając pięść, po czym odgarniając z twarzy włosy, które po raz kolejny opadły mu splątanymi wiechciami na zwilgocone pojedynczymi kroplami potu czoło. – Ten umysł nie może tutaj zostać, zarażony jakimś syfem albo utopiony w ciemnej dziurze.
– Jakiś staruch zgubił jaja i mogą znajdować się wszędzie. – zakpił, wzruszając ramionami i pokonując krótką stromiznę skalistego zbocza, której wybrzuszone odłamki szarych kamieni wyrzynały się w cienkie podeszwy butów. – A na szczytach zazwyczaj nie ma nic, śnieg, lód i skała. – tryb życia wielkich gadów nie wzbudzał w nim zainteresowania, nie wzbudzał nawet ekscytacji, ciążył jednak na horyzoncie obiecującą prognozą nagrody, hojnym workiem talarów, których znajomy brzęk przedzierał się przez ławicę jego myśli. Nie ufał Abildgaardowi i być może dlatego, nieco pochopnie, zdecydował się przejąć inicjatywę, wyrwać o dwa kroki naprzód, gdzie za obietnicą kolejnego wzniesienia rozciągała się niewielka knieja, górska kosodrzewina, której gęsty, porośnięty krzewami horyzont skutecznie ograniczał widoczność.
– Bez wątpienia. – znużonym głosem skomentował wymówkę starszego mężczyzny, przystając w miejscu i spoglądając na niego spod ściągniętych brwi, pozwalając by wąskie, lekko zaczerwienione usta ułożyły się ponownie w arabeskę nieprzyjemnego uśmiechu, ten zniknął jednak zaraz w cieniu odwróconej głowy, niesfornym kosmyku rozwichrzonych włosów, które za sprawą górskiego wiatru opadły mu na twarz.
Kły stromej wyżyny ciągnęły się nierównym uzębieniem wzdłuż zbocza, w dole którego błyszczała wąska wstęga krętego strumienia, sunącego poprzez kamienisty grunt, by kilometry dalej wpaść w otchłań chłodnego, górskiego jeziora – Egon zatrzymał chwilowo wzrok na rozciągającym się pod ich stopami krajobrazie, zaraz ruszył jednak do przodu, wychodząc na porośniętą chwastami polanę chwilę przed tym, jak dłoń Asgera zatrzymała się na jego przegubie, w wyrazie przestrogi zaciskając palce na kościstym wybrzuszeniu przedramienia.
– Co... – zaczął, nie zdążył jednak nawet odwrócić się w stronę towarzysza podróży, gdy wśród przeplatanej szarością zieleni zamigotała czerwona plama, kędzierzawe futro zwierzęcia, które powolnym krokiem stąpało pomiędzy skalistymi odłamkami, przekrwione oczy zatrzymując na obrazach ich fizjonomii, twarzach wygiętych w wyrazie tkniętej zaskoczeniem obawy. Masywny brytan, wbrew niepokojącemu wyglądowi, nie wydawał się jednak skory do ataku, wodząc za nimi wzrokiem, jak gdyby zadowolony z legend, jakie o nim krążyły, chełpiący się wyższością swej mitycznej, budzącej grozę natury. Karmione pogłoskami spojrzenie rozwarstwiało chrust roślinności w poszukiwaniu utkanej wspomnieniami staruszki, czerwony pies zdawał się jednak przecinać im dzisiaj drogę w samotności.
– Kurwa. – warknął pod nosem, cofając się o krok do tyłu i teraz dopiero przenosząc kompas uwagi z powrotem na Asgera – Puszczaj mnie. – sfrustrowany, wyszarpnął nadgarstek z ciasnego uścisku jego palców, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie, z trudem maskowanym wyrazie zaniepokojenia, które rozgorzało wątłym płomieniem na dnie jego serca, przyspieszonego rytmem słusznej nerwowości. – Tego mi właśnie brakowało, zarażenia się jedną z tysięcy chorób, jakie to bydle przenosi. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale posiadam umysł, który jest bezcenny dla światowej literatury. Dostałbym Nobla, gdyby komisja nie była tępą bandą filistrów ograniczonych względem prawdziwej poezji. – odrzekł, zaciskając i rozluźniając pięść, po czym odgarniając z twarzy włosy, które po raz kolejny opadły mu splątanymi wiechciami na zwilgocone pojedynczymi kroplami potu czoło. – Ten umysł nie może tutaj zostać, zarażony jakimś syfem albo utopiony w ciemnej dziurze.
Bezimienny
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:33
– Nie piekl się tak – rzuca zdawkowo, ognie frustracji gasząc pozorną obojętnością. W rzeczywistości posyła mu jednak przeciągnięte w obserwacji spojrzenie, próbując wychwycić z zachowania poety główny powód jego nerwowości. Pozwala mu przy tym oderwać dłoń od własnych palców i wycofuje rękę do kieszeni spodni bez krzty przejęcia, choć z wyraźnym niezadowoleniem wypisanym na twarzy. Oboje wykrzywiają więc twarz w niezgrabnym grymasie, choć oboje z dwóch różnych powodów. Bruzda na twarzy Abildgaarda pogłębia się z każdym wypowiedzianym przez towarzysza słowem, atakując kąciki ust i przestrzeń między brwiami.
Tego mi właśnie brakowało, zarażenia się jedną z tysięcy chorób, jakie to bydle przenosi.. Jedno wypowiedziane przez chłopaka zdanie to akceptowalna konieczność – część cudzej obecności i odczuwanego strachu objawiona werbalnie, która jest dowodem na to, że na spotkanie brytanowi wychodzą oboje. Jako antyspołecznik Asger godzi się na tę małą niedogodność z ciężarem cudzych emocji rzuconym na ramiona, bo wie, że słowa te pełnią nie więcej i nie mniej jak prostą reakcję na aktualny ciąg wydarzeń. To się da wybaczyć.
Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale posiadam umysł, który jest bezcenny dla światowej literatury. Dwa zdania przypominają rwącą się w szwach zbędną ekspresję, która wyciągnięta ponad miarę, nie daje zamknąć się w bezpiecznie małym pudełku. Jest jak puszka Pandory, która zamiast wypuścić z siebie wszystkie smutki i katastrofy świata, wyciąga z siebie pewną nadaktywność słowną, której nie ma końca. W odczuciu Asgera, to nawet gorzej, nie ma bowiem rzeczy bardziej męczącej w towarzystwie, niż przydługi monolog. W efekcie, wraz z kolejno nadchodzącymi zdaniami, wypowiedź Egona zaczyna drażnić go w samej swej istocie i rozciągnięciem słów doprowadza do ostatecznej granicy cierpliwości. Szczególnie, że już wcześniej zbliżał się do niej milowymi krokami.
Z początku wewnętrzne rozjątrzenie wyraża zaledwie w aroganckim odwróceniu się od niego, gdy jednak dochodzi do dwóch kolejnych zdań, pełnych maruderstwa i autożalu, zmiana następuje szybko. Asger nie jest w stanie zdzierżyć cudzej wylewności – coś w nim pęka. Kolejne warknięcie wymyka się spomiędzy rozgrzanych złością ust, a ciało podrywa się gwałtownie i niespodziewanie z powrotem ku mężczyźnie. Nie zatrzymuje się jednak w drodze do niego. Owiewa go mocnym prądem wprawionego w ruch ciała, straszy ryzykiem uderzenia i... dopiero w ostatnim momencie, zatrzymany tuż przed jego twarzą, chwyta go za włosy, odciągając go mało delikatnie w tył. Uwydatniona przy tym grdyka wypiętrza się przed nim.
– Mam pomysł…
Palce, zaciśnięte kurczowo na kosmykach pokręconych włosów, przytrzymują mężczyznę w jednej i tej samej pozycji, gdy nagle wyciągnięte z kieszeni ostrze noża, przylega płasko do skóry nieszczęśnika, a stalowa powłoka zachodzi pierwszymi kroplami zroszonego potu – ...poderżnę Ci gardło i będzie po sprawie. Żadnych filistrów, żadnych trosk. Czysta poezja utopionych w krwi słów.
Ręka ani drgnie, gdy spoglądając na niego, wypowiada słowa groźby z niepodobną nikomu pewnością siebie, wyrafinowaniem i towarzyszącą temu posągowością okraszoną drobnymi piaskami ekscytacji, jakby podobna propozycja była ledwie niewinnym kaprysem czy brutalną zabawą. Zabawą, która bardzo łatwo przerodzić się może w tragedię.
– Możesz się też zamknąć, i zostawić je dla siebie – dodaje łaskawie, wydychając gorące powietrze wprost na odsłoniętą krtań Egona.
Kuszące nitki żył ciągną się pasami w dół i drgają niespokojnie pod cienką powłoką skóry, tak nieprzeciętnie bladej w porównaniu do śniadej ręki Asgera, która zwykłym przypadkiem muska fragment szyi poety.
Różnica wzrostu między nimi wynosi zaledwie dwa do trzech centymetrów z korzyścią dla Asgera - niedużo jak na próbę zastraszenia, ale wystarczająco. Co czyni scenę wręcz groteskową, większą przewagę zyskuję przez pociągnięcie go do tyłu, niżeli prawdziwą rozbieżność we wzroście.
Inaczej ma się sprawa jeśli chodzi o sylwetkę. Paręnaście dodatkowych kilogramów mięśni, które nosi Asger, czyni go trudnym przeciwnikiem. Na szczęście zaaferowany zgoła innymi nowościami pozostaje nim nie na długo. Zerknąwszy za cielskiem brytana, z przyjemnością stwierdza bowiem, że ten zniknął bezpowrotnie. Co więcej, w miejscu, w którym chwilę temu stała zaraźnica, na połaciach zieleni wyjaskrawia się piękny, jaśniejący bielą i szarością owal.
Poszukiwane przez nich gadzie jajo w rzeczywistości jest nawet piękniejsze, niż przypuszczał. Imponujących rozmiarów może nieść równie imponującą nagrodę.
– Koniec końców, dobry z Ciebie chłopiec – mruczy z zadowoleniem. Na końcu języka ma słowo „przewodnik”, dla samej jednak satysfakcji umiejętnie deprymuje rolę poety w tej wyprawie, by z wyższością i przeciętym złośliwością uśmiechem zerknąć na niego.
Dopiero gdy w zasięgu wzroku łapie jego twarz, kończy ten nieprzyzwoicie długi teatrzyk, odciągając nóż od szyi towarzysza i puszczając jego włosy.
– Miałeś racje. Warto czasem zatrzymać się w nizinie – dodaje luźno, wręcz przyjacielsko, wymijając go i ciężkimi butami wstępując na rozmiękczoną przez minione deszcze glebę. Kieruje się wprost do jaja, wyrzucając z pamięci irytację, jaka jeszcze chwilę temu pchała go do absurdalnych zagrywek.
Pole: 27+15=42
Tego mi właśnie brakowało, zarażenia się jedną z tysięcy chorób, jakie to bydle przenosi.. Jedno wypowiedziane przez chłopaka zdanie to akceptowalna konieczność – część cudzej obecności i odczuwanego strachu objawiona werbalnie, która jest dowodem na to, że na spotkanie brytanowi wychodzą oboje. Jako antyspołecznik Asger godzi się na tę małą niedogodność z ciężarem cudzych emocji rzuconym na ramiona, bo wie, że słowa te pełnią nie więcej i nie mniej jak prostą reakcję na aktualny ciąg wydarzeń. To się da wybaczyć.
Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale posiadam umysł, który jest bezcenny dla światowej literatury. Dwa zdania przypominają rwącą się w szwach zbędną ekspresję, która wyciągnięta ponad miarę, nie daje zamknąć się w bezpiecznie małym pudełku. Jest jak puszka Pandory, która zamiast wypuścić z siebie wszystkie smutki i katastrofy świata, wyciąga z siebie pewną nadaktywność słowną, której nie ma końca. W odczuciu Asgera, to nawet gorzej, nie ma bowiem rzeczy bardziej męczącej w towarzystwie, niż przydługi monolog. W efekcie, wraz z kolejno nadchodzącymi zdaniami, wypowiedź Egona zaczyna drażnić go w samej swej istocie i rozciągnięciem słów doprowadza do ostatecznej granicy cierpliwości. Szczególnie, że już wcześniej zbliżał się do niej milowymi krokami.
Z początku wewnętrzne rozjątrzenie wyraża zaledwie w aroganckim odwróceniu się od niego, gdy jednak dochodzi do dwóch kolejnych zdań, pełnych maruderstwa i autożalu, zmiana następuje szybko. Asger nie jest w stanie zdzierżyć cudzej wylewności – coś w nim pęka. Kolejne warknięcie wymyka się spomiędzy rozgrzanych złością ust, a ciało podrywa się gwałtownie i niespodziewanie z powrotem ku mężczyźnie. Nie zatrzymuje się jednak w drodze do niego. Owiewa go mocnym prądem wprawionego w ruch ciała, straszy ryzykiem uderzenia i... dopiero w ostatnim momencie, zatrzymany tuż przed jego twarzą, chwyta go za włosy, odciągając go mało delikatnie w tył. Uwydatniona przy tym grdyka wypiętrza się przed nim.
– Mam pomysł…
Palce, zaciśnięte kurczowo na kosmykach pokręconych włosów, przytrzymują mężczyznę w jednej i tej samej pozycji, gdy nagle wyciągnięte z kieszeni ostrze noża, przylega płasko do skóry nieszczęśnika, a stalowa powłoka zachodzi pierwszymi kroplami zroszonego potu – ...poderżnę Ci gardło i będzie po sprawie. Żadnych filistrów, żadnych trosk. Czysta poezja utopionych w krwi słów.
Ręka ani drgnie, gdy spoglądając na niego, wypowiada słowa groźby z niepodobną nikomu pewnością siebie, wyrafinowaniem i towarzyszącą temu posągowością okraszoną drobnymi piaskami ekscytacji, jakby podobna propozycja była ledwie niewinnym kaprysem czy brutalną zabawą. Zabawą, która bardzo łatwo przerodzić się może w tragedię.
– Możesz się też zamknąć, i zostawić je dla siebie – dodaje łaskawie, wydychając gorące powietrze wprost na odsłoniętą krtań Egona.
Kuszące nitki żył ciągną się pasami w dół i drgają niespokojnie pod cienką powłoką skóry, tak nieprzeciętnie bladej w porównaniu do śniadej ręki Asgera, która zwykłym przypadkiem muska fragment szyi poety.
Różnica wzrostu między nimi wynosi zaledwie dwa do trzech centymetrów z korzyścią dla Asgera - niedużo jak na próbę zastraszenia, ale wystarczająco. Co czyni scenę wręcz groteskową, większą przewagę zyskuję przez pociągnięcie go do tyłu, niżeli prawdziwą rozbieżność we wzroście.
Inaczej ma się sprawa jeśli chodzi o sylwetkę. Paręnaście dodatkowych kilogramów mięśni, które nosi Asger, czyni go trudnym przeciwnikiem. Na szczęście zaaferowany zgoła innymi nowościami pozostaje nim nie na długo. Zerknąwszy za cielskiem brytana, z przyjemnością stwierdza bowiem, że ten zniknął bezpowrotnie. Co więcej, w miejscu, w którym chwilę temu stała zaraźnica, na połaciach zieleni wyjaskrawia się piękny, jaśniejący bielą i szarością owal.
Poszukiwane przez nich gadzie jajo w rzeczywistości jest nawet piękniejsze, niż przypuszczał. Imponujących rozmiarów może nieść równie imponującą nagrodę.
– Koniec końców, dobry z Ciebie chłopiec – mruczy z zadowoleniem. Na końcu języka ma słowo „przewodnik”, dla samej jednak satysfakcji umiejętnie deprymuje rolę poety w tej wyprawie, by z wyższością i przeciętym złośliwością uśmiechem zerknąć na niego.
Dopiero gdy w zasięgu wzroku łapie jego twarz, kończy ten nieprzyzwoicie długi teatrzyk, odciągając nóż od szyi towarzysza i puszczając jego włosy.
– Miałeś racje. Warto czasem zatrzymać się w nizinie – dodaje luźno, wręcz przyjacielsko, wymijając go i ciężkimi butami wstępując na rozmiękczoną przez minione deszcze glebę. Kieruje się wprost do jaja, wyrzucając z pamięci irytację, jaka jeszcze chwilę temu pchała go do absurdalnych zagrywek.
Pole: 27+15=42
Egon Munch
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:33
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie zwykł przegrywać – chociaż jego życie sunęło wyboistą, krętą drogą, zarośniętą chwastami przez lata ukrywanych lęków i trudności, które wyciągały swe lepkie, bodiakowe ramiona ku jego wynędzniałej sylwetce, pozostawiając obmierzłe, pobielałe blizny na niegdyś gładkiej powierzchni ciała, we wszystkich swych działaniach doszukiwał się triumfalnej wygranej, złotych laurów, które sam, na siłę, wciskał sobie na głowę, niepomny, że splecione, owalne liście przeobrażały się w jego dłoniach w spróchniałe ciernie, wyrzynające się kolcami w wyniszczony materiał umysłu. Wobec słów Asgera zmrużył zatem oczy w podżeganym grozą przeczuciu, że coś, istotnie, zawisło ponad nimi widmem nagłego konfliktu, ciemną chmurą scysji w obliczu której bruzda przecinająca twarz mężczyzny pociemniała, odznaczając się głęboką, brzydką szramą na oliwkowym płótnie jego karnacji. Nim zdołał dostrzec przestrzeń do ucieczki przed rozjątrzoną, męską impulsywnością Duńczyka, ten odwrócił się jednak niespodziewanie, szarżując na niego siłą swej wilczej fizyczności, Egonowi wydało się natomiast, że przez krótką chwilę Asger się uśmiechał, a właściwie wyszczerzał – pokazywał zęby jak zwierzę.
Ognisko bólu zlokalizowane z tyłu głowy rozprzestrzeniło się płomieniami nagłego szarpnięcia, z jakim przeciwnik chwycił go za włosy, nie bez protestów, choć z siłową przewagą, odginając jego głowę do tyłu, na blade słońce dnia wystawiając uwypuklony garb grdyki poruszającej się nerwowo pod cienką okrywą skóry. Lokując bursztyn rozeźlonego sytuacją spojrzenia, gdzie na dnie jasnej, błyszczącej blado tęczówki tliły się pierwsze oznaki szaleństwa, pośród lineatury jego fizjonomii, wziął płytki oddech, wypełniający ściśniętą pierś sflaczałym balonem świeżego powietrza, czując, jak ślina gromadzi mu się w ustach, wstrzymana przed przełknięciem chłodnym metalem ostrza przystawionego mu przez mężczyznę pod samo gardło. Niechęć, jaką wcześniej żywił do Abildgaarda spopielała teraz w ogniu czystej nienawiści, pęczniejącej w sercu wściekłości, która szarpiąc się i ujadając wciąż pozostawała jednak przykuta do budy na żelaznym łańcuchu rozsądku, który nawet w jego zakapturzonym chmurami umyśle przedzierał się bladą śreżogą do głównego ośrodka świadomości.
– Pierdol się. – syknął stłumionym głosem przez zaciśnięte zęby, czując jak ciepły oddech najemnika gładzi jego szyję groźbą śmiertelnej porażki, sądząc po skłonnościach Asgera – bolesnej i powolnej, ostatecznie rozchylił jednak kąciki warg w filuternym, nieoczekiwanym uśmiechu, obdarzając mężczyznę bezwstydnie sprośnym grymasem, będącym jedynie rachityczną zapowiedzią dla wyrazu pogardy, na jaki odważył się zdobyć. Widząc, że ściągnięte dotąd mięśnie twarzy napastnika rozluźniają się nieznacznie, a skoncentrowana uprzednio uwaga spojrzenia umyka gdzieś w bok, ku błyszczącej iskrze przedmiotu, który mienił się pomiędzy trawami, poczuł, że szansa na odzyskanie triumfalnego cokołu życiowego podium znajduje się już nieomal na wyciągniecie ręki, gdy tylko palce mężczyzny rozluźniły się zatem na rozwichrzonych kołtunach jego włosów, Egon przeniósł puginał spojrzenia bezpośrednio na brąz jego tęczówek, po czym, z protekcjonalnym paroksyzmem zwycięstwa, splunął mu prosto w twarz.
Asger odsunął gwałtownie nóż od jego krtani, Munch runął tymczasem na ziemię, uderzając plecami o twardy, skalny grunt wzniesienia, którego ostre, wystające kamienie przebiły się bolesnym dyskomfortem przez cienki materiał jego ubrania – nawet w obliczu chwilowej niedyspozycji jego zmysły, rozbudzone mignięciem lśniących łusek gadziego jaja, natychmiast przyszpiliły jednak obraz rzeczywistości do zmierzwionej płachty obolałego postrzegania.
– Nie jest twoje. – burknął opryskliwie wobec pozornie przyjacielskiego komentarza, natychmiast podnosząc się z ziemi, której bure okruchy stoczyły się po nierównej fakturze jego pogniecionej odzieży. – Hrinda. – zaklęcie wydobyło się z głębi krtani jeszcze zanim zdążył przemyśleć jego konsekwencje – gwałtownie, desperacko, w rozpaczliwej próbie nie tylko powstrzymania Asgera przed pochwyceniem poszukiwanego artefaktu, lecz również chęci odwzajemnienia się za uprzedni pokaz brutalności, którego rezultat wciąż tlił się jeszcze w jego głowie wątłym płomykiem zażenowania. Żyły ukryte pod pergaminem skóry uwypukliły się czarnymi wstęgami zarazy, złoto spojrzenia zaszło natomiast białą mgłą pozornej ślepoty, ceną, jaką płacił za uzyskaną wolność – teraz nie zwracał już jednak uwagi na ukrywanie się przed świadomością widzących, gotowy pochwycić ormie jajo dla siebie, niezależnie od tego, czy czar okaże się przynieść mu oczekiwane berło sukcesu.
Hrinda: 37/45
Ognisko bólu zlokalizowane z tyłu głowy rozprzestrzeniło się płomieniami nagłego szarpnięcia, z jakim przeciwnik chwycił go za włosy, nie bez protestów, choć z siłową przewagą, odginając jego głowę do tyłu, na blade słońce dnia wystawiając uwypuklony garb grdyki poruszającej się nerwowo pod cienką okrywą skóry. Lokując bursztyn rozeźlonego sytuacją spojrzenia, gdzie na dnie jasnej, błyszczącej blado tęczówki tliły się pierwsze oznaki szaleństwa, pośród lineatury jego fizjonomii, wziął płytki oddech, wypełniający ściśniętą pierś sflaczałym balonem świeżego powietrza, czując, jak ślina gromadzi mu się w ustach, wstrzymana przed przełknięciem chłodnym metalem ostrza przystawionego mu przez mężczyznę pod samo gardło. Niechęć, jaką wcześniej żywił do Abildgaarda spopielała teraz w ogniu czystej nienawiści, pęczniejącej w sercu wściekłości, która szarpiąc się i ujadając wciąż pozostawała jednak przykuta do budy na żelaznym łańcuchu rozsądku, który nawet w jego zakapturzonym chmurami umyśle przedzierał się bladą śreżogą do głównego ośrodka świadomości.
– Pierdol się. – syknął stłumionym głosem przez zaciśnięte zęby, czując jak ciepły oddech najemnika gładzi jego szyję groźbą śmiertelnej porażki, sądząc po skłonnościach Asgera – bolesnej i powolnej, ostatecznie rozchylił jednak kąciki warg w filuternym, nieoczekiwanym uśmiechu, obdarzając mężczyznę bezwstydnie sprośnym grymasem, będącym jedynie rachityczną zapowiedzią dla wyrazu pogardy, na jaki odważył się zdobyć. Widząc, że ściągnięte dotąd mięśnie twarzy napastnika rozluźniają się nieznacznie, a skoncentrowana uprzednio uwaga spojrzenia umyka gdzieś w bok, ku błyszczącej iskrze przedmiotu, który mienił się pomiędzy trawami, poczuł, że szansa na odzyskanie triumfalnego cokołu życiowego podium znajduje się już nieomal na wyciągniecie ręki, gdy tylko palce mężczyzny rozluźniły się zatem na rozwichrzonych kołtunach jego włosów, Egon przeniósł puginał spojrzenia bezpośrednio na brąz jego tęczówek, po czym, z protekcjonalnym paroksyzmem zwycięstwa, splunął mu prosto w twarz.
Asger odsunął gwałtownie nóż od jego krtani, Munch runął tymczasem na ziemię, uderzając plecami o twardy, skalny grunt wzniesienia, którego ostre, wystające kamienie przebiły się bolesnym dyskomfortem przez cienki materiał jego ubrania – nawet w obliczu chwilowej niedyspozycji jego zmysły, rozbudzone mignięciem lśniących łusek gadziego jaja, natychmiast przyszpiliły jednak obraz rzeczywistości do zmierzwionej płachty obolałego postrzegania.
– Nie jest twoje. – burknął opryskliwie wobec pozornie przyjacielskiego komentarza, natychmiast podnosząc się z ziemi, której bure okruchy stoczyły się po nierównej fakturze jego pogniecionej odzieży. – Hrinda. – zaklęcie wydobyło się z głębi krtani jeszcze zanim zdążył przemyśleć jego konsekwencje – gwałtownie, desperacko, w rozpaczliwej próbie nie tylko powstrzymania Asgera przed pochwyceniem poszukiwanego artefaktu, lecz również chęci odwzajemnienia się za uprzedni pokaz brutalności, którego rezultat wciąż tlił się jeszcze w jego głowie wątłym płomykiem zażenowania. Żyły ukryte pod pergaminem skóry uwypukliły się czarnymi wstęgami zarazy, złoto spojrzenia zaszło natomiast białą mgłą pozornej ślepoty, ceną, jaką płacił za uzyskaną wolność – teraz nie zwracał już jednak uwagi na ukrywanie się przed świadomością widzących, gotowy pochwycić ormie jajo dla siebie, niezależnie od tego, czy czar okaże się przynieść mu oczekiwane berło sukcesu.
Hrinda: 37/45
Bezimienny
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:34
Obrzydliwa wilgoć plwociny zrosiła mu smagłe wyniesienie policzka tuż pod brązem spojrzenia, wpadając w zagłębienie wewnętrznego kącika oka, zamkniętego w instynktownym odruchu. Opuszczonych powiek nie uniósł od razu, pozwalając, by oblicze zachowujące dotąd pozór złowrogiego opanowania przełamało się powoli rozkwitającym grymasem obrzydzenia i irytacji, pociągającego kąciki ust w dół i ciemne brwi ku sobie, w bruzdę powstałą ponad mostkiem nosa. Jego wąskie płatki rozdęły się przy głębszym wydechu zaprawionym gorącą złością, kumulującą się u rozwidlenia oskrzeli w palący pod mostkiem punkt. Powściągając się przed pochopną reakcją, której impuls odczuwał w nerwowym napięciu spływającym z karku, przez barki i ramiona, w świerzbiące do przemocy dłonie, z ostentacyjnym wstrętem przetarł twarz, odsłaniając wreszcie brzytwę rozsierdzonego spojrzenia. Wymuszony na sobie spokój kontrastował z zawisłą w jego postawie groźbą w sposób niepokojący, uwypuklając dodatkowo jej niewypowiedziany kształt, tkwiący w atmosferze z dotkliwością niemniejszą niż sztylet przyłożony do nadstawionego pod rzeźnickie cięcie gardła.
Ostatecznie byli już u finału tej felernej wycieczki, jak obiecywało dostrzegane kątem oka widmo bladego kształtu, wrzuconego w odsłoniętą połać zieleni przypadkiem nieszczęśliwym dla właściciela, za to wyśmienicie lukratywnym dla jego kieszeni. Oznaczało to tyle, że mogli zaraz szczęśliwie zejść sobie z oczu, nigdy więcej nie oglądać swoich gęb – przynajmniej byłoby tak lepiej dla chorobliwie bladego chłystka, skotłowanego na ziemi pod jego nogami, jakby zaplątał się przy upadku we własne odzienie, zbyt luźne na znędzniałym wieszaku wychudłego ciała. Nadgarstek Egona, pochwycony wcześniej przezornością, wydawał się w jego uścisku zaskakująco wątły i kruchy, choć oczywiście wiedział, że faktycznego zagrożenia powinien wyglądać pośród jego kuriozalnie kwiecistej mowy, słów zrzucanych ze zręczności języka z poetycką rozwiązłością, która przyprawiała go o gorzkie politowanie. Siarczyste przekleństwo, jakie wypluł przez zaciśnięte zęby chwilę przed plwociną, było wreszcie czymś zrozumiałym i odświeżająco prostym, pokrewnym arsenałowi słownika Asgera, sprowadzającego się przede wszystkim do praktyczności i sprawdzonej skuteczności.
Pozostawiwszy go więc ze złudnie przyjacielskim wstępem doczekanego pożegnania, zawrócił stanowczość kroków ku obietnicy sowitej zapłaty zamkniętej w twardej skorupie, forsując kępy wilgotnych traw bezwzględnie zdecydowaną intencją triumfu. Gdzieś za jego plecami rachityczna sylwetka podniosła się do pionu, jak miał nadzieję, już zupełnie dla niego nieistotna i zbędna, tym bardziej nie warta większej uwagi, póki zjadliwość komentarza nie świsnęła mu w uszach ostrzegawczą nutą. Może nie doceniając jego zmysłów, może ze zwykłej głupoty, Munch zdradził się przedwcześnie. Z pewnością zbyt silnie polegał na swoim szczęściu, które wystawiło go do wiatru w tragicznie złym momencie, podsuwając go na srebrnej tacy woli Asgera – której cierpliwa, litościwa dobroć sięgnęła już swojego wyczerpania.
Przedwczesna zapowiedź ataku, pauza na zerwanie się na nogi, rozciągłość głosek zaklęcia i głucha cisza żałosnej porażki dała mu wystarczająco czasu, by wyrosnąć znów tuż przed nim z rozdrażnieniem spuszczonym ze smyczy, krótko trzymanej przez jednorazowy błąd pobłażania, którego nie zamierzał popełniać ponownie. Zanim Munch zdołałby spróbować zakryć swoją klęskę kolejną rozpaczliwą próbą ataku, ręka zwinięta ciasno w pobielałą pięść wbiła mu się w brzuch z impetem nagromadzonej niechęci i zapalającego do agresji zdenerwowania. Przemoc fizyczna była mu bardziej naturalna niż miotanie zaklęciami; przechodziła w czyn pierwsza.
– Mówiłeś coś? – spytał szyderczo, spoglądając z góry na pochyloną sylwetkę. Nim Egon zdążyłby nabrać tchu do kolejnego zaklęcia, pochwycił go brutalnie za włosy, podobnie jak wcześniej, i poderwał jego głowę szarpnięciem, by spojrzeć w wykrzywioną w bólu twarz, z kpiącym uśmiechem wykwitłym na własnej. Wnętrzem drugiej ręki zakrył mu natychmiast usta, ściskając silnie szczękę; palce wpił głęboko w blade policzki, odszukując pod nimi bolesne dołki przy stawach żuchwy. – Powtórz – zachęcił, nachyliwszy się bliżej, gorącym oddechem owiewając mu skroń.
Ostatecznie byli już u finału tej felernej wycieczki, jak obiecywało dostrzegane kątem oka widmo bladego kształtu, wrzuconego w odsłoniętą połać zieleni przypadkiem nieszczęśliwym dla właściciela, za to wyśmienicie lukratywnym dla jego kieszeni. Oznaczało to tyle, że mogli zaraz szczęśliwie zejść sobie z oczu, nigdy więcej nie oglądać swoich gęb – przynajmniej byłoby tak lepiej dla chorobliwie bladego chłystka, skotłowanego na ziemi pod jego nogami, jakby zaplątał się przy upadku we własne odzienie, zbyt luźne na znędzniałym wieszaku wychudłego ciała. Nadgarstek Egona, pochwycony wcześniej przezornością, wydawał się w jego uścisku zaskakująco wątły i kruchy, choć oczywiście wiedział, że faktycznego zagrożenia powinien wyglądać pośród jego kuriozalnie kwiecistej mowy, słów zrzucanych ze zręczności języka z poetycką rozwiązłością, która przyprawiała go o gorzkie politowanie. Siarczyste przekleństwo, jakie wypluł przez zaciśnięte zęby chwilę przed plwociną, było wreszcie czymś zrozumiałym i odświeżająco prostym, pokrewnym arsenałowi słownika Asgera, sprowadzającego się przede wszystkim do praktyczności i sprawdzonej skuteczności.
Pozostawiwszy go więc ze złudnie przyjacielskim wstępem doczekanego pożegnania, zawrócił stanowczość kroków ku obietnicy sowitej zapłaty zamkniętej w twardej skorupie, forsując kępy wilgotnych traw bezwzględnie zdecydowaną intencją triumfu. Gdzieś za jego plecami rachityczna sylwetka podniosła się do pionu, jak miał nadzieję, już zupełnie dla niego nieistotna i zbędna, tym bardziej nie warta większej uwagi, póki zjadliwość komentarza nie świsnęła mu w uszach ostrzegawczą nutą. Może nie doceniając jego zmysłów, może ze zwykłej głupoty, Munch zdradził się przedwcześnie. Z pewnością zbyt silnie polegał na swoim szczęściu, które wystawiło go do wiatru w tragicznie złym momencie, podsuwając go na srebrnej tacy woli Asgera – której cierpliwa, litościwa dobroć sięgnęła już swojego wyczerpania.
Przedwczesna zapowiedź ataku, pauza na zerwanie się na nogi, rozciągłość głosek zaklęcia i głucha cisza żałosnej porażki dała mu wystarczająco czasu, by wyrosnąć znów tuż przed nim z rozdrażnieniem spuszczonym ze smyczy, krótko trzymanej przez jednorazowy błąd pobłażania, którego nie zamierzał popełniać ponownie. Zanim Munch zdołałby spróbować zakryć swoją klęskę kolejną rozpaczliwą próbą ataku, ręka zwinięta ciasno w pobielałą pięść wbiła mu się w brzuch z impetem nagromadzonej niechęci i zapalającego do agresji zdenerwowania. Przemoc fizyczna była mu bardziej naturalna niż miotanie zaklęciami; przechodziła w czyn pierwsza.
– Mówiłeś coś? – spytał szyderczo, spoglądając z góry na pochyloną sylwetkę. Nim Egon zdążyłby nabrać tchu do kolejnego zaklęcia, pochwycił go brutalnie za włosy, podobnie jak wcześniej, i poderwał jego głowę szarpnięciem, by spojrzeć w wykrzywioną w bólu twarz, z kpiącym uśmiechem wykwitłym na własnej. Wnętrzem drugiej ręki zakrył mu natychmiast usta, ściskając silnie szczękę; palce wpił głęboko w blade policzki, odszukując pod nimi bolesne dołki przy stawach żuchwy. – Powtórz – zachęcił, nachyliwszy się bliżej, gorącym oddechem owiewając mu skroń.
Egon Munch
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:34
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Zaklęcie, rzucone w nerwach, pośpiesznie, rozbiło się na sromotnym milczeniu rzeczywistości, podżegając tylko ogień wściekłości, którego pojedyncze iskry skakały ku górze, jak psotliwe chochliki, z gorejących płomieni jego duszy. Źle znosił porażkę, pozwalał, by rezonowała mu w kościach cierpiętniczym poczuciem upokorzenia, by przywodziła na myśl wyciągane z piwnicy przeszłości klisze dawnych niepowodzeń – za słabo, za wolno, za kiepsko, powtarzał z uporem ojciec, wymachując cyrkowym batem, jak gdyby ćwiczył na trapezach dzikie zwierzę, a nie własnego syna, zwijającego się w niekontrolowanych, spazmatycznych odruchach wyczerpanego ćwiczeniami ciała. Z tyłu głowy odbijało się echo dziecięcych drwin oraz wstrętne groźby opiekunów sierocińca, którzy, niby surowi bogowie, mierzyli go spojrzeniem ostrym i nieprzejednanym, spojrzeniem, będącym zapowiedzią bolesnej fizyczności kary, spojrzeniem, którego duplikat odnajdywał później w oczach Görana – bardziej przerażającego i złowrogiego, niż wszyscy jego poprzednicy.
Skurcz gwałtownej złości przeciął fizjonomię jego lica jak nóż, spełzając wzdłuż prześwitujących przez skórę żył, napierając na kościste palce, pobielałe i mimowolnie zaciśnięte w pięść – gniewna afektacja wdarła się w wątłość jego ciała z siłą oceanicznego huraganu, którego spienione fale uderzały złowieszczo o skalisty brzeg rozsądku, z każdą chwilą coraz wątlejszy, coraz bardziej skruszały, nareszcie kapitulujący pod tyranią emocji, rozpadający się w proch pod naporem demiurgicznego ciosu spragnionego zemsty serca. Chociaż zwykł polegać na impecie hojnie rzucanych zaklęć, w obliczu nagłego, paraliżująco bliskiego starcia, rachityczne ciało napięło atawistyczne włókna dawniej ćwiczonych mięśni, w zwierzęcej pełni rozdrażnienia rzucając się na Asgera – poniekąd pochopnie, nierozsądnie – nagle zdeterminowane, aby pozbawić go tego, po co zaszedł tak daleko. Przewartościował się jednak w podobnej szarży, ledwo jego palce zacisnęły się wszak na barczystym ramieniu starszego mężczyzny, mosiężny buzdygan pięści uderzył go głowicą wystających knykci w miękką fakturę brzucha – powietrze wychynęło z głębi krtani z cichym świstem, jękiem kolejnego, bolesnego upokorzenia, które wznieciło lawinę mdłości, zwalających go z nóg niemal równie gwałtownie, co moc zadanych mu obrażeń, nim zdołał jednak na nowo wypełnić pierś rześkością chłodnego, zbawiennego haustu, palce napastnika raz jeszcze szarpnęły go za włosy, zmuszając, aby odchylił głowę do tyłu, samorzutnie przysłonięte wodnistą ścianą spojrzenie kierując bezpośrednio na śniadą tarczę twarzy Abildgaarda. Wykrzywił usta w paroksyzmie tym silniejszej, wciąż naznaczonej jeszcze bólem wściekłości, w ogniach której ostatecznie spopielał ersatz pozostałego w kościach rozmysłu.
Ręka Asgera przysłoniła mu usta, niby stęchła, zabrudzona ziemią szmata, szczęka, pochwycona w karcer konfrontacyjnego uścisku wygięła się natomiast posłusznie pod silnym naciskiem dłoni, brudnych, pociemniałych paznokci, które pozostawiały wklęsłe, zaczerwienione odciski na bladej powierzchni jego lica. Po raz kolejny poczuł się żałośnie pochwycony w pułapkę swych fizycznych ograniczeń, ciała, które, niegdyś tak piękne, zapięte w ciasny gorset rodzicielskiego rygoru, teraz przegrywało z pięścią zadanego mu w żołądek ciosu, bezwzględną, męską krewkością nakazującą siłą rozprawić się z pionkiem nieopatrznie postawionym na drodze do migocącego za horyzontem sukcesu. Zaraz dopiero, niespodziewanie, dając upust histerycznej furii, która pod naciskiem zbyt wielu prowokacji wybuchła niby granat spod stóp nieuważnego żołnierza, Egon szarpnął się zawzięcie, prawą nogą wymierzając cios w kolano nachylonego nad nim mężczyzny, wysuwając jednocześnie twarz ze złowrogich objęć małodusznie stawianych gróźb, gdy tylko Asger cofnął się o krok, rażony bolesnością uderzenia. Łuskowata powłoka ormiego jaja wciąż lśniła blado pomiędzy zielenią dzikiej wiechliny.
Na kilka ulotnych, opieszale przetoczonych przez klepsydrę czasu sekund świat stanął w miejscu, uderzając duszącym impetem ucisku w klatkę ciasnej ramy przetrąconych żeber – kropla strachu, obecna ledwie przez chwilę, bo przecież w obliczu gniewu strach był tylko lekką niedogodnością.
– Ó-fœrr. – szorstka artykulacja zaklęcia wydarła się nareszcie z głębi ściśniętej krtani, triumfalnie, z pomyślnością skierowana ku piersi przeciwnika, pod wpływem magii ściśniętej w gwałtownej absencji powietrza, które krótkim, świszczącym wydechem opuściło wrażliwą opokę płuc. Teraz dopiero, trzeźwy sukcesem rzuconego czaru, Egon cofnął się o krok do tyłu, chełpliwą biel naznaczonego zarazą spojrzenia zatrzymując pogardliwie pośród lineatury twarzy mężczyzny. – Zapomniałeś. – zaczął, jego własny organizm z opóźnieniem ugiął się jednak spazmatycznie pod intensywnością zachłannie nabieranych oddechów. – Zapomniałeś, że ja zawsze jestem o krok przed wszystkimi. – na płótno twarzy wpłynął nareszcie zwycięski, pełen zuchwałości uśmiech, zęby wyszczerzone w zwierzęcym grymasie przesiąkniętego drwiną ostrzeżenia. Nie czekał, aż moc zaklęcia zelżeje, pozwalając Asgerowi wypełnić drapiące posuchą płuca kojącym haustem głębokiego oddechu, odwrócił się więc zaraz, w dwóch długich, zwinnych krokach docierając do graala swej ukołysanej w trawie nagrody – łuskowata skorupa jaja okazała się chłodna i twarda pod ostrożnym naciskiem dłoni.
Ó-fœrr 96/70
Skurcz gwałtownej złości przeciął fizjonomię jego lica jak nóż, spełzając wzdłuż prześwitujących przez skórę żył, napierając na kościste palce, pobielałe i mimowolnie zaciśnięte w pięść – gniewna afektacja wdarła się w wątłość jego ciała z siłą oceanicznego huraganu, którego spienione fale uderzały złowieszczo o skalisty brzeg rozsądku, z każdą chwilą coraz wątlejszy, coraz bardziej skruszały, nareszcie kapitulujący pod tyranią emocji, rozpadający się w proch pod naporem demiurgicznego ciosu spragnionego zemsty serca. Chociaż zwykł polegać na impecie hojnie rzucanych zaklęć, w obliczu nagłego, paraliżująco bliskiego starcia, rachityczne ciało napięło atawistyczne włókna dawniej ćwiczonych mięśni, w zwierzęcej pełni rozdrażnienia rzucając się na Asgera – poniekąd pochopnie, nierozsądnie – nagle zdeterminowane, aby pozbawić go tego, po co zaszedł tak daleko. Przewartościował się jednak w podobnej szarży, ledwo jego palce zacisnęły się wszak na barczystym ramieniu starszego mężczyzny, mosiężny buzdygan pięści uderzył go głowicą wystających knykci w miękką fakturę brzucha – powietrze wychynęło z głębi krtani z cichym świstem, jękiem kolejnego, bolesnego upokorzenia, które wznieciło lawinę mdłości, zwalających go z nóg niemal równie gwałtownie, co moc zadanych mu obrażeń, nim zdołał jednak na nowo wypełnić pierś rześkością chłodnego, zbawiennego haustu, palce napastnika raz jeszcze szarpnęły go za włosy, zmuszając, aby odchylił głowę do tyłu, samorzutnie przysłonięte wodnistą ścianą spojrzenie kierując bezpośrednio na śniadą tarczę twarzy Abildgaarda. Wykrzywił usta w paroksyzmie tym silniejszej, wciąż naznaczonej jeszcze bólem wściekłości, w ogniach której ostatecznie spopielał ersatz pozostałego w kościach rozmysłu.
Ręka Asgera przysłoniła mu usta, niby stęchła, zabrudzona ziemią szmata, szczęka, pochwycona w karcer konfrontacyjnego uścisku wygięła się natomiast posłusznie pod silnym naciskiem dłoni, brudnych, pociemniałych paznokci, które pozostawiały wklęsłe, zaczerwienione odciski na bladej powierzchni jego lica. Po raz kolejny poczuł się żałośnie pochwycony w pułapkę swych fizycznych ograniczeń, ciała, które, niegdyś tak piękne, zapięte w ciasny gorset rodzicielskiego rygoru, teraz przegrywało z pięścią zadanego mu w żołądek ciosu, bezwzględną, męską krewkością nakazującą siłą rozprawić się z pionkiem nieopatrznie postawionym na drodze do migocącego za horyzontem sukcesu. Zaraz dopiero, niespodziewanie, dając upust histerycznej furii, która pod naciskiem zbyt wielu prowokacji wybuchła niby granat spod stóp nieuważnego żołnierza, Egon szarpnął się zawzięcie, prawą nogą wymierzając cios w kolano nachylonego nad nim mężczyzny, wysuwając jednocześnie twarz ze złowrogich objęć małodusznie stawianych gróźb, gdy tylko Asger cofnął się o krok, rażony bolesnością uderzenia. Łuskowata powłoka ormiego jaja wciąż lśniła blado pomiędzy zielenią dzikiej wiechliny.
Na kilka ulotnych, opieszale przetoczonych przez klepsydrę czasu sekund świat stanął w miejscu, uderzając duszącym impetem ucisku w klatkę ciasnej ramy przetrąconych żeber – kropla strachu, obecna ledwie przez chwilę, bo przecież w obliczu gniewu strach był tylko lekką niedogodnością.
– Ó-fœrr. – szorstka artykulacja zaklęcia wydarła się nareszcie z głębi ściśniętej krtani, triumfalnie, z pomyślnością skierowana ku piersi przeciwnika, pod wpływem magii ściśniętej w gwałtownej absencji powietrza, które krótkim, świszczącym wydechem opuściło wrażliwą opokę płuc. Teraz dopiero, trzeźwy sukcesem rzuconego czaru, Egon cofnął się o krok do tyłu, chełpliwą biel naznaczonego zarazą spojrzenia zatrzymując pogardliwie pośród lineatury twarzy mężczyzny. – Zapomniałeś. – zaczął, jego własny organizm z opóźnieniem ugiął się jednak spazmatycznie pod intensywnością zachłannie nabieranych oddechów. – Zapomniałeś, że ja zawsze jestem o krok przed wszystkimi. – na płótno twarzy wpłynął nareszcie zwycięski, pełen zuchwałości uśmiech, zęby wyszczerzone w zwierzęcym grymasie przesiąkniętego drwiną ostrzeżenia. Nie czekał, aż moc zaklęcia zelżeje, pozwalając Asgerowi wypełnić drapiące posuchą płuca kojącym haustem głębokiego oddechu, odwrócił się więc zaraz, w dwóch długich, zwinnych krokach docierając do graala swej ukołysanej w trawie nagrody – łuskowata skorupa jaja okazała się chłodna i twarda pod ostrożnym naciskiem dłoni.
Ó-fœrr 96/70
Bezimienny
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:34
Nie powinien był się ociągać z wymierzeniem chłystkowi przewrotnie rozumianej sprawiedliwości, hamować w sobie chęci sięgnięcia po nóż, by wypełnić groźbę wcześniej rozegraną dla skutecznej przestrogi, najwyraźniej wprawdzie niewystarczająco dobitnie przekazanej; choć skłaniał się bardziej ku możliwości, że osią nieporozumienia była w tej sytuacji głupia zuchwałość Muncha, przeświadczenie o własnych możliwościach, które rzucone brawurowo o ścianę niepodległej mu rzeczywistości roztrzaskiwało się w proch efektownej porażki. Czuł zgubną satysfakcję, mogąc zderzyć tę jego irytującą pewność siebie z ewidentną jaskrawością odniesionej klęski – przytrzymując go w szachu neutralizującego chwytu, oczekiwał spokorniałego strachu, wyglądał go z rosnącym zniecierpliwieniem na bladej twarzy, ściskanej ze wstrętem, jakby trzymał szczura wypłoszonego z jego zatęchłej nory, parszywego i brudnego, łypiącego wokół wybałuszonymi oczkami, szamoczącego się jeszcze beznadziejnie, zanim nie zda sobie sprawy z własnej bezsilności. Należało przetrącić mu kruchy kark od razu, bez wahania i bez litości, z wyrachowaniem, jakie wpoiły mu koleje życia sypiące mu piach nieustannych przeciwności w oczy i jakie później utrwaliły w nim lata spędzone w szeregach wymagającego kategorycznej dyscypliny Gleipniru.
Krnąbrna wściekłość, którą napotykał tymczasem w podniesionym na niego spojrzeniu, rwała mu nerwy w sposób paraliżujący zdolność załatwienia tego szybko i niezawiśle. Szyderczy uśmiech spełzł ze smagłego oblicza pod ogniem rozpalonego złością wzroku, zastąpiony nagłą lodowatą pochmurnością i okrutnym zacięciem – szarpnął go mocniej za ściskany kołtun włosów i zagłębił brudne paznokcie silniej w bladość policzków, luzując w ten sposób cugle swojej frustracji, odbierającej mu satysfakcję z oczywistej przewagi, przez tę idiotycznie uporczywą zuchwałość Muncha. Krzywizna wyeksponowanej szyi, wyginającej się przed nim niemal zapraszająco, rozpaliła w nim nagłą ochotę, by chwycić za nią, zacisnąć palce na bladej skórze, trzymać dopóki strach nie błyśnie w białkach wywracanych w panice oczu, póki ta parszywa twarz, rzucająca mu prowokacyjne wyzwanie nawet teraz, nie pokryje się sińcem rozpaczliwego przerażenia.
Miał już to zrobić – przesunąć kurczowy uścisk niżej i urwać oddech, który osiadał mu gorącą wilgocią na wnętrzu przyciśniętej do ust dłoni, wstrzymać go, póki zbielałe usta nie powleką się desperacją bezgłośnego błagania – zaledwie zaczął jednak luzować chwyt palców na szczęce, Egon szarpnął się nagle. Duńczyk odruchowo pociągnął go za włosy do tyłu, jakby mógł tym przywołać go do porządku, w tym momencie poczuł jak cios zadany niezdarnym wierzgnięciem sięga jego kolana, zaskakująco silnie i skutecznie. Nagłe smagnięcie bólu przeszyło mu nogę, szarpiąc w kolanie i przetaczając się przez kości, rozwierając zaciśnięte dotąd ręce, spomiędzy których Munch, poczuwszy powiew swobody, wyśliznął się natychmiast. Impet kopnięcia sprawił, że Asger zachwiał się i cofnął, odciążając urażoną kończynę, na którą z bolesnym sapnięciem w utracie równowagi przystanął. Sięgnął przy tym z nawyku do rękojeści noża, odnajdując ją palcami, między którymi plątały się brązowe nitki wyrwanych włosów.
Zdążył zaledwie podnieść wciąż zaskoczone spojrzenie, nim syk zaklęcia nie przeciął powietrza, rozpalając między włóknami rzeczywistości wiązkę magii, zaostrzony na języku grot wymierzony z decydującą precyzją w pierś. Jego uderzenie, jakby pięść wbijająca się w centrum korpusu, wydarło mu z płuc powietrze, ale fatalność sytuacji uzmysłowił sobie z opóźnieniem, dopiero kiedy z nagłym przestrachem rozchylił wargi, próbując usilnie pochwycić oddech, przecisnąć go przez gardło, przez gniazdo wściekłości w rozwidleniu oskrzeli i gorycz uświadamianej sobie porażki wetkniętą w przełyk. Wiedziony impulsem uderzył się dwukrotnie w mostek, bezskutecznie, w końcu uniósł rękę do szyi, poruszając ustami jak wyrzucona na brzeg ryba, z nieprzyjemnym świstem wyszarpując marne okruchy tlenu. Słowa Egona przedarły się przez narastający w skroniach szum, wtrącając go we wściekłość, pogarszającą tylko duszności; ciemne plamy zaczęły tlić mu się przed oczami, wypalać smoliste plamy w stojącej przed nim sylwetce i zieleni otoczenia, nóż wysunął mu się w pewnym momencie z dłoni, spadając między brzytwy źdźbeł trawy, piłowane wciąż bólem kolano ugięło się pod nim, osunął się, wsparł się ręką o zimny grunt, by nie przewrócić się całkiem, przygnieciony ciężarem własnego ciała, wypchanego jakby zdrętwiałym ołowiem. Dusząc się, odwrócił wściekłe spojrzenie za Munchem, w przebłysku klarowniejszej wizji widząc, jak sięga po jajo tymi parszywymi, lepkimi łapskami, które powinien był połamać jak wykałaczki, kiedy miał ku temu okazję – które połamie jak uschnięte gałązki, kiedy tylko się taka znowu nadarzy.
Poczuł wreszcie, jak w gardle rozwiera mu się wąski prześwit, jak powietrze z wysiłkiem przeciska się przezeń, przywracając mu jasność myślenia i zborność ciała. Nie czekając, aż chrapliwy świst minie zupełnie, odnalazł w trawie upuszczony nóż i, charcząc zgrzytliwie, spróbował dźwignąć się na nogi, choć wiedział, że jest już za późno, by zdołać uciąć złodziejską rękę, nim zniknie z jego własnością w trzasku powietrza – tym razem, myślał, krztusząc się, tym razem, Munch.
Krnąbrna wściekłość, którą napotykał tymczasem w podniesionym na niego spojrzeniu, rwała mu nerwy w sposób paraliżujący zdolność załatwienia tego szybko i niezawiśle. Szyderczy uśmiech spełzł ze smagłego oblicza pod ogniem rozpalonego złością wzroku, zastąpiony nagłą lodowatą pochmurnością i okrutnym zacięciem – szarpnął go mocniej za ściskany kołtun włosów i zagłębił brudne paznokcie silniej w bladość policzków, luzując w ten sposób cugle swojej frustracji, odbierającej mu satysfakcję z oczywistej przewagi, przez tę idiotycznie uporczywą zuchwałość Muncha. Krzywizna wyeksponowanej szyi, wyginającej się przed nim niemal zapraszająco, rozpaliła w nim nagłą ochotę, by chwycić za nią, zacisnąć palce na bladej skórze, trzymać dopóki strach nie błyśnie w białkach wywracanych w panice oczu, póki ta parszywa twarz, rzucająca mu prowokacyjne wyzwanie nawet teraz, nie pokryje się sińcem rozpaczliwego przerażenia.
Miał już to zrobić – przesunąć kurczowy uścisk niżej i urwać oddech, który osiadał mu gorącą wilgocią na wnętrzu przyciśniętej do ust dłoni, wstrzymać go, póki zbielałe usta nie powleką się desperacją bezgłośnego błagania – zaledwie zaczął jednak luzować chwyt palców na szczęce, Egon szarpnął się nagle. Duńczyk odruchowo pociągnął go za włosy do tyłu, jakby mógł tym przywołać go do porządku, w tym momencie poczuł jak cios zadany niezdarnym wierzgnięciem sięga jego kolana, zaskakująco silnie i skutecznie. Nagłe smagnięcie bólu przeszyło mu nogę, szarpiąc w kolanie i przetaczając się przez kości, rozwierając zaciśnięte dotąd ręce, spomiędzy których Munch, poczuwszy powiew swobody, wyśliznął się natychmiast. Impet kopnięcia sprawił, że Asger zachwiał się i cofnął, odciążając urażoną kończynę, na którą z bolesnym sapnięciem w utracie równowagi przystanął. Sięgnął przy tym z nawyku do rękojeści noża, odnajdując ją palcami, między którymi plątały się brązowe nitki wyrwanych włosów.
Zdążył zaledwie podnieść wciąż zaskoczone spojrzenie, nim syk zaklęcia nie przeciął powietrza, rozpalając między włóknami rzeczywistości wiązkę magii, zaostrzony na języku grot wymierzony z decydującą precyzją w pierś. Jego uderzenie, jakby pięść wbijająca się w centrum korpusu, wydarło mu z płuc powietrze, ale fatalność sytuacji uzmysłowił sobie z opóźnieniem, dopiero kiedy z nagłym przestrachem rozchylił wargi, próbując usilnie pochwycić oddech, przecisnąć go przez gardło, przez gniazdo wściekłości w rozwidleniu oskrzeli i gorycz uświadamianej sobie porażki wetkniętą w przełyk. Wiedziony impulsem uderzył się dwukrotnie w mostek, bezskutecznie, w końcu uniósł rękę do szyi, poruszając ustami jak wyrzucona na brzeg ryba, z nieprzyjemnym świstem wyszarpując marne okruchy tlenu. Słowa Egona przedarły się przez narastający w skroniach szum, wtrącając go we wściekłość, pogarszającą tylko duszności; ciemne plamy zaczęły tlić mu się przed oczami, wypalać smoliste plamy w stojącej przed nim sylwetce i zieleni otoczenia, nóż wysunął mu się w pewnym momencie z dłoni, spadając między brzytwy źdźbeł trawy, piłowane wciąż bólem kolano ugięło się pod nim, osunął się, wsparł się ręką o zimny grunt, by nie przewrócić się całkiem, przygnieciony ciężarem własnego ciała, wypchanego jakby zdrętwiałym ołowiem. Dusząc się, odwrócił wściekłe spojrzenie za Munchem, w przebłysku klarowniejszej wizji widząc, jak sięga po jajo tymi parszywymi, lepkimi łapskami, które powinien był połamać jak wykałaczki, kiedy miał ku temu okazję – które połamie jak uschnięte gałązki, kiedy tylko się taka znowu nadarzy.
Poczuł wreszcie, jak w gardle rozwiera mu się wąski prześwit, jak powietrze z wysiłkiem przeciska się przezeń, przywracając mu jasność myślenia i zborność ciała. Nie czekając, aż chrapliwy świst minie zupełnie, odnalazł w trawie upuszczony nóż i, charcząc zgrzytliwie, spróbował dźwignąć się na nogi, choć wiedział, że jest już za późno, by zdołać uciąć złodziejską rękę, nim zniknie z jego własnością w trzasku powietrza – tym razem, myślał, krztusząc się, tym razem, Munch.
Egon Munch
Re: 05.10.2000 – Przełęcz Hodeskalle – E. Munch & Bezimienny: A. Abildgaard Pon 27 Lis - 22:35
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Zmęczenie opadło na niego gładką taflą ustawicznego dyskomfortu, w wyjątkowo nieporadny sposób nakrywając wciąż bulgoczące pod nakrywą czaszki emocje, myśli nerwowo obijające się o ściany umysłu, podrygujące ciałem jak szmacianą lalką. Powinien odczuwać triumf i satysfakcję, gniewne emocje Asgera przeskakiwały na niego jednak jak pchły, niewdzięczne insekty gwałtownej afektacji, pod wpływem której dłonie drżały nieznacznie, oplatając się nabożnie wokół twardej, pokrytej łuskami skorupy ormiego jaja. Miejsca na ciele, w których pięść Duńczyka zderzyła się z jego rachityczną posturą, pulsowały teraz tępym bólem, mdłościami, które podeszły mu do gardła wraz z ciosem zadanym w miękką fakturę żołądka – wobec poniesionych obrażeń, choć niegroźnych, głębokie oddechy i uparcie przełykana ślina były jedynie paliatywnym kompresem, widmo zaraźnicy wciąż kołatało bowiem w jego głowie zwiastunem niechybnej infekcji, która, niesiona na barkach czerwonego widma, mogła z łatwością wedrzeć się do jego osłabionego narkotykami organizmu.
Dopiero kiedy objął obydwoma rękami gadzi skarb, unosząc go na wysokość swojej piersi, przez kołtun wulgarnych, szkaradnych emocji przebiła się śreżoga zadowolenia, impertynenckiej dumy, która odmalowała się na jego bladej twarzy w postaci wąskiego, rezolutnego uśmiechu, zza którego błyskało pożółkłe szkliwo zębów. Pomimo że lineaturę jego twarzy przeciął zbolały grymas, gdy dźwignął się z powrotem na nogi, chowając zdobycz do spranej, przewieszonej przez ramię torby, ku poległemu na ziemi mężczyźnie odwrócił się z niesłabnącą, zuchwałą drwiną, która zdawała się lśnić w bursztynie jego rozognionych emocjami tęczówek, zawsze w tak wyrazisty sposób prześwietlających spleśniałą zawartość jego duszy. Opuszczając lekką, materiałową klapę, ostatecznie pieczętującą wartość jego wygranej, powolnym, złośliwie wyważonym krokiem podszedł z powrotem do przytłoczonego zaklęciem Abildgaarda, którego żałosny świst przecinał co i raz ciche szemranie górskiej przyrody – przez chwilę przyglądał się z odległości, jak mężczyzna próbuje nabrać powietrza, jak jego usta rozchylają się rozpaczliwie, jak oczy mimowolnie nabiegają łzami, zatrzymanymi w obrębie gałki jak cienka, wodnista tarcza. Sprawiało mu przyjemność obserwowanie go w ten sposób – obraz Asgera, który w obliczu gwałtownego ubytku tlenu przypominał wyrzuconą na brzeg rybę, zdawał się być znakomitym dziełem sztuki, w pretensjonalny, wyzywający sposób wieńczącym jego wygraną.
Podeszwą buta umyślnie przygniótł ostrze leżącego wśród wiechliny noża, przez chwilę patrząc jak wyciągnięte do przodu, napięte palce towarzysza próbują sięgnąć jego drewnianej rękojeści, przesunąć paznokciami po jego skórze, chwycić za nogawkę, zaraz zaśmiał się jednak kpiącym dyszkantem, pojedynczym ruchem stopy uderzając w twardy element broni i sprawiając, że przeleciała ona kilka metrów w prawo, ginąc w kłujących zaroślach bodiaku.
– Nie załamuj się, Asger. – rzucił przekornie, gdy palce mężczyzny zahaczyły słabym muśnięciem o jego lewą nogę. – Następnym razem na pewno ci się uda. Cały sekret polega na tym – przykucnął, przenikliwe złoto spojrzenia zatrzymując na wykrzywionej w zbolałym paroksyzmie twarzy towarzysza – żeby nauczyć się przegrywać. – ostrze zajadłej drwiny po raz kolejny przecięło jego wargi w kąśliwym, pełnym ironii uśmiechu, nim Abildgaard zdołałby jednak odpowiedzieć – spróbować odpowiedzieć – Egon podniósł się z powrotem do pozycji stojącej, znacząco poklepując opuszczoną klapę torby, po czym, świadom uciekającego mu przez palce czasu, zwinnym krokiem ruszył jedną z bocznych, prowadzących w dół ścieżek, której bujna roślinność niebawem przysłoniła jego ciemne, lekko zgarbione plecy.
Ojciec mawiał, że zwycięstwo należy dawkować ostrożnie, on tymczasem postanowił przywrzeć do niego obiema rękami, upojony pięknym, narkotycznym poczuciem triumfu.
Egon z tematu
Dopiero kiedy objął obydwoma rękami gadzi skarb, unosząc go na wysokość swojej piersi, przez kołtun wulgarnych, szkaradnych emocji przebiła się śreżoga zadowolenia, impertynenckiej dumy, która odmalowała się na jego bladej twarzy w postaci wąskiego, rezolutnego uśmiechu, zza którego błyskało pożółkłe szkliwo zębów. Pomimo że lineaturę jego twarzy przeciął zbolały grymas, gdy dźwignął się z powrotem na nogi, chowając zdobycz do spranej, przewieszonej przez ramię torby, ku poległemu na ziemi mężczyźnie odwrócił się z niesłabnącą, zuchwałą drwiną, która zdawała się lśnić w bursztynie jego rozognionych emocjami tęczówek, zawsze w tak wyrazisty sposób prześwietlających spleśniałą zawartość jego duszy. Opuszczając lekką, materiałową klapę, ostatecznie pieczętującą wartość jego wygranej, powolnym, złośliwie wyważonym krokiem podszedł z powrotem do przytłoczonego zaklęciem Abildgaarda, którego żałosny świst przecinał co i raz ciche szemranie górskiej przyrody – przez chwilę przyglądał się z odległości, jak mężczyzna próbuje nabrać powietrza, jak jego usta rozchylają się rozpaczliwie, jak oczy mimowolnie nabiegają łzami, zatrzymanymi w obrębie gałki jak cienka, wodnista tarcza. Sprawiało mu przyjemność obserwowanie go w ten sposób – obraz Asgera, który w obliczu gwałtownego ubytku tlenu przypominał wyrzuconą na brzeg rybę, zdawał się być znakomitym dziełem sztuki, w pretensjonalny, wyzywający sposób wieńczącym jego wygraną.
Podeszwą buta umyślnie przygniótł ostrze leżącego wśród wiechliny noża, przez chwilę patrząc jak wyciągnięte do przodu, napięte palce towarzysza próbują sięgnąć jego drewnianej rękojeści, przesunąć paznokciami po jego skórze, chwycić za nogawkę, zaraz zaśmiał się jednak kpiącym dyszkantem, pojedynczym ruchem stopy uderzając w twardy element broni i sprawiając, że przeleciała ona kilka metrów w prawo, ginąc w kłujących zaroślach bodiaku.
– Nie załamuj się, Asger. – rzucił przekornie, gdy palce mężczyzny zahaczyły słabym muśnięciem o jego lewą nogę. – Następnym razem na pewno ci się uda. Cały sekret polega na tym – przykucnął, przenikliwe złoto spojrzenia zatrzymując na wykrzywionej w zbolałym paroksyzmie twarzy towarzysza – żeby nauczyć się przegrywać. – ostrze zajadłej drwiny po raz kolejny przecięło jego wargi w kąśliwym, pełnym ironii uśmiechu, nim Abildgaard zdołałby jednak odpowiedzieć – spróbować odpowiedzieć – Egon podniósł się z powrotem do pozycji stojącej, znacząco poklepując opuszczoną klapę torby, po czym, świadom uciekającego mu przez palce czasu, zwinnym krokiem ruszył jedną z bocznych, prowadzących w dół ścieżek, której bujna roślinność niebawem przysłoniła jego ciemne, lekko zgarbione plecy.
Ojciec mawiał, że zwycięstwo należy dawkować ostrożnie, on tymczasem postanowił przywrzeć do niego obiema rękami, upojony pięknym, narkotycznym poczuciem triumfu.
Egon z tematu