:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström
2 posters
Egon Munch
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pią 20 Sie - 22:22
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
08.11.2000
Karcer aresztu był chłodny, napawał go gniewem, przerażeniem, rozpaczą, wypełniał pierś płomieniami emocji, które rzucały się w jego sercu jak uwięzione w słoiku owady, bezskutecznie próbując wydostać się na zewnątrz – bo przecież żadne obelgi, żaden krzyk i żaden płacz nie mógł w gruncie rzeczy wyrugować ich z piersi, niezależnie od tego, czy zaciskał palce na zimnej powierzchni krat, czy próbował lżyć zaklęciami, które, czcze i bezużyteczne, rozpływały się w powietrzu, znikając jeszcze zanim zdołał w pełni je wyartykułować, czy rzucał się na ściany, próbując w dziecięcej naiwności zburzyć je cherlawością swego rachitycznego ciała. Ciśnienie, które zdawało się narastać pod cienkim płótnem skroni, trawiąc ciało maligną i rozlane po ciele siniaki ciosów, od których nie zdołał się uchylić, okazały się być niczym wobec gniewu, który szarpał się i ujadał, szczekał jak pies na krótkim łańcuchu, rozchlapujący ślinę, dopóki cięgno wreszcie się nie zerowało, dopóki nie zatopił zębów w miękkiej tkance mięśni – rzucał się i rwał aż nie uciszono go siłą, pierwszy, drugi, trzeci raz. Ostatni – ten najbardziej bolesny, wyryty czernią na wrażliwej tkance skóry.
Zimne, kłujące dreszcze przecinały korzonki nerwów, świdrowały w głębi czaszki, płonęły mocnym, głębokim smakiem życia, którego bolesna cierpkość, niczym flegma, zalegała mu w gardle, podczas gdy diabelskie kły przymuszonej abstynencji, rozrywającej nietrzeźwe widzenie świata, szarpały ciałem w gwałtownych, bolesnych spazmach, w wyniku których wnętrzności przypominały kłębowisko jadowitych węży, syczących przenikliwie i za wszelką cenę próbujących wyrwać się z ciasnych oków żołądka – był to głód, którego nie uśmierzało jedzenie, dreszcze, które nie ustępowały pod wpływem ciepła, tępe uderzenia młotkiem w skroń, jakby ktoś próbował wbić gwóźdź pomiędzy zwoje jego mózgu.
Kiedy wypchnięto go za próg komisariatu, miasto spowijał płaszcz nocy, a z granatowego firmamentu sypał śnieg, pojedyncze, białe płatki roztapiające się na ramionach, wnikające w potargane wiechcie włosów, brudnych i mokrych, przylepiających się ciemnymi strąkami do upstrzonego potem czoła, rozgrzanego gorączką, od której wzrok ślizgał się po krajobrazie rzeczywistości, splątany, pozbawiony kotwicy, którą mógłby zaczepić się o brzeg. Szedł więc przed siebie niepewnie, paralitycznie, jak gdyby coś, jakieś kajdany lub kula ciągnąca się u nogi, faktycznie ograniczało jego mobilność. Pieczęć Lokiego parzyła boleśnie w miejscu, gdzie wbito ją w płótno skóry, do niego tym silniej docierało natomiast, że nie pozbędzie się jej już nigdy, bo podobnego piętna nie dało się zmyć, nie dało się zedrzeć, zdrapać, wyskrobać, nie dało się usunąć, bo skóra pamiętała, choćby przeorał ją paznokciami do mięsa, odsłonił białą gładkość kości – był pewien, że wzór pieczęci wciąż figurowałby przed jego oczami, wyraźny i niezmieniony.
Oddychał ciężko, a chłodne, wieczorne powietrze uderzało gwałtownie w wieżę tchawicy, co i raz pozbawiając go tchu silnym podmuchem wiatru, smagnięciem powietrza, wobec którego musiał podeprzeć się dłonią o fasadę jednej z kamienic, budynków urastających ponad jego głową, niby ogromne gargulce o długich, ostrych kłach, łapach zwieszonych groźnie, gardłowych powarkiwaniach wydobywających się salwami z ich ciemnych gardzieli. Był zmęczony, wyżęty jak mokra szmata rzucona w kąt pokoju i przez chwilę naprawdę czuł, jakby to wszystko, co jeszcze godzinę temu bębniło w kostne kraty jego żeber – gniew, obawa, rozgoryczenie, wstręt i żal, jakby to były tylko słowa, które znaczyły cokolwiek w czasach, co do których nie był pewien, czy aby na pewno się wydarzyły, czy nie były fatamorganą gnanego narkotykiem umysłu, gdy tylko na horyzoncie zafalowała jednak błyszcząca tafla zatoki, myśli powróciły gwałtem z powrotem do świadomości, uderzając w jej wrażliwą fakturę jak gniewna fala szarpiąca skalistym brzegiem morza. Dłonie rozpaczliwie zanurzyły się w kieszeniach w poszukiwaniu eliksiru, w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby dać mu choćby chwilową ulgę, wewnątrz nie odnalazł jednak nawet przetrąconej monety, samotnego talara, który mógłby zasiać w sercu ziarno złudnej nadziei. Szarpnięty konwulsjami żołądek odezwał się żałosnym skowytem, zmuszając ciało, by w torsjach nachyliło się nad ciemną paszczą śmietnika, spluwając do środka spłachciami przetrawionego jedzenia.
Mieszkanie było daleko, za daleko, by mógł je odnaleźć w nieprzejednanym mroku nocy, za wysoko, by zdołał zdrapać się stromymi schodami do jego drzwi, odległy horyzont majaczącej pomiędzy budynkami zatoki przyciągał go tymczasem słabym błyskiem, światłem odbijanym od niepełnej tarczy księżyca. Oparł się o barierkę portu, przewieszając ramiona przez jego żelazną konstrukcję, spoglądając w dół, ku atramentowym odmętom przysłaniającym mętność dna. Nie utopisz się tu, pomyślał naiwnie, woda była zimna i brudna, a śmierć w tęchnącym rybami porcie zbyt uwłaczająca – nawet teraz, kiedy żyły swędziały pragnieniem zażycia, a świadomość własnego upodlenia wrzynała się w skórę jak najdłuższa, najboleśniejsza drzazga. Chyba zwymiotował znowu, nie wiedział, nie pamiętał, w ustach zalegała już tylko ślina, jej nieprzyjemny, kwaśny posmak, wdzierający się w chropowate kubki języka, potem osunął się na brudne, mokre deski portu, a kiedy uniósł głowę, przed jego oczami urósł wysoki hangar warsztatu, pracowni, której znajoma nazwa roziskrzyła się w myślach płomieniem tak jasnym, że przez chwilę wydawało mu się, że pierwsze promienie słońca wychyliły się zza odległego widnokręgu. Podniósł się z ziemi z żałosnym jęknięciem, pokonując dystans, jaki dzielił go od drzwi, wysokiego prostokąta wyrytego na tle poprzecznie ułożonych desek – nawet jeśli Bergmana nie będzie tu o tej godzinie (błagam, żeby nie było go o tej godzinie), miejsce zapewni mu krótki spoczynek, kąt, w który mógłby wcisnąć swe pogruchotane kości, wnętrzności splątane w najciaśniejszy węzeł gordyjski.
– Láta upp. – oczy zakryły się mleczną bielą, drzwi stęknęły tymczasem cicho, uchylając mu wejście do środka warsztatu, przestronnego pokoju spływającego szarym półmrokiem. Przezornie schował napiętnowaną rękę za plecami, przestępując kilka kroków do przodu, nim na język zdążyłyby spłynąć jednak kolejne słowa zaklęcia, nadwyrężone ciało potrąciło przypadkiem stojącą z boku szafkę z narzędziami, która zachybotała się niebezpiecznie, z głośnym hukiem zrzucając ze swych półek ciężkie, metalowe przyrządy. – Kurwa.
Isak Bergman
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pon 23 Sie - 13:57
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nagie stopy czerwieniały od zimna płynącego z głębin skostniałej gleby. Każdy krok zdawał się przyprawiać o niewyobrażalny ból, który rozlewał się drażniącymi ukłuciami przez synapsy i ogarniał resztki zmarzniętego ciała. Bieląca się skóra, sieci żył czerniejących pod jej powierzchnią; przyglądał się dłoniom z zadziwieniem dziecka, które pierwszy raz widziało podobne zjawisko, choć głębiej pojawiało się uczucie, że ogląda podobne obrazy nie pierwszy raz w swym życiu. Utarty schemat koszmaru skrywał się jednak dokładnie pod euforią pierwotnego odczucia, które zakrywało wszystko mgłą niepamięci i lęku nakazującego powolne ruszenie z miejsca, by w końcu rozwinąć pełnię prędkości wraz z kolejnymi uderzeniami pochodzącymi z niesprecyzowanego miejsca pod płaszczem Ziemi. Zgrubiałe korzenie drzewa wyrastały niebezpiecznie ponad powierzchnię oprószoną twardą szadzią. Oddech grzązł w słabych płucach, wydostając się z nich nieśmiałym oparem zakrywającym i tak już ograniczone pole widzenia. Czuł strach, paniczny i zaciskający się na kołatającym sercu nieczułymi szponami. Pogoń nie zamierzała ustać, głuche dudnienie dobywające się z czeluści rozchodziło się w ustalonym wcześniej rytmie i niebezpiecznie mieszało kroki drętwych stóp szukających bezpiecznej przestrzeni, by nie potknąć się o wystające korzenie rośliny tłoczącej maź koloru atramentu. Wiedział, że go dopadnie, kolejny raz, podobnie jak wczorajszej nocy, jak tydzień temu, jak rok temu – wtedy dopiero przychodziło połowiczne ocucenie i świadomość, że został zamknięty w błędnym kole mieszających się ze sobą wizji. Chwycił dłonią gałąź, gdy zrównał się z młodymi drzewkami wyrastającymi pod baldachimem rośliny matki. Ponownie rozdarł opuszki i dostrzegł sączącą się z nich czerń, w niczym nie przypominała krwi; ostry odór rozchodził się po okolicy i był już zupełnie pewien, że nie zgubi kostuchy, że dopadnie go nawet bez śladu zapachowego, jednak teraz dopiero czuł to w kościach. Pokonał kolejne metry brocząc z lichej rany, by w końcu obłapić gruby pień i wpić się w jego strukturę plecami, czekając panicznie aż czarne dłonie sięgną do szyi i zacisną się na niej bez litości. Tym razem nie uczyniły jednak tego, co zwykły robić w każdym niemal sennym scenariuszu; zamiast tego przylepiły się do głowy, wwiercając wskazujące palce pod kopułę czaszki, potęgując ból i ostatnie chwile świadomości skąpane w cuchnącym przerażeniu.
Metaliczny huk rozsadził mózg.
Krzyknął.
Głuche echo utonęło w starych kremowych firankach, mokra pościel leżała zwinięta na rogu łóżka. Zatrzymany w piersi oddech wydostał się gwałtownie ze ściśniętego jeszcze gardła. Przełykając gęstą ślinę, usiadł na brzegu posłania przecierając zroszoną od potu twarz. Nim uspokoił się, minęło kilka dobrych chwil spędzonych na cichym powtarzaniu sobie, iż był to jedynie sen, coś czego doświadczał od dziecka. Wciąż bywały jednak momenty, w których nie potrafił dalej tak żyć i przyjmować koszmary z westchnieniem człowieka pogrążonego w rutynie. Do łazienki ruszył odruchowo, bez zastanowienia, pamiętając dokładnie ścieżkę; zmrużył oczy, gdy włączył światło i skąpał głowę w lodowatym strumieniu wody. Wahał się, nim postanowił spojrzeć na swoje dłonie – odetchnął z ulgą, były zwyczajne, pokryte bladą skórą, jednak nie broczyły krwią. Naciągając na grzbiet przygotowane wcześniej świeże ubranie, wzdrygnął się. Pomimo zwyczajności zaistniałej sytuacji czuł, że coś zdecydowanie nie przebiega tak, jak powinno.
Szarobłękitne oczy wycelowały w stronę ściany, za którą roztaczał się warsztat. Nagłe poruszenie ściągnęło brwi w nieprzyjemnym grymasie. Ściszony chrobot wywołał w nim natychmiastową reakcję. Z rzadka doświadczał grabieży, jednak wciąż potrafili zaplątać się tu śmiałkowie kierujący się ciekawością i nadzieją, że znajdą w warsztacie interesujące przedmioty. Podwinął rękawy bawełnianego podkoszulka i powoli wycofał się z łazienki, zgasił światło aby nie zdradzić swej obecności.
Instynktownie postanowił przyjąć rolę tropiciela, przeciskającego się niepostrzeżenie wpierw przez korytarz, następnie do hangaru, gdzie liczył dopaść intruza. Myśl o tym, że ktoś śmiał naruszyć jego własność, rozpraszała początkowo konieczne skupienie, jednak z powodzeniem opanował rozchwiane emocje wdzierające się wściekłością w zaciśnięte palce. Znając pomieszczenie jak własną kieszeń, wiedział w jaki sposób poruszać się, by nie zdradzić swej obecności. Gęsty mrok w pomieszczeniu dawał mu nieco przewagi w razie, gdyby przeciwnik zapragnął wykonać głupi krok ataku.
Niebezpieczne myśli wędrujące ku szumiącym arteriom i żyłom wypełnionym krwią muskały przyjemnie wyprężone plecy, gdy przechodził przez szkielet langskipu. To miejsce było czyste i dbał o to, aby tak pozostało, jednak pokusa sprowadzenia ostatecznej kary na głowę złodzieja zdawała się podsycać uśpiony nałóg, wciąż nieco rozleniwiony, jednak chętny, by skorzystać z każdej możliwej okazji do zatopienia swych kłów w żywej tkance, utkania zaklęcia zdolnego zaczerpnąć z życiodajnych korytarzy tętnic. Przesunął dłońmi po gładkości deski, kątem oka wychwycił ziejącą gardziel rozwartych drzwi. Intruz nie mógł przemieścić się jeszcze wystarczająco głęboko, więc podążył w kierunku wyznaczanym rozmytym blaskiem.
Przesunął się niebezpiecznie blisko, gdy oddzielił postać od ogarniającego ją mroku. Zanim dostrzegł jednak obły kształt, wyczuł nieprzyjemny zapach wilgoci i brudu, potu przywierającego do postaci. Nos zmarszczył się w pierwotnym odruchu, za którym pojawiło się uczucie obrzydzenia. Stał za bezpieczną barierą z ułożonych na sobie desek i obserwował mężczyznę jeszcze przez kilka chwil. Był tak blisko, starczyło jedynie wyciągnąć rękę i zaczerpnąć, dać upust pragnieniu. Zwilżył spierzchnięte wargi.
Nie dzisiaj. Nie tutaj.
Musiał zachować zdrowy rozsądek.
– Sjónlauss – Gęsty mrok rozrzedził się na sekundę, aby oślepić intruza krótkim błyskiem. Wtedy też zrozumiał w pełni, z kim ma do czynienia. – Munch. – Syknął wściekle, powidok tańczył przed oczami. Nie wiedział, czego powinien się po nim spodziewać, nie po ostatnim spotkaniu. Po krańcu języka błądziło kolejne, tym razem o wiele bardziej okrutne zaklęcie. – Czego tu szukasz?
Metaliczny huk rozsadził mózg.
Krzyknął.
Głuche echo utonęło w starych kremowych firankach, mokra pościel leżała zwinięta na rogu łóżka. Zatrzymany w piersi oddech wydostał się gwałtownie ze ściśniętego jeszcze gardła. Przełykając gęstą ślinę, usiadł na brzegu posłania przecierając zroszoną od potu twarz. Nim uspokoił się, minęło kilka dobrych chwil spędzonych na cichym powtarzaniu sobie, iż był to jedynie sen, coś czego doświadczał od dziecka. Wciąż bywały jednak momenty, w których nie potrafił dalej tak żyć i przyjmować koszmary z westchnieniem człowieka pogrążonego w rutynie. Do łazienki ruszył odruchowo, bez zastanowienia, pamiętając dokładnie ścieżkę; zmrużył oczy, gdy włączył światło i skąpał głowę w lodowatym strumieniu wody. Wahał się, nim postanowił spojrzeć na swoje dłonie – odetchnął z ulgą, były zwyczajne, pokryte bladą skórą, jednak nie broczyły krwią. Naciągając na grzbiet przygotowane wcześniej świeże ubranie, wzdrygnął się. Pomimo zwyczajności zaistniałej sytuacji czuł, że coś zdecydowanie nie przebiega tak, jak powinno.
Szarobłękitne oczy wycelowały w stronę ściany, za którą roztaczał się warsztat. Nagłe poruszenie ściągnęło brwi w nieprzyjemnym grymasie. Ściszony chrobot wywołał w nim natychmiastową reakcję. Z rzadka doświadczał grabieży, jednak wciąż potrafili zaplątać się tu śmiałkowie kierujący się ciekawością i nadzieją, że znajdą w warsztacie interesujące przedmioty. Podwinął rękawy bawełnianego podkoszulka i powoli wycofał się z łazienki, zgasił światło aby nie zdradzić swej obecności.
Instynktownie postanowił przyjąć rolę tropiciela, przeciskającego się niepostrzeżenie wpierw przez korytarz, następnie do hangaru, gdzie liczył dopaść intruza. Myśl o tym, że ktoś śmiał naruszyć jego własność, rozpraszała początkowo konieczne skupienie, jednak z powodzeniem opanował rozchwiane emocje wdzierające się wściekłością w zaciśnięte palce. Znając pomieszczenie jak własną kieszeń, wiedział w jaki sposób poruszać się, by nie zdradzić swej obecności. Gęsty mrok w pomieszczeniu dawał mu nieco przewagi w razie, gdyby przeciwnik zapragnął wykonać głupi krok ataku.
Niebezpieczne myśli wędrujące ku szumiącym arteriom i żyłom wypełnionym krwią muskały przyjemnie wyprężone plecy, gdy przechodził przez szkielet langskipu. To miejsce było czyste i dbał o to, aby tak pozostało, jednak pokusa sprowadzenia ostatecznej kary na głowę złodzieja zdawała się podsycać uśpiony nałóg, wciąż nieco rozleniwiony, jednak chętny, by skorzystać z każdej możliwej okazji do zatopienia swych kłów w żywej tkance, utkania zaklęcia zdolnego zaczerpnąć z życiodajnych korytarzy tętnic. Przesunął dłońmi po gładkości deski, kątem oka wychwycił ziejącą gardziel rozwartych drzwi. Intruz nie mógł przemieścić się jeszcze wystarczająco głęboko, więc podążył w kierunku wyznaczanym rozmytym blaskiem.
Przesunął się niebezpiecznie blisko, gdy oddzielił postać od ogarniającego ją mroku. Zanim dostrzegł jednak obły kształt, wyczuł nieprzyjemny zapach wilgoci i brudu, potu przywierającego do postaci. Nos zmarszczył się w pierwotnym odruchu, za którym pojawiło się uczucie obrzydzenia. Stał za bezpieczną barierą z ułożonych na sobie desek i obserwował mężczyznę jeszcze przez kilka chwil. Był tak blisko, starczyło jedynie wyciągnąć rękę i zaczerpnąć, dać upust pragnieniu. Zwilżył spierzchnięte wargi.
Nie dzisiaj. Nie tutaj.
Musiał zachować zdrowy rozsądek.
– Sjónlauss – Gęsty mrok rozrzedził się na sekundę, aby oślepić intruza krótkim błyskiem. Wtedy też zrozumiał w pełni, z kim ma do czynienia. – Munch. – Syknął wściekle, powidok tańczył przed oczami. Nie wiedział, czego powinien się po nim spodziewać, nie po ostatnim spotkaniu. Po krańcu języka błądziło kolejne, tym razem o wiele bardziej okrutne zaklęcie. – Czego tu szukasz?
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pią 27 Sie - 20:15
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Metaliczny brzęk narzędzi odbił się w jego głowie bolesnym echem, jak gdyby ktoś wbił młotkiem w jego umysł gwoździe każdego, pojedynczego dźwięku, rezonującego w podświadomości cichym obijaniem się nierównych części o twardą fakturę betonowej podłogi – gdy hałas nareszcie ucichł, czuł już tylko, jak serce kołacze mu w kostnej klatce żeber, słyszał jego nierówny, dudniący rytm, zbyt szybki, rozdrażniony, domagający się eliksiru, choćby kropli, kropla na język by wystarczyła, wiedział o tym, a świadomość ta powoli rozsadzała mu czaszkę. Znał te objawy zbyt dobrze, te drżące mięsnie, próbujące wyrwać się z płótna skóry, te dreszcze zsuwające się kawalkadą wzdłuż wystających kolczystości kręgosłupa, ten zimny pot zasychający na czole, zlepiający włosy, ten osobliwy, ciężki do zniesienia ból, podobny do tego, który pamiętał z dzieciństwa, gdy choroba wyginała jego kończyny w groteskowe arabeski, te ciemne mroczki, niby plamy Rorschacha, migoczące mu przed oczami, zlewające się w abstrakcyjne kształty i postacie, sylwetki, które zdawały się podążać za nim nawet tutaj, w nieprzejednanym mroku warsztatu. Głód wyolbrzymiał wszystko, co w nim istniało, każdą myśl, każde pragnienie, każdy drobny zalążek gniewu, w obliczu toczącego organizm dyskomfortu pęczniejący i rozrastający się do gargantuicznych rozmiarów, skowyczący, aby wypuścić go na zewnątrz, na wolność.
Na krótką chwilę zamarł, niby ugodzony zaklęciem, przeobrażony w posąg, jak spłoszone zwierzę nasłuchując, czy huk metalowych narzędzi wywołał czyjąś reakcję, zbudził niedźwiedzia ukrytego w ciemnej gawrze, nie usłyszał jednak niczego, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia – pomieszczenie wciąż było ciche i tonące w kałuży ciemności, przez której gęstą melasę nie przedzierało się nawet światło księżyca, schowane tego wieczoru głęboko za chmurami. Wiedział, że nie powinien ufać swoim zmysłom, że pozbawione pożywienia oszukiwały go choćby z czystej zawiści, mimo to pozwolił sobie uwierzyć, że wcześniejszy błąd uszedł mu na sucho, a warsztat był, w istocie, pusty – mógł zatem przyjąć go w objęcia swoich szorstkich ramion. Poruszył się ostrożnym, chwiejnym krokiem, zaciskając dłoń na brzegu jednej z szafek, czując ukłucie drzazgi wdzierającej się pod cienką dzianinę skóry, lecz nie cofając palców, pozwalając sobie oprzeć ciężar ciała na meblu, który stał głęboko zakorzeniony w podłożu, nieporuszony rachityczną sylwetką sunącą po omacku wzdłuż jego kanciastych brzegów, gdy uchylił jednak usta, by z uszkodzonego instrumentu krtani dobyć dźwięczność kolejnego zaklęcia, na zewnątrz nie wychynął żaden dźwięk – czyżby zapomniał?
Iskra oślepiającego światła błysnęła mu przed oczami, na krótką chwilę przeganiając kierdele mroku, pulsując jednak bolesną jasnością w źrenicach nieopatrznie rozszerzonych ciemnością – Egon odruchowo cofnął się o krok do tyłu, uderzając plecami w kredens, który zachybotał się niebezpiecznie pod naporem jego ciała i przysłaniając oczy dłońmi w instynktownej obawie, że światło błyśnie ponownie, odbierając mu wzrok ze znacznie wprawniejszą dokładnością, niż po tylekroć wcześniej. Dopiero znajomy baryton głosu wyszarpnął z niego przymus ulotnej trzeźwości, z jaką uniósł głowę, próbując w mroku warsztatu odnaleźć rysy starszego mężczyzny, chociaż i bez nich pamiętał go doskonale, siłą wyobraźni zdolny oddać nierówną linię włosów, znajome garbowanie nosa i poszarzały błękit spojrzenia, w którym, bez wątpienia, zanurzyła swe pazury wygłodniała bestia wściekłości.
– Przechodziłem przypadkiem. – wytłumaczył się głupio, a lewy kącik jego ust zadrżał nerwowo, w groteskowym przejawie nieokiełznanej żartobliwości. – Geisl. – wydarł nareszcie z głębi pamięci, a niewielka, blada kula światła, przed którą wpierw odruchowo zmrużył oczy, rzuciła jasny blask na ich twarze, z ciemności wyławiając wyrazistość rysów. Toczone zaklęciem żyły nabrzmiały pod chorobliwie bladym płótnem fizjonomii, przecinając ją wężowiskiem czarnych smug, oczy, wcześniej wilgotne, przekrwione, zakryła natomiast mgła, biała i gęsta jak mleko, a gdy zaraza spełzła nareszcie z jego lica, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej spsiałego i żałosnego niż poprzednio, jak gdyby od środka toczyła go jakaś groźna choroba, z której szpon właśnie się wyrwał, które pozostawiły jednak na jego ciele rozjątrzone, czerwone szramy obrażeń – na czole wciąż połyskiwały krople potu, źrenice, opieszałe wobec działania światła, zdawały się pulsować w mętnym oceanie bursztynowych tęczówek, dropiatość gęsiej skórki przyczaiła się tymczasem wzdłuż szyi, chociaż w porównaniu z nawiedzanym chłodnymi wiatrami portem, wnętrze warsztatu było duszne i ciepłe.
Powoli, z, jak sądził, nieprzyciągającą uwagi ostrożnością, schował naznaczoną pieczęcią dłoń za plecami, wbijając paznokcie tak mocno w śródręcze, że zdawało mu się, iż zaraz przebije nimi żyłę. W naiwnej malignie sądził, że niczego po nim nie widać, w gruncie rzeczy nawet w słabym oświetleniu lewitującej nad zdrową, drżącą lekko dłonią kuli światła, szarpiące nim konwulsje były aż nazbyt widoczne, wypukłość zaciśniętej szczęki, ręka ostentacyjnie schowana pod materiałem obwisłej bluzy, jak gdyby znów był małym dzieckiem ukrywającym przed sprzedawcą garść skradzionych cukierków, kulącym się przed karcącym go wzrokiem rodzica, gotowego w każdej chwili szarpnąć za ramię, siłą zmusić go, by rozluźnił palce, choćby miał połamać je w rezultacie. Kałuża rozlewającego się wzdłuż linii nosa, aż po lewy policzek siniaka, nabierającego teraz śliwkowego odcienia fioletu, nie mogła zresztą świadczyć o niczym dobrym – niezależnie od tego, jak uparcie i małodusznie próbował zasłaniać swoje dzisiejsze intencje przypadkową wizytą, tęsknotą, nostalgią lub ciekawością, która pchnęła go w środku nocy ku wnętrzu zamkniętego warsztatu.
– Masz coś przy sobie? W którejś z tych szafek? – spytał nareszcie, choć wpierw nie zamierzał, kierowany instynktem skowyczących w jego piersi psów narkotykowego głodu, odraczając nadrzędny temat rozmowy ku bocznym torom, odrywając plecy od kanciastego brzegu drewnianej komody i drżącymi dłońmi otwierając jedną z szuflad, rzucając szybkie spojrzenie ku jej wnętrzu, otwierając kolejną, szarpiąc za klamki, każdą następną porażkę pieczętując z większą siłą, dojrzewającą w piersi frustracją, która czerwieniała i przeobrażała się w drapieżne zwierzę gniewu. – Cokolwiek, na pewno coś masz, powiedz mi, oddam ci przecież. – wyrzucał z siebie słowa jak w torsjach, nareszcie zatrzymując wzrok z powrotem na pobladłej wściekłością twarzy Fárbautiego, błagalnie, lecz z wyrazem, który zdradzał, że nie zniesie odmowy. – Wystarczy mi tylko trochę, nawet nie zauważysz, tylko na rozjaśnienie myśli, wyjaśnię ci wszystko wtedy. – przekonywał dalej, chociaż zęby zgrzytały już o siebie niecierpliwie. – Musisz coś mieć, nie wierzę, że nie. – zawyrokował, teraz samemu wiedząc już, że nie przeżyje zaprzeczenia, że Isak musiałby siłą przyszpilić go do ziemi, żeby okiełznać to gorejące w piersi pragnienie, podchodzące mdłościami do gardła i gotowe z pazurami wyskoczyć na zewnątrz, przedzierając się przez twardy mur zaciśniętych zębów.
Na krótką chwilę zamarł, niby ugodzony zaklęciem, przeobrażony w posąg, jak spłoszone zwierzę nasłuchując, czy huk metalowych narzędzi wywołał czyjąś reakcję, zbudził niedźwiedzia ukrytego w ciemnej gawrze, nie usłyszał jednak niczego, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia – pomieszczenie wciąż było ciche i tonące w kałuży ciemności, przez której gęstą melasę nie przedzierało się nawet światło księżyca, schowane tego wieczoru głęboko za chmurami. Wiedział, że nie powinien ufać swoim zmysłom, że pozbawione pożywienia oszukiwały go choćby z czystej zawiści, mimo to pozwolił sobie uwierzyć, że wcześniejszy błąd uszedł mu na sucho, a warsztat był, w istocie, pusty – mógł zatem przyjąć go w objęcia swoich szorstkich ramion. Poruszył się ostrożnym, chwiejnym krokiem, zaciskając dłoń na brzegu jednej z szafek, czując ukłucie drzazgi wdzierającej się pod cienką dzianinę skóry, lecz nie cofając palców, pozwalając sobie oprzeć ciężar ciała na meblu, który stał głęboko zakorzeniony w podłożu, nieporuszony rachityczną sylwetką sunącą po omacku wzdłuż jego kanciastych brzegów, gdy uchylił jednak usta, by z uszkodzonego instrumentu krtani dobyć dźwięczność kolejnego zaklęcia, na zewnątrz nie wychynął żaden dźwięk – czyżby zapomniał?
Iskra oślepiającego światła błysnęła mu przed oczami, na krótką chwilę przeganiając kierdele mroku, pulsując jednak bolesną jasnością w źrenicach nieopatrznie rozszerzonych ciemnością – Egon odruchowo cofnął się o krok do tyłu, uderzając plecami w kredens, który zachybotał się niebezpiecznie pod naporem jego ciała i przysłaniając oczy dłońmi w instynktownej obawie, że światło błyśnie ponownie, odbierając mu wzrok ze znacznie wprawniejszą dokładnością, niż po tylekroć wcześniej. Dopiero znajomy baryton głosu wyszarpnął z niego przymus ulotnej trzeźwości, z jaką uniósł głowę, próbując w mroku warsztatu odnaleźć rysy starszego mężczyzny, chociaż i bez nich pamiętał go doskonale, siłą wyobraźni zdolny oddać nierówną linię włosów, znajome garbowanie nosa i poszarzały błękit spojrzenia, w którym, bez wątpienia, zanurzyła swe pazury wygłodniała bestia wściekłości.
– Przechodziłem przypadkiem. – wytłumaczył się głupio, a lewy kącik jego ust zadrżał nerwowo, w groteskowym przejawie nieokiełznanej żartobliwości. – Geisl. – wydarł nareszcie z głębi pamięci, a niewielka, blada kula światła, przed którą wpierw odruchowo zmrużył oczy, rzuciła jasny blask na ich twarze, z ciemności wyławiając wyrazistość rysów. Toczone zaklęciem żyły nabrzmiały pod chorobliwie bladym płótnem fizjonomii, przecinając ją wężowiskiem czarnych smug, oczy, wcześniej wilgotne, przekrwione, zakryła natomiast mgła, biała i gęsta jak mleko, a gdy zaraza spełzła nareszcie z jego lica, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej spsiałego i żałosnego niż poprzednio, jak gdyby od środka toczyła go jakaś groźna choroba, z której szpon właśnie się wyrwał, które pozostawiły jednak na jego ciele rozjątrzone, czerwone szramy obrażeń – na czole wciąż połyskiwały krople potu, źrenice, opieszałe wobec działania światła, zdawały się pulsować w mętnym oceanie bursztynowych tęczówek, dropiatość gęsiej skórki przyczaiła się tymczasem wzdłuż szyi, chociaż w porównaniu z nawiedzanym chłodnymi wiatrami portem, wnętrze warsztatu było duszne i ciepłe.
Powoli, z, jak sądził, nieprzyciągającą uwagi ostrożnością, schował naznaczoną pieczęcią dłoń za plecami, wbijając paznokcie tak mocno w śródręcze, że zdawało mu się, iż zaraz przebije nimi żyłę. W naiwnej malignie sądził, że niczego po nim nie widać, w gruncie rzeczy nawet w słabym oświetleniu lewitującej nad zdrową, drżącą lekko dłonią kuli światła, szarpiące nim konwulsje były aż nazbyt widoczne, wypukłość zaciśniętej szczęki, ręka ostentacyjnie schowana pod materiałem obwisłej bluzy, jak gdyby znów był małym dzieckiem ukrywającym przed sprzedawcą garść skradzionych cukierków, kulącym się przed karcącym go wzrokiem rodzica, gotowego w każdej chwili szarpnąć za ramię, siłą zmusić go, by rozluźnił palce, choćby miał połamać je w rezultacie. Kałuża rozlewającego się wzdłuż linii nosa, aż po lewy policzek siniaka, nabierającego teraz śliwkowego odcienia fioletu, nie mogła zresztą świadczyć o niczym dobrym – niezależnie od tego, jak uparcie i małodusznie próbował zasłaniać swoje dzisiejsze intencje przypadkową wizytą, tęsknotą, nostalgią lub ciekawością, która pchnęła go w środku nocy ku wnętrzu zamkniętego warsztatu.
– Masz coś przy sobie? W którejś z tych szafek? – spytał nareszcie, choć wpierw nie zamierzał, kierowany instynktem skowyczących w jego piersi psów narkotykowego głodu, odraczając nadrzędny temat rozmowy ku bocznym torom, odrywając plecy od kanciastego brzegu drewnianej komody i drżącymi dłońmi otwierając jedną z szuflad, rzucając szybkie spojrzenie ku jej wnętrzu, otwierając kolejną, szarpiąc za klamki, każdą następną porażkę pieczętując z większą siłą, dojrzewającą w piersi frustracją, która czerwieniała i przeobrażała się w drapieżne zwierzę gniewu. – Cokolwiek, na pewno coś masz, powiedz mi, oddam ci przecież. – wyrzucał z siebie słowa jak w torsjach, nareszcie zatrzymując wzrok z powrotem na pobladłej wściekłością twarzy Fárbautiego, błagalnie, lecz z wyrazem, który zdradzał, że nie zniesie odmowy. – Wystarczy mi tylko trochę, nawet nie zauważysz, tylko na rozjaśnienie myśli, wyjaśnię ci wszystko wtedy. – przekonywał dalej, chociaż zęby zgrzytały już o siebie niecierpliwie. – Musisz coś mieć, nie wierzę, że nie. – zawyrokował, teraz samemu wiedząc już, że nie przeżyje zaprzeczenia, że Isak musiałby siłą przyszpilić go do ziemi, żeby okiełznać to gorejące w piersi pragnienie, podchodzące mdłościami do gardła i gotowe z pazurami wyskoczyć na zewnątrz, przedzierając się przez twardy mur zaciśniętych zębów.
Isak Bergman
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pon 30 Sie - 14:50
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Sylwetka krzepnąca powoli w powracającym mroku nie napawała go optymizmem; nie spłoszyła się, przywarła plecami do kredensu chwiejnie dygoczącego na boki i dźwięczącej metalowymi narzędziami ułożonymi w równych, pedantycznych wręcz odstępach. Napięcie oczekiwania na odpowiedź podążało powoli po kolejnych mięśniach rąk, spinając je nagle, choć muskulatura ledwie subtelnie wyłoniła się spod płowej skóry ślepca. Wciąż nie wiedział, co dokładnie sprowadziło Muncha w okolicę i nakazało mu włamać się do przesyconego żywicznym powietrzem hangaru – wyobraźnia nasuwała najmroczniejsze podszepty, wyciągające najgorsze motywy mogące rodzić się w przetrawionej zakazaną magią i narkotykami piersi. Wypuszczał powietrze z lekko rozwartych ust, nie poruszając się ani odrobinę, śledząc ruchy młodszego mężczyzny, gorączkowo rozpalającego mglistą światłość zaklęciem. Degradacja wyzierająca z każdej nazbyt spiesznej i nieprzemyślanej decyzji oraz krwawa smuga ciągnąca się przez policzek, zahaczająca o dolną powiekę, nakazywały zwrócić się ku bardziej prozaicznym powodom – ucieczce małego robaka przed podeszwą kary, ochoczo miażdżącą niepotrzebny pył. Zdawało się, że przyleciał tu niczym ćma wiedziona światłem, niczym osa zwabiona słodyczą topniejącego lizaka wyrzuconego przez dziecko do rowu.
Ramiona Bergmana opadły jednak tylko nieznacznie na widok opłakanego stanu Muncha, z którego wyciągał każdy najdrobniejszy szczegół, rozbierając jego fizjonomię na części składowe – zupełnie popsute, wymagające reperacji i świadczące o wypadku, który go nie oszczędził. Łuk lewej brwi uniósł się niespiesznie, gdy uwaga popłynęła w kierunku dłoni, aż nazbyt nieelegancko i ostentacyjnie chowanej tak, by nie dotknął jej badawczy wzrok. Prosił się wręcz o pytanie, jednak to podążyło posłusznie ku swemu właściwemu miejscu, oczekując z cierpliwością na dogodny moment. Nozdrza ślepca wciąż poruszały się wyraźnie chłonąc zapach przywodzący na myśl padlinę, rosnący przez miesiące brud, słodkawą wonią rozdzierający rześkość płynącą znad tafli wody przez rozwarte drzwi. Wszystko to potęgowało jedynie portret szaleńca, doszczętnie zatraconego we własnym jestestwie, zupełnie nie dostrzegającego rozkładu powoli ogarniającego materialną część istoty, nędzność powłoki, obitej, sponiewieranej, oddalającej się od obrazu wskazującego na jakiekolwiek powiązanie z ludzkim gatunkiem. Surowa obojętność ustąpiła iskrze rodzącej się wściekłości, na równi dotykającej bezczelności Muncha jak i sytuacji, która doprowadziła go na skraj wytrzymałości. Zaśmiał się głośniej, słysząc głupią i nic nie wnoszącą wymówkę. Stary ślepiec wiedział, że nędznik prawdopodobnie sam jest sobie winien, że ponownie podążając za emocjami, wściekłością buzującą w sercu, pozwolił sobie na zbyt wiele, wychylił się i otrzymał za to surową karę jątrzącą się teraz fioletem na twarzy, dygotem ciała, smrodem i lichością niedożywionego organizmu trawionego nałogiem. Powinien go zostawić, wyrzucić z magazynu i dokończyć dzieła, poniewierając worek skóry wypełniony wnętrznościami, ociekający krwią, jęczący jeszcze ostatkiem siły w płucach, być może doznający spokoju dopiero w akcie śmierci. Spojrzał na dłuto balansujące przy krawędzi kredensu, kusząco zaostrzone, choć nie tak eleganckie jak magia. Krótki skurcz przebiegł po lewym policzku, mrużąc oko i unosząc jeden z kącików ust. Grymas nie trwał zbyt długo, gdyż usta rozwarły się bez ostrzeżenia i dudnieniem głosu przerwały nerwowość Muncha.
– Kto ci to zrobił? – Zdawało się jednak, że pytanie rozpierzchło się i pozostanie bez odpowiedzi. Kolejne nerwowe ruchy, przymus poszukiwania źródła niosącego ulgę, ponaglenie trawiące umysł Egona gorączką głodu, pogrążyło go doszczętnie. Tym bardziej czuł obrzydzenie, nie dostrzegając zupełnie subtelności podobieństwa, rozbiegania oczu towarzyszącego ilekroć zbyt długo zwlekał z zaspokojeniem własnego pragnienia, gubiąc się w resztkach przytomności osłabionego ciała. Podporządkowanie się krwi uzależniało stokroć mocniej, wpijało się w istnienie i było niemożliwe do usunięcia przez jakiekolwiek zabiegi, terapie, leczenie. Trwał jednak w kłamstwie, które bez skrupułów przedstawiał Munchowi jako najdoskonalszą rzeczywistość, by jedynie poczuć wyższość i coś na kształt satysfakcji z właściwego prowadzenia życia.
NIE BYŁ SŁABY. Nie, nie miał z nim nic wspólnego. NIC.
Informacja, że wyjaśni mu wszystko dopiero po tym, gdy uzyska jasność umysłu wcale nie podziałała na Bergmana uspokajająco. Każdy kolejny odgłos odsuwanej szafki, każde ponaglenie, stukot metalu, brzdęk potrącanych narzędzi, gwar w warsztacie, który powinien być o tej porze spowity ciszą, wszystko to pożerała chłonna gąbka cierpliwości, która powoli pęczniała do niewyobrażalnych rozmiarów, w końcu ulewając nagromadzoną zawartość.
– Jesteś już tak zdesperowany, że przyszedłeś szukać używki w miejscu, w którym wiesz, że nie ma jej ani grama? – Był czysty. Czysty. Zawsze. Nieskazitelnie, nic nie ukrywał w głębokich szufladach, nigdy nie czuł cierpkości narkotyku. Był czysty. Wiedział jednak, że trawiące chude ciało pragnienie nie ugnie się pod wpływem pustych słów, gróźb i żądań. Rzucił po pomieszczeniu szarobłękitnym spojrzeniem, planując dokładnie kolejny ruch. – Mam nadzieję, że nieco otrzeźwiejesz bez niej. Spegill-fanglesi – zaklęcie wycelował w plecy, gdyż nieproszony gość wciąż zajmował się poszukiwaniem. Gniewność obecna w tonie głosu zdradzała zmęczenie zaistniałą sytuacją, jednak nie chciał sprowadzać sobie kolejnego kłopotu, stąd postanowienie o chwilowej neutralizacji. Powieszone na ścianie lustro z obdrapanymi brzegami zakołysało się niebezpiecznie. Cień nieprzyjemnego uśmiechu przeszedł przez lico Bergmana. Z miłą chęcią sprawdziłby jak bardzo podatne na uszkodzenia jest zwierciadło, lub czy jego ramy są na tyle ciężkie, by opadło na dno jeziora. Głównie jednak miał nadzieję, że Munch ochłonie, wygrzebie ostatnie pokłady zdrowego rozsądku, w przeciwnym razie wyląduje z dala od pracowni szkutnika. Odwleczenie w czasie przemocy być może było niekoniecznie dobrym wyjściem, jednak nie odmówił zmarniałemu ślepcowi resztek człowieczeństwa.
Ramiona Bergmana opadły jednak tylko nieznacznie na widok opłakanego stanu Muncha, z którego wyciągał każdy najdrobniejszy szczegół, rozbierając jego fizjonomię na części składowe – zupełnie popsute, wymagające reperacji i świadczące o wypadku, który go nie oszczędził. Łuk lewej brwi uniósł się niespiesznie, gdy uwaga popłynęła w kierunku dłoni, aż nazbyt nieelegancko i ostentacyjnie chowanej tak, by nie dotknął jej badawczy wzrok. Prosił się wręcz o pytanie, jednak to podążyło posłusznie ku swemu właściwemu miejscu, oczekując z cierpliwością na dogodny moment. Nozdrza ślepca wciąż poruszały się wyraźnie chłonąc zapach przywodzący na myśl padlinę, rosnący przez miesiące brud, słodkawą wonią rozdzierający rześkość płynącą znad tafli wody przez rozwarte drzwi. Wszystko to potęgowało jedynie portret szaleńca, doszczętnie zatraconego we własnym jestestwie, zupełnie nie dostrzegającego rozkładu powoli ogarniającego materialną część istoty, nędzność powłoki, obitej, sponiewieranej, oddalającej się od obrazu wskazującego na jakiekolwiek powiązanie z ludzkim gatunkiem. Surowa obojętność ustąpiła iskrze rodzącej się wściekłości, na równi dotykającej bezczelności Muncha jak i sytuacji, która doprowadziła go na skraj wytrzymałości. Zaśmiał się głośniej, słysząc głupią i nic nie wnoszącą wymówkę. Stary ślepiec wiedział, że nędznik prawdopodobnie sam jest sobie winien, że ponownie podążając za emocjami, wściekłością buzującą w sercu, pozwolił sobie na zbyt wiele, wychylił się i otrzymał za to surową karę jątrzącą się teraz fioletem na twarzy, dygotem ciała, smrodem i lichością niedożywionego organizmu trawionego nałogiem. Powinien go zostawić, wyrzucić z magazynu i dokończyć dzieła, poniewierając worek skóry wypełniony wnętrznościami, ociekający krwią, jęczący jeszcze ostatkiem siły w płucach, być może doznający spokoju dopiero w akcie śmierci. Spojrzał na dłuto balansujące przy krawędzi kredensu, kusząco zaostrzone, choć nie tak eleganckie jak magia. Krótki skurcz przebiegł po lewym policzku, mrużąc oko i unosząc jeden z kącików ust. Grymas nie trwał zbyt długo, gdyż usta rozwarły się bez ostrzeżenia i dudnieniem głosu przerwały nerwowość Muncha.
– Kto ci to zrobił? – Zdawało się jednak, że pytanie rozpierzchło się i pozostanie bez odpowiedzi. Kolejne nerwowe ruchy, przymus poszukiwania źródła niosącego ulgę, ponaglenie trawiące umysł Egona gorączką głodu, pogrążyło go doszczętnie. Tym bardziej czuł obrzydzenie, nie dostrzegając zupełnie subtelności podobieństwa, rozbiegania oczu towarzyszącego ilekroć zbyt długo zwlekał z zaspokojeniem własnego pragnienia, gubiąc się w resztkach przytomności osłabionego ciała. Podporządkowanie się krwi uzależniało stokroć mocniej, wpijało się w istnienie i było niemożliwe do usunięcia przez jakiekolwiek zabiegi, terapie, leczenie. Trwał jednak w kłamstwie, które bez skrupułów przedstawiał Munchowi jako najdoskonalszą rzeczywistość, by jedynie poczuć wyższość i coś na kształt satysfakcji z właściwego prowadzenia życia.
NIE BYŁ SŁABY. Nie, nie miał z nim nic wspólnego. NIC.
Informacja, że wyjaśni mu wszystko dopiero po tym, gdy uzyska jasność umysłu wcale nie podziałała na Bergmana uspokajająco. Każdy kolejny odgłos odsuwanej szafki, każde ponaglenie, stukot metalu, brzdęk potrącanych narzędzi, gwar w warsztacie, który powinien być o tej porze spowity ciszą, wszystko to pożerała chłonna gąbka cierpliwości, która powoli pęczniała do niewyobrażalnych rozmiarów, w końcu ulewając nagromadzoną zawartość.
– Jesteś już tak zdesperowany, że przyszedłeś szukać używki w miejscu, w którym wiesz, że nie ma jej ani grama? – Był czysty. Czysty. Zawsze. Nieskazitelnie, nic nie ukrywał w głębokich szufladach, nigdy nie czuł cierpkości narkotyku. Był czysty. Wiedział jednak, że trawiące chude ciało pragnienie nie ugnie się pod wpływem pustych słów, gróźb i żądań. Rzucił po pomieszczeniu szarobłękitnym spojrzeniem, planując dokładnie kolejny ruch. – Mam nadzieję, że nieco otrzeźwiejesz bez niej. Spegill-fanglesi – zaklęcie wycelował w plecy, gdyż nieproszony gość wciąż zajmował się poszukiwaniem. Gniewność obecna w tonie głosu zdradzała zmęczenie zaistniałą sytuacją, jednak nie chciał sprowadzać sobie kolejnego kłopotu, stąd postanowienie o chwilowej neutralizacji. Powieszone na ścianie lustro z obdrapanymi brzegami zakołysało się niebezpiecznie. Cień nieprzyjemnego uśmiechu przeszedł przez lico Bergmana. Z miłą chęcią sprawdziłby jak bardzo podatne na uszkodzenia jest zwierciadło, lub czy jego ramy są na tyle ciężkie, by opadło na dno jeziora. Głównie jednak miał nadzieję, że Munch ochłonie, wygrzebie ostatnie pokłady zdrowego rozsądku, w przeciwnym razie wyląduje z dala od pracowni szkutnika. Odwleczenie w czasie przemocy być może było niekoniecznie dobrym wyjściem, jednak nie odmówił zmarniałemu ślepcowi resztek człowieczeństwa.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Sob 4 Wrz - 15:46
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Był wściekły – na siebie, bo ciało, ta kukiełka na sznurkach nieokiełznanego umysłu, drżało od środka, szamocząc jego wnętrznościami w bolesnych konwulsjach, na Ivara, bo wygrał, z triumfem znakując go rozgrzaną na skórze czernią pieczęci, na Fárbautiego, bo nie rozumiał i nie chciał mu pomóc, unosząc tylko brew w przejawie niemej konsternacji, a ponieważ nie potrafił ujarzmić bestii własnego gniewu, sprawić, by przestała szarpać się na zardzewiałym łańcuchu, warczeć, skomleć i ujadać, pozwalał, by biegała luzem, tocząc pianę z pyska i zatapiając zęby w cudzych łydkach, aby w końcu, w akcie mściwego zadośćuczynienia, rzucić się na jego własne, dogryźć się do kości i pożreć go całego. Chcąc wyrugować z siebie zatem choćby pojedyncze kłaki tych wzbierających w piersi emocji, szarpał za kolejne szafki coraz to silniej, wsuwał szuflady z powrotem w komodę coraz gwałtowniej, przebierał pomiędzy narzędziami i skrawkami papieru, nie bacząc, że niektóre spadły na podłogę, a metalowe dłuto, za które szarpnął nieopatrznie, chcąc dotrzeć palcami na sam dół kredensu, przecięło mu skórę, pozostawiając płytką, zaczerwienioną ranę na wnętrzu dłoni, u nasady kciuka. Odczuł piekący ból, dostrzegł drobne, czerwone plamy krwi, a mimo to zdawał się nie zauważać, że dyskomfort ten należał do niego – jego ciało dawno już nie należało do niego, stając się ponurym wrakiem byłej świetności, kończyny nie były już tak zwinne, dłonie nie zaciskały się z determinacją, z jaką niegdyś wisiał na cyrkowym trapezie, nogi nie pozwalały mu przemierzać biegiem długich kilometrów tak jak wówczas, kiedy był jeszcze dzieckiem; pod dwoma warstwami niechlujnie narzuconych ubrań, brudnych i przetartych, jego organizm był rachityczny, wyniszczony narkotykami, tak, jak gdyby w środku, pod morowym płótnem skóry, nie było już mięśni ani narządów, a jedynie rynsztok i pogorzelisko, zaraza, która toczyła go swą letalną kacheksją.
Pytanie Bergmana odbiło się echem gdzieś na tyłach jego umysłu, uderzając boleśnie we wrażliwą fakturę świadomości, lecz nie docierając do niej w pełni, odepchnięte na bok jak natrętny owad, coś, o czym nie chciał teraz mówić, chociaż wiedział, że będzie musiał, że po to tu przyszedł – naiwnie, w płonnej, infantylnej nadziei, że Isak wciąż widział w nim tego samego, zagubionego dzieciaka, którego spotkał lata temu. Teraz widział, że był skończonym idiotą, myśląc w ten sposób, dostrzegał w tonie jego głosu oraz wśród wyrazistej lineatury twarzy taką sam niechęć i obrzydzenie, jaką darzyli go wszyscy – przypadkowi przechodnie mijający go w mieście, przezornie przechodzący na drugą stronę ulicy, barmani szarpiący nim bez ogródek, gdy w delirycznym otępieniu osuwał się z krzesła na podłogę, ślepcy, jak na ironię, pogardliwi wobec toku jego obmierzłego życia i Lars, od którego wynajmował mieszkanie, i sąsiadki znajdujące go nieprzytomnego na klatce schodowej, i Haakon, któremu był winien pieniądze, i Charlotte, która przepadła, dzierżąc w dłoniach jego tajemnice. Fárbauti, pomimo wszystkich swoich sekretów, nie był wyjątkiem od reguły, a jednak jego dezaprobata okazała się w jakiś sposób bardziej krzywdząca, wżynająca się w podświadomość, tam, gdzie nigdy nie sięgał, bo wspomnienia przyprawiały go o mdłości, zamykając umysł w karcerze obezwładniającej paniki, na którą nie pomagał już ani alkohol, ani narkotyki, jedynie wściekła agresja wobec własnego ciała, kąsająca, dopóki nie tracił przytomności. Czy nie w ten sam sposób patrzył na niego ojciec? Z tą samą pogardą i dezaprobatą, tym samym, surowym chłodem, będącym jedynie preludium do brutalnych prób naprostowania jego figlarnej, rozwichrzonej psychiki, wiecznie nieposłusznej wobec jego wymagań? Cyrkowe realia rodzicielskiego zwierzchnictwa były wspomnieniami odległymi, wygnanymi, jak zdrajca, na emigrację, mimo to ilekroć śniły mu się elipsy kolorowych namiotów, menażeria klatek, w których ich zamykano, oklaski widowni, oświetlona reflektorem scena, festyny i jarmarki, budził się spocony, żeby zwymiotować i przez całą noc dręczyły go torsje.
– Nie bądź taki święty, wiem, że coś masz. – warknął tylko w odpowiedzi na postawione mu zarzuty, chociaż przeszukując kolejne szafki, kredensy i szuflady, zaczynał tracić nadzieję, że znajdzie w nich cokolwiek poza narzędziami, ołówkami i planami konstrukcji – nie wiedział, skąd pojawiło się w nim przeświadczenie, że Isak mógłby być w posiadaniu eliksirów oraz że ukryłby je właśnie tutaj, na widoku, we własnym warsztacie, im dłużej szukał, tym silniejsza narastała w nim jednak frustracja, gniew rozżarzony do czerwoności, powoli opadający w otchłań niemocy, najgorszej, najbardziej krzywdzącej świadomości, że został bez niczego, że głód, który go toczył, pożre go od środka, przetrawi narządy i podziurawi żyły, pozwalając, by wykrwawił się, nie brocząc przy tym ani jedną kroplą krwi.
Nie zdążył nawet się odwrócić, kiedy przez hałas stukających o siebie przyrządów przedarły się znajome słowa inkantacji, czaru, któremu nie mógł zaprzeczyć, wobec którego nie byłby w stanie się w żaden sposób obronić, nawet gdyby próbował. Chłód zaklęcia uderzył go w plecy, rozlewając się po całym ciele na podobieństwo lodowej kapsuły, zmrożonej wody, która miała zamknąć go w swoim wnętrzu jak skamielinę – wnętrze pogrążonego w półmroku hangaru wpierw rozmazało mu się przed oczami, po czym skurczyło gwałtownie, znikając zupełnie, by zaraz przedzielić go od siebie grubą, szklaną taflą, lustrem, w którego ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni został zamknięty. Wiedziony gwałtownym impulsem, uderzył pięściami w zwierciadło, to nie zachwiało się jednak nawet pod siłą jego ciosu, wciąż tak samo zimne i nieprzejednane, okno na świat zbudowane ze stali.
– Jesteś podły! Podły, słyszysz? Nie możesz mi tego zrobić! – szarpał się i młócił bez sensu pięściami, wpatrując się z nienawiścią w rozświetloną uśmiechem twarz Fárbautiego. Nie dbał już, czy mężczyzna zobaczy czerń pieczęci, wokół której skóra była czerwona i zajęta podrażnieniem – wręcz przeciwnie, przykładał dłoń do szyby, aby zobaczył ją lepiej, aby mógł się napatrzeć, skoro taką przyjemność sprawiał mu widok jego cierpienia; a było to cierpienie zupełnie inne od tego, które rozlewało się na twarzy fioletowym siniakiem, bo zaciskało na umyśle obręcz szaleńczej histerii, szarpało zębami za jego wnętrzności, paliło skórę, która zdawała się swędzieć go od środka. – Kurwa. – przekleństwo wyplute z głębi krtani jak w torsjach, ostatnie, poniekąd wieńczące ten furiacki napad bezmyślnej nerwacji, palce, kościste i czerwone od chłodu, zalegające z impetem na tafli lustra, lecz zaraz opadające bezwładnie wzdłuż ciała, którym, nagle rozluźnionym, wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. Czuł się paskudnie, słysząc jak tętent pulsu łopocze mu w skroni, jak płuca z trudem napełniają się powietrzem przy głębszych oddechach, jak do oczu napływają łzy oburzenia i bezsilnej wściekłości – ale nie miał siły już dłużej walczyć; jeżeli chciano znów zamknąć go w klatce jak dzikie zwierzę, skory był wreszcie na to przyzwolić.
Pytanie Bergmana odbiło się echem gdzieś na tyłach jego umysłu, uderzając boleśnie we wrażliwą fakturę świadomości, lecz nie docierając do niej w pełni, odepchnięte na bok jak natrętny owad, coś, o czym nie chciał teraz mówić, chociaż wiedział, że będzie musiał, że po to tu przyszedł – naiwnie, w płonnej, infantylnej nadziei, że Isak wciąż widział w nim tego samego, zagubionego dzieciaka, którego spotkał lata temu. Teraz widział, że był skończonym idiotą, myśląc w ten sposób, dostrzegał w tonie jego głosu oraz wśród wyrazistej lineatury twarzy taką sam niechęć i obrzydzenie, jaką darzyli go wszyscy – przypadkowi przechodnie mijający go w mieście, przezornie przechodzący na drugą stronę ulicy, barmani szarpiący nim bez ogródek, gdy w delirycznym otępieniu osuwał się z krzesła na podłogę, ślepcy, jak na ironię, pogardliwi wobec toku jego obmierzłego życia i Lars, od którego wynajmował mieszkanie, i sąsiadki znajdujące go nieprzytomnego na klatce schodowej, i Haakon, któremu był winien pieniądze, i Charlotte, która przepadła, dzierżąc w dłoniach jego tajemnice. Fárbauti, pomimo wszystkich swoich sekretów, nie był wyjątkiem od reguły, a jednak jego dezaprobata okazała się w jakiś sposób bardziej krzywdząca, wżynająca się w podświadomość, tam, gdzie nigdy nie sięgał, bo wspomnienia przyprawiały go o mdłości, zamykając umysł w karcerze obezwładniającej paniki, na którą nie pomagał już ani alkohol, ani narkotyki, jedynie wściekła agresja wobec własnego ciała, kąsająca, dopóki nie tracił przytomności. Czy nie w ten sam sposób patrzył na niego ojciec? Z tą samą pogardą i dezaprobatą, tym samym, surowym chłodem, będącym jedynie preludium do brutalnych prób naprostowania jego figlarnej, rozwichrzonej psychiki, wiecznie nieposłusznej wobec jego wymagań? Cyrkowe realia rodzicielskiego zwierzchnictwa były wspomnieniami odległymi, wygnanymi, jak zdrajca, na emigrację, mimo to ilekroć śniły mu się elipsy kolorowych namiotów, menażeria klatek, w których ich zamykano, oklaski widowni, oświetlona reflektorem scena, festyny i jarmarki, budził się spocony, żeby zwymiotować i przez całą noc dręczyły go torsje.
– Nie bądź taki święty, wiem, że coś masz. – warknął tylko w odpowiedzi na postawione mu zarzuty, chociaż przeszukując kolejne szafki, kredensy i szuflady, zaczynał tracić nadzieję, że znajdzie w nich cokolwiek poza narzędziami, ołówkami i planami konstrukcji – nie wiedział, skąd pojawiło się w nim przeświadczenie, że Isak mógłby być w posiadaniu eliksirów oraz że ukryłby je właśnie tutaj, na widoku, we własnym warsztacie, im dłużej szukał, tym silniejsza narastała w nim jednak frustracja, gniew rozżarzony do czerwoności, powoli opadający w otchłań niemocy, najgorszej, najbardziej krzywdzącej świadomości, że został bez niczego, że głód, który go toczył, pożre go od środka, przetrawi narządy i podziurawi żyły, pozwalając, by wykrwawił się, nie brocząc przy tym ani jedną kroplą krwi.
Nie zdążył nawet się odwrócić, kiedy przez hałas stukających o siebie przyrządów przedarły się znajome słowa inkantacji, czaru, któremu nie mógł zaprzeczyć, wobec którego nie byłby w stanie się w żaden sposób obronić, nawet gdyby próbował. Chłód zaklęcia uderzył go w plecy, rozlewając się po całym ciele na podobieństwo lodowej kapsuły, zmrożonej wody, która miała zamknąć go w swoim wnętrzu jak skamielinę – wnętrze pogrążonego w półmroku hangaru wpierw rozmazało mu się przed oczami, po czym skurczyło gwałtownie, znikając zupełnie, by zaraz przedzielić go od siebie grubą, szklaną taflą, lustrem, w którego ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni został zamknięty. Wiedziony gwałtownym impulsem, uderzył pięściami w zwierciadło, to nie zachwiało się jednak nawet pod siłą jego ciosu, wciąż tak samo zimne i nieprzejednane, okno na świat zbudowane ze stali.
– Jesteś podły! Podły, słyszysz? Nie możesz mi tego zrobić! – szarpał się i młócił bez sensu pięściami, wpatrując się z nienawiścią w rozświetloną uśmiechem twarz Fárbautiego. Nie dbał już, czy mężczyzna zobaczy czerń pieczęci, wokół której skóra była czerwona i zajęta podrażnieniem – wręcz przeciwnie, przykładał dłoń do szyby, aby zobaczył ją lepiej, aby mógł się napatrzeć, skoro taką przyjemność sprawiał mu widok jego cierpienia; a było to cierpienie zupełnie inne od tego, które rozlewało się na twarzy fioletowym siniakiem, bo zaciskało na umyśle obręcz szaleńczej histerii, szarpało zębami za jego wnętrzności, paliło skórę, która zdawała się swędzieć go od środka. – Kurwa. – przekleństwo wyplute z głębi krtani jak w torsjach, ostatnie, poniekąd wieńczące ten furiacki napad bezmyślnej nerwacji, palce, kościste i czerwone od chłodu, zalegające z impetem na tafli lustra, lecz zaraz opadające bezwładnie wzdłuż ciała, którym, nagle rozluźnionym, wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. Czuł się paskudnie, słysząc jak tętent pulsu łopocze mu w skroni, jak płuca z trudem napełniają się powietrzem przy głębszych oddechach, jak do oczu napływają łzy oburzenia i bezsilnej wściekłości – ale nie miał siły już dłużej walczyć; jeżeli chciano znów zamknąć go w klatce jak dzikie zwierzę, skory był wreszcie na to przyzwolić.
Isak Bergman
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Wto 7 Wrz - 15:02
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Każda kolejna kartka, każdy wyrzucony w powietrze schemat powodował spięcie w palcach i w mięśniach okrywających twarz. Chrobot zrzucanych narzędzi kaleczył uszy i Isak był o krok od tego, by faktycznie raz na zawsze ukrócić haniebny proceder. Rozgorączkowany młodszy mężczyzna musiał doskonale wiedzieć, jaka była prawda, mimo tego wciąż starał się okłamać samego siebie i roztaczać przed trawionym głodem umysłem obietnicę zaspokojenia nałogu.
– Majaczysz. – Miast wybuchu, potraktował go oschłym stwierdzeniem, kolejny raz skutecznie hamując swoje zapędy i sprowadzając je do jednego, wyraźnie wyrzuconego zaklęcia. Zimna tafla lustra zamigotała i pochłonęła postać Muncha z łapczywością wygłodniałego zwierzęcia. Przyglądał się jej z satysfakcją, mrużąc szarobłękitne oczy, układając kąciki ust w miękkim uśmiechu, nieco na przekór dramatyzmowi, wściekłości i niemocy Egona.
– Podły? – Wodził z rozbawieniem po miotającej się w szklanej pułapce postaci. Wyglądał teraz jak ćma dobijająca się do mieszkania przez przezroczystą barierę okna; mająca nadzieję, że niezrozumiała materia w końcu ustąpi i uwolni się z więzienia wpadając do jeszcze gorszego, bo mogącego przynieść zagładę, świata. – Owszem, podły, zepsuty, okrutny. Zdecydowanie nie święty. Nie będę płakał i burzył się na twoje obelgi, które w rzeczywistości nimi nie są. – Westchnął teatralnie, podchodząc do kredensu i opierając się o jego blat łokciami, wciąż jednak mając pod stałą kontrolą to, co robił Egon. – Istotniejsze jest chyba coś innego, coś o czym dobrze wiesz i nie chcesz się przyznać. Może cię to gryzie, nie zamierzam się zagłębiać w twoje myśli, bo mnie to nie obchodzi, jednak fakty są takie, że pomimo mojej podłości przychodzisz tu. Przychodzisz i oczekujesz pomocy lub choć krztyny zrozumienia. – Bawił się sytuacją, wydzierając bezwstydnie resztki szacunku, jaki mógł mieć do siebie młody ślepiec. Zdawał sobie sprawę z kolei losu, które sprowadziły go do tego właśnie punktu i nakazywały wyszukiwać wsparcia w osobie, która nie zawsze należała do najłatwiejszych w obyciu, w osobie, która z zasady posiadała bardzo skąpe pokłady empatii ograniczające się ledwie do kilku starannie wybranych osób. Wyciągnął ku zwierciadłu rękę, naciskając opuszkiem na gładkość lustra dokładnie w tym miejscu, gdzie powinno bić serce Muncha, przesunął palec ku zmierzwionej głowie i obrysował w końcu całą sylwetkę nieco poza jej rzeczywistymi konturami. Miał ochotę chuchnąć na powierzchnię niczym dziecko, domalowując kilka elementów do postaci, jednak zamiast tego zastygł na moment, gdy dostrzegł pieczęć. Przylepił do niej wskazujący palec, chciał sprawdzić, czy była prawdziwa, chciał wybadać jej fakturę – chwilowo niedostępną dla zmysłu dotyku – wpijając czubek palca w żywą ranę. – Może jednak w tym wszystkim, paradoksalnie, są jakieś przebłyski rozsądku… – Oderwał łokcie od sękatego drewna, przyjrzał się opuszce palca, jakby spodziewał się, że kontakt ze świeżym piętnem pozostawi na nim jakąś skazę. Wyprostował się czując przyjemny zgrzyt kręgów i chrzęst zdejmujący spięcie z łopatek. Przeszedł spokojnie kilka kroków; zmarszczył czoło i nie zareagował natychmiastowo, chcąc dokładniej przeanalizować to, przed czym prawdopodobnie uciekał Egon. Rozsądek nakazywał mu zgromić go kolejny raz, zgnieść, złamać jeszcze bardziej, dotkliwie karcąc za to, że się wychylił, że zrezygnował z daru bycia niezauważalnym na rzecz świadczenia o swych czynach czernią pieczęci. Zacisnął szczupłe palce na przedramionach, gdy skrzyżował ręce na piersi. We wszystkim tym zaczynała uderzać go jedna, zupełnie nieznośna myśl – byli znakowani niczym bydło, niczym trędowaci zmuszani rozdzierać swe szaty, mierzwić włosy, okrywać brodę i krzyczeć „nieczysty, nieczysty”, byle społeczeństwo wiedziało, byle mogło dostatecznie się oddalić i wzgardzać jeszcze mocniej. Tym właśnie byli, taka była ich wartość. Nie pochwalał zachowania Muncha, nie godził się jednak również na los, jaki mu zgotowano, gdyż wiedza o tym, że dla niego nie mieliby takiej litości, przeszywała go na wskroś. Gdyby Gleipnir wiedział, gdyby go dopadli – miast krwi z dłoni, trysnąłby żywy strumień wprost z serca, wprost z tętnic, unoszących delikatnie skórę na szyi. Bywał coraz mocniej rozdarty – pomiędzy tym, co ostatnio zyskał i tym, co go bolało, gdy świat kolejny raz dawał do zrozumienia, że dla ludzi ich pokroju nie ma tu miejsca. Noc i wyrwanie z letargu sprawiały, że nie myślał zupełnie przytomnie, pogrążony w majakach lęków i świadomości, że być może w końcu nadejdzie czas, w którym będzie musiał zadecydować – co uczynić w imię zagwarantowania sobie upragnionego życia. Zatrzymał się nareszcie tuż przed zwierciadłem, opuszczając dłonie wzdłuż ciała – był niczym jego odbicie, choć w oczach Bergmana nie szkliła się rezygnacja. Przypatrywał się mu w milczeniu, bez wcześniejszego uśmiechu, raczej surowo, choć na dnie oczu iskrzyła się jakaś niewypowiedziana, niebezpieczna myśl, wściekłość i nienawiść do tych wszystkich, przed którymi musieli uciekać i ukrywać się przez całe, zupełnie marne życie.
– Zaklęcie nie będzie trwało wiecznie – przyznał zgodnie z prawdą. – Mam jednak nadzieję, że dzięki niemu w końcu zaczniesz gadać z sensem. – Munch miał jedynie ochłonąć pod jego wpływem, choć gdyby tak się nie stało, ślepiec był gotów ponowić próbę pacyfikacji w bardziej zdecydowany sposób. – Który cię przydybał i jak? Skoro już tu przyszedłeś, winnyś mi całą historię. – Ponowił pytanie, tym razem oczekiwał jednak, że uzyska odpowiedź. Nie zniósłby kolejnego protestu i wściekłej ignorancji. Jedyną korzyścią, jaką mógł wynieść z zaistniałej sytuacji, było poznanie szczegółów, zrozumienie, kto i czego się dowiedział, czy próbowali wyciągnąć z Muncha jakiekolwiek inne informacje i co najważniejsze, czy mogli podążać jego śladem.
– Majaczysz. – Miast wybuchu, potraktował go oschłym stwierdzeniem, kolejny raz skutecznie hamując swoje zapędy i sprowadzając je do jednego, wyraźnie wyrzuconego zaklęcia. Zimna tafla lustra zamigotała i pochłonęła postać Muncha z łapczywością wygłodniałego zwierzęcia. Przyglądał się jej z satysfakcją, mrużąc szarobłękitne oczy, układając kąciki ust w miękkim uśmiechu, nieco na przekór dramatyzmowi, wściekłości i niemocy Egona.
– Podły? – Wodził z rozbawieniem po miotającej się w szklanej pułapce postaci. Wyglądał teraz jak ćma dobijająca się do mieszkania przez przezroczystą barierę okna; mająca nadzieję, że niezrozumiała materia w końcu ustąpi i uwolni się z więzienia wpadając do jeszcze gorszego, bo mogącego przynieść zagładę, świata. – Owszem, podły, zepsuty, okrutny. Zdecydowanie nie święty. Nie będę płakał i burzył się na twoje obelgi, które w rzeczywistości nimi nie są. – Westchnął teatralnie, podchodząc do kredensu i opierając się o jego blat łokciami, wciąż jednak mając pod stałą kontrolą to, co robił Egon. – Istotniejsze jest chyba coś innego, coś o czym dobrze wiesz i nie chcesz się przyznać. Może cię to gryzie, nie zamierzam się zagłębiać w twoje myśli, bo mnie to nie obchodzi, jednak fakty są takie, że pomimo mojej podłości przychodzisz tu. Przychodzisz i oczekujesz pomocy lub choć krztyny zrozumienia. – Bawił się sytuacją, wydzierając bezwstydnie resztki szacunku, jaki mógł mieć do siebie młody ślepiec. Zdawał sobie sprawę z kolei losu, które sprowadziły go do tego właśnie punktu i nakazywały wyszukiwać wsparcia w osobie, która nie zawsze należała do najłatwiejszych w obyciu, w osobie, która z zasady posiadała bardzo skąpe pokłady empatii ograniczające się ledwie do kilku starannie wybranych osób. Wyciągnął ku zwierciadłu rękę, naciskając opuszkiem na gładkość lustra dokładnie w tym miejscu, gdzie powinno bić serce Muncha, przesunął palec ku zmierzwionej głowie i obrysował w końcu całą sylwetkę nieco poza jej rzeczywistymi konturami. Miał ochotę chuchnąć na powierzchnię niczym dziecko, domalowując kilka elementów do postaci, jednak zamiast tego zastygł na moment, gdy dostrzegł pieczęć. Przylepił do niej wskazujący palec, chciał sprawdzić, czy była prawdziwa, chciał wybadać jej fakturę – chwilowo niedostępną dla zmysłu dotyku – wpijając czubek palca w żywą ranę. – Może jednak w tym wszystkim, paradoksalnie, są jakieś przebłyski rozsądku… – Oderwał łokcie od sękatego drewna, przyjrzał się opuszce palca, jakby spodziewał się, że kontakt ze świeżym piętnem pozostawi na nim jakąś skazę. Wyprostował się czując przyjemny zgrzyt kręgów i chrzęst zdejmujący spięcie z łopatek. Przeszedł spokojnie kilka kroków; zmarszczył czoło i nie zareagował natychmiastowo, chcąc dokładniej przeanalizować to, przed czym prawdopodobnie uciekał Egon. Rozsądek nakazywał mu zgromić go kolejny raz, zgnieść, złamać jeszcze bardziej, dotkliwie karcąc za to, że się wychylił, że zrezygnował z daru bycia niezauważalnym na rzecz świadczenia o swych czynach czernią pieczęci. Zacisnął szczupłe palce na przedramionach, gdy skrzyżował ręce na piersi. We wszystkim tym zaczynała uderzać go jedna, zupełnie nieznośna myśl – byli znakowani niczym bydło, niczym trędowaci zmuszani rozdzierać swe szaty, mierzwić włosy, okrywać brodę i krzyczeć „nieczysty, nieczysty”, byle społeczeństwo wiedziało, byle mogło dostatecznie się oddalić i wzgardzać jeszcze mocniej. Tym właśnie byli, taka była ich wartość. Nie pochwalał zachowania Muncha, nie godził się jednak również na los, jaki mu zgotowano, gdyż wiedza o tym, że dla niego nie mieliby takiej litości, przeszywała go na wskroś. Gdyby Gleipnir wiedział, gdyby go dopadli – miast krwi z dłoni, trysnąłby żywy strumień wprost z serca, wprost z tętnic, unoszących delikatnie skórę na szyi. Bywał coraz mocniej rozdarty – pomiędzy tym, co ostatnio zyskał i tym, co go bolało, gdy świat kolejny raz dawał do zrozumienia, że dla ludzi ich pokroju nie ma tu miejsca. Noc i wyrwanie z letargu sprawiały, że nie myślał zupełnie przytomnie, pogrążony w majakach lęków i świadomości, że być może w końcu nadejdzie czas, w którym będzie musiał zadecydować – co uczynić w imię zagwarantowania sobie upragnionego życia. Zatrzymał się nareszcie tuż przed zwierciadłem, opuszczając dłonie wzdłuż ciała – był niczym jego odbicie, choć w oczach Bergmana nie szkliła się rezygnacja. Przypatrywał się mu w milczeniu, bez wcześniejszego uśmiechu, raczej surowo, choć na dnie oczu iskrzyła się jakaś niewypowiedziana, niebezpieczna myśl, wściekłość i nienawiść do tych wszystkich, przed którymi musieli uciekać i ukrywać się przez całe, zupełnie marne życie.
– Zaklęcie nie będzie trwało wiecznie – przyznał zgodnie z prawdą. – Mam jednak nadzieję, że dzięki niemu w końcu zaczniesz gadać z sensem. – Munch miał jedynie ochłonąć pod jego wpływem, choć gdyby tak się nie stało, ślepiec był gotów ponowić próbę pacyfikacji w bardziej zdecydowany sposób. – Który cię przydybał i jak? Skoro już tu przyszedłeś, winnyś mi całą historię. – Ponowił pytanie, tym razem oczekiwał jednak, że uzyska odpowiedź. Nie zniósłby kolejnego protestu i wściekłej ignorancji. Jedyną korzyścią, jaką mógł wynieść z zaistniałej sytuacji, było poznanie szczegółów, zrozumienie, kto i czego się dowiedział, czy próbowali wyciągnąć z Muncha jakiekolwiek inne informacje i co najważniejsze, czy mogli podążać jego śladem.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pią 17 Wrz - 14:54
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Był nawykły do gniewu, od wczesnego dzieciństwa wpisany w ciasny karcer brutalnej reprymendy, przyzwyczajany, jak cyrkowe zwierzę, do świstu batogi i czerwonych szram, jakie pozostawiała na wygiętych plecach, przez płótno których prześwitywały nierówne korale kręgosłupa, obeznany z dłońmi zaciśniętymi w pięść, zgrzytaniem zębów i zaklęciami, które, mimo oporu, rzucały go na kolana. Fárbauti był inny, a jego surowe opanowanie wytrącało go z równowagi – wiedział, jak reagować w obliczu fizycznej agresji, jego próby wyżęcia go z wrzących podskórnie afektacji odbierały mu tymczasem rezon, pozostawiały bezsilnego i niezdecydowanego, powstrzymując wiązki animalistycznej wściekłości, które podchodziły mu do gardła, drapiąc nieprzyjemnie w podniebienie. Uwięziony w izolatce zaklętego czarem lustra myślał, że wolałby, aby go uderzył, wolałby poczuć na skórze znajome pieczenie gorąca cudzych kłykci, wolałby stracić zmysły, spsiały i przetrącony.
– Majaczę?! – wykrzesał z siebie gniewne oburzenie, napędzaną złośliwą niesprawiedliwością echolalię, która zastygła mu na języku i rozbłysła jasno w bursztynowym kotle spojrzenia, sprawiając, że zacisnął szczęki, wpatrując się w mężczyznę jak dzikie zwierzę, wygłodniały drapieżnik gotowy rzucić się na każdego, kto odważy się wsunąć palce za metalowe pręty jego klatki. Im silniej zdawał sobie sprawę z własnej wściekłości, tym ciężej opadało na jego barki jarzmo zmęczenia, ciężar, który zdawał się fizycznie przyciągać go do ziemi. Wziął głęboki, nierówny oddech, który wstrząsnął rachitycznym ciałem jak w konwulsjach, skuty kajdanami pozornego spokoju, wsłuchując się w wypowiedź Isaka, chociaż w zmąconym resztkami narkotyku umyśle słowa brzmiały jak zniekształcone przez szemranie starej kasety, uszczerbki w żłobionej płycie winylu – mimo to, ugodziły go zaostrzonym puginałem swej cynicznej trafności, a on nie miał siły, by udawać, że było inaczej.
– Pomyliłem się, że tu przyszedłem. – warknął, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym paroksyzmie. – Zadowolony? – istotnie był wobec niego zupełnie bezsilny, nieważne jak głośno by krzyczał, jak mocno uderzał pięściami w nieprzejednane szkło zwierciadła, jak podle go nie zwyzywał, Fárbauti nie miał dla niego żadnego współczucia, sytuacja wzbudzała w nim jedynie triumfalne rozbawienie i chociaż w głębi serca Egon nie oczekiwał, że mężczyzna przyjmie go z otwartymi ramionami, jego rozeźlona obojętność sprawiła mu zawód, poniekąd również dlatego, że wiedział, iż była w pełni uzasadniona – jak mógł sądzić, że ktoś wyciągnie jeszcze ku niemu dłoń i w ferworze orfeuszowego poświęcenia wyrwie ze szpon męczeńskiego pandemonium? Jego gniew plenił się z szybkością chwastu i domagał, by ktoś znowu ukrócił jego łapczywe łodygi – Isakowi się udało, lecz z czym go pozostawiał? Pozbawiona kolczystych zieli i oschłych badyli ziemia jego umysłu okazała się martwa i wyjałowiona; furiacka afektacja była oswojona jak pies z dzieciństwa, artefakt po spalonych mostach i pozostawionych za plecami ruinach, co posiadał poza nią? Smutek, żal? Zniechęcenie?
We wrogiej rozpaczy zapomniał o czarnym piętnie, wtłoczonym głęboko w dzianinę jego skóry, kiedy ślepiec przyłożył jednak dłoń do lustra, prawie dotykając jej palcami, Munch poczuł, jak jego usta wyginają się w uśmiech, grymas oswojonej porażki, paroksyzm napełniony szaleńczą, pozbawioną logiki satysfakcją. Zauważył, że fizjonomia mężczyzny też uległa zmianie, przeorientowana z wcześniejszej, drwiącej wesołości ku chłodnemu pejzażowi niemej zgrozy, poruszenia błyskającego enigmatycznie w błękitnym odmęcie tęczówek, jego wzburzonych falach obmywających samotne wysepki źrenic i przez ulotną chwilę był z siebie dumny – posiadał coś, co przyciągnęło jego uwagę. Mimo to, musiał zdawać sobie sprawę, że jego życie, dotąd frywolnie beztroskie, przepoczwarzyło się, pozostawiło go z piętnem, które pozostanie wyryte na skórze, choćby całe ciało poddano rozkładowi, choćby próbował je pociąć i zdrapać, choćby robił wszystko, by się go pozbyć. Tym razem się przeliczył, tym razem nie było dla niego żadnego odwrotu – ta realizacja również uderzyła w niego z siłą żelaznego buzdyganu, nadszarpując fakturę iluzorycznego spokoju, wdzierając się, jak zaraza, do mięśni, przeszywając go na wylot i przypominając ciału o dręczących je dotąd konwulsjach, rozgorączkowaniu i mdłościach, które teraz podeszły mu do gardła tak gwałtownie, że musiał oprzeć się o chłód lustrzanej powierzchni. Wyglądał okropnie, blady jak zjawa, z kroplami zimnego potu zastygłymi na czole, gdzie opadały pojedyncze wiechcie pozlepianych brudem włosów, najgorsze kryło się jednak w oczach, nagle niepokojąco pociemniałych, jakby zakryła je mgła nikotynowych oparów.
– Węszyli za mną od dawna – przyznał ponuro, unosząc wzrok, zaciskając palce w pięść, po czym rozluźniając je powoli i zwieszając bezwładnie wzdłuż ciała – I w końcu mnie złapali, co tu opowiadać. – prychnął niezadowolony, gromiąc mężczyznę spojrzeniem, w oczekiwaniu na jego reakcję. W szerokiej, zniszczonej czasem kurtce wyglądał postawniej, niż w rzeczywistości, ale teraz, gdy suwak zsunął mu się do linii żeber, przypominała łachmany zarzucone na barki stracha na wróble, charłacką kukiełkę, gotową przewrócić się pod silniejszym podmuchem wiatru. Umocnione zaklęciem lustro pękło nareszcie, ustępując pod naporem jego dłoni i wypuszczając z powrotem do wnętrza warsztatu, gdzie powietrze było duszne i wilgotne – jeszcze kilkanaście minut temu zarzekał się, że w gniewie roztrzaska mu meble i opróżni szuflady, chwyci za narzędzia i rozłupie nimi wszystko, co ugnie się pod ciężarem metalu, a potem własną wściekłością zamieni w żużel to, co pozostało; był gotowy rzucić się na niego jak kot z pazurami, pogruchotać kości, zostawić ślady paznokci na płótnie jego bladej, zastygłej w stoickim opanowaniu twarzy, ale teraz ta afektacja osłabła, zwiędła i upadła mu pod stopy jak spróchniałe, jesienne liście.
– Mógłbyś się bardziej postarać – rzucił cierpko, prawie z pretensją. – Wyciągnąć mnie z tej nędzy i ukrócić moje cierpienie. – ciągnął beznamiętnym, przycichłym głosem, opierając się o pustą ramę zwierciadła i błyskając pożółkłym szkliwem nierównych zębów. – Wiem, że potrafisz, nic cię nie zatrzymuje. – tym razem, kiedy uniósł nareszcie puginał spojrzenia, zatrzymując złoto rozedrganych tęczówek na twarzy Fárbautiego, nie chował wyrzutów, nawet jeśli poniekąd przeczuwał, że mu odmówi, w rozkapryszonym abstynencją sercu tliła się nadzieja, że był bardziej bezwzględny, niż mu się zdawało.
– Majaczę?! – wykrzesał z siebie gniewne oburzenie, napędzaną złośliwą niesprawiedliwością echolalię, która zastygła mu na języku i rozbłysła jasno w bursztynowym kotle spojrzenia, sprawiając, że zacisnął szczęki, wpatrując się w mężczyznę jak dzikie zwierzę, wygłodniały drapieżnik gotowy rzucić się na każdego, kto odważy się wsunąć palce za metalowe pręty jego klatki. Im silniej zdawał sobie sprawę z własnej wściekłości, tym ciężej opadało na jego barki jarzmo zmęczenia, ciężar, który zdawał się fizycznie przyciągać go do ziemi. Wziął głęboki, nierówny oddech, który wstrząsnął rachitycznym ciałem jak w konwulsjach, skuty kajdanami pozornego spokoju, wsłuchując się w wypowiedź Isaka, chociaż w zmąconym resztkami narkotyku umyśle słowa brzmiały jak zniekształcone przez szemranie starej kasety, uszczerbki w żłobionej płycie winylu – mimo to, ugodziły go zaostrzonym puginałem swej cynicznej trafności, a on nie miał siły, by udawać, że było inaczej.
– Pomyliłem się, że tu przyszedłem. – warknął, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym paroksyzmie. – Zadowolony? – istotnie był wobec niego zupełnie bezsilny, nieważne jak głośno by krzyczał, jak mocno uderzał pięściami w nieprzejednane szkło zwierciadła, jak podle go nie zwyzywał, Fárbauti nie miał dla niego żadnego współczucia, sytuacja wzbudzała w nim jedynie triumfalne rozbawienie i chociaż w głębi serca Egon nie oczekiwał, że mężczyzna przyjmie go z otwartymi ramionami, jego rozeźlona obojętność sprawiła mu zawód, poniekąd również dlatego, że wiedział, iż była w pełni uzasadniona – jak mógł sądzić, że ktoś wyciągnie jeszcze ku niemu dłoń i w ferworze orfeuszowego poświęcenia wyrwie ze szpon męczeńskiego pandemonium? Jego gniew plenił się z szybkością chwastu i domagał, by ktoś znowu ukrócił jego łapczywe łodygi – Isakowi się udało, lecz z czym go pozostawiał? Pozbawiona kolczystych zieli i oschłych badyli ziemia jego umysłu okazała się martwa i wyjałowiona; furiacka afektacja była oswojona jak pies z dzieciństwa, artefakt po spalonych mostach i pozostawionych za plecami ruinach, co posiadał poza nią? Smutek, żal? Zniechęcenie?
We wrogiej rozpaczy zapomniał o czarnym piętnie, wtłoczonym głęboko w dzianinę jego skóry, kiedy ślepiec przyłożył jednak dłoń do lustra, prawie dotykając jej palcami, Munch poczuł, jak jego usta wyginają się w uśmiech, grymas oswojonej porażki, paroksyzm napełniony szaleńczą, pozbawioną logiki satysfakcją. Zauważył, że fizjonomia mężczyzny też uległa zmianie, przeorientowana z wcześniejszej, drwiącej wesołości ku chłodnemu pejzażowi niemej zgrozy, poruszenia błyskającego enigmatycznie w błękitnym odmęcie tęczówek, jego wzburzonych falach obmywających samotne wysepki źrenic i przez ulotną chwilę był z siebie dumny – posiadał coś, co przyciągnęło jego uwagę. Mimo to, musiał zdawać sobie sprawę, że jego życie, dotąd frywolnie beztroskie, przepoczwarzyło się, pozostawiło go z piętnem, które pozostanie wyryte na skórze, choćby całe ciało poddano rozkładowi, choćby próbował je pociąć i zdrapać, choćby robił wszystko, by się go pozbyć. Tym razem się przeliczył, tym razem nie było dla niego żadnego odwrotu – ta realizacja również uderzyła w niego z siłą żelaznego buzdyganu, nadszarpując fakturę iluzorycznego spokoju, wdzierając się, jak zaraza, do mięśni, przeszywając go na wylot i przypominając ciału o dręczących je dotąd konwulsjach, rozgorączkowaniu i mdłościach, które teraz podeszły mu do gardła tak gwałtownie, że musiał oprzeć się o chłód lustrzanej powierzchni. Wyglądał okropnie, blady jak zjawa, z kroplami zimnego potu zastygłymi na czole, gdzie opadały pojedyncze wiechcie pozlepianych brudem włosów, najgorsze kryło się jednak w oczach, nagle niepokojąco pociemniałych, jakby zakryła je mgła nikotynowych oparów.
– Węszyli za mną od dawna – przyznał ponuro, unosząc wzrok, zaciskając palce w pięść, po czym rozluźniając je powoli i zwieszając bezwładnie wzdłuż ciała – I w końcu mnie złapali, co tu opowiadać. – prychnął niezadowolony, gromiąc mężczyznę spojrzeniem, w oczekiwaniu na jego reakcję. W szerokiej, zniszczonej czasem kurtce wyglądał postawniej, niż w rzeczywistości, ale teraz, gdy suwak zsunął mu się do linii żeber, przypominała łachmany zarzucone na barki stracha na wróble, charłacką kukiełkę, gotową przewrócić się pod silniejszym podmuchem wiatru. Umocnione zaklęciem lustro pękło nareszcie, ustępując pod naporem jego dłoni i wypuszczając z powrotem do wnętrza warsztatu, gdzie powietrze było duszne i wilgotne – jeszcze kilkanaście minut temu zarzekał się, że w gniewie roztrzaska mu meble i opróżni szuflady, chwyci za narzędzia i rozłupie nimi wszystko, co ugnie się pod ciężarem metalu, a potem własną wściekłością zamieni w żużel to, co pozostało; był gotowy rzucić się na niego jak kot z pazurami, pogruchotać kości, zostawić ślady paznokci na płótnie jego bladej, zastygłej w stoickim opanowaniu twarzy, ale teraz ta afektacja osłabła, zwiędła i upadła mu pod stopy jak spróchniałe, jesienne liście.
– Mógłbyś się bardziej postarać – rzucił cierpko, prawie z pretensją. – Wyciągnąć mnie z tej nędzy i ukrócić moje cierpienie. – ciągnął beznamiętnym, przycichłym głosem, opierając się o pustą ramę zwierciadła i błyskając pożółkłym szkliwem nierównych zębów. – Wiem, że potrafisz, nic cię nie zatrzymuje. – tym razem, kiedy uniósł nareszcie puginał spojrzenia, zatrzymując złoto rozedrganych tęczówek na twarzy Fárbautiego, nie chował wyrzutów, nawet jeśli poniekąd przeczuwał, że mu odmówi, w rozkapryszonym abstynencją sercu tliła się nadzieja, że był bardziej bezwzględny, niż mu się zdawało.
Isak Bergman
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pon 20 Wrz - 0:25
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Był odbiciem Ismaela, czy tego chciał, czy nie. Przejął większość jego cech, choć zawsze matka zdawała się być tą, która wskazywała mu drogę. Nie był jednak do niej podobny, nie miał w sobie podobnego pogubienia, płochości i braku umiejętności panowania nad swym życiem. Choć zdarzały się dni, w których pałał do mistrza niezmierzoną nienawiścią i pragnieniem wyrugowania z pamięci wszystkiego, co się z nim wiązało, ostatecznie zawsze wracał do jednej, niezmiennej konkluzji – starzec dał mu więcej, niż jakikolwiek inny człowiek na świecie. Dał mu tożsamość, wskazał jasno, w jaki sposób powinien postępować, by przeżyć w niekończącej się walce, by oszukać naturalną selekcję przekreślającą już na samym początku osobniki najsłabsze i niedostosowane. Czy mógł pragnąć czegoś więcej? Powściągliwość czynów była kluczowa, podobnie jak zimny osąd, który odrzucał głos jakichkolwiek emocji, nawet tych nieśmiało przedzierających się do świadomości. Choć nie był w stanie wyzuć się z nich zupełnie, potrafił działać tak, by nie wypływały na wierzch i nie były tym, co w ostateczności przesądzało o podejmowanych decyzjach. Działając w jeden znany sobie sposób, nie był w pełni świadom tego, jak bardzo swoim zachowaniem oddziałuje na Muncha, podrażniając najczulsze elementy jego osoby, przeciwstawiając się schematom, które młody mężczyzna znał ze swego życia i w których był trwale osadzony, miotany jawną złością, terroryzowany bezpośrednią przemocą. Mógł się jedynie domyślać, jak mocną frustrację w nim powoduje, oddalając się za każdym razem, gdy ten liczył na prawdziwą konfrontację. Unikał jej, odskakując co chwila, zwiększając dystans i budując mur obojętności. Munch nie był dla niego wart sprzeniewierzania się wyznawanym wartościom, czego nie omieszkał mu wielokrotnie pokazywać. Nie był w stanie nadać mu nowej formy, pomagając lata temu natrafił na moment, w którym ten nie był już na tyle plastyczny, by podążyć za wyznawanymi przez Bergmana zasadami i choć ten początkowo pragnął w jakiś sposób złagodzić jego upadek, obecnie widział dokładnie, że jest to praca niemożliwa do wykonania. Podskórnie czuł, że zderzenie się z twardą ziemią, wypalenie znaku na wnętrzu dłoni, również nie podziała trzeźwiąco, a wręcz przeciwnie – zakleszczy go jeszcze mocniej w spirali prowadzącej niechybnie do destrukcji.
Przyglądał się Munchowi w ciszy: ostatkom determinacji, żywionej urazy i złości. Jego własny uśmiech zdołał wpierw okrzepnąć na ustach, następnie zniknął zupełnie pozostawiając je w naturalnej łagodnej krzywiźnie neutralności. Wzruszył lekko ramionami i przeszedł kilka kroków.
– Zdruzgotany – poprawił go, gdy usłyszał pytanie rozpaczliwie próbujące nadać rozmowie zupełnie inną trajektorię. Nie starał się nadać słowu rysu szczerości, bo w rzeczywistości nie odzwierciedlało prawdy. Nie miało to najmniejszego znaczenia. – Jeśli w jakiś sposób cię to zadowoli i da ci spokój, interpretuj dowolnie moje odczucia. – Nie dbał o to, jakie zdanie ma o nim Munch, cokolwiek układało się pod jego rozwichrzoną czupryną było jedynie majakiem umysłu rozgorączkowanego łaknieniem zaspokojenia nałogu, projekcją tworzoną na bazie wcześniejszych przeżyć i doświadczonych krzywd. Dalekie było od prawdy. Godził się z tym i nie zamierzał wchodzić w polemikę tyczącą się jego osobistych motywów i odczuć.
Skrzywił się nieznacznie, gdy usłyszał jedynie wymijającą opowieść, coś o czym mógł domyślać się nawet bez tłumaczenia. Nazbyt oczywistym zdawało się dla Bergmana, że postępując wedle rozhulanych afektów, nie starając się nawet o pozory normalności, w końcu podkładało się ciało wygłodniałym krukom nawykłym do toczenia krwi z ran ludzi ich rodzaju. Przynajmniej w tym jednym Egon nie mógł mieć komukolwiek za złe swej niedoli. Piętno było tym, czego mógł się spodziewać, a co i tak zbyt późno, według osądu Isaka, wylądowało na wnętrzu dłoni szalonego poety.
Odwrócił się do niego plecami, niemal w tym samym momencie, gdy usłyszał trzask pękającego szkła. Instynktownie odchylił głowę przez ramię, wychwytując kątem oka poruszenie. Tak, jak mówił, zaklęcie nie miało unieszkodliwić go zupełnie, a tylko czasowo ująć w karcer innego wymiaru i braku możliwości ucieczki.
– Cuchniesz. – Jedyne słowo, które uleciało z jego ust wraz z oswobodzeniem się Muncha, zazgrzytało w rozchylonych delikatnie wargach. Wyraźnie zarysowany nos zmarszczył się, a brwi zbiegły ze sobą. Odetchnąwszy płytko, obrócił się ponownie ku młodemu ślepcowi i zmierzył go dokładnie od palców stóp po czubek głowy. Był w stanie zobaczyć całą jego nędzę, marność fizjonomii, toczącą go chorobę i zniszczenie. Przymknął powieki, wsłuchując się w słowa, które znaczyły się słabo pretensją i wyrzutem: ostatecznym szarpnięciem muchy samoistnie wplątującej się coraz mocniej w sieć pająka przyczajonego w rogu zakurzonego pokoju. Podszedł jak na komendę, zmniejszając dystans, topiąc go do odległości połowy stopy. Nozdrza rozwarły się wychwytując ostry zapach unoszący się znad przepoconych, wilgotnych ubrań wydzielających ciepło rozgorączkowanego ciała. Podążył za wyzywającym spojrzeniem rozbieganego bursztynu, przeszywając go bezwstydnie stalowym błękitem. Siateczka drobnych zmarszczek uwydatniła się, gdy przymrużył oczy, powstałe pod nimi fioletowe poduszeczki zadrgały i zastygły.
– Jak nisko musiałeś upaść, by żądać takiego końca? Jak bardzo nędzny się stałeś? To nie pasuje nawet do ciebie. – gdzie była walka, gdzie wściekłe ujadanie? Rwanie się z postronka, byle przeżyć kolejny dzień? Zaśmiał się krótko i uniósł dłoń, powstrzymując obrzydzenie, podążając do wychudzonej szyi, by zakleszczyć się na niej. Był zbyt łatwym łupem, podstępnie układającym się pod jego palcami. – Tego chcesz? Powiedz. – Klatka piersiowa szkutnika poruszyła się wyraźniej pod materiałem podkoszulka. Cień wygłodniałego drapieżnika przesunął się przez najgłębsze zakamarki świadomości gotów, by wyłonić się na dźwięk odpowiedniej komendy. Docisnął palce do wybrzuszeń tętnic poruszających się hipnotyzująco. Odnalazł je instynktownie w naturalnym ruchu opuszek. Tak blisko, by jego własne demony i krwiożercze instynkty wzięły górę. Zacisnął zęby, które zadrgały pod cienką skórą policzków. Było w tej sytuacji coś, co przyprawiało go o mdłości i choć czuł, że faktycznie nic go nie zatrzymywało, poddanie się w ten sposób woli Muncha i podążenie za jego słowami, zakrawało o najgorsze wynaturzenie, przyrównanie się do padlinożercy oczekującego na martwy łup, na ochłapy pozostawione przez Kruczych. Nie widział też w tym geście ani krztyny miłosierdzia, lecz jego powykrzywianą karykaturę, zachciankę, kaprys rozwydrzonego dziecka nie potrafiącego zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów. Zastygł w bezruchu, wciąż wieszając spojrzenie na jego twarzy, doszukując się w niej kolejnego poruszenia.
Przyglądał się Munchowi w ciszy: ostatkom determinacji, żywionej urazy i złości. Jego własny uśmiech zdołał wpierw okrzepnąć na ustach, następnie zniknął zupełnie pozostawiając je w naturalnej łagodnej krzywiźnie neutralności. Wzruszył lekko ramionami i przeszedł kilka kroków.
– Zdruzgotany – poprawił go, gdy usłyszał pytanie rozpaczliwie próbujące nadać rozmowie zupełnie inną trajektorię. Nie starał się nadać słowu rysu szczerości, bo w rzeczywistości nie odzwierciedlało prawdy. Nie miało to najmniejszego znaczenia. – Jeśli w jakiś sposób cię to zadowoli i da ci spokój, interpretuj dowolnie moje odczucia. – Nie dbał o to, jakie zdanie ma o nim Munch, cokolwiek układało się pod jego rozwichrzoną czupryną było jedynie majakiem umysłu rozgorączkowanego łaknieniem zaspokojenia nałogu, projekcją tworzoną na bazie wcześniejszych przeżyć i doświadczonych krzywd. Dalekie było od prawdy. Godził się z tym i nie zamierzał wchodzić w polemikę tyczącą się jego osobistych motywów i odczuć.
Skrzywił się nieznacznie, gdy usłyszał jedynie wymijającą opowieść, coś o czym mógł domyślać się nawet bez tłumaczenia. Nazbyt oczywistym zdawało się dla Bergmana, że postępując wedle rozhulanych afektów, nie starając się nawet o pozory normalności, w końcu podkładało się ciało wygłodniałym krukom nawykłym do toczenia krwi z ran ludzi ich rodzaju. Przynajmniej w tym jednym Egon nie mógł mieć komukolwiek za złe swej niedoli. Piętno było tym, czego mógł się spodziewać, a co i tak zbyt późno, według osądu Isaka, wylądowało na wnętrzu dłoni szalonego poety.
Odwrócił się do niego plecami, niemal w tym samym momencie, gdy usłyszał trzask pękającego szkła. Instynktownie odchylił głowę przez ramię, wychwytując kątem oka poruszenie. Tak, jak mówił, zaklęcie nie miało unieszkodliwić go zupełnie, a tylko czasowo ująć w karcer innego wymiaru i braku możliwości ucieczki.
– Cuchniesz. – Jedyne słowo, które uleciało z jego ust wraz z oswobodzeniem się Muncha, zazgrzytało w rozchylonych delikatnie wargach. Wyraźnie zarysowany nos zmarszczył się, a brwi zbiegły ze sobą. Odetchnąwszy płytko, obrócił się ponownie ku młodemu ślepcowi i zmierzył go dokładnie od palców stóp po czubek głowy. Był w stanie zobaczyć całą jego nędzę, marność fizjonomii, toczącą go chorobę i zniszczenie. Przymknął powieki, wsłuchując się w słowa, które znaczyły się słabo pretensją i wyrzutem: ostatecznym szarpnięciem muchy samoistnie wplątującej się coraz mocniej w sieć pająka przyczajonego w rogu zakurzonego pokoju. Podszedł jak na komendę, zmniejszając dystans, topiąc go do odległości połowy stopy. Nozdrza rozwarły się wychwytując ostry zapach unoszący się znad przepoconych, wilgotnych ubrań wydzielających ciepło rozgorączkowanego ciała. Podążył za wyzywającym spojrzeniem rozbieganego bursztynu, przeszywając go bezwstydnie stalowym błękitem. Siateczka drobnych zmarszczek uwydatniła się, gdy przymrużył oczy, powstałe pod nimi fioletowe poduszeczki zadrgały i zastygły.
– Jak nisko musiałeś upaść, by żądać takiego końca? Jak bardzo nędzny się stałeś? To nie pasuje nawet do ciebie. – gdzie była walka, gdzie wściekłe ujadanie? Rwanie się z postronka, byle przeżyć kolejny dzień? Zaśmiał się krótko i uniósł dłoń, powstrzymując obrzydzenie, podążając do wychudzonej szyi, by zakleszczyć się na niej. Był zbyt łatwym łupem, podstępnie układającym się pod jego palcami. – Tego chcesz? Powiedz. – Klatka piersiowa szkutnika poruszyła się wyraźniej pod materiałem podkoszulka. Cień wygłodniałego drapieżnika przesunął się przez najgłębsze zakamarki świadomości gotów, by wyłonić się na dźwięk odpowiedniej komendy. Docisnął palce do wybrzuszeń tętnic poruszających się hipnotyzująco. Odnalazł je instynktownie w naturalnym ruchu opuszek. Tak blisko, by jego własne demony i krwiożercze instynkty wzięły górę. Zacisnął zęby, które zadrgały pod cienką skórą policzków. Było w tej sytuacji coś, co przyprawiało go o mdłości i choć czuł, że faktycznie nic go nie zatrzymywało, poddanie się w ten sposób woli Muncha i podążenie za jego słowami, zakrawało o najgorsze wynaturzenie, przyrównanie się do padlinożercy oczekującego na martwy łup, na ochłapy pozostawione przez Kruczych. Nie widział też w tym geście ani krztyny miłosierdzia, lecz jego powykrzywianą karykaturę, zachciankę, kaprys rozwydrzonego dziecka nie potrafiącego zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów. Zastygł w bezruchu, wciąż wieszając spojrzenie na jego twarzy, doszukując się w niej kolejnego poruszenia.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Pon 27 Wrz - 15:34
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Wyzwolony z karceru rodzicielskiego rygoru, małodusznie sądził, że mógłby spożytkować swój połamany życiorys, zamknąć go w poetycznych antytezach, epitetach, metaforach i dysfemizmach, wersach pełnych zmiętych melodii i wybrzuszonych rytmów, umyślnie pozbawionych ze swego wydrążenia pauzy, sunących spójnym lirykiem wstrząsających przeżyć, gwałtownych i nieodfiletowanych, bogatych w impulsywne wykrzyknienia i ubogich w gramatycznie zamknięte okresy, a jednak w jakiś osobliwy sposób intrygujących, turpizmem, jak łańcuchami, zniewalających resztki dziecięcej niewinności. Dzisiaj tamte beztrosko snute przekonania wydawały mu się obce i wydumane, zakrawające o cyniczną groteskowość, która rozlewała się po jego umyśle ciekłym ołowiem ponurej bezsilności, obolałą rozpaczą, ciągnącą go ku dołowi za poszarpany mankiet rękawa – wiele razy podnosił na siebie rękę, uprzedzając rzeźnika, wiele razy przysięgał, że przekroczy granicę, jak mawiają, nieprzekraczalną, wiele razy opuszczał kurtyny powiek, pogodzony, że świat, który rozmazywał mu się przed oczami, przysłonięty przesiąkłym czerwienią mrokiem, ukazywał mu się po raz ostatni, uciekając z słabnącego uścisku tak podatnego na tortury ciała. Z uporem rozkapryszonego dziecka odpychał od siebie rzeczywistość, mimo to, rzeczywistość zawsze znajdowała sposób, by zakuć go w swoje kajdany.
Wykrzywił usta w nieprzyjemnym, prawie chorobliwym wyrazie, odsłaniając pożółkłe szkliwo zębów i mrużąc oczy, których cętkowany bursztyn zdawał się tężeć, jak gdyby zastygał w obrębie gałki ocznej, zdolny przeobrazić się w jantarową żywicę, inkrustowaną głęboko w pobladłe płótno twarzy. Nie rzucał się już gwałtownie, zamiast tego zdawał się zesztywnieć, jak gdyby jego żyły wypełniono żelazem, istotnie ograniczając elastycznemu ciału jakąkolwiek mobilność, sprawiając, że stało się napięte i zdrętwiałe, skute mrozem jak przeszło dekadę temu, gdy przedzierał się przez śnieżne zaspy północy, z trudem łapiąc oddech w nakłute igłami mrozu płuca, czując, jak palce drętwiały i pokrywały się czerwienią, a na rzęsach zastygała biel iglastego szronu – pamiętał, że kiedy ciało nareszcie zachwiało się nerwowo, a płaska linia horyzontu przekrzywiła się przed jego oczami, był przekonany, że umrze i z całą pewnością wyglądał, jakby zdążył już wyzionąć ducha, poruszając się do przodu ostatnimi podrygami pamięci mięśniowej. Ale nawet kostucha trzymała się od niego z daleka – wtedy i dzisiaj – odpychana furiacką bezmyślnością, cofająca swe kościste dłonie przed sercem stopniowo pleśniejącym w piersi.
Zacisnął szczękę, gdy tafla lustra pękła pod naciskiem jego dłoni, rozsypując się kanciastymi fragmentami po ciemnej, zakurzonej podłodze i połyskując blado w słabej śreżodze księżycowego światła, które wpadało przez zmatowiałe okno do wnętrza warsztatu. Zwierciadło rozprysło się, wpierw pokryte cienką pajęczyną pęknięć, a jego odłamki, wąskie i ostre jak sztylety, przyciągnęły rozjuszone obłędem spojrzenie, które zdawało się odbijać ich lśnienie, jasne, kuszące kanciastością nierównej powierzchni, z taką łatwością zdolnej przebić filigranowe płótno skóry, naciąć ją i pozwolić, by ciepła posoka wypłynęła z środka gęstym strumieniem, rozlewając się na podłodze metaliczną kałużą, pozostawiając ciało wyschnięte i zwiotczałe jak balon, z którego gumowej opoki uszło całe powietrze. Ściągnął gniewnie brwi, kontrastując własną, rozgorzałą w krwioobiegu histerię z jego spokojem, surowym opanowaniem, które sprawiało, że przez krótką chwilę przypominał wsuniętą pod gzyms kariatydę, zastygłą w skupieniu, które odejmowało mu ludzkich rysów – gdy Bergman przekrzywił zatem głowę, godząc go sztyletem błękitnego spojrzenia, Egon mimowolnie drgnął, czując, jak na karku skrapla mu się mżawka zimnego potu, mieszanka napędzanego głodem bólu i odruchowej iskry dziecięcej lękliwości.
Zmusił się do słabego, krogulczego uśmiechu, którego paroksyzm tęchnął dojrzewającym w sercu szaleństwem, degradacją, która kładła mu się na ramionach i szarpała zębami ciało, dopóki nie zaspokoiła łaknienia, pozostawiając po sobie ledwie pobielałe chrząstki i wystające spod niej kości, cienkie i rachityczne. Sylwetką odruchowo wstrząsnął dreszcz zdziwienia, które błysnęło w kalafonii tęczówek, gdy zimna, zdeterminowana dłoń mężczyzny rzuciła się do jego gardła, zaciskając się palcami wokół szyi, niby wąż atakujący swoją ofiarę gwałtownym ruchem łuskatego ciała – uchylił usta, próbując przełknąć haust powietrza w dół tchawicy, ale zakleszczona pod śródręczem grdyka prawie się nie poruszyła, sprawiając, że pierś zafalowała nerwowo. Poczuł, jak gniewna niechęć Fárbautiego naciska boleśnie na jego uwypuklone tętnice, odcinając dopływ powietrza, który świszczał cicho, próbując przedrzeć się przez cieśninę gardła to opasanych gorsetem płuc, mimo to, zdeterminowany bursztyn spojrzenia wciąż trzymał uparcie na jego twarzy, siłą woli powstrzymując gwałtowne odruchy, o jakie wołało ciało, nagle zaskakująco sztywne, jak gdyby objęte paraliżem. Kimkolwiek był mężczyzna, który pomógł mu przeszło dekadę temu, gdy głodny i spsiały balansował na cyrkowej taśmie przytomności, ten, który stał przed nim teraz, zdawał się być całkowicie wyżęty z podobnego miłosierdzia, pozbawiony zrozumienia i współczucia, na które liczył, w które pragnął się osunąć, jak dziecko opadające sennie w ramiona rodziców – podziurawiony narkotykami umysł popadł w rozpaczliwe delirium, roztaczające przed nim tę fikcyjną fatamorganę, miraż złudnego, pozbawionego rozsądku przeświadczenia, że był jeszcze na świecie ktoś, kto mógłby mu pomóc. Isak patrzył na niego jak wzdłuż lufy pistoletu, a on nareszcie zdał sobie sprawę, że nie było niczego, co mógłby zrobić, by pozbyć się zgnilizny, która zajęła jego ciało, sepsą pochłaniając wnętrzności.
Łapczywie rozchylając usta w zajmującym umysł pragnieniu pochwycenia choćby haustu powietrza, czekał, aż na nowo wypełni go emocjonalna afektacja, gniew, przerażenie, obezwładniająca, bezbrzeżna wściekłość, rozpacz bądź żal, ale pozostawał jedynie wyrzezany i zmęczony, przegrany – zawsze, znowu, ostatecznie. Poruszył ustami, bezgłośnie wypowiadając jego imię, z instrumentu krtani wydobył się jednak ledwie stłumiony jęk, zwierzęcy skowyt, gdy nareszcie wierzgnął się słabo, unosząc prawą rękę i zatrzymując ją na nadgarstku Bergmana – nienatarczywie, nawet nie boleśnie, ale jak gdyby próbował w ten sposób podtrzymać własne ciało w powietrzu. Wzrok wciąż wbijał się bezlitośnie w jego twarz, lśniąc wyzywającą drwiną, ale już przysłonięty wilgocią, zaczerwieniony, jak gdyby ktoś chirurgiczną siłą wepchnął mu zwierzęce ślepia w zapadnięte oczodoły. Czuł, jak twarz, która powinna być czerwona i posiniała z wysiłku, nakryła się lepką, chłodną bladością, nabierając morowych odcieni, aż nareszcie, w akcie ostatecznej, obmierzłej i infantylnej porażki przeszklone spojrzenie pękło, spływając po twarzy szczodrymi łzami oburzonej wściekłości, których opasłe krople pozostawiały pąsowe strugi na policzkach, sprawiając, że uczucie dławienia wzmogło się znacząco, przysłaniając mu pole widzenia zmazami atramentowych plam. Fárbauti miał rację – zdołał upaść na samo dno.
Wykrzywił usta w nieprzyjemnym, prawie chorobliwym wyrazie, odsłaniając pożółkłe szkliwo zębów i mrużąc oczy, których cętkowany bursztyn zdawał się tężeć, jak gdyby zastygał w obrębie gałki ocznej, zdolny przeobrazić się w jantarową żywicę, inkrustowaną głęboko w pobladłe płótno twarzy. Nie rzucał się już gwałtownie, zamiast tego zdawał się zesztywnieć, jak gdyby jego żyły wypełniono żelazem, istotnie ograniczając elastycznemu ciału jakąkolwiek mobilność, sprawiając, że stało się napięte i zdrętwiałe, skute mrozem jak przeszło dekadę temu, gdy przedzierał się przez śnieżne zaspy północy, z trudem łapiąc oddech w nakłute igłami mrozu płuca, czując, jak palce drętwiały i pokrywały się czerwienią, a na rzęsach zastygała biel iglastego szronu – pamiętał, że kiedy ciało nareszcie zachwiało się nerwowo, a płaska linia horyzontu przekrzywiła się przed jego oczami, był przekonany, że umrze i z całą pewnością wyglądał, jakby zdążył już wyzionąć ducha, poruszając się do przodu ostatnimi podrygami pamięci mięśniowej. Ale nawet kostucha trzymała się od niego z daleka – wtedy i dzisiaj – odpychana furiacką bezmyślnością, cofająca swe kościste dłonie przed sercem stopniowo pleśniejącym w piersi.
Zacisnął szczękę, gdy tafla lustra pękła pod naciskiem jego dłoni, rozsypując się kanciastymi fragmentami po ciemnej, zakurzonej podłodze i połyskując blado w słabej śreżodze księżycowego światła, które wpadało przez zmatowiałe okno do wnętrza warsztatu. Zwierciadło rozprysło się, wpierw pokryte cienką pajęczyną pęknięć, a jego odłamki, wąskie i ostre jak sztylety, przyciągnęły rozjuszone obłędem spojrzenie, które zdawało się odbijać ich lśnienie, jasne, kuszące kanciastością nierównej powierzchni, z taką łatwością zdolnej przebić filigranowe płótno skóry, naciąć ją i pozwolić, by ciepła posoka wypłynęła z środka gęstym strumieniem, rozlewając się na podłodze metaliczną kałużą, pozostawiając ciało wyschnięte i zwiotczałe jak balon, z którego gumowej opoki uszło całe powietrze. Ściągnął gniewnie brwi, kontrastując własną, rozgorzałą w krwioobiegu histerię z jego spokojem, surowym opanowaniem, które sprawiało, że przez krótką chwilę przypominał wsuniętą pod gzyms kariatydę, zastygłą w skupieniu, które odejmowało mu ludzkich rysów – gdy Bergman przekrzywił zatem głowę, godząc go sztyletem błękitnego spojrzenia, Egon mimowolnie drgnął, czując, jak na karku skrapla mu się mżawka zimnego potu, mieszanka napędzanego głodem bólu i odruchowej iskry dziecięcej lękliwości.
Zmusił się do słabego, krogulczego uśmiechu, którego paroksyzm tęchnął dojrzewającym w sercu szaleństwem, degradacją, która kładła mu się na ramionach i szarpała zębami ciało, dopóki nie zaspokoiła łaknienia, pozostawiając po sobie ledwie pobielałe chrząstki i wystające spod niej kości, cienkie i rachityczne. Sylwetką odruchowo wstrząsnął dreszcz zdziwienia, które błysnęło w kalafonii tęczówek, gdy zimna, zdeterminowana dłoń mężczyzny rzuciła się do jego gardła, zaciskając się palcami wokół szyi, niby wąż atakujący swoją ofiarę gwałtownym ruchem łuskatego ciała – uchylił usta, próbując przełknąć haust powietrza w dół tchawicy, ale zakleszczona pod śródręczem grdyka prawie się nie poruszyła, sprawiając, że pierś zafalowała nerwowo. Poczuł, jak gniewna niechęć Fárbautiego naciska boleśnie na jego uwypuklone tętnice, odcinając dopływ powietrza, który świszczał cicho, próbując przedrzeć się przez cieśninę gardła to opasanych gorsetem płuc, mimo to, zdeterminowany bursztyn spojrzenia wciąż trzymał uparcie na jego twarzy, siłą woli powstrzymując gwałtowne odruchy, o jakie wołało ciało, nagle zaskakująco sztywne, jak gdyby objęte paraliżem. Kimkolwiek był mężczyzna, który pomógł mu przeszło dekadę temu, gdy głodny i spsiały balansował na cyrkowej taśmie przytomności, ten, który stał przed nim teraz, zdawał się być całkowicie wyżęty z podobnego miłosierdzia, pozbawiony zrozumienia i współczucia, na które liczył, w które pragnął się osunąć, jak dziecko opadające sennie w ramiona rodziców – podziurawiony narkotykami umysł popadł w rozpaczliwe delirium, roztaczające przed nim tę fikcyjną fatamorganę, miraż złudnego, pozbawionego rozsądku przeświadczenia, że był jeszcze na świecie ktoś, kto mógłby mu pomóc. Isak patrzył na niego jak wzdłuż lufy pistoletu, a on nareszcie zdał sobie sprawę, że nie było niczego, co mógłby zrobić, by pozbyć się zgnilizny, która zajęła jego ciało, sepsą pochłaniając wnętrzności.
Łapczywie rozchylając usta w zajmującym umysł pragnieniu pochwycenia choćby haustu powietrza, czekał, aż na nowo wypełni go emocjonalna afektacja, gniew, przerażenie, obezwładniająca, bezbrzeżna wściekłość, rozpacz bądź żal, ale pozostawał jedynie wyrzezany i zmęczony, przegrany – zawsze, znowu, ostatecznie. Poruszył ustami, bezgłośnie wypowiadając jego imię, z instrumentu krtani wydobył się jednak ledwie stłumiony jęk, zwierzęcy skowyt, gdy nareszcie wierzgnął się słabo, unosząc prawą rękę i zatrzymując ją na nadgarstku Bergmana – nienatarczywie, nawet nie boleśnie, ale jak gdyby próbował w ten sposób podtrzymać własne ciało w powietrzu. Wzrok wciąż wbijał się bezlitośnie w jego twarz, lśniąc wyzywającą drwiną, ale już przysłonięty wilgocią, zaczerwieniony, jak gdyby ktoś chirurgiczną siłą wepchnął mu zwierzęce ślepia w zapadnięte oczodoły. Czuł, jak twarz, która powinna być czerwona i posiniała z wysiłku, nakryła się lepką, chłodną bladością, nabierając morowych odcieni, aż nareszcie, w akcie ostatecznej, obmierzłej i infantylnej porażki przeszklone spojrzenie pękło, spływając po twarzy szczodrymi łzami oburzonej wściekłości, których opasłe krople pozostawiały pąsowe strugi na policzkach, sprawiając, że uczucie dławienia wzmogło się znacząco, przysłaniając mu pole widzenia zmazami atramentowych plam. Fárbauti miał rację – zdołał upaść na samo dno.
Isak Bergman
Re: 08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Sro 29 Wrz - 18:04
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Srebrzystość księżyca sączyła się również przez ranę rozwartych nieznacznie drzwi, okalała porozrzucane sprzęty będące echem rozgorączkowania Muncha, kładła się na solidnych balach drewna, rysowała ostrość świeżej kory zwijającej się w równe wióra na podłodze warsztatu. Migotała tysiącem drobin zawieszonych w wibrującym od wilgotnej duchoty powietrzu. Tylko tam, tylko przy swej gardzieli, dalej przechodząc w jedynie mdłą poświatę, dotykającą ich pleców i rozlewającą się leniwie, odcinając od siebie pozostałe kształty niedostatecznie wyraźnie. Wyłapał kątem oka subtelne poruszenie wiatru i świeżość powiewu znad wodnej tafli. Przymknął oczy pozwalając, by bodźce napływające ze wszystkich zmysłów zlały się w jeden szmer. Wyżłobiona w posągowym obliczu linia ust pogłębiła się, gdy uchylił wargi i uniósł kąciki w uśmiechu. Mógł uczynić wszystko, gdyby tylko był głupcem. Gdyby zbytnio nie rozwodził się nad konsekwencjami i gdyby bezmyślnie podążał za pierwotnymi instynktami, wyostrzającymi każde najdrobniejsze poruszenie. Wyciągnięta raz w geście pomocy dłoń, nie była gwarantem dozgonnej wierności. Pomimo odrazy, którą żywił względem wynędzniałego ślepca, zupełnie dobrze pamiętał dzień, w którym spotkali się pierwszy raz i gdy w jego umyśle zaświtało przekonanie, że powinien ulżyć mu w cierpieniu i dać chwilowe wytchnienie. Zwykle pałał przedziwną wrażliwością do osób, których nie znał, a które skamlały pokrzywdzone przez los, złamane przez najbliższych – wyłuskiwał drobiny podobieństwa i być może wiedziony pragnieniem załatania własnych ran, zgadzał się, by wypływały od niego gesty sympatii i czułości. Był to jednak rodzaj niezwykle płytkich afektów, bez perspektywy i szansy na rozwój, zwłaszcza, gdy napotykał na krnąbrność i opór, brak wdzięczności i łakome dążenie, by wydzierać dla siebie więcej i więcej. Nie tolerował sprzeciwu, wymagając zupełnej lojalności i naginania karku, ilekroć uznał zachowanie za niewybaczalne. Być może dlatego nie potrafił znieść każdego kolejnego wybryku Muncha, wściekłych prób uzyskania tego, na co miał w danym momencie kaprys. Jego działania drażniły go coraz mocniej i spychały na skraj, gdzie pozostawało już tylko zapytanie o to, w jakim tempie dawkować ból i jak szybko zaciskać palce dookoła wychudzonej szyi, by złamać ją niczym zapałkę. Odpychająca repulsja, którą wciąż czuł, maskowana uśmiechem, nie pozwalała mu jednak, by dokonać ostatecznego rozwiązania wszystkich nieszczęść, które ścieliły się przed Egonem. Bergman przyglądał się mimo tego jego twarzy z pewną dozą zafascynowania, oddzielając od siebie kolejne spięcia mięśni, zmiany zachodzące w mimice, szarpnięcia ciała pozbawionego dopływu życiodajnego tlenu. Widział wszystko dokładnie – nawet teraz pozostawał krnąbrny, w swej lichości, beznadziei, upadku zupełnym i nieodwracalnym. Isak przekrzywił głowę i nastawił ucha, jakby starał się faktycznie usłyszeć nieme słowo, za którym wypłynął jedynie bezsensowny skrzek. Zerkał na dygoczące ciało, na dłoń przesuwającą się i okalającą w końcu chudość jego własnego nadgarstka. Opuszki miał zupełnie zimne, choć prawdopodobnie trawiła go gorączka, wilgoć skóry zdawała się przylepiać do Bergmana, wprawiając szkutnika w mimowolne drgnienie, jakby chciał odrzucić w jednej chwili długiego i lodowatego stawonoga, wspinającego się po czystym ciele, pod powierzchnią ubrań. Zamiast tego, uszczelnił zacisk, czując twardość grdyki nieznacznie poruszającej się, gdy powietrze nie potrafiło utorować drogi do płuc.
Zdziwienie zawisło najpierw pomiędzy brwiami, gdy ich łuki uniosły się znacznie, a czoło rozorały dwie faliste zmarszczki. Uśmiech ukazał rząd śnieżnobiałych, równych zębów, jednak ściągnął się w chwil, gdy mężczyzna przyodział na siebie dziwne zatroskanie – wyraziste i nienaturalnie moszczące się w fizjonomii ślepca. Uniósł drugą dłoń, która zawisła przez moment w bezruchu, gdy migotliwe smugi łez spłynęły w dół po twarzy ogarniętego bezsilnością Muncha. Westchnął, dociskając krtań, przyszpilając go do skrzypiącego sucho kredensu. Cień satysfakcji przesunął się leniwie w kącikach szarobłękitnych oczu, które zanurzył w dwóch czarnych, przepastnych punktach źrenic Egona. Nie sądził, by odszukał w nich choćby cień błagania, jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. W końcu wykonał gest, który wciąż oczekiwał na swoją kolej. Przyłożył palce do jego twarzy, opuszką kciuka, niezwykle delikatnie, przesunął po powiece, grzbiecie nosa, następnie fioletowości siniaka, ocierając słoną wilgoć.
– Nie dziś – szepnął z obślizgłą troską, gładząc policzek, tak jakby chciał go uspokoić. – Nie dziś. – Kciuk spoczął na skroni młodego ślepca, bezradnego jak zagubione, małe dziecko, gdy palce zaciśnięte dookoła szyi rozluźniły się, a on zdecydował, że pozwoli mu zaczerpnąć powietrza. Kolejny raz wygrał, kolejny raz był tym, który w łaskawości decydował się, by wyciągnąć ku niemu dłoń i zaoferować pomoc, bez pewności, że uczyni to jeszcze. Kredens jęknął na powrót, gdy odsunął się od Egona, odrywając dłoń od jego twarzy, uwalniając nadgarstek z niechcianego uścisku. Spojrzał na resztki łez wsiąkających w załamania linii papilarnych, roztarł je pomiędzy palcami.
– Doprowadź się do porządku – w głos wdarł się nieznoszący sprzeciwu chłód. – Umyj się – wskazał dłonią na niewielką, roboczą umywalkę i drewniane wiadro w przeciwległej części hangaru. – Nie zamierzam cię siłą tu trzymać. Zrobisz, co będziesz chciał, możesz iść pod most, albo dać się złapać ponownie, możesz też zostać tu do świtu. – Powierzchnia oczu ślepca odbiła niemrawy, księżycowy blask. – Dostaniesz koc, coś do jedzenia i picia, ale jak rano przyjdę, to ma cię już tu nie być. – Nie zamierzał się tłumaczyć, nie zamierzał podawać motywów swego działania. Prawdopodobnie, ale tylko prawdopodobnie kierowała nim wściekłość związana z piętnem wykwitającym na dłoni jego towarzysza. Choć Egon był nędzny i niewdzięczny, to jednak w pewnym stopniu łączyło ich przekleństwo (błogosławieństwo) podjętych w przeszłości wyborów.
Zdziwienie zawisło najpierw pomiędzy brwiami, gdy ich łuki uniosły się znacznie, a czoło rozorały dwie faliste zmarszczki. Uśmiech ukazał rząd śnieżnobiałych, równych zębów, jednak ściągnął się w chwil, gdy mężczyzna przyodział na siebie dziwne zatroskanie – wyraziste i nienaturalnie moszczące się w fizjonomii ślepca. Uniósł drugą dłoń, która zawisła przez moment w bezruchu, gdy migotliwe smugi łez spłynęły w dół po twarzy ogarniętego bezsilnością Muncha. Westchnął, dociskając krtań, przyszpilając go do skrzypiącego sucho kredensu. Cień satysfakcji przesunął się leniwie w kącikach szarobłękitnych oczu, które zanurzył w dwóch czarnych, przepastnych punktach źrenic Egona. Nie sądził, by odszukał w nich choćby cień błagania, jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. W końcu wykonał gest, który wciąż oczekiwał na swoją kolej. Przyłożył palce do jego twarzy, opuszką kciuka, niezwykle delikatnie, przesunął po powiece, grzbiecie nosa, następnie fioletowości siniaka, ocierając słoną wilgoć.
– Nie dziś – szepnął z obślizgłą troską, gładząc policzek, tak jakby chciał go uspokoić. – Nie dziś. – Kciuk spoczął na skroni młodego ślepca, bezradnego jak zagubione, małe dziecko, gdy palce zaciśnięte dookoła szyi rozluźniły się, a on zdecydował, że pozwoli mu zaczerpnąć powietrza. Kolejny raz wygrał, kolejny raz był tym, który w łaskawości decydował się, by wyciągnąć ku niemu dłoń i zaoferować pomoc, bez pewności, że uczyni to jeszcze. Kredens jęknął na powrót, gdy odsunął się od Egona, odrywając dłoń od jego twarzy, uwalniając nadgarstek z niechcianego uścisku. Spojrzał na resztki łez wsiąkających w załamania linii papilarnych, roztarł je pomiędzy palcami.
– Doprowadź się do porządku – w głos wdarł się nieznoszący sprzeciwu chłód. – Umyj się – wskazał dłonią na niewielką, roboczą umywalkę i drewniane wiadro w przeciwległej części hangaru. – Nie zamierzam cię siłą tu trzymać. Zrobisz, co będziesz chciał, możesz iść pod most, albo dać się złapać ponownie, możesz też zostać tu do świtu. – Powierzchnia oczu ślepca odbiła niemrawy, księżycowy blask. – Dostaniesz koc, coś do jedzenia i picia, ale jak rano przyjdę, to ma cię już tu nie być. – Nie zamierzał się tłumaczyć, nie zamierzał podawać motywów swego działania. Prawdopodobnie, ale tylko prawdopodobnie kierowała nim wściekłość związana z piętnem wykwitającym na dłoni jego towarzysza. Choć Egon był nędzny i niewdzięczny, to jednak w pewnym stopniu łączyło ich przekleństwo (błogosławieństwo) podjętych w przeszłości wyborów.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
08.11.2000 – Warsztat – F. Bergman & F. Ahlström Sro 6 Paź - 19:57
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Palce Bergmana były chłodne i zaciskały się na jego szyi jak wnyki, odcinając dostęp powietrza, które, niespodziewanie gęste i duszne, stanęło mu w gardle, niezdolne przedostać się przez wąską cieśninę tchawicy. Czuł, jak serce łomotało mu w piersi, dudniło jak klawisz fortepianu grający wciąż tę samą ostrą, naglącą nutę, z każdą mijającą sekundą coraz głośniejszą, coraz silniej huczącą w skroniach, gdy łzy, cieknące jasnymi wstęgami z pękniętego zwierciadła zaczerwienionych oczu, spływały obficie po policzkach, zastygając w wykrzywionych kącikach ust i wsiąkając w dłoń mężczyzny, wciąż uparcie niewrażliwą na jego żałość, napierającą intensywnie na wystający koral grdyki, która uwierała go boleśnie w gardle. W odpowiedzi mimowolnie zacisnął palce moiej na jego nadgarstku, chociaż wargi rozchyliły się jednak błagalnie, na zewnątrz nie dobył się żaden dźwięk, nawet nie skowyt cichego jęknięcia – sprawiał wrażenie zaklętego w czarno-białym filmie, niemy i blady jak ściana, z posiniałym widmem plam rozrysowujących się wokół oczu; płuca odmawiały mu posłuszeństwa, wierzgając się dziko w piersi, suche i rezonujące kłującym bólem zza wąskiej tarczy mostka, gdy ciałem wstrząsnął spazmatyczny dygot, szelest skurczowego protestu, przesuwający się pod skórą jak morska fala.
Zauważył cień satysfakcji przecinający błękit tęczówek Isaka jak szrapnel sunący po bezchmurnym firmamencie, ale dawna afektacja ulotniła się już z niego niemal zupełnie, pozostawiając go osłabionego i wyżętego, zrozpaczonego w bezsilnej inercji, która sprawiała, że przez chwilę przypominał chłopca, jakim był przeszło dekadę temu – spsiałego i porzuconego w paszczy pożerającego go świata, z figlarnym uśmiechem niemej egzaltacji kontrastującym asteniczność wychudzonej sylwetki, błyskiem w cętkowanej kalafonii spojrzenia, zuchwałym, lecz wciąż jeszcze obezwładniająco niewinnym. Rzadko powracał myślami do przeszłości, której zniekształcone czasem obrazy zamykały jego pierś w karcerze bezbrzeżnej paniki, podchodząc do gardła falą naglących mdłości, które przelewały się przez flakon ciała, uderzając w przeciwległe wzniesienia skroni – kim by był, gdyby zdołał uciec od Munchów wcześniej? Gdyby zbiegł po zboczu szybciej, niedostrzeżony przez ojca, niepochwycony w karcer jego gniewnie zaciśniętej pięści? Kim by był, gdyby tchórzliwie nie schował się w rozklekotanej szafie i wraz z resztą podopiecznych pojechał do sierocińca w Midgardzie? Kim by był, gdyby nigdy nie natrafił na Görana, nie pozwolił zapiąć sobie wokół talii sztywnego gorsetu jego rygorystycznych restrykcji? Nie zanurzył dłoni w czarnej melasie zakazanej magii, nie dopuścił, by jej siła przejęła kontrolę nad wrażliwością jego dziecinnego umysłu, wolą plastyczną jak wosk? Nie podlewał w jego sercu chwastów mylnych przekonań, które oplotły go teraz ciasną fastrygą emocjonalnej infekcji? Słabością sprawiającą, że nie potrafił stłumić gniewnych afektów inaczej, jak tylko poprzez agresję – wobec siebie lub wobec świata.
Drgnął wyraźnie, gdy dłoń Bergmana zbliżyła się do jego twarzy; chociaż wzrok zakryła cienka mgła zakradającej się do umysłu nieprzytomności, dostrzegł przekorny błysk obelżywego triumfu w jego spojrzeniu i wykrzywił usta w niemym paroksyzmie, bezskutecznie próbując wydostać się z oków uścisku, który wciąż boleśnie zacieśniał się na jego szyi. Spojrzenie przeszkliło się ponownie, gdy opuszka kciuka zaległa delikatnie na jego ciele, przesuwając się z nienaturalną łagodnością po filigranowym płótnie powieki, w dół spadzistego nosa, po obolałej kałuży siniaka, ocierając łzy, które ściekały mu po policzkach, teraz już prawie przeobrażając się w szloch, spazm bezsilnego żalu, szarpiący rachityczną sylwetką na chwilę przed tym, jak palce Fárbautiego rozluźniły się nareszcie, otwierając nitkowaty przesmyk ściśniętego gardła.
Powietrze wślizgnęło się do płuc świszczącym wizgiem, uderzając w wieżę tchawicy obezwładniającym poczuciem ulgi, tak gwałtownym, że duszności trzymały go w swoim uścisku jeszcze przez krótką chwilę, uginając chwiejność kolan, które uderzyły o chłodną, betonową posadzkę, kiedy osunął się na ziemię, podpierając dłonie o jej nierówną nawierzchnię. Z kostnymi kratami żeber wciąż pulsowało echo poprzedniego bólu, ciałem wstrząsnął tymczasem gwałtowny dreszcz, gdy w torsjach wykrztusił z siebie lepką, białą plwocinę, dysząc ciężko na podłodze, wpierw zupełnie obojętny wobec poczynań Bergmana, zaraz przywołany jednak chłodem jego słów z powrotem ku szorstkiej rzeczywistości.
– Dlaczego mi to robisz? – cichy syk pretensji wyrwał się cichym, zachrypniętym głosem z uszkodzonego instrumentu krtani, kiedy nareszcie podniósł wzrok, piorunując Isaka błyskawicą bursztynowego spojrzenia – ale to pytanie było czcze, lądujące na ziemi jak przestrzelony korpus bażanta, jeszcze zanim mogłoby wedrzeć się w ponure płótno jego ufortyfikowanej świadomości. Lakonicznym ruchem głowy podążył ku niewielkiej umywalce i stojącemu pod jej misą, metalowemu wiadru, poruszając się paralitycznie, gdy mężczyzna rzucił mu pod nogi koc i jedzenie, zanim bez słowa zniknął za drzwiami, pozostawiając go w chłodnym półmroku warsztatu, którego wnętrze rozświetlała jedynie srebrna łuna księżyca, blask zakrzywionej tarczy wdzierający się do środka śreżogą pozornej jasności. Powinien być mu wdzięczny – za litość, jaką mu kazał, za przyzwolenie spędzenia nocy w ogrodzonym od wiatru pomieszczeniu, za jedzenie, którego łapczywe kęsy z trudem zsunęły się ku dnie ściśniętego głodem żołądka, mimo to wcześniejszy żal i opadające na barki upokorzenie wzmagały jedynie podskórną nienawiść, skostniałą grozę, która, choć wciąż jeszcze uśpiona, coraz wyraźniej przedzierała się ku świadomości, kładąc się potrzebą zemsty na ociężałym mięśniu z wolna bijącego serca. Kiedy wczesnym rankiem wymykał się przez wąsko uchylone drzwi ku tęchnącemu rybami powietrzu, wiedział to nareszcie klarownie i z zatrważającą trzeźwością – nie pozwoli, by na tym się skończyło; nie pozwoli mu wygrać.
Egon i Fárbauti z tematu
Zauważył cień satysfakcji przecinający błękit tęczówek Isaka jak szrapnel sunący po bezchmurnym firmamencie, ale dawna afektacja ulotniła się już z niego niemal zupełnie, pozostawiając go osłabionego i wyżętego, zrozpaczonego w bezsilnej inercji, która sprawiała, że przez chwilę przypominał chłopca, jakim był przeszło dekadę temu – spsiałego i porzuconego w paszczy pożerającego go świata, z figlarnym uśmiechem niemej egzaltacji kontrastującym asteniczność wychudzonej sylwetki, błyskiem w cętkowanej kalafonii spojrzenia, zuchwałym, lecz wciąż jeszcze obezwładniająco niewinnym. Rzadko powracał myślami do przeszłości, której zniekształcone czasem obrazy zamykały jego pierś w karcerze bezbrzeżnej paniki, podchodząc do gardła falą naglących mdłości, które przelewały się przez flakon ciała, uderzając w przeciwległe wzniesienia skroni – kim by był, gdyby zdołał uciec od Munchów wcześniej? Gdyby zbiegł po zboczu szybciej, niedostrzeżony przez ojca, niepochwycony w karcer jego gniewnie zaciśniętej pięści? Kim by był, gdyby tchórzliwie nie schował się w rozklekotanej szafie i wraz z resztą podopiecznych pojechał do sierocińca w Midgardzie? Kim by był, gdyby nigdy nie natrafił na Görana, nie pozwolił zapiąć sobie wokół talii sztywnego gorsetu jego rygorystycznych restrykcji? Nie zanurzył dłoni w czarnej melasie zakazanej magii, nie dopuścił, by jej siła przejęła kontrolę nad wrażliwością jego dziecinnego umysłu, wolą plastyczną jak wosk? Nie podlewał w jego sercu chwastów mylnych przekonań, które oplotły go teraz ciasną fastrygą emocjonalnej infekcji? Słabością sprawiającą, że nie potrafił stłumić gniewnych afektów inaczej, jak tylko poprzez agresję – wobec siebie lub wobec świata.
Drgnął wyraźnie, gdy dłoń Bergmana zbliżyła się do jego twarzy; chociaż wzrok zakryła cienka mgła zakradającej się do umysłu nieprzytomności, dostrzegł przekorny błysk obelżywego triumfu w jego spojrzeniu i wykrzywił usta w niemym paroksyzmie, bezskutecznie próbując wydostać się z oków uścisku, który wciąż boleśnie zacieśniał się na jego szyi. Spojrzenie przeszkliło się ponownie, gdy opuszka kciuka zaległa delikatnie na jego ciele, przesuwając się z nienaturalną łagodnością po filigranowym płótnie powieki, w dół spadzistego nosa, po obolałej kałuży siniaka, ocierając łzy, które ściekały mu po policzkach, teraz już prawie przeobrażając się w szloch, spazm bezsilnego żalu, szarpiący rachityczną sylwetką na chwilę przed tym, jak palce Fárbautiego rozluźniły się nareszcie, otwierając nitkowaty przesmyk ściśniętego gardła.
Powietrze wślizgnęło się do płuc świszczącym wizgiem, uderzając w wieżę tchawicy obezwładniającym poczuciem ulgi, tak gwałtownym, że duszności trzymały go w swoim uścisku jeszcze przez krótką chwilę, uginając chwiejność kolan, które uderzyły o chłodną, betonową posadzkę, kiedy osunął się na ziemię, podpierając dłonie o jej nierówną nawierzchnię. Z kostnymi kratami żeber wciąż pulsowało echo poprzedniego bólu, ciałem wstrząsnął tymczasem gwałtowny dreszcz, gdy w torsjach wykrztusił z siebie lepką, białą plwocinę, dysząc ciężko na podłodze, wpierw zupełnie obojętny wobec poczynań Bergmana, zaraz przywołany jednak chłodem jego słów z powrotem ku szorstkiej rzeczywistości.
– Dlaczego mi to robisz? – cichy syk pretensji wyrwał się cichym, zachrypniętym głosem z uszkodzonego instrumentu krtani, kiedy nareszcie podniósł wzrok, piorunując Isaka błyskawicą bursztynowego spojrzenia – ale to pytanie było czcze, lądujące na ziemi jak przestrzelony korpus bażanta, jeszcze zanim mogłoby wedrzeć się w ponure płótno jego ufortyfikowanej świadomości. Lakonicznym ruchem głowy podążył ku niewielkiej umywalce i stojącemu pod jej misą, metalowemu wiadru, poruszając się paralitycznie, gdy mężczyzna rzucił mu pod nogi koc i jedzenie, zanim bez słowa zniknął za drzwiami, pozostawiając go w chłodnym półmroku warsztatu, którego wnętrze rozświetlała jedynie srebrna łuna księżyca, blask zakrzywionej tarczy wdzierający się do środka śreżogą pozornej jasności. Powinien być mu wdzięczny – za litość, jaką mu kazał, za przyzwolenie spędzenia nocy w ogrodzonym od wiatru pomieszczeniu, za jedzenie, którego łapczywe kęsy z trudem zsunęły się ku dnie ściśniętego głodem żołądka, mimo to wcześniejszy żal i opadające na barki upokorzenie wzmagały jedynie podskórną nienawiść, skostniałą grozę, która, choć wciąż jeszcze uśpiona, coraz wyraźniej przedzierała się ku świadomości, kładąc się potrzebą zemsty na ociężałym mięśniu z wolna bijącego serca. Kiedy wczesnym rankiem wymykał się przez wąsko uchylone drzwi ku tęchnącemu rybami powietrzu, wiedział to nareszcie klarownie i z zatrważającą trzeźwością – nie pozwoli, by na tym się skończyło; nie pozwoli mu wygrać.
Egon i Fárbauti z tematu