:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl
2 posters
Bezimienny
24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:47
24.09.2000
Amandine lubiła spędzać czas nad wodą niemal tak samo, jak lubiła spoglądać w gwiazdy. Że to przesada? Wcale nie. Losnedahl mogła nie umieć pływać, mogła w duchu bać się tego nieprzewidywalnego żywiołu, jakim były otwarte rozlewiska, mogła drżeć na samą myśl o znalezieniu się na łasce morza - ale przecież wszechświat też w pewnym sensie ją przerażał. Spoglądając w rozgwieżdżone niebo była zafascynowana, ale też bała się. Odległości trudne do zmierzenia, wiedza tak rozległa, że nie starczy życia, by ją przyswoić, perspektywy odkryć, o których ludziom się nie śniło - to było piękne, ale też wzbudzało lęk.
Morze i kosmos nie były od siebie tak bardzo różne i nie były też od siebie odległe. Tak naprawdę, bardzo często się spotykały. To przecież do mórz i oceanów najczęściej spadały gwiazdy.
Tak, jak nierzadko spędzała noce na dachu swojej kamienicy, tak często też wybierała się na długie, popołudniowe spacery na wybrzeże. Gdy palce sztywniały jej już od zbyt długiej pracy, gdy plecy wyły o odrobinę łaski po nazbyt długim pochylaniu się nad warsztatem złotniczym - wtedy Amandine zakładała ciepły sweter i z termosem pełnym gorącej herbaty ruszała ku morzu. Włóczyła się portowymi uliczkami, wciągała w nozdrza charakterystyczny zapach świeżych ryb, zasłuchiwała się w skrzypienie olinowania i desek statków zacumowanych w dokach - i odpoczywała. Pozwalała myślom uciekać, unosić się na wietrze i tworzyć niezrozumiałe konstelacje, pozwalała, by jej umysł stał się głuchy na problemy codzienności i wreszcie pozwalała też, by jej serce wychłodziło się.
Mało co studziło jej ogień tak dobrze, jak szczypiący w policzki wiatr i sól na języku.
Teraz też przyszła tu po to, by odpocząć. By nie myśleć o terapii, na którą być może powinna wrócić i nie zastanawiać się, czy przypadkiem jego nie rozczaruje. Nie chciała wspominać ostatnich dni, kiedy poza pracą nie miała niczego innego, nie chciała też liczyć w głowie monet, które płynnie przepływały przez jej sakiewkę to wpadając jako opłaty za zamówienia, to uciekając z niej, gdy kupowała kolejne kamienie. To było częste u Amandine - że nie chciała myśleć.
Tym razem, wyjątkowo, los postanowił jej sprzyjać. Gdy na samym końcu molo dostrzegła zaskakująco znajomą postać, niepotrzebne myśli rozpierzchły się na wszystkie strony, solidnie kotwicząc ją w teraźniejszości.
- Folke? - rzuciła pytająco, cicho, w zasadzie bardziej do siebie niż do mężczyzny, który nie mógł jej jeszcze słyszeć.
Nie zastanawiała się. Wydłużając kroki, szybko znalazła się obok znajomego i czuła, jak na jej usta wpełza łagodny uśmiech. Nie przyjaźnili się może i nie widzieli się od... jak długo właściwie? Długo. Ale nadal dobrze było go widzieć. To w końcu znajoma twarz. Znajoma - i nie tak jej niechętna, jak było wiele innych twarzy poznanych w szkole.
- Folke, co za niespodzianka - rzuciła lekko, jeszcze do pleców mężczyzny. Położyła dłoń lekko na jego ramieniu, w niezobowiązującym geście powitania i stanęła tuż obok.
A potem uśmiech spełzł jej z twarzy tak szybko, jak zdążył się pojawić.
- Na wszystkich bogów, Folke, co ci się stało? - spytała przerażona.
Folke Baantjer
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił uwolnić się od swej przeszłości, przełamać kajdan wspomnień, które wisiały u jego nóg, nieustannie, z determinacją ciągnąc go ku ziemi. Morze kojarzyło mu się z dzieciństwem, z przeprawą statkiem przez jego burzliwe odmęty, gwałtownym żywiołem, który grzmocił o pokład, niszcząc wszystko, co stanęło na jego drodze. Spienione fale uderzające o brzeg wzbudzały w nim niepokój, zupełnie jakby były wściekłymi ogarami gotowymi w każdej chwili rozpocząć obławę, aż w pamięci pozostanie jedynie biel kłów, czarne podniebienie i błysk śliny wyrzucanej w powietrze – nie ufał wodzie, bo całkowicie pochłaniała jego myśli, sterując nimi jak łódką podczas sztormu, wyzwalając zapyziałe, dziecinne lęki, które ukrywał głęboko pod ciemną płachtą pozornego zapomnienia.
Dzisiaj morze było jednak spokojne – łagodna tafla falowała cicho, gdzieniegdzie przecinana przez jasne refleksy słońca nieśmiało wychylającego się zza białych obłoków chmur, a delikatna bryza owiewała silniejszymi powiewami obolałą twarz. W chwilach takich, jak te, odczuwał przemożne, dołujące wrażenie, że jego historia była jedynie pasmem jąkających się powtórzeń, błędnym kołem wciąż tych samych błędów, tych samych złych decyzji, tych samych frasunków, kłopotów i upadków. Tłoczyło się w nim przeraźliwe wężowisko stłumionych pragnień, urazów, instynktów, rozbrajającej naiwności, pokory, ślepoty względem zła innego niż to, które widział w sobie. Naturalnie czuł więc, że zawinił po raz kolejny, nadstawił karku, powiedział o słowo za dużo, postawił o krok za daleko.
Ostrożnie, trochę paralitycznie usiadł na samym krańcu drewnianego molo, zwieszając nogi w dół i pozwalając, by pojedyncze krople wody przesiąkły przez cienką fakturę materiałowych butów. Chciał odpocząć – od siebie, od życia, od przeszłości, lecz nie potrafił, nawet w obliczu kojącego krajobrazu gór, które wznosiły swe potężne, ośnieżone szczyty ponad gładką fakturą wody, czuł się, jakby wciąż musiał uciekać i biec przed siebie, byle żarłoczne hieny żalu, smutku i poczucia winy nie ściągnęły go swymi ostrymi, zakrzywionymi zębami z powrotem ku dnu. W rzeczywistości, którą sam dla siebie wykreował, nawet jeden krok we właściwym kierunku zdawał się być krokiem nad przepaścią – niemożność wyrwania się z karceru własnego ciała zamykała go w stanie wewnętrznego paraliżu, z którego w żaden sposób nie potrafił się uwolnić.
Więc pozwalał – na upadki, na przemoc, na emocjonalną szarpaninę, gdzieś w głębi duszy przeświadczony, że na nic innego nie zasługiwał, że fioletowe konstelacje siniaków, które zdobiły jego fizjonomię i intensywna czerwień rozciętej wargi były czymś, co przywiódł sam na siebie, o co nie mógłby winić drugiego człowieka, nawet tego, który mu je zadał, wszak musiał mieć ku temu określone powody. A w jego przypadku potencjalnych powodów było przecież wiele. Starał się o tym nie myśleć, lecz teraz, kiedy nareszcie stanął w miejscu, czuł, jak pulsujący ból rozlewa się echem po jego twarzy – uniósł prawą dłoń, ostrożnie dotykając posiniałego policzka i wzdrygnął się, gdy palce zetknęły się z rozgrzanym, śliwkowo-szarym miejscem na opuchniętej skórze. Dlaczego pozwolił sobie to zrobić? Dlaczego nie był wytrwalszy, silniejszy, odważniejszy?
Drgnął odruchowo, kiedy czyjaś dłoń zatrzymała się na jego ramieniu i odwrócił się trochę zbyt gwałtownie, zmuszony chwycić się lewą dłonią za brzeg pomostu, żeby nie stracić równowagi. Dopiero gdy uniósł nareszcie wzrok, rozpoznając znajome lico młodszej kobiety, zalała go fala wstydu za swoją reakcję, na chwilę przysłonił więc dłońmi twarz, biorąc głębszy oddech i odgarniając włosy do tyłu. Wiedział, że Amandine musiała zauważyć świeże ślady cudzego afektu na jego fizjonomii, mimo to, przez krótkie ułamki sekund pomiędzy pierwszą wypowiedzią, a drugą, łudził się, że tak nie było.
– Głupi wypadek. – odparł w końcu, widząc przerażenie wymalowane w piwnym spojrzeniu kobiety, wykrzywiając wargi w wymuszonym, przepraszającym uśmiechu. Naiwnie liczył, że udało mu się zakończyć temat swojego koszmarnego wyglądu, uniósł więc nieznacznie głowę, siląc się na ostatki beztroskiej rozmowy. – Wolałbym wiedzieć co z tobą, nie widzieliśmy się tyle czasu. – uśmiechnął się po raz kolejny, tym razem szczerze, lecz nie bez bolesnego wyrazu dyskomfortu, który rozbłysnął blado w zielonkawym odmęcie uważnego spojrzenia.
Dzisiaj morze było jednak spokojne – łagodna tafla falowała cicho, gdzieniegdzie przecinana przez jasne refleksy słońca nieśmiało wychylającego się zza białych obłoków chmur, a delikatna bryza owiewała silniejszymi powiewami obolałą twarz. W chwilach takich, jak te, odczuwał przemożne, dołujące wrażenie, że jego historia była jedynie pasmem jąkających się powtórzeń, błędnym kołem wciąż tych samych błędów, tych samych złych decyzji, tych samych frasunków, kłopotów i upadków. Tłoczyło się w nim przeraźliwe wężowisko stłumionych pragnień, urazów, instynktów, rozbrajającej naiwności, pokory, ślepoty względem zła innego niż to, które widział w sobie. Naturalnie czuł więc, że zawinił po raz kolejny, nadstawił karku, powiedział o słowo za dużo, postawił o krok za daleko.
Ostrożnie, trochę paralitycznie usiadł na samym krańcu drewnianego molo, zwieszając nogi w dół i pozwalając, by pojedyncze krople wody przesiąkły przez cienką fakturę materiałowych butów. Chciał odpocząć – od siebie, od życia, od przeszłości, lecz nie potrafił, nawet w obliczu kojącego krajobrazu gór, które wznosiły swe potężne, ośnieżone szczyty ponad gładką fakturą wody, czuł się, jakby wciąż musiał uciekać i biec przed siebie, byle żarłoczne hieny żalu, smutku i poczucia winy nie ściągnęły go swymi ostrymi, zakrzywionymi zębami z powrotem ku dnu. W rzeczywistości, którą sam dla siebie wykreował, nawet jeden krok we właściwym kierunku zdawał się być krokiem nad przepaścią – niemożność wyrwania się z karceru własnego ciała zamykała go w stanie wewnętrznego paraliżu, z którego w żaden sposób nie potrafił się uwolnić.
Więc pozwalał – na upadki, na przemoc, na emocjonalną szarpaninę, gdzieś w głębi duszy przeświadczony, że na nic innego nie zasługiwał, że fioletowe konstelacje siniaków, które zdobiły jego fizjonomię i intensywna czerwień rozciętej wargi były czymś, co przywiódł sam na siebie, o co nie mógłby winić drugiego człowieka, nawet tego, który mu je zadał, wszak musiał mieć ku temu określone powody. A w jego przypadku potencjalnych powodów było przecież wiele. Starał się o tym nie myśleć, lecz teraz, kiedy nareszcie stanął w miejscu, czuł, jak pulsujący ból rozlewa się echem po jego twarzy – uniósł prawą dłoń, ostrożnie dotykając posiniałego policzka i wzdrygnął się, gdy palce zetknęły się z rozgrzanym, śliwkowo-szarym miejscem na opuchniętej skórze. Dlaczego pozwolił sobie to zrobić? Dlaczego nie był wytrwalszy, silniejszy, odważniejszy?
Drgnął odruchowo, kiedy czyjaś dłoń zatrzymała się na jego ramieniu i odwrócił się trochę zbyt gwałtownie, zmuszony chwycić się lewą dłonią za brzeg pomostu, żeby nie stracić równowagi. Dopiero gdy uniósł nareszcie wzrok, rozpoznając znajome lico młodszej kobiety, zalała go fala wstydu za swoją reakcję, na chwilę przysłonił więc dłońmi twarz, biorąc głębszy oddech i odgarniając włosy do tyłu. Wiedział, że Amandine musiała zauważyć świeże ślady cudzego afektu na jego fizjonomii, mimo to, przez krótkie ułamki sekund pomiędzy pierwszą wypowiedzią, a drugą, łudził się, że tak nie było.
– Głupi wypadek. – odparł w końcu, widząc przerażenie wymalowane w piwnym spojrzeniu kobiety, wykrzywiając wargi w wymuszonym, przepraszającym uśmiechu. Naiwnie liczył, że udało mu się zakończyć temat swojego koszmarnego wyglądu, uniósł więc nieznacznie głowę, siląc się na ostatki beztroskiej rozmowy. – Wolałbym wiedzieć co z tobą, nie widzieliśmy się tyle czasu. – uśmiechnął się po raz kolejny, tym razem szczerze, lecz nie bez bolesnego wyrazu dyskomfortu, który rozbłysnął blado w zielonkawym odmęcie uważnego spojrzenia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:50
Amandine nigdy nie czuła się rycerzem na białym koniu. Księżniczką, co jasne, także nie. Być może czasem chciałaby, by któraś z tych metek by do niej pasowała i być może czasem brakowało jej poczucia bycia odważną albo, dla odmiany, delikatną - to była już jednak zupełnie inna kwestia. Faktem pozostawało, że Losnedahl nie miała tylu cnót, ile by chciała - a przynajmniej tak jej się wydawało.
Była jednak silna i czasem poruszało ją jednak czyjeś nieszczęście.
Wtedy, w szkole, nie wiedziała, czy Folke był nieszczęśliwy. W ogóle bardzo niewiele o nim wiedziała. Starszy chłopak, jeden z wielu mijanych na korytarzach. Amasia nie widziała w nim nic specjalnego, nic, co miałoby go wyróżniać. Że trochę słabszy na zdrowiu? Może. Że interesujący? Pewnie tak, każdy człowiek taki był, w taki bądź inny sposób. Te x lat temu Amandine jednak nie przywiązywała uwagi do ludzi, jeśli nie musiała. Unikała ich raczej niż lgnęła do nich, bo tak było łatwiej. Za zżycie się z kimś prędzej czy później trzeba było zapłacić, a Losnedahl nie chciała. Bała się ceny za wszystko, co dobre.
Jednak, gdy któregoś letniego dnia niefortunnie natknęła się na Folke osaczonego przez zdecydowanie niesympatycznie nastawionych, zbyt pewnych siebie gnojków, nie odeszła, jak być może powinna. Pozwoliła wtedy, by krew zawrzała jej w żyłach i ochłonęła dopiero, gdy kostki palców miała już otarte od uderzeń, a policzki zaczerwienione od wysiłku.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. W tym czasie trochę się zmieniło. Zdążyła poznać Folke trochę lepiej, zdążyła przestać traktować go po prostu jak jednego z wielu. I właśnie dlatego teraz, gdy przypadek znów skrzyżował ich ścieżki, była przerażona tym, co widziała.
Baantjer może nie wyglądał najgorzej, ale z pewnością też nie wyglądał dobrze.
- Wypadek - wydusiła cicho, szeroko otwartymi oczyma spoglądając na dorodny siniec rozkwitający na twarzy mężczyzny. - Głupi wypadek, co...
Sapnęła cicho, gdy Folke zmienił temat i potrząsnęła głową zrezygnowana.
- Ja... Dobrze. Chyba. Żyję, pracuję. Mam szczury - wyrzuciła z siebie urywkami, wymieniając to, co najważniejsze. Potem jednak odetchnęła cicho i ostrożnie sięgnęła dłonią ku twarzy znajomego, zatrzymując ją w ostatniej chwili i z westchnieniem opuszczając. To był odruch, głupi impuls by dotknął łagodnie bolesnego miejsca, ale nie byli chyba tak blisko, nie sądziła, by miała prawo.
- Folke, nie możesz tak sobie robić - rzuciła wreszcie z wyczuwalnym przejęciem, jakby prosząco. - Ja... - Zaśmiała się krótko, urywanie i raczej smutno. - Nie jesteśmy już w szkole, nie mogę pilnować cię na każdym kroku. - Zawahała się, przygryzając lekko dolną wargę. Im dłużej patrzyła, tym więcej widziała. Jakieś zadrapania, jakiś dodatkowy siniak, jakiś formujący się już strup. I wszystko, co widziała, krzyczało, by się nim zajęła.
Ale, na miłość bogów, nie była jego matką. Nie była nawet przyjaciółką. Choć się dogadywali, to zawsze było... Ot, znajomość. Lepsza niż przeciętna, nigdy jednak nic ponadto. Tam, wtedy w szkole, to chyba po prostu nie był dobry czas. Nie był odpowiedni.
Była jednak silna i czasem poruszało ją jednak czyjeś nieszczęście.
Wtedy, w szkole, nie wiedziała, czy Folke był nieszczęśliwy. W ogóle bardzo niewiele o nim wiedziała. Starszy chłopak, jeden z wielu mijanych na korytarzach. Amasia nie widziała w nim nic specjalnego, nic, co miałoby go wyróżniać. Że trochę słabszy na zdrowiu? Może. Że interesujący? Pewnie tak, każdy człowiek taki był, w taki bądź inny sposób. Te x lat temu Amandine jednak nie przywiązywała uwagi do ludzi, jeśli nie musiała. Unikała ich raczej niż lgnęła do nich, bo tak było łatwiej. Za zżycie się z kimś prędzej czy później trzeba było zapłacić, a Losnedahl nie chciała. Bała się ceny za wszystko, co dobre.
Jednak, gdy któregoś letniego dnia niefortunnie natknęła się na Folke osaczonego przez zdecydowanie niesympatycznie nastawionych, zbyt pewnych siebie gnojków, nie odeszła, jak być może powinna. Pozwoliła wtedy, by krew zawrzała jej w żyłach i ochłonęła dopiero, gdy kostki palców miała już otarte od uderzeń, a policzki zaczerwienione od wysiłku.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. W tym czasie trochę się zmieniło. Zdążyła poznać Folke trochę lepiej, zdążyła przestać traktować go po prostu jak jednego z wielu. I właśnie dlatego teraz, gdy przypadek znów skrzyżował ich ścieżki, była przerażona tym, co widziała.
Baantjer może nie wyglądał najgorzej, ale z pewnością też nie wyglądał dobrze.
- Wypadek - wydusiła cicho, szeroko otwartymi oczyma spoglądając na dorodny siniec rozkwitający na twarzy mężczyzny. - Głupi wypadek, co...
Sapnęła cicho, gdy Folke zmienił temat i potrząsnęła głową zrezygnowana.
- Ja... Dobrze. Chyba. Żyję, pracuję. Mam szczury - wyrzuciła z siebie urywkami, wymieniając to, co najważniejsze. Potem jednak odetchnęła cicho i ostrożnie sięgnęła dłonią ku twarzy znajomego, zatrzymując ją w ostatniej chwili i z westchnieniem opuszczając. To był odruch, głupi impuls by dotknął łagodnie bolesnego miejsca, ale nie byli chyba tak blisko, nie sądziła, by miała prawo.
- Folke, nie możesz tak sobie robić - rzuciła wreszcie z wyczuwalnym przejęciem, jakby prosząco. - Ja... - Zaśmiała się krótko, urywanie i raczej smutno. - Nie jesteśmy już w szkole, nie mogę pilnować cię na każdym kroku. - Zawahała się, przygryzając lekko dolną wargę. Im dłużej patrzyła, tym więcej widziała. Jakieś zadrapania, jakiś dodatkowy siniak, jakiś formujący się już strup. I wszystko, co widziała, krzyczało, by się nim zajęła.
Ale, na miłość bogów, nie była jego matką. Nie była nawet przyjaciółką. Choć się dogadywali, to zawsze było... Ot, znajomość. Lepsza niż przeciętna, nigdy jednak nic ponadto. Tam, wtedy w szkole, to chyba po prostu nie był dobry czas. Nie był odpowiedni.
Folke Baantjer
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:50
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie odwdzięczył się Amandine za tamto nieszczęsne popołudnie wśród szkolnych sieni, za dłoń o poobijanych knykciach wyciągniętą ku niemu w przyjacielskim wyrazie pojednania. W akademii stronił się od innych dzieci, przemykał cieniem wzdłuż brzuchatych pagórków zielonych błoni, siadał w ławce, uważny jak na kazaniu, nie śmiejąc nawet założyć nogi na nogę lub podeprzeć się łokciem o zarysowaną fakturę drewnianej ławki, czas wolny spędzał natomiast w teatralnej sali prób na piętrze, gdzie, w obecności gładkiej sceny i bordowej kurtyny, na nowo rozpalała się w nim dziecięca żarliwość, którą przejawiał niegdyś w barwnym, entuzjastycznym kolorycie. Miał przyjacielskie, spokojne usposobienie, unikał konfrontacji i stronił się od problemów, aby nie płakać, śmiał się i mówił z zaskakującą swobodą, mimo to, z przyczyny, której dopatrywać można by się jedynie w jego niezawinionych słabościach, w oczach rówieśników stawał się ofiarą.
Sparaliżowany eskalacją sytuacji, która skończyła się dla niego ledwie siną bruzdą w kształcie półksiężyca, jaki wykwitł pod lewym okiem, zapomniał zapytać, dlaczego mu pomogła – zapomniał lub nie chciał wiedzieć, podskórnie wyczuwając, że musiała czuć do niego litość, musiała dostrzec jaki był słaby, jaki spsiały, jaki żałosny. Gdy patrzył na nią teraz – w nadziei lub w obawie, nie potrafił stwierdzić – próbował doszukać się tych samych emocji, tego samego, przepełnionego faworem rozczarowania miłosierdzia, lecz nie odnajdywał go ani w spojrzeniu, ani w wyrazie twarzy rudowłosej, w miejsce tych emocji pojawiło się jedynie wątłe zaniepokojenie, niepewność, zakłopotanie. Amandine nie wiedziała, co powiedzieć, a on nie potrafił jej wytłumaczyć, zbyt zmęczony i obolały, by wymyślać szczegółowe scenariusze podzielone na akty i sceny, z rozpisanymi po bokach didaskaliami, które stanowić miałyby punkt odniesienia do wszelkich, wypowiadanych na głos pretekstów.
– Szczury? – powtórzył, siląc się na uśmiech, drobny, nieśmiały wyraz przyjacielskiego rozbawienia, który zbladł nieznacznie, gdy kobieta uniosła dłoń na wysokość jego twarzy, zawieszając ją w powietrzu, po czym opuszczając z powrotem ku dołowi z cichym westchnieniem, które winno było sprawić mu ulgę, które zamiast tego rozpaliło jednak w jego sercu kroplę piekącej goryczy – wiedziony krzywdzącym odruchem własnego ciała, uchylał się od wymuszonej bliskości, nagle, z porażającą dobitnością, dostrzegł jednak swą ułomność, przeraźliwy mankament charakteru, który, zawężając krtań brutalnym uściskiem, fizycznie wzbraniał go przed wyjawieniem przed kimkolwiek sekretów zabutelkowanej w sercu emocjonalności, jak gdyby Folke mimowolnie sądził, że bycie kaleką było wystarczająco uwłaczające, że wypowiedzenie na głos swojego bólu, smutku i żalu było czymś wstydliwym i niemożnym do zniesienia.
– Nie potrzebuję, żebyś mnie pilnowała. – odparł nareszcie, tonem dalekim od oskarżeń, lecz drżącym lekko pod naporem błagalnego przejęcia, jakie wymalowało się w lineaturze twarzy Amandine. – Ja... wiem, że to wygląda źle. – zaczął po krótkiej chwili milczenia, przenosząc wzrok na horyzont, byle nie widzieć zakłopotania, które pojawiło się w kasztanowym spojrzeniu kobiety. – Ale nie zawsze tak jest, czasami jest... inaczej, lepiej. Czasami naprawdę mam wrażenie, że wszystko zmieni się jeszcze na lepsze. – istniały jednak również chwile podobne do tej dzisiejszej, kiedy siedział w bezruchu, siłą woli powstrzymując się od dotykania dłonią fioletowych plam sińców, strupów i zadrapań, kiedy presja bycia w życiu szczęśliwym stawała się opresyjną zasadą, wedle której funkcjonował świat – tak, jak gdyby szczęście było czymś, co mógł osiągnąć każdy, a wszelki kompromis w pogoni za nim urastał do rangi bezrozumnej, sromotnej tragedii ludzkiego istnienia.
Sparaliżowany eskalacją sytuacji, która skończyła się dla niego ledwie siną bruzdą w kształcie półksiężyca, jaki wykwitł pod lewym okiem, zapomniał zapytać, dlaczego mu pomogła – zapomniał lub nie chciał wiedzieć, podskórnie wyczuwając, że musiała czuć do niego litość, musiała dostrzec jaki był słaby, jaki spsiały, jaki żałosny. Gdy patrzył na nią teraz – w nadziei lub w obawie, nie potrafił stwierdzić – próbował doszukać się tych samych emocji, tego samego, przepełnionego faworem rozczarowania miłosierdzia, lecz nie odnajdywał go ani w spojrzeniu, ani w wyrazie twarzy rudowłosej, w miejsce tych emocji pojawiło się jedynie wątłe zaniepokojenie, niepewność, zakłopotanie. Amandine nie wiedziała, co powiedzieć, a on nie potrafił jej wytłumaczyć, zbyt zmęczony i obolały, by wymyślać szczegółowe scenariusze podzielone na akty i sceny, z rozpisanymi po bokach didaskaliami, które stanowić miałyby punkt odniesienia do wszelkich, wypowiadanych na głos pretekstów.
– Szczury? – powtórzył, siląc się na uśmiech, drobny, nieśmiały wyraz przyjacielskiego rozbawienia, który zbladł nieznacznie, gdy kobieta uniosła dłoń na wysokość jego twarzy, zawieszając ją w powietrzu, po czym opuszczając z powrotem ku dołowi z cichym westchnieniem, które winno było sprawić mu ulgę, które zamiast tego rozpaliło jednak w jego sercu kroplę piekącej goryczy – wiedziony krzywdzącym odruchem własnego ciała, uchylał się od wymuszonej bliskości, nagle, z porażającą dobitnością, dostrzegł jednak swą ułomność, przeraźliwy mankament charakteru, który, zawężając krtań brutalnym uściskiem, fizycznie wzbraniał go przed wyjawieniem przed kimkolwiek sekretów zabutelkowanej w sercu emocjonalności, jak gdyby Folke mimowolnie sądził, że bycie kaleką było wystarczająco uwłaczające, że wypowiedzenie na głos swojego bólu, smutku i żalu było czymś wstydliwym i niemożnym do zniesienia.
– Nie potrzebuję, żebyś mnie pilnowała. – odparł nareszcie, tonem dalekim od oskarżeń, lecz drżącym lekko pod naporem błagalnego przejęcia, jakie wymalowało się w lineaturze twarzy Amandine. – Ja... wiem, że to wygląda źle. – zaczął po krótkiej chwili milczenia, przenosząc wzrok na horyzont, byle nie widzieć zakłopotania, które pojawiło się w kasztanowym spojrzeniu kobiety. – Ale nie zawsze tak jest, czasami jest... inaczej, lepiej. Czasami naprawdę mam wrażenie, że wszystko zmieni się jeszcze na lepsze. – istniały jednak również chwile podobne do tej dzisiejszej, kiedy siedział w bezruchu, siłą woli powstrzymując się od dotykania dłonią fioletowych plam sińców, strupów i zadrapań, kiedy presja bycia w życiu szczęśliwym stawała się opresyjną zasadą, wedle której funkcjonował świat – tak, jak gdyby szczęście było czymś, co mógł osiągnąć każdy, a wszelki kompromis w pogoni za nim urastał do rangi bezrozumnej, sromotnej tragedii ludzkiego istnienia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:51
Czekała. Czekała, patrzyła, szukała słów i gestów. Wreszcie westchnęła cicho i, nie pytając o pozwolenie, posadziła tyłek na pomoście obok Folke. Nie próbowała go już dotykać, pozostawiła między nimi nieduży, bezpieczny dystans, w którym oboje mogliby czuć się dobrze. Nie chciała psuć bardziej czegoś, co już gdzieś, trochę mogło się zepsuć.
Milczała dłuższą chwilę, śladem Baantjera przenosząc wzrok na horyzont. Wsuwając dłonie w kieszenie odetchnęła cicho, powoli. Garbiąc się - nie było w pobliżu matki, która przypomniałaby jej, by się wyprostować - przez kilka płynących leniwie minut jakby analizowała słowa znajomego, rozkładając je na czynniki pierwsze. Potem, wreszcie, odetchnęła cicho i uśmiechnęła się blado, ponownie spoglądając już na mężczyznę.
- Okej - powiedziała po prostu. - W porządku. Na pewno będzie dobrze - stwierdziła ufnie. Wbrew temu, co płynęło w jej żyłach, mieszając się z gęstą krwią, na co dzień nie była aż tak impulsywna i na pewno nie była tym, co coniektórzy mogli chcieć w niej widzieć. Nie była wcieleniem wojny. Nie była duchem bitwy, a zamiast nieustającego pragnienia krwi miała raczej ogromne pokłady ciepła.
Delikatnie rozprostowała plecy, tylko po to jednak, by potem zgarbić je znowu. Nie była damą. Nie siedziała prosto i nie trzymała kolan elegancko blisko siebie.
- Szczury - wróciła nagle do porzuconego wcześniej tematu. Nie chciała rozdrapywać ran, nie chciała grzebać w tym, co mogło boleć. To, że się spotkali, było... Miłe. Przyjemne. Nie chciała, by nagle zrobiło się źle.
Na co dzień doskonale radziła sobie sama, co nie znaczyło, że zawsze chciała taka być. Nieoczekiwane spotkanie ze znajomym sprzed lat było okazją, której nie mogła zmarnować. Każda znajoma twarz w jej życiu była ważna. Każda twarz, którą zaakceptowała i którą sobie oswoiła była istotna. Żadnej z nich nie powinna odtrącać.
- Cztery - kontynuowała więc, uznając, że oboje potrzebują raczej rozmowy nie ciągnącej za sobą żadnych zobowiązań - przynajmniej teraz, na początku. Zbyt dużo czasu minęło. Zbyt wiele się zmieniło, a jednocześnie - zbyt wiele zostało po staremu. - Kupiłam je w zeszłą zimę, żeby... - Żeby nie być samą w święta. Chrząknęła cicho, dławiąc słowa zanim wyrwały się na zewnątrz. - Są jak takie małe psy - roześmiała się krótko. - Nawet ogonami czasami merdają.
Zamilkła na chwilę, tym razem jednak nie było nic męczącego w tej ciszy.
- Jak w ogóle... - zaczęła formułować pytanie, po chwili przerywając jednak i zaczynając od nowa. - Co u ciebie? Poza... tym. - Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście, po chwili parskając cicho śmiechem pełnym zażenowania. Jej pytanie było koślawe i płytkie, jedno z tych pytań-zapychaczy rzucanych wtedy, kiedy nie wiedziało się, co powiedzieć. Amandine rzeczywiście nie wiedziała, co mówić, ale nie musiało to być aż tak widoczne.
Po tylu latach trudno było o wspólne tematy nie dlatego, że nagle tak bardzo się zmienili, co raczej dlatego, że wcześniej wspólne ścieżki trochę się zatarły. Nadal z pewnością potrafili ze sobą rozmawiać i nadal na pewno mogli czuć się przy sobie dobrze, nim jednak do tego dojdzie, trzeba było zetrzeć kurz czasu spędzonego oddzielnie - a to nigdy nie było proste. Losendahl nie wierzyła w opowieści o spotkaniu po latach, podczas którego nie czuło się ciężaru minionej rozłąki. To tak nie działało. Raz powstały dystans nie pozwalał się zatrzeć od tak. Trzeba było się postarać, by od nowa zapełnić raz stworzoną lukę.
Milczała dłuższą chwilę, śladem Baantjera przenosząc wzrok na horyzont. Wsuwając dłonie w kieszenie odetchnęła cicho, powoli. Garbiąc się - nie było w pobliżu matki, która przypomniałaby jej, by się wyprostować - przez kilka płynących leniwie minut jakby analizowała słowa znajomego, rozkładając je na czynniki pierwsze. Potem, wreszcie, odetchnęła cicho i uśmiechnęła się blado, ponownie spoglądając już na mężczyznę.
- Okej - powiedziała po prostu. - W porządku. Na pewno będzie dobrze - stwierdziła ufnie. Wbrew temu, co płynęło w jej żyłach, mieszając się z gęstą krwią, na co dzień nie była aż tak impulsywna i na pewno nie była tym, co coniektórzy mogli chcieć w niej widzieć. Nie była wcieleniem wojny. Nie była duchem bitwy, a zamiast nieustającego pragnienia krwi miała raczej ogromne pokłady ciepła.
Delikatnie rozprostowała plecy, tylko po to jednak, by potem zgarbić je znowu. Nie była damą. Nie siedziała prosto i nie trzymała kolan elegancko blisko siebie.
- Szczury - wróciła nagle do porzuconego wcześniej tematu. Nie chciała rozdrapywać ran, nie chciała grzebać w tym, co mogło boleć. To, że się spotkali, było... Miłe. Przyjemne. Nie chciała, by nagle zrobiło się źle.
Na co dzień doskonale radziła sobie sama, co nie znaczyło, że zawsze chciała taka być. Nieoczekiwane spotkanie ze znajomym sprzed lat było okazją, której nie mogła zmarnować. Każda znajoma twarz w jej życiu była ważna. Każda twarz, którą zaakceptowała i którą sobie oswoiła była istotna. Żadnej z nich nie powinna odtrącać.
- Cztery - kontynuowała więc, uznając, że oboje potrzebują raczej rozmowy nie ciągnącej za sobą żadnych zobowiązań - przynajmniej teraz, na początku. Zbyt dużo czasu minęło. Zbyt wiele się zmieniło, a jednocześnie - zbyt wiele zostało po staremu. - Kupiłam je w zeszłą zimę, żeby... - Żeby nie być samą w święta. Chrząknęła cicho, dławiąc słowa zanim wyrwały się na zewnątrz. - Są jak takie małe psy - roześmiała się krótko. - Nawet ogonami czasami merdają.
Zamilkła na chwilę, tym razem jednak nie było nic męczącego w tej ciszy.
- Jak w ogóle... - zaczęła formułować pytanie, po chwili przerywając jednak i zaczynając od nowa. - Co u ciebie? Poza... tym. - Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście, po chwili parskając cicho śmiechem pełnym zażenowania. Jej pytanie było koślawe i płytkie, jedno z tych pytań-zapychaczy rzucanych wtedy, kiedy nie wiedziało się, co powiedzieć. Amandine rzeczywiście nie wiedziała, co mówić, ale nie musiało to być aż tak widoczne.
Po tylu latach trudno było o wspólne tematy nie dlatego, że nagle tak bardzo się zmienili, co raczej dlatego, że wcześniej wspólne ścieżki trochę się zatarły. Nadal z pewnością potrafili ze sobą rozmawiać i nadal na pewno mogli czuć się przy sobie dobrze, nim jednak do tego dojdzie, trzeba było zetrzeć kurz czasu spędzonego oddzielnie - a to nigdy nie było proste. Losendahl nie wierzyła w opowieści o spotkaniu po latach, podczas którego nie czuło się ciężaru minionej rozłąki. To tak nie działało. Raz powstały dystans nie pozwalał się zatrzeć od tak. Trzeba było się postarać, by od nowa zapełnić raz stworzoną lukę.
Folke Baantjer
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:51
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Od samego początku pragnął jedynie normalności – przyziemnego, niezobowiązującego spokoju ludzi, którzy zatarli błędy swojej przeszłości, wyzbyli się wszelkiego żalu, wiedli życie wyjałowione z młodzieńczych ekscytacji, nużące, lecz proste, łatwe, jednomiarowe, a zatem z perspektywy nieustannych kraterów i wybojów, jawiące mu się niby mityczna idylla, której sam nie był nigdy w stanie osiągnąć. Nie pociągały go tajemnice i labirynty niepoznanej przyszłości, wobec bezmiaru doświadczeń i eksperymentów czuł jedynie wątłą obawę, a w obliczu zdziwionych westchnień wzruszał ramionami, nieprzejednany, usilnie chwytając się wniosku, że idea samotności była czymś, co nigdy nie przyszłoby mu do głowy, gdyby zawczasu nie uczulono go na fakt, że powinien czuć się samotny, że w jego życiu było coś dziwnego i nie do przyjęcia. Odkąd zszedł pokornie z błyszczącej tafli wielkiej sceny, popadając w upragnioną, choć iluzoryczną inercję, wymierzano w niego niekiedy pytania, czy nie tęskno mu za czymś, czego nigdy nie przyszłoby mu do głowy chcieć albo mieć – ludzie nie potrafili zrozumieć jego marzeń o szczęśliwości wpisanej w schemat rutyny, indolentnej pogodzie ducha, która nie wymagałaby od niego ciągłego powracania wzdłuż zawiłych dróg własnej pamięci.
Nie chciał po raz kolejny rozpamiętywać przy kimś swoich osobistych tragedii, udawać, że wszystko, co go spotkało, strząśnie z barków beztroskim ruchem ręki, że zdolny jest zapomnieć lub przeobrazić te wspomnienia we własnej głowie, obtoczyć je w miękką bawełnę teatralnych pozorów, jednocześnie nie był jednak z Amandine na tyle blisko, by odczuwać komfort wypowiedzenia na głos tego, co zatopiło swe boleśnie zaostrzone pazury w jego piersi. Mimowolnie rozluźnił więc mięśnie, gdy kobieta przystała, choćby chwilowo, na jego pokraczne próby wyjaśnienia sytuacji i ostrożnym, powolnym krokiem wycofała się z powrotem ku tafli rozmów pobieżnych, przyjacielskich, nakropionych ledwie kilkoma kroplami nostalgii.
W reakcji na opis szczurów zaśmiał się krótko, trochę zachryple, kiwając powoli głową, jak gdyby wizja czterech małych, merdających swoimi różowymi, łysymi ogonami zwierząt zasiała w jego umyśle jakieś ziarno groteski, wątłego, lecz wciąż przyjacielskiego rozbawienia. Żałował niekiedy, że sam nie miał w mieszkaniu zwierząt, że jakiś puszysty kot nie wkładał mu swojego owalnego łba pod drżące palce, że pies nie podążał za nim krok w krok, stukając pazurami o drewnianą fakturę podłogi, uświadamiając go, że pomimo wszystkich błędów, problemów i przeciwności, nie był zupełnie sam, że w jego świecie istniał jakiś materialny punkt odniesienia, istota, w której błyszczące ślepia można by spojrzeć z troską i zrozumieniem.
– W porządku. Tak myślę. – odparł lakonicznie na pytanie Amandine, przenosząc wzrok z chyboczącego się delikatnie horyzontu bezpośrednio na jej lico, twarz upstrzoną rudą rdzą piegów, które pojaśniały w świetle dnia. – Skończyłem z karierą, choć o tym pewnie wiesz. Wydaje mi się teraz, że było to tak dawno, że sam odnoszę wrażenie, jak gdyby było to jedynie jakieś nierealistyczne marzenie, coś, co nie miało prawa się przydarzyć, a w każdym razie nie mnie. – uśmiechnął się ciepło, z rozbawieniem, zaskoczony, jak łatwo przyszło mu wydobycie tych wspomnień z ciemnych odmętów pamięci. Obecnie rzadko wspominał dni, tygodnie, a niekiedy długie miesiące, kiedy kroczył po scenie, wypowiadał zapisane w scenariuszu kwestie przed migającym, czerwonym oczkiem kamery – tamta przeminiona, zwietrzała sława zdawała się być teraz ledwie wyblakłą reminiscencją, słabym echem dni, w wizji których postrzegał siebie samego jako obcą, nieznajomą postać, innego człowieka, który teraz poszarzał i spłowiał już zupełnie, na jego oczach krusząc się i pozostawiając po sobie ledwie stertę żużli, bezwładne truchło podupadłej kariery. – Teraz jedyną moją ambicją jest unikanie kłopotów. – dodał i zaraz skrzywił się w komicznym paroksyzmie, imitującym uśmiech, choć będącym w gruncie rzeczy gorzkim wyrazem zmieszania i oswojonej porażki. – Niestety nie wychodzi mi to najlepiej, niepowodzenia wietrzą za mną jak psy na zarośniętych wiechliną zboczach. – teraz pomyślał, że kobieta mogła widzieć go na zeszłorocznych okładkach gazet i wzdrygnął się w myślach na sam obraz podobnej ewentualności, licząc w duchu, że nawet jeżeli miał rację, Amandine oszczędzi mu dzisiaj poruszania tej kwestii. – Myślałem, żeby wyjechać. – dodał nareszcie po krótkiej chwili milczenia, choć sam nie był jeszcze całkiem pewien, czy naprawdę to rozważa.
Nie chciał po raz kolejny rozpamiętywać przy kimś swoich osobistych tragedii, udawać, że wszystko, co go spotkało, strząśnie z barków beztroskim ruchem ręki, że zdolny jest zapomnieć lub przeobrazić te wspomnienia we własnej głowie, obtoczyć je w miękką bawełnę teatralnych pozorów, jednocześnie nie był jednak z Amandine na tyle blisko, by odczuwać komfort wypowiedzenia na głos tego, co zatopiło swe boleśnie zaostrzone pazury w jego piersi. Mimowolnie rozluźnił więc mięśnie, gdy kobieta przystała, choćby chwilowo, na jego pokraczne próby wyjaśnienia sytuacji i ostrożnym, powolnym krokiem wycofała się z powrotem ku tafli rozmów pobieżnych, przyjacielskich, nakropionych ledwie kilkoma kroplami nostalgii.
W reakcji na opis szczurów zaśmiał się krótko, trochę zachryple, kiwając powoli głową, jak gdyby wizja czterech małych, merdających swoimi różowymi, łysymi ogonami zwierząt zasiała w jego umyśle jakieś ziarno groteski, wątłego, lecz wciąż przyjacielskiego rozbawienia. Żałował niekiedy, że sam nie miał w mieszkaniu zwierząt, że jakiś puszysty kot nie wkładał mu swojego owalnego łba pod drżące palce, że pies nie podążał za nim krok w krok, stukając pazurami o drewnianą fakturę podłogi, uświadamiając go, że pomimo wszystkich błędów, problemów i przeciwności, nie był zupełnie sam, że w jego świecie istniał jakiś materialny punkt odniesienia, istota, w której błyszczące ślepia można by spojrzeć z troską i zrozumieniem.
– W porządku. Tak myślę. – odparł lakonicznie na pytanie Amandine, przenosząc wzrok z chyboczącego się delikatnie horyzontu bezpośrednio na jej lico, twarz upstrzoną rudą rdzą piegów, które pojaśniały w świetle dnia. – Skończyłem z karierą, choć o tym pewnie wiesz. Wydaje mi się teraz, że było to tak dawno, że sam odnoszę wrażenie, jak gdyby było to jedynie jakieś nierealistyczne marzenie, coś, co nie miało prawa się przydarzyć, a w każdym razie nie mnie. – uśmiechnął się ciepło, z rozbawieniem, zaskoczony, jak łatwo przyszło mu wydobycie tych wspomnień z ciemnych odmętów pamięci. Obecnie rzadko wspominał dni, tygodnie, a niekiedy długie miesiące, kiedy kroczył po scenie, wypowiadał zapisane w scenariuszu kwestie przed migającym, czerwonym oczkiem kamery – tamta przeminiona, zwietrzała sława zdawała się być teraz ledwie wyblakłą reminiscencją, słabym echem dni, w wizji których postrzegał siebie samego jako obcą, nieznajomą postać, innego człowieka, który teraz poszarzał i spłowiał już zupełnie, na jego oczach krusząc się i pozostawiając po sobie ledwie stertę żużli, bezwładne truchło podupadłej kariery. – Teraz jedyną moją ambicją jest unikanie kłopotów. – dodał i zaraz skrzywił się w komicznym paroksyzmie, imitującym uśmiech, choć będącym w gruncie rzeczy gorzkim wyrazem zmieszania i oswojonej porażki. – Niestety nie wychodzi mi to najlepiej, niepowodzenia wietrzą za mną jak psy na zarośniętych wiechliną zboczach. – teraz pomyślał, że kobieta mogła widzieć go na zeszłorocznych okładkach gazet i wzdrygnął się w myślach na sam obraz podobnej ewentualności, licząc w duchu, że nawet jeżeli miał rację, Amandine oszczędzi mu dzisiaj poruszania tej kwestii. – Myślałem, żeby wyjechać. – dodał nareszcie po krótkiej chwili milczenia, choć sam nie był jeszcze całkiem pewien, czy naprawdę to rozważa.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:51
Uśmiechnęła się blado. Aktor. Rzeczywiście, Folke był nim, a ona, Amandine, miała tę przyjemność, że znała go, zanim chcieli poznać go inni. Czy czuła się przez to lepsza? Czy dawało jej to jakąś satysfakcję? Oczywiście, że nie. Baantjer był dla niej kolegą ze szkoły - tak wtedy, jak i teraz. Przed - gdy był po prostu Folke i po - gdy stał się już tym Folke z gazet. Losnedahl nie widziała różnicy. Nie patrzyła na niego inaczej tylko dlatego, że w pewnym momencie jego twarz zaczęła spoglądać na nią z okładek częściej, niż robiła to na rzeczywistych spotkaniach. Co to miało zmieniać? Nic. Jej zdaniem - zupełnie nic.
- Nie mów tak - rzuciła teraz, spoglądając na Folke z łagodnym uśmiechem. - Nie ma czegoś takiego jak nie miało prawa mi się przydarzyć. Myśląc w ten sposób można równie dobrze zamknąć się w domu i nic ze sobą nie robić. - Wzruszyła lekko ramionami. To nie tak, że to podejście było jej obce. Ile razy sama myślała podobnie? Nie uważała też, by zupełnie wyzbyła się podobnego przekonania w stosunku do siebie. Nadal wydawało jej się czasem, że jej życie nie jest tak naprawdę jej. Że przecież nie może być jej, bo ona nie zasługuje na to, żeby żyć wygodnie - a tak przecież żyła. Znała te myśli, znała je aż za dobrze. Innym jednak łatwiej było powtarzać dobre słowa. Łatwo było pocieszać kogoś słowami, którymi nie umiało się pocieszyć samego siebie.
- Zresztą, nawet gdyby to był sen - dodała, uśmiechając się nieco szerzej. Bagatelizowanie było wytrychem, który oboje całkiem nieźle opanowali. - To musisz przyznać, że był to całkiem fajny sen.
Wiercąc się chwilę na deskach molo, zakołysała stopami nad wodą. Nawet siedzenie tak blisko trochę ją niepokoiło. Obawy, że pomost zarwie się pod nią nagle, a ona sama zostanie zdana na łaskę żywiołu były bezzasadne i głupie, nie mogła jednak pozbyć się ich tak do końca. Obrazy wpadania do wody i szamotania się w niej bezradnie czaiły się gdzieś w najdalszym zakątku jej myśli, pozostawiając po sobie to ulotne, nieprzyjemne wrażenie obaw.
- Rzeczywiście, nie wychodzi - roześmiała się teraz. Mogli być poważni. Mogli rozmawiać poważnie. Ale po co? Poważne rozmowy rozdrapują rany i prędzej czy później prowadzą do czegoś, czego aktualnie żadne z nich by nie chciało. Amandine nie była więc poważna. - Może powinnam nauczyć cię paru rzeczy. Gdybyś w końcu raz a dobrze komuś oddał, następnym razem każdy zastanowiłby się dwa razy, zanim by cię zaczepił. - Wyszczerzyła lekko zęby.
To nie do końca tak działało, ale nie musieli o tym mówić.
- Wyjechać. - Na kolejne słowa Folke ruda przekrzywiła lekko głowę, przypominając teraz do złudzenia zaciekawione zwierzę. - A gdzie? - spytała lekko. Podróż czy wyprowadzka to nie były straszne rzeczy i choć wiązały się ze znaczną zmianą w życiu, Losnedahl nie uważała, że należało ich za wszelką cenę unikać. Jeśli w sercu pojawiała się myśl, że gdzieś indziej może być lepiej - warto było ją chociaż rozważyć. Bo może rzeczywiście tak było? Amandine nie wierzyła do końca w jakieś wyższe siły kierujące ludzkimi losami, ale nie potrafiła też zupełnie szczerze ich zanegować. Przeczucia, intuicja, jakiś szósty zmysł - to było coś, co wymykało się jej pojmowaniu, ale jednak, czasami, dochodziło do głosu.
Świat był dziwny. Trudny do pojęcia. To, że czegoś nie rozumiała, nie znaczyło od razu, że nie istnieje.
- Nie mów tak - rzuciła teraz, spoglądając na Folke z łagodnym uśmiechem. - Nie ma czegoś takiego jak nie miało prawa mi się przydarzyć. Myśląc w ten sposób można równie dobrze zamknąć się w domu i nic ze sobą nie robić. - Wzruszyła lekko ramionami. To nie tak, że to podejście było jej obce. Ile razy sama myślała podobnie? Nie uważała też, by zupełnie wyzbyła się podobnego przekonania w stosunku do siebie. Nadal wydawało jej się czasem, że jej życie nie jest tak naprawdę jej. Że przecież nie może być jej, bo ona nie zasługuje na to, żeby żyć wygodnie - a tak przecież żyła. Znała te myśli, znała je aż za dobrze. Innym jednak łatwiej było powtarzać dobre słowa. Łatwo było pocieszać kogoś słowami, którymi nie umiało się pocieszyć samego siebie.
- Zresztą, nawet gdyby to był sen - dodała, uśmiechając się nieco szerzej. Bagatelizowanie było wytrychem, który oboje całkiem nieźle opanowali. - To musisz przyznać, że był to całkiem fajny sen.
Wiercąc się chwilę na deskach molo, zakołysała stopami nad wodą. Nawet siedzenie tak blisko trochę ją niepokoiło. Obawy, że pomost zarwie się pod nią nagle, a ona sama zostanie zdana na łaskę żywiołu były bezzasadne i głupie, nie mogła jednak pozbyć się ich tak do końca. Obrazy wpadania do wody i szamotania się w niej bezradnie czaiły się gdzieś w najdalszym zakątku jej myśli, pozostawiając po sobie to ulotne, nieprzyjemne wrażenie obaw.
- Rzeczywiście, nie wychodzi - roześmiała się teraz. Mogli być poważni. Mogli rozmawiać poważnie. Ale po co? Poważne rozmowy rozdrapują rany i prędzej czy później prowadzą do czegoś, czego aktualnie żadne z nich by nie chciało. Amandine nie była więc poważna. - Może powinnam nauczyć cię paru rzeczy. Gdybyś w końcu raz a dobrze komuś oddał, następnym razem każdy zastanowiłby się dwa razy, zanim by cię zaczepił. - Wyszczerzyła lekko zęby.
To nie do końca tak działało, ale nie musieli o tym mówić.
- Wyjechać. - Na kolejne słowa Folke ruda przekrzywiła lekko głowę, przypominając teraz do złudzenia zaciekawione zwierzę. - A gdzie? - spytała lekko. Podróż czy wyprowadzka to nie były straszne rzeczy i choć wiązały się ze znaczną zmianą w życiu, Losnedahl nie uważała, że należało ich za wszelką cenę unikać. Jeśli w sercu pojawiała się myśl, że gdzieś indziej może być lepiej - warto było ją chociaż rozważyć. Bo może rzeczywiście tak było? Amandine nie wierzyła do końca w jakieś wyższe siły kierujące ludzkimi losami, ale nie potrafiła też zupełnie szczerze ich zanegować. Przeczucia, intuicja, jakiś szósty zmysł - to było coś, co wymykało się jej pojmowaniu, ale jednak, czasami, dochodziło do głosu.
Świat był dziwny. Trudny do pojęcia. To, że czegoś nie rozumiała, nie znaczyło od razu, że nie istnieje.
Folke Baantjer
Re: 24.09.2000 – Drewniane molo – F. Baantjer & Bezimienny: A. Losnedahl Pon 27 Lis - 21:52
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czasami zastanawiał się, w którym momencie został aktorem tak naprawdę – gdy pierwszy raz trzymał w dłoniach scenariusz i wkroczył w barwny krajobraz planu filmowego, czy może znacznie wcześniej, jeszcze zanim rozchybotany statek jego dzieciństwa przybił do midgardzkiego portu? Być może stał się nim wraz z kłamstwami, które opowiadał rodzicom, które później powtarzał nie tylko przed kamerami, lecz również przed samym sobą, żałośnie pragnąc stać się kimś więcej, wyjść ze swojego życia tak, jak młody motyl opuszcza ciasnotę wytworzonego przez siebie kokonu. Ponura rzeczywistość splatała się z fikcją kinematograficznej magii niczym warkocz, którego supłów nie potrafił rozplątać, ze zmęczenia przyzwalając na ułudę przeświadczenia, że mógłby kiedykolwiek stać się innym człowiekiem.
Na słowa Amandine uśmiechnął się wdzięcznie, choć bez przekonania – czy nie to właśnie czynił przez ostatnie kilkanaście miesięcy? Czy nie zamykał się w mieszkaniu i z głową opartą o miękką fakturę dywanu nie liczył kurzych łapek pęknięć, które pojawiły się na białej fakturze sufitu? Czy ponad wszystko nie próbował właśnie odciąć się od rzeczywistości – tej materialnej oraz tej istniejącej tylko w jego głowie? Czy nie marnował czasu na bezcelowym trwaniu w miejscu, powolnym gniciu, jak gdyby już trenował układanie ciała do grobu? Wszystkie te godziny spędzone na alkoholu, ukrywaniu się i odpędzaniu wspomnień zdawały mu się teraz zupełnie żałosne i jałowe – co on by zrobił z tymi wszystkimi godzinami? Byłby lepszym człowiekiem, to wiedział na pewno. Byłby mądrzejszy, weselszy, bardziej wyrozumiały.
– Tak, faktycznie. – odpowiedział w końcu, uśmiechając się szczerze i mimowolnie rozluźniając mięśnie na tyle, by odchylić się lekko ku tyłowi i oprzeć dłonie o wilgotne, drewniane deski rozchybotanego molo. – Mógłbym miewać więcej takich snów. – mimowolnie przesunął wzrok na lśniący w oddali horyzont, płaską linię wody, gdzie z opieszałą elegancją wyłaniał się blady zarys statku, którego białe żagle łopotały na wietrze, migocąc, niby odległa, pustynna fatamorgana. Ilekroć spoglądał ku błękitnym odmętom morskich przestworzy zdawało mu się, że przed oczami staje mu ten sam obraz, który widział, gdy pierwszy raz opuszczał Føroyar, nie wiedząc, dokąd zawiodą go fale, na którym lądzie przybije do brzegu. Chociaż twarz, na której wykwitły fioletowe kwiaty siniaków pobolewała go, gdy ściągał mięśnie, na słowa Amandine roześmiał się cicho, spoglądając na nią z przyjacielskim powątpiewaniem, gdy przedstawiła mu swoją propozycję.
– Obawiam się, że nie byłbym szczególnie pojętnym uczniem. – nigdy nie potrafił się bronić – ani przed ciosami, które wymierzano mu buzdyganem złowrogo zaciśniętych pięści, ani przed włóczniami emocjonalnej katorgi, wbitymi głęboko w miękką fakturę psychiki, wrażliwej i słabej. Miał gorszącą skłonność do wikłania się w relacje, które pozostawiały go połamanego i rozkruszonego, mimo to wciąż naiwnie poddawał się złudzeniom czyjejś dobrotliwości – mając wystarczające pokłady zdrowego rozsądku był zaskakująco ślepy na ludzkie błędy i przywary, wyolbrzymiając dobre strony, a o złych milcząc, jak gdyby sądził, że faktycznie zasługiwał na wszystko to, co mu się przytrafiało. Skóra nie była już jednak w stanie znieść żadnego rodzaju komfortu – ciało zszyte było z wszelkiego rodzaju blizn, szram i zadrapań, znoszone niby stara, wypłowiała kurtka, którą trzyma się na ramionach jedynie z wątłego poczucia sentymentu.
– Nie wiem, jak najdalej, byle móc patrzeć z oddali na dystans, który już pokonałem, na koniec kontynentu, skraj lądu, brzeg mórz, gdzieś, gdzie jest ciepło i gdzie ludzie szybciej zapominają. – westchnął, nabierając nieco wesołości. – Może na Bałkany albo nad Morze Czerwone. – odpowiedział, wpierw pozwalając by w jego ton wkradł się rozmarzony płomyk egzaltacji, zaraz unosząc jednak kąciki ust ku górze, uśmiechając się z żartobliwą pobłażliwością względem własnych wyobrażeń. – To idiotyczne. Nigdy nie byłem... nigdzie. – zaśmiał się szczerze, choć w jego głos wkradła gorzka nuta wspomnień, obrazów z determinacją przypominających o przeszłości. – Nie wiem nawet, co miałbym tam robić. – przez chwilę przyglądał się jeszcze statkowi, który sunął wolno po linii widnokręgu, po czym spojrzał bezpośrednio na lico Amandine. Nie był pewien, czy faktycznie byłby w stanie opuścić to miasto, zniknąć tak, jak zrobił to Björn, wyjechać i nie oglądać się za siebie, w jej obecności mógł poczuć się jednak, jakby wciąż był tylko dzieckiem, naiwnym chłopcem, który miał prawo pozwolić, by jego myśli sunęły ku scenariuszom odległym i nierealistycznym, który jednak, z zaciętą determinacją, dotąd zawsze się od tego stronił.
Folke i Amandine z tematu
Na słowa Amandine uśmiechnął się wdzięcznie, choć bez przekonania – czy nie to właśnie czynił przez ostatnie kilkanaście miesięcy? Czy nie zamykał się w mieszkaniu i z głową opartą o miękką fakturę dywanu nie liczył kurzych łapek pęknięć, które pojawiły się na białej fakturze sufitu? Czy ponad wszystko nie próbował właśnie odciąć się od rzeczywistości – tej materialnej oraz tej istniejącej tylko w jego głowie? Czy nie marnował czasu na bezcelowym trwaniu w miejscu, powolnym gniciu, jak gdyby już trenował układanie ciała do grobu? Wszystkie te godziny spędzone na alkoholu, ukrywaniu się i odpędzaniu wspomnień zdawały mu się teraz zupełnie żałosne i jałowe – co on by zrobił z tymi wszystkimi godzinami? Byłby lepszym człowiekiem, to wiedział na pewno. Byłby mądrzejszy, weselszy, bardziej wyrozumiały.
– Tak, faktycznie. – odpowiedział w końcu, uśmiechając się szczerze i mimowolnie rozluźniając mięśnie na tyle, by odchylić się lekko ku tyłowi i oprzeć dłonie o wilgotne, drewniane deski rozchybotanego molo. – Mógłbym miewać więcej takich snów. – mimowolnie przesunął wzrok na lśniący w oddali horyzont, płaską linię wody, gdzie z opieszałą elegancją wyłaniał się blady zarys statku, którego białe żagle łopotały na wietrze, migocąc, niby odległa, pustynna fatamorgana. Ilekroć spoglądał ku błękitnym odmętom morskich przestworzy zdawało mu się, że przed oczami staje mu ten sam obraz, który widział, gdy pierwszy raz opuszczał Føroyar, nie wiedząc, dokąd zawiodą go fale, na którym lądzie przybije do brzegu. Chociaż twarz, na której wykwitły fioletowe kwiaty siniaków pobolewała go, gdy ściągał mięśnie, na słowa Amandine roześmiał się cicho, spoglądając na nią z przyjacielskim powątpiewaniem, gdy przedstawiła mu swoją propozycję.
– Obawiam się, że nie byłbym szczególnie pojętnym uczniem. – nigdy nie potrafił się bronić – ani przed ciosami, które wymierzano mu buzdyganem złowrogo zaciśniętych pięści, ani przed włóczniami emocjonalnej katorgi, wbitymi głęboko w miękką fakturę psychiki, wrażliwej i słabej. Miał gorszącą skłonność do wikłania się w relacje, które pozostawiały go połamanego i rozkruszonego, mimo to wciąż naiwnie poddawał się złudzeniom czyjejś dobrotliwości – mając wystarczające pokłady zdrowego rozsądku był zaskakująco ślepy na ludzkie błędy i przywary, wyolbrzymiając dobre strony, a o złych milcząc, jak gdyby sądził, że faktycznie zasługiwał na wszystko to, co mu się przytrafiało. Skóra nie była już jednak w stanie znieść żadnego rodzaju komfortu – ciało zszyte było z wszelkiego rodzaju blizn, szram i zadrapań, znoszone niby stara, wypłowiała kurtka, którą trzyma się na ramionach jedynie z wątłego poczucia sentymentu.
– Nie wiem, jak najdalej, byle móc patrzeć z oddali na dystans, który już pokonałem, na koniec kontynentu, skraj lądu, brzeg mórz, gdzieś, gdzie jest ciepło i gdzie ludzie szybciej zapominają. – westchnął, nabierając nieco wesołości. – Może na Bałkany albo nad Morze Czerwone. – odpowiedział, wpierw pozwalając by w jego ton wkradł się rozmarzony płomyk egzaltacji, zaraz unosząc jednak kąciki ust ku górze, uśmiechając się z żartobliwą pobłażliwością względem własnych wyobrażeń. – To idiotyczne. Nigdy nie byłem... nigdzie. – zaśmiał się szczerze, choć w jego głos wkradła gorzka nuta wspomnień, obrazów z determinacją przypominających o przeszłości. – Nie wiem nawet, co miałbym tam robić. – przez chwilę przyglądał się jeszcze statkowi, który sunął wolno po linii widnokręgu, po czym spojrzał bezpośrednio na lico Amandine. Nie był pewien, czy faktycznie byłby w stanie opuścić to miasto, zniknąć tak, jak zrobił to Björn, wyjechać i nie oglądać się za siebie, w jej obecności mógł poczuć się jednak, jakby wciąż był tylko dzieckiem, naiwnym chłopcem, który miał prawo pozwolić, by jego myśli sunęły ku scenariuszom odległym i nierealistycznym, który jednak, z zaciętą determinacją, dotąd zawsze się od tego stronił.
Folke i Amandine z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended