Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    10.09.2000

    W gruncie rzeczy nie lubiła dzieci. Były głośne, brudne i zadawały zbyt wiele irytujących pytań. Runa zamknęła drzwi od sali z ogromnym skupieniem, uważając, by przy tym nie wydać najmniejszego dźwięku. Obie jej siostry były zbliżone wiekiem do niej samej, nigdy więc nie miała do czynienia z kimś, kto dalej używał wzorków zamiast podpisu na dłużej niż rodzinne spotkania podczas specjalnych okazji. Sama też wspominała dzieciństwo bez szczególnego wzruszenia, wiele dobrych i wesołych chwil, równoważąc zdrową dawką matczynych reprymend i ojcowskich lekcji etyki. Może właśnie ze względu na pamięć o sobie samej mającej kilkanaście lat, będącej milczącą i zamkniętą w sobie dziewczynką z wieczną kreską na ustach zamiast uśmiechu, nieszczególnie pragnęła poznać swojego sobowtóra. Kiedy zatem po raz pierwszy otrzymała dyżur w oddziale dziecięcym, przez głowę przemknęło jej kilkaset wymówek, które mogłyby skierować ją do ciekawszych obowiązków. Była w końcu jedną ze starszych stażystek, a wyniki wielomiesięcznej pracy naukowej mówiły same przez siebie.
    Odgarnęła z czoła kosmyk włosów, który wypadł ze spiętego na szybko kucyka, podczas zabawy wzorowanej na „Pan chyba oszalał!”. Młodzi pacjenci przejawiali wręcz niezdrową obsesję audycją Teatr wyobraźni i Runa przestała już liczyć ile razy musiała odgrywać rolę zgorzkniałej sąsiadki. Oczekiwanie przed operacją, zmiana opatrunków, czy rutynowe badania. Początkowo opornie, ale z czasem mimowolnie poświęcając coraz więcej czasu na wymyślanie kolejnych „wynalazków”, przyłapywała się na tym, że oto znała imiona każdego ze swoich podopiecznych, a nie jedynie nazwy schorzeń, które trawiły ich delikatne organizmy. Nie przywiązuj się do pacjentów. Powtarzała Runa, kiedy po raz kolejny pozwalała Lindzie zaplatać swoje włosy w prowizoryczny warkocz, byleby tylko odwrócić uwagę dziewczynki od rzucanych zaklęć na pobranie krwi.
    Różowe kapcie medyczne skrzypiały cichutko na szpitalnej podłodze, zupełnie jak gdyby nie nadążały nad stanowczymi krokami ich właścicielki. Kobieta skinieniem głowy witała się z przechodzącymi medykami, kątem oka obserwując mijane obrazki ozdabiające białe jak śnieg ściany. Kilka z rysunków rozpoznawała po pokracznych kształtach, jakie pomagała wykształcić swoim własnym ołówkiem. Większość dzieci nie miała siły na aktywności wymagające ruchu, a ich cały świat ograniczał się do jednej sali z kilkoma łóżkami. Zazwyczaj opiekunowie pozostawiali przybory, czy zabawki na stolikach i pozwalali bawić się w spokoju, ale Egil jeden z wyjątkowo czepialskich chłopców, cierpiących na topielcze płuca przejawiał zupełny brak znajomości anatomii wróbla. Runa mogła to zignorować, wręcz powinna i tak radził zdrowy rozsądek, oraz każda komórka ciała kobiety. Poza jedną. Ta natomiast zmusiła Nørgaard, by podeszła do wątłego chłopczyka i bez słowa nakreśliła odpowiednie granice pierzastej główki i brzuszka. Egil patrzył się na nią przez minutę wydajającą się wiecznością i Runa zaczynała już tworzyć w głowie wymówki dla swoich przełożonych, kiedy zapytają się jej dlaczego przyprawia o łzy bezbronnych pacjentów. Aż w końcu Egil nie zapłakał. Zamiast tego na jego bladej twarzyczce rozciągnął się nieśmiały, szczerbaty, ale zupełnie szczery uśmiech.
    To było dwa tygodnie temu, a dzisiaj Egila czekała jedna z cięższych operacji. Napady duszności stały się na tyle częste, że pojawiły się przypuszczenia, iż jedno z płuc powoli traci swoją wydolność. Chociaż jej dyżur dziecięcy już minął i Runa spokojnie mogła wrócić na inny oddział, prawie całą przerwę obiadową spędziła trzymając lodowatą rączkę Egila w swojej własnej i wyrzucając mu, że zjadł za mało budyniu waniliowego. W końcu chłopczyk zasnął, a odpowiedni personel zaczął przygotowania do zabiegu.
    Wracając korytarzem uważnie lustrowała otoczenie również w innym celu. Dwa dni temu, by odwrócić swoją uwagę od rodzinnych problemów, jak miała w zwyczaju zajęła się rysunkiem. Na kartach zdezelowanego notesu znajdowało się zaledwie kilka wolnych stron, które poświęciła na portrety Lindy, Egila, kilku innych dzieci, a także paru obcych twarzy, jakie mijały ją na oddziale ratunkowym. Zapewne niektórzy mogli być jego stałymi bywalcami, reszta szukała tylko odpowiedniej sali, albo przechodziła przez piętro przypadkowo. Umysły Runy przyzwyczajony był do pracy i nawet podczas odpoczynku lubiła zająć się czymś produktywnym. Być może nieświadomie bała się tego co skrywały jej uczucia gdyby na chwilę zatrzymała ten szalony taniec i skupiła się na sobie. Jak przystało na odpowiedzialnego dorosłego, nie robiła tego zatem uwagę kierując na nieznajome nosy, usta i oczy. Lubiła wychwytywać małe szczegóły, nieistotne do rozpoznania danego człowieka, ale czyniące konkretne rysy, jego własnymi. Mogło to być coś zupełnie nieważnego, jak płytka blizna nad lewą brwią, przerośnięte uszy, czy suche wargi. Drobnostki, które u niektórych wywoływały niesmak, mało kto w końcu lubi być uświadamiany o swoich niedoskonałościach. W oczach Runy jednak tworzyły one jednostajny krajobraz, który składał się ostatecznie na nieokiełznane piękno indywidualizmu, a nawet brzydoty każdego z nich.
    Tamtego dnia, niespodziewanie wywołana do pomocy przy krytycznym przypadku zerwała się z ławki i pozostawiła na niej szkicownik, a kiedy po kilku godzinach wróciła po swoją własność już jej tam nie było. Nie była pewna czy śmiać się, czy płakać, że oto zupełnie przypadkowy człowiek miał teraz pełny wgląd do całych lat demonów jej przeszłości, radosnych wspomnień i smutnych pożegnań. Wiedziała jednak z całą pewnością, że musi swój notes odzyskać za wszelką cenę.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Wnętrze szpitala wzbudzało w nim obrzydzenie – drażniący zapach lizolu, sterylnie białe ściany, pielęgniarki spoglądające na niego z matczynym wyrazem pełnym nieokiełznanej troski oraz nieznośną litością, która, spływając po karku ciepłym poczuciem zażenowania, doprowadzała go do mdłości. Nienawidził swojej ułomności i sposobu, w jaki ludzie patrzyli na niego niekiedy, jak z wiedzioną obrzydzeniem ciekawością przyglądali się jak utyka, jak nachylali się nad nim, gdy skulony w pozycji embrionalnej próbował opanować kolejny napad bólu, skrzący gwałtownym szarpnięciem u nasady kręgosłupa. Wbrew wszystkiemu, co nakazywałby zdrowy rozsądek, Folke unikał wizyt w szpitalu tak długo, aż dolegliwości stawały się nie do zniesienia, aż jedyne czego pragnął, to krzyczeć i wydrapywać sobie żyły, wyszarpywać je jak kable z ogumowanego przewodu. Choroba była dla niego niby najgłębsza i najdłuższa drzazga, nieskończony sztylet w plecach, nigdy nie dawała wytchnienia, drażniąc i przypominając o sobie nieustannie, pojawiała się na krótką chwilę i zaraz znikała, jak gdyby jakiś niepoznany zmysł złośliwości nakazywał jej dręczyć go tak, aby nigdy nie zaznał spokoju – Folke poddawał jej się z frustracją, wiedział, że nieopatrznie pozwolił, by zapanowała nad jego życiem, przyłapywał się bowiem na myśleniu o niej nawet wówczas, gdy nie dawała objawów, przyłapywał się, że obawiał się jej jeszcze bardziej właśnie wtedy, gdy jej nie było, oznaczało to bowiem, że mogłaby pojawić się w każdej chwili, w najgorszym i najmniej odpowiednim ku temu momencie.
    Kilka dni temu, kiedy siedział na jednej z ustawionych wzdłuż korytarza, białych ław, z głową odchyloną do tyłu tak, że czuł, jak przez potylicę przesiąka go chłód kamiennej ściany budynku, a jego wzrok zbłądził, niby przypadkiem natrafiając na otwarty zeszyt, porzucony na samym brzegu parapetu. Przez krótką chwilę przyglądał mu się tylko, nareszcie, wiedziony zaciekawieniem, sięgnął jednak dłonią, zaciskając palce na ciemnej, skórzanej okładce i dopiero gdy jego wzrok natrafił na jeden z zawartych w środku szkiców, Folke poczuł, jak jego serce przeszywa włócznia nagłego niepokoju. Wpierw zamknął notatnik raptownie, rozglądając się dookoła, zaraz jednak otworzył go ponownie, z pewnym żałosnym rodzajem niesmaku przyglądając się własnemu portretowi naszkicowanemu ołówkiem na bladej kartce. Rysunek był ładny, zarysowany łagodną, płynną kreską, z artystyczną precyzją w subtelny sposób potrafiącą zaznaczyć charakterystyczne rysy jego twarzy, gdzie, ku jego niepocieszeniu, widać było również niewielki pieprzyk na lekko wysuniętej brodzie – speszony, ostrożnie uniósł rękę, zakrywając znamię dłonią. Uparcie wpatrywał się w ten nieszczęsny obrazek, siłą woli próbując dostrzec w nim fizjonomię kogoś innego i docenić go obiektywnie jako wytwór czyjejś kreatywności, a nie poprzez własne, wypaczone okulary, które nakazywały mu postrzegać własną osobę z tak pejoratywnym zniekształceniem, że niekiedy zakrawało to u urojenia. Gdy mu się nie udało, poczuł się głupio i niewdzięcznie, zamknął więc notes i bez zastanowienia schował go do torby.
    W mieszkaniu, nieustannie wiedziony wątłym poczuciem winy, przekartkował zeszyt jeszcze kilka razy, przyglądając się obcym twarzom o rozmaitych wyrazach – część z nich, jak choćby lekarze czy pielęgniarki, była mu znajoma, większość pozostawała jednak okryta cienkim woalem tajemnicy, lecz również pewnej obcej intymności, która nie tyle wprawiała go w zakłopotanie, co potęgowała nieznośne przeczucie, że kimkolwiek był właściciel kajetu, powinien odzyskać go z powrotem. Mimo to, zanim wrócił do szpitala, notes przeleżał kilka dni w jednej z zamykanych szafek koło łóżka, zupełnie jakby Folke próbował przyzwyczaić się do jego obecności, uzmysłowić sobie, że ludzie zawsze będą postrzegać go w podobny sposób, zawsze wyłapią najdrobniejsze skazy charakteru, blizny, znamiona, zadrapania i siniaki – niezależnie od tego jak długo i z jakim uporem próbowałby je ukrywać, czyjeś spojrzenie wedrze się w końcu nawet pod tę cienką osłonę jego prywatności.
    Rankiem szesnastego grudnia stał więc z powrotem u progu szpitala im. Alberta Lindgrena i chociaż skradziony zeszyt leżał posłusznie na dnie jego materiałowej torby, kartka, na której zarysowano jego podobiznę, wyrwana została spośród ciasnego splotu pozostałych, w postaci bezużytecznego kawałka papieru, zgniecionego w dłoni z taką determinacją, że w niektórych miejscach było na niej widać podłużne odciski paznokci, wyrzucona ku odmętom żeliwnego kosza. Odetchnął cicho, nim pchnął drzwi placówki, z przyjemnego chłodu otaczających szpital ogrodów wchodząc do ciepłego wnętrza o jasnych, sterylnie białych ścianach, gdzie już u samego progu powitał go widok dziecka, przewożonego wzdłuż korytarza na ruchomej kozetce, na który to odczuł, że przeszywa go jakiś znajomy, niespodziewany wyraz smutku, wspomnienie rozognione głęboko w odmętach lewej komory serca. Z zatrważającą dokładnością pamiętał swoje dzieciństwo, chociaż tak długo starał się zapomnieć – pamiętał zmęczenie, które atakowało go niespodziewanie w samym środku dnia, pamiętał pierwsze zaklęcia, których wypaczone działanie przynosiło w skutkach odwrotność tego, co zamierzone, wreszcie pamiętał również dni, kiedy nogi zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa, a ojciec musiał wnosić go na rękach po stromych schodach domostwa.
    Westchnął po raz kolejny, po czym wyjął z torby notes, trzymając go w dłoni z pewnym wahaniem, jak gdyby obawiał się, że któryś z pacjentów niebawem doskoczy w jego stronę i wyrwie mu go z ręki – gdy nic takiego się jednak nie stało, wyprostował się, spokojnym, wyważonym krokiem ruszając w głąb korytarza, gdzie, na długiej, drewnianej ławie, zamierzał odłożyć na miejsce swoje znalezisko, by móc następnie jak najszybciej ewakuować się z powrotem na zewnątrz.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Oddychała miarowo, nie ważąc się nawet mrugnąć w obawie, a zarazem pokusie, że ławka zniknie z jej oczu i wszystko to okaże się jednym wielkim snem.  Irytowało ją jak dużą wagę przywiązywała do całego zajścia i jak wiele myśli poświęciła ewentualnym wydarzeniom, jakie mogły się rozegrać w zaciszu korytarza. Kobieta pozwoliła by przemieszczający się dookoła ludzie otaczali ją ze wszystkich stron, na kształt samotnej skały pośrodku wybrzeża. Miewała momenty chwilowego zawieszenia, oderwania od rzeczywistości, które zwykle pozostawiała sama dla siebie, ale teraz nie potrafiła zachować się inaczej niż przystanąć na chwilę w zadumie. Kruchy spokój zanim powróci do reszty obowiązków, bezpiecznych ścian prosektorium i jej milczących towarzyszy w pracy. Tak właśnie powinno być, dzięki takiej konstelacji czuła się bezpiecznie, a każda kolejna czynność miała smak i zapach znajomości. Runa nie potrafiła określić czy ta budująca się w ciele złość jest czymś prawdziwym, czy jedynie cieniem frustracji i bezradności.
    Wszystko to jednak rozgrywało się w jej wnętrzu, podczas gdy smukła sylwetka i sztywnie wyprostowane plecy pozostawały wciąż w tym samym miejscu, tuż przed ławką z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie lekarskiego fartucha. Może jeśli wsłucha się wystarczająco mocno w gwar mijających ją rozmów, chichot pielęgniarek w pomieszczeniu obok, czy szmer oddechu pacjentów w salach, to dziwne uczucie ją opuści. Jednocześnie tak blisko i tak daleko.
    Potrząsnęła głową stanowczo, po czym obróciła się na pięcie, praktycznie wpadając w idącego z naprzeciwka nieznajomego. Zatrzymana w pół kroku, automatycznie wręcz cofnęła się, próbując złapać pion i jednocześnie uniknąć spektakularnego upadku. Coś musi być w zimowym powietrzu. Runa przysięgła sobie, że nie da się kolejny rok unieruchomić w mieszkaniu, toteż po niezręcznym ułamku sekundy, odzyskała równowagę i odchylając głowę do góry spojrzała na mężczyznę.
    - Przepraszam, nie zauważyłam pana. – Powiedziała, wodząc wzrokiem po obcej twarzy. Galdr mógł mieć około trzydziestki, schludnie ubrany z nieco dłuższymi, brązowymi włosami, które dopiero w naturalnym świetle padającym z umieszczonego nad ławką okna okazały się blond. Gruby płaszcz z postawionym kołnierzem skutecznie utrudniał wychwycenie bardziej szczegółowych rys, ale tak czy siak, wydawał się on dziwnie znajomy. Dziwnie, ponieważ w dwojaki sposób. Najpierw kobieta szybko przeprowadziła w głowie skrzętną analizę znanych sobie pacjentów i chociaż zamiast imion przed oczami częściej pojawiały się kartoteki zdrowotne, to żadna z nich nie wydawała się pasować. Nie mogło chodzić też o kogoś ze wspomnień wczesnych lat praktyki, kiedy kobieta zdążyła prześlizgnąć się przez Oddział Chorób Zakaźnych. Czyżby zatem przyjaciel Mimosy, albo Anneke? Nie, coś w tym przebłysku rozjaśnienia wydawało się zbyt oczywiste, by chodziło o zwykłą znajomość. Wreszcie i z niewiadomych powodów w ostatnim momencie, przyszło jej do głowy, iż być może mężczyzna jest jakąś inną rozpoznawalną osobistością. Znacznie inne przeczucie towarzyszyło temu rozpoznaniu w zakątku świadomości Runy zupełnie niezwiązanego z typowymi okolicznościami. Coś bowiem, mówiło brunetce, że miała już do czynienia z tą twarzą w sposób zarazem bliski jak i odległy, a jej detale powinny być znane pamięci Nørgaard, mimo chwilowego zaćmienia umysłu.
    Mimowolnie otworzyła usta, by powiedzieć swoje myśli na głos, ale coś skłoniło ją by ostatni raz otaksowała tamtego wzrokiem, zatrzymując oczy na charakterystycznym kształcie, trzymanego w jego rękach przedmiotu. Przedmiotu, którego nie da się pomylić z żadnym innym, nie tylko dlatego, że pół roku temu wylała na okładkę miętową herbatę i teraz przy kilku mocniejszych węchach da się wyczuć mglisty zapach ziół spomiędzy wymęczonych kartek. Runa zmrużyła oczy niczym kot mierzący się ze swoim przeciwnikiem, a może ofiarą i założyła ręce przed siebie, w milczeniu oczekując reakcji… Kogo właśnie? Złodzieja, przechodnia, uosobienia ironicznego poczucia humoru losu? Tajemnica czekała na rozwiązanie, ale ponieważ stało ono tuż przed nią, Runa nie zamierzała się śpieszyć.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Wzrokiem prędko odnalazł ten sam parapet, z którego uprzednio ściągnął notatnik, o którego przyjemny chłód lastryko opierał ostrożnie potylicę, byle rozgrzane gorączką ciało choćby chwilowo skontrastowało z zimnem twardej, stałej powierzchni. Pamiętał ten szpital wyraźnie, pamiętał jego długie, białe korytarze, pielęgniarki, które pochylały się nad nim z zaniepokojeniem, kiedy trafił tu po raz pierwszy tyle lat temu, pamiętał lekarza, któremu, w nagłym przypływie dziecięcej frustracji, wykrzyczał głośno serię ubliżeń i inwektyw, szamocząc się przy tym okropnie i mało nie uderzając go nogą w twarz, zanim zdążono siłą przycisnąć go do kozetki, zanim świadomość mu się urwała, a wspomnienia zaszły kotarą ciemnej niepamięci. Odczuwał przemożne zażenowanie na myśl o tamtym dniu i choć wiedział, że to irracjonalne i mało prawdopodobne, dzisiaj wciąż, ilekroć szedł wzdłuż szerokich sieni placówki, obawiał się, że spotka tamtego uzdrowiciela lat dziecięcych, który w ramach osobistej wendety uderzy go w twarz tak mocno, że Folke runie na jasną, wypolerowaną podłogę szpitalną – niekiedy śmiał się gorzko w myślach z własnej przezorności, mimo to jakaś mała, skryta głęboko cząstka jego jestestwa marzyła, aby tak właśnie się stało, aby ktoś nareszcie ukarał go za wszystkie błędy i nieporozumienia, jakie zdołał zesłać na siebie przez lata.
    Szedł więc przed siebie, krokiem szybszym, niż powinien i niż podpowiadał zdrowy rozsądek, dopiero gdy z niechęcią zauważył, że jego lewa noga przestaje nadążać za prawą, że powłóczy nią nieznacznie tak jak zawsze, kiedy był nazbyt zmęczony lub zdenerwowany, zwolnił nieco, ledwie zdążył się jednak zatrzymać, kiedy poczuł, że ktoś wpada na niego z impetem. Wpierw zachwiał się niebezpiecznie, zaraz zdołał chwycić się jednak ręką za oparcie jednej z ław i zachować równowagę. Pierwsza myśl – naiwna, wyszarpnięta z odmętów dziecięcej filozofii – pojawiła się w jego głowie wraz z portretem starego lekarza, jego łagodną, pocieszną twarzą niespodziewanie wykrzywioną w paroksyzmie słusznego gniewu, zaraz Folke podniósł jednak wzrok, zamrugał szybko i wizja ta, jakkolwiek krótka i nierealistyczna, rozpłynęła się przed jego oczami, ukazując obce lico kobiety, która przyglądała mu się z zainteresowaniem. Speszony jej natarczywym wzrokiem, mężczyzna wyprostował się, w duchu przypominając sobie, że choć jego kariera już dawno sczezła i sflaczała, jak kolorowe cielsko przedziurawionego materaca, ludzie wciąż będą rozpoznawać go na ulicy, wyobraźnią przypasowując jego twarz do ról odegranych na ekranie kina bądź plakatów tak długo rozwieszonych wśród midgardzkich kamienic, niekiedy również do kilku niepochlebnych artykułów w gazetach, na które to krzywił się nieznacznie. O swoim życiu na wielkiej scenie potrafił mówić wiele, potrafił przypomnieć sobie dawniej odegrane role, współpracowników wśród aktorów i reżyserów, dwumiesięczny wyjazd do Moskwy, gdzie nakręcili ostatnią scenę Życia i śmierci, premierę oraz następujący po niej bankiet, o tym, co działo się odkąd porzucił łatkę aktora filmowego i stał się pożywką dla spragnionych sensacji dziennikarzy nie potrafił jednak powiedzieć niczego, toteż zazwyczaj uparcie milczał, uprzejmym uśmiechem próbując sprowadzić rozmowę na inny tor.
    To ja przepraszam, nie patrzę dokąd idę. – odparł w końcu, gdy zdał sobie sprawę, że cisza z jego strony przeciąga się o kilka sekund zbyt długo. Kącik jego ust drgnął lekko, jak gdyby w przepraszającym uśmiechu, spojrzenie Runy pozostawało jednak chłodne i wrogie, na co Folke wzdrygnął się nieznacznie, z góry zakładając, że młoda lekarka rozpoznała go przez któryś z występków swojego czasu dyskutowanych w mediach – do dzisiaj dobrze pamiętał zażenowanie, które spłynęło na niego ogromną falą mdłości, gdy po raz pierwszy zobaczył nagłówek zawierający jego nazwisko, a w ślad za nim nadrukowane czarno słowo skandal przyozdobione pogrubionym wykrzyknikiem. Zacisnął palce mocniej na trzymanym w dłoni notesie niepewien co powiedzieć lub co zrobić, nieznajoma wpatrywała się w niego bowiem uważnie, lecz nie odezwała się słowem, sprawiając wrażenie, jakoby czekała na wyjaśnienie, którego Folke nie potrafił jej obecnie zaoferować. – Przepraszam. – odparł po raz kolejny, widocznie zmieszany; zdaje się, że ostatnimi czasy nie potrafił robić niczego innego. – Spieszę się. – wyjaśnił zaraz, próbując wyminąć kobietę, uprzejmie wprawdzie, lecz bez zawahania.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Miał magnetyzujący głos. Przykuwał uwagę, wyjawiał emocje i grał na każdym słowie. Jeśli jednak odmęty pamięci brunetki rozpoznawały go jako osobę publiczną, to zdrowy rozsądek i pobieżna obserwacja kazała porzucić takie niedorzeczne wnioski. Mężczyzna wydawał się spięty, niezręczny i zbyt łagodny na wyobcowane ściany szpitala, a co dopiero ściankę filmową. Nie przypominał gwiazd z okładek plotkarskich magazynów, ale całą resztę tych tragicznie normalnych osób z własnymi problemami niegodnymi upamiętnienia w druku brukowców. Runa czytywała je rzadko, zbytnio obawiając się nawet przypadkowego posłyszenia o „tych z wyższych sfer”, tym którym rzekomo wolno więcej. Tylko czasami, gdy Anneke wyjątkowo się nudziło, a akurat były razem, blondynka lubiła na głos czytać siostrom najbardziej niedorzeczne z posłyszanych „nowinek”, by nieco przerażającą wizję bycia na czyimś celowniku i w centrum uwagi rozbroić poczuciem humoru i absurdem.
    Przepraszał, ale sama nie była pewna za co. Ścisnął w dłoniach notes, jej notes, a Runa poczuła jakby ktoś chwytał w ciaśniejsze objęcie jej własne serce. Myśli panicznie goniły po umyśle, w ostatniej nadziei dla wymyślenia składnej wymówki dlaczego ktoś taki jak ona powinien się interesować czymś tak trywialnym. Należy do znajomej, zostawił go mój pacjent, znam właściciela. Pomysł za pomysłem, odrzucała je z podirytowaniem, podczas gdy na usta cisnęło się tylko jedno zdanie. To moje! Krzyczała każda jej cząstka, dziwnym uczuciem, obnażona z prywatności i najskrytszych wyobrażeń. Z zażenowaniem wspomniała portrety Loke znajdujące się na pożółkłych kartach, zarówno te nieśmiałe, pozornie obojętne z początku znajomości, aż po zrobione podczas snu ukochanego jak i te mroczne, znad jego szpitalnego łóżka. Promienie ołówkowego słońca tańczące w tęczówkach żywo gestykulującej Mimosy,  nawet jedna scena z gabinetu ojca, pochylonego nad dokumentami z okularami w dłoni. Wszystko to było tak intymne i prywatne, zupełnie nieprzeznaczone dla oczu obcego, a te zielone i zdezorientowane, wpatrywały się w nią niczym spłoszona łania zatrzymana w połowie biegu przez leśny zagajnik.
    Najwyraźniej zamyślenie trwało o sekundę zbyt długo, nieznajomy bowiem zaczął ją wymijać, ale Runa zagrodziła mężczyźnie drogę, podbródek lekko wysuwając przed siebie, w stronę czarnej oprawki.
    - Nie należy do pana, prawda? – Zadała pytanie, brzmiące bardziej niż stwierdzenie, tak bowiem oczywiste było, że jest to jej własność. Nie mogła się przecież mylić, wolała nawet nie zastanawiać się nad ewentualnością błędu. Jakimś dziwnym przekrętem, w którym dwie osoby, zupełnie obce spotykają się w równie obcym miejscu, posiadając dokładnie taki sam sekret. Szpital zawsze pozostawał tajemniczy, to właśnie w nim lubiła, ostrożność i celowość każdego pomieszczenia. Nie było tu miejsca na emocje, ani pozytywne wspomnienia, które chociaż zdarzały się rzadko, to równie metodycznie uciekały wobec natłoku cierpienia pacjentów i goryczy ich bliskich. – Jest pan pacjentem? – Dodała pomocniczo, wprawionym oczom nie uszło kilka szczegółów postawy mężczyzny, żywo świadczących o zdrowotnych problemach. Mniej lub bardziej poważnych, mógł nawet być nich nieświadomy, w niewinny, albo całkiem celowy sposób. Przedstawicieli drugiego przypadku miewali tutaj na pęczki. Życiowych rycerzy, przekonanych że jeśli zignorują dokuczliwą dolegliwość, z czasem ta magicznie zniknie bez specjalistycznej pomocy, czy oceny medyka. Do znudzenia powtarzali, iż czują się zdrowi niczym ryba, chociaż ledwo trzymali się na własnych nogach, bladzi niczym Hel. Niektórzy uważali to nawet za godne podziwu. Samozaparcie, mówili. Runa wolała to nazwać naiwnością. Zbyt dużo śmierci przewidziała, by ufać przeznaczeniu w tak bierny sposób.
    Utykał, ciężar lewej nogi lekko, praktycznie niezauważalnie przekazując na drugą. Musiał iść szybko, ale gdzie się tak spieszyć?
    Cóż, przynajmniej teraz nie ucieknie przed pytaniami. A nawet jeśli spróbuje, Runa była prawie pewna, że nie musiałaby biec szybko by go dogonić.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Znalazł się na przegranej pozycji, podejrzanie zakłopotany i wciąż naiwnie nieświadomy problemu, w który sam się uwikłał, jak dzikie zwierzę pochwycone w pułapkę, szamoczące się gwałtownie nie tyle z bólu, co ze strachu przed nieznanym. Kiedy kobieta zagrodziła mu drogę, zatrzymał się natychmiast, skonsternowany, czując jak pierwsze iskry wątłej obawy rozpalają w jego sercu płomień niepokojącego uczucia – gdyby potrafił odczytać myśli nieznajomej, zapewne uśmiechnąłby się smutno, przepraszająco, acz ze zrozumieniem, kiwając głową na znak, że jej podejrzenia i wątpliwości nie były mu obce, wszak już odkąd pierwszy raz stanął na scenie, ludzie dziwili się, jak ktoś tak skromny i wstydliwy, tak wyobcowany i skryty nawet w obliczu swoich bliskich potrafił ulec równie niespotykanej metamorfozie. Niektórzy sądzili, że bycie przyłapanym w świetle reflektorów dodaje mu odwagi, a on pozwalał im w to wierzyć, mimo iż wiedział, że jego zaskakujący animusz płynie przede wszystkim z odcięcia się od własnej rzeczywistości, od nieustannie dręczących go problemów, od koszmarów, które pojawiały się w nocy i wspomnień, które pojawiały się w dzień. Osiągnął ogromną wprawę w oszukiwaniu własnego umysłu i choć gdzieś w meandrycznych zagłębiach serca posiadał świadomość, że jest to fałszerstwo pozbawione zdrowego rozsądku, folgował swojej karierze aktorskiej bez szczególnego wahania.
    Czy to przesłuchanie? – odparł spokojnie, unosząc notatnik i przyglądając się jego ciemnej, skórzanej okładce tak, jak gdyby widział go po raz pierwszy, choć przecież kilka razy obracał go już w dłoniach, kilka razy przeglądał już jego zawartość – rozmaite szkice zarysowane lekką kreską wśród żółtawych kartek, szczegółowe rysunki medyków, pielęgniarek, pacjentów, lecz także ludzi zupełnie mu obcych, którym mimowolnie przypisywał w myślach rozmaite cechy osobowości, profesje, imiona, charakter, wykształcenie. Czuł się wścibsko, zaglądając w ten sposób do czyjegoś życia, a jednak nie mógł się powstrzymać – pod pretekstem, jak sądził, wystarczająco rozsądnym, przejrzał kartka po kartce, czując jak ich ziołowy zapach mięty wydostaje się na zewnątrz, zawisając w przestrzeni pomiędzy zeszytem, a jego twarzą, upewniając się, że jego wizerunek uwieczniony został tylko w jednym miejscu, na jednej z kartek w środku notesu, którą wyrwał ostrożnie, starając się nie rozpruć materiałowego splotu, trzymającego je pomiędzy dwoma klapami okładki, mimo to zeszyt wybrzuszył się lekko w tym miejscu, pozostawiając ślad po wykonanej zbrodni. – Znalazłem go na szpitalnym parapecie kilka dni temu, wokół nikogo nie było, sam nie wiem dlaczego go wziąłem, chyba z ciekawości. – wyjaśnił, spoglądając na kobietę, po czym przenosząc spojrzenie z powrotem na notatnik. – W środku jest dużo rysunków, część z nich to pacjenci albo pracownicy szpitala... – otworzył ostrożnie zeszyt na losowej stronie, żeby zaprezentować młodej medyczce znajdujące się wewnątrz szkice, nieszczęśliwie odchylił jednak okładkę w miejscu, gdzie przy splocie kartek widać było ślad po wyrwaniu jednej z nich – ślad, który sam zrobił i na myśl, o którym wzdrygnął się nieznacznie, jakoby miało to być przypomnienie o tym, jaki był niewdzięczny i jak egoistyczny, jak zawsze, mimowolnie, myślał tylko o sobie oraz tym, co dotyczyło go bezpośrednio, jak potrafił zwrócić uwagę jedynie na szpetotę własnego wizerunku, nie doceniając zupełnie kunsztu wprawnej obserwacji oraz niepodważalnego talentu rysownika.
    Na kolejne pytanie kobiety, drgnął lekko, czując, jakoby jej przenikliwe spojrzenie analizowało go uważnie, dostrzegając wszystkie jego wady i mankamenty, które tak skrupulatnie starał się ukrywać, które jednak zawsze, mimo jego woli, w końcu wydostawały się na powierzchnię, dla wszystkich do oceny.
    Nie. – odpowiedział raptownie, choć nie wiedział wprawdzie, dlaczego skłamał, nieznajoma zdawała się bowiem mieć już wyrobioną opinię, lub przynajmniej pewne głęboko ufundamentowane podejrzenia na temat jego stanu zdrowia.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Siłami rozsądku powstrzymywała się, by nie podejść i nie zabrać notesu z rąk nieznajomego. Przyglądał się okładce z dziwną mieszaniną zaciekawienia, a może nawet wstydu. Musiał oglądać wszystko. Myślami rozpamiętywała ile marnych prób swojego artyzmu zamknęła w tym niewielkim przedmiocie. Daleko jej było do prawdziwego artysty, nigdy też nie szukała porady u takowych, przekonana, że swoje dzieła tworzy bardziej na kształt anatomopatologicznych analiz, niż faktycznych obrazów.
    Jeśli nie jest pan winny, to nie. – Kartki przewracały się pod naciskiem palców obcego w zwolnionym tempie, aż wreszcie zatrzymały się na niecnie obdartych szwach zeszytu, świecącego pustką w miejscu dobrze znanej strony. Nie miała szczególnego systemu, ani przemyślanego sposobu ich oznaczania. Każda kartka była jednym dniem, zamkniętym rozdziałem opowiadającym mniej lub bardziej rozwiniętą historię z życia Runy, będącą zaledwie urywkiem całości. Wyjętym z rzeczywistości skrawkiem, który wydawał się w danym momencie wyjątkowo wart uwagi. Stało się jasne, dlaczego twarz mężczyzny nabierała zupełnie innego sensu pod jej okiem, skąd wzięła się dziwna znajomość rysów twarzy i linii wyznaczających kształt nosa i brwi.
    Narysowałam cię. – Wyrwało się z nienacka, szybkie i nieplanowane. Wspomnienie spłynęło na nią lawiną znajomości. Na pewno zatem bywał w szpitalu częściej, pamięta go zatrzymanego w momencie kruchego odpoczynku. Wydawał się… Czujny. Na wzrok innych, na mijających korytarze ludzi zagubionych we własnych zmaganiach.
    Runa nie znała się na pięknie. Sama świadoma była własnych mankamentów i tego jak daleko było jej do pożądanych wzorców. Za bardzo odstające uszy, małe przebarwienie skóry na lewym policzku, zabliźniony przegub ręki i kilka nieuważnie chlapniętych po czubku nosa piegów. Całe swoje życie spędziła dookoła pięknych ludzi w drogich ubraniach, o wysublimowanym stylu i gracji ruchów, widziała zatem wystarczająco wiele by dostrzegać w samej sobie te mankamenty, ale jednocześnie je zaakceptować. Nie marzyła o wielkich romansach, o przygodach żywcem wziętych z kart tanich powieści, które lubiła po kryjomu pożyczać na nocnych zmianach od znajomej pielęgniarki Grety. Znacznie bardziej od epickich scen wolała swoje drobne spostrzeżenia, te ludzkie przytyki, które tak uważnie utrwalała pod postacią rysunków. Mankamenty dla niektórych wstydliwe, nierzadko smutne jak uwieczniony w łóżku blady Egil śniący z zaciśniętymi mocno powiekami. Były jednak prawdziwsze niż drogocenny zestaw biżuterii na szyi czyjejś żony, czy zegarek wujka polerowany do kłującego w oczy połysku.
    Narysowałam cię. – Powtórzyła już wolniej, bez żadnego powodu, jakby tamten miał potwierdzić jej przypuszczenia samą siłą woli. Czy rysunek był aż tak zły? Bardziej niż swoim brakiem talentu, o dziwo przejmowała się jego reakcją. Uczucia obcych ludzi nigdy nie należały do priorytetów Runy, ale daleko było jej do osoby intencjonalnie sprawiającej ból. Musiało mu się bardzo nie spodobać. I chociaż słowa te brzmiały w głowie brunetki jak żale podlotka, a nie problemy dorosłej kobiety, nie mogła się powstrzymać od gorzkiego smaku rozczarowania, w którym się utwierdziła. Dlaczego niby miałyby się podobać komukolwiek? Miała już określoną rolę, wpasowaną w jej charakter niczym druga skóra. Ta chłodna, ta zdystansowana, ta opanowana i bez serca. Gdzie tutaj miejsce na artystkę?
    Przepraszam. Nie spodobał ci się prawda? – Wymamrotała cicho. Czuła jak rumieniec wstydu wpełzał szybko na policzki, ale nie przestawała z determinacją wpatrywać się w oczy blondyna. Teraz ona przepraszała i właściwie znów nie miała pojęcia za co. Złodziej szkicowników i ich feralna autorka, tego jeszcze nie było w żadnym z tomów powieści Grety.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Jego kark zesztywniał momentalnie na dźwięk słów pochopnie wypowiedzianych przez nieznajomą – skryta wrogość, którą dotąd uważał za podejrzliwość lub cyniczny przejaw zmęczenia, odkryła teraz przed nim grubą kurtynę niedopowiedzeń, odsłaniając scenę, na której stał samotnie, z oczami rozszerzonymi w jawnym zdziwieniu, pełen skruchy i niepokoju. Obojętność, której zawsze mu brakowało i której poniekąd zazdrościł innym, bez wysiłku potrafiącym odrzucić coś niemożliwie ważnego i drogiego ledwie dostrzegalnym skinieniem dłoni, lakonicznym grymasem krzywo wygiętych ust lub po prostu milczeniem, zdawała się być mu teraz tym bardziej odległa, śmiejąca się szyderczo z wyżyn jakiegoś odległego spokoju, którego Folke nigdy nie miał osiągnąć, wiecznie szarpany przez hieny wewnętrznych dylematów, wątłych problemów wywyższonych do rangi życiowych przeciwności losu.
    W dłoni wciąż trzymał otwarty zeszyt, gdzie, wśród splotu kartek, niby jątrząca się rana, widniał symbol popełnionego przez niego występku, skrawek materiału, który odstawał przy linii zgięcia notesu, ukazując miejsce po jego nikczemnie wyrwanej stronie. Z dziecięcym uporem postrzegał swój wizerunek, niby odbicie w krzywym zwierciadle, jako portret wymalowany brzydkimi, zaschniętymi farbami w odpychających odcieniach brązu i szarości, jednocześnie musiał jednak wiedzieć, że ludzie dostrzegają w nim coś więcej, że nie oglądają jego filmów bez powodu, nie wieszają na kamienicach plakatów z jego wizerunkiem tylko po to, żeby rozbawić nieco przypadkowych przechodniów – mimo to nie potrafił spojrzeć na siebie inaczej, jak przez pryzmat okropnych czynów, które popełnił. Oddałby cały swój sceniczny sukces, całą sławę, oklaski, plakaty i audycje w zamian za spokojne, przyjemne życie, rzeczywistość pozbawioną kompleksów i obaw, przeszłość pustą i mdłą, przyszłość nie zapowiadającą wielkich triumfów, lecz nie zwiastującą również większych jeszcze tragedii – wszystko to uciekało jednak od jego codzienności w takim stopniu, że nie wiedział jak mógłby folgować podobnym marzeniom choćby tylko we własnej wyobraźni.
    Nie w tym rzecz... – zaczął ostrożnie, choć jego spojrzenie zdradzało już, że zamierza się wycofać, że najchętniej uciekłby gdzieś daleko, schowałby się, niby zając umykający w pośpiechu ku podziemnym labiryntom znajomych korytarzy, mimo to stał w miejscu, sparaliżowany we własnym strachu i zażenowaniu, dogłębnie odczuwając nie tylko niepokój, który wiązał się z możliwymi scenariuszami dalszego rozwoju wydarzeń, ale również upokorzenie, że nie potrafił docenić gestu, który powinien mu przecież schlebiać, wszak kobieta płynną, artystyczną kreską znakomicie oddała jego rysy – elegancko ułożone włosy, spływające kaskadą po obu stronach twarzy, lekko wystającą brodę i spojrzenie, które, nawet przedstawione w monochromie za pomocą stępionego ołówka, zdawało się mieć w sobie ten charakterystyczny błysk animalistycznej czujności. – Po prostu... – wykrztusił, lecz znów się zawahał, widząc jak ściągnięta dotąd twarz nieznajomej oblewa się pąsowym rumieńcem, czując jednocześnie, że zranił jej uczucia, za co naraz zganił się w myślach, zdając sobie sprawę, jak bardzo był wobec niej niesprawiedliwy, jak wstrętny i bezpodstawnie subiektywny. – Twoje rysunki są naprawdę bardzo dobre. – odrzekł w akcie desperacji, słysząc zaraz, jak żałośnie zabrzmiało to wytłumaczenie. – Nie chodzi o to, że sam szkic mi się nie spodobał, nie spodobało mi się raczej to, że... że to ja na nim byłem. Jest to oczywiście okropne z mojej strony, zupełnie nie potrafię poznać się na prawdziwym talencie. – dodał zaraz, wpierw wyraźnie zmieszany, zaraz pozwalając jednak by kącik jego ust drgnął w słabej próbie rozluźnienia atmosfery – być może gdyby z twarzy zszedł mu nareszcie ten zesztywniały bolesno-zgorzkniały grymas, łatwiej byłoby odnaleźć porozumienie, tymczasem on wciąż czuł się zakłopotany, winny i pozbawiony jakiegokolwiek sposobu na zadośćuczynienie.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Rzadko czegoś nie wiedziała. W tym konkretnym momencie zupełnie jednak nie miała pojęcia jak dziwna scena rozgrywa się pomiędzy nimi. Początkowe zawstydzenie zupełnie wyparowało kiedy przez dłuższy czas przyglądała się jak mężczyzna szuka słów, których dobór najwyraźniej zabiera mu znacznie więcej czasu niż sama przekazywana wiadomość. Właściwie to, prawie czuła żal i złość na samą siebie, że stawia go w tej niezręcznej sytuacji, zmusza do kręcenia się w miejscu, dreptania z zażenowania. Jest złodziejem Runa. To wszystko może być jednym wielkim udawaniem. Przypomniał jej cichy głos w głowie. Tylko, czyż ona również nie udawała kogoś innego każdego dnia?
    - Skoro udało się ci rozpoznać  siebie, to faktyczne idziemy w dobrą stronę jeśli chodzi o ich jakość. – Usta zadrżały w uśmiechu, trochę ją poniosło, ale aż żal było nie wykorzystać tak poważnej okazji. Czy naprawdę stali pośrodku szpitalnego korytarza i dywagowali o jej bazgrołach? Kim na Odyna był ten nieznajomy, tak bliski jej pamięci, ale jednocześnie nierozpoznawalny na pierwszy rzut oka. Musiała się dowiedzieć, teraz już nie tylko z potrzeby odzyskania notesu, ale czystej ciekawości, która żądała rozpoznania całej sytuacji, aż do każdego, najmniejszego szczegółu.
    - Runa, Runa Nørgaard. – Przedstawiła się wyciągając rękę przed siebie w geście powitania. – A to tam, co trzymasz, to mój szkicownik. Raczej niegroźny, chociaż najwidoczniej niektórych ludzi może przestraszyć. – Wzruszyła ramionami i brodą wskazała na ciemną okładkę. Nie przywykła do bycia ocenianą po owocach swojej twórczości, nawet najbliższym pokazując jedynie urywki tego co mogliby zobaczyć. Była to istotna część jej tożsamości, zbyt bliska sercu, by bez wzruszenia ukazać przypadkowemu przechodniu, a jednak. Stała tutaj z nieznajomym i rozmawiała o jedynej rzeczy, o której nie rozmawiała z nikim innym. To ja na nim byłem. Ściągnęła brwi w zastanowieniu jeszcze raz, pobieżnie rzucając okiem na twarz swojego rozmówcy. W czym leżał problem, nie potrafiła określić, w głowie bowiem rysował się obraz stosunkowo przystojnego mężczyzny. Mógłby być aktorem, myśl przyszła do Runy naturalnie i bez szczególnego zastanowienia. Miał odpowiednią twarz, taką, na którą ludzie mogli patrzeć wystarczająco długo i wciąż się nie znudzić. Inaczej sprawa wyglądała w przypadku jej własnej. Zazwyczaj nie podobała im się już od momentu, w którym otworzyła usta, by zwrócić na coś uwagę. Ktoś jednak musiał, a jeśli nikt inny nie zamierzał się odezwać, nawet jeśli nie jej naturalna rozmowność, brunetka nie zamierzała odpuścić.
    Ukradł go pan panie…? – Celowa pauza miała zachęcić mężczyznę do wyjawienia swojego własnego imienia, chociaż dopiero po kilku sekundach, Runa zauważyła celnie, że oskarżenie o kradzież może nie być najlepszym rozpoczęciem znajomości. No cóż, jeśli okaże się mordercą, przynajmniej będę miała blisko do kostnicy. Zmęczenie dotychczasowym dyżurem, szaleństwo tego niedorzecznego splotu przypadków, aż wreszcie ten oto widzący, którego najwyraźniej wbrew jego woli, uwięziła w rozmowie… Nigdy nie narzekała na brak atrakcji, ale wydawało się, że im mniej ich potrzebowała, tym dłuższa kolejka do zaskoczeń, kolejno pojawiała się na drodze kobiety.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Zdawał sobie sprawę, że powinien odczuwać wdzięczność, wszak nieznajoma, choć początkowo groźna i pełna zapamiętałej determinacji, ostatecznie obarczyła go ledwie wątłym onieśmieleniem, tlącym się w umyśle poczuciem winy i uśmiechem, w obliczu którego oboje wydawali się dostrzec rychłą szansę na pojednanie – i poniekąd rzeczywiście był wdzięczny, choć uczucie to, tak ciężkie i nieporęczne, przysłaniały mu chmury ulgi i zażenowania, strachu, który parował teraz opieszale z pobladłej powierzchni jego skóry. Folke nigdy nie odnajdywał w sobie triumfalnych zdolności do ukrywania własnych emocji, już we wczesnym dzieciństwie każda oznaka złości, każda frustracja, radość, przerażenie i entuzjazm rozrysowywały się w lineaturze jego twarzy, sprawiając, że z niewymuszoną łatwością zjednywał sobie ludzi. O ile umiejętności te przydatne były w zawodzie aktora, o tyle w życiu codziennym przysparzały mu jednak więcej problemów, niż korzyści – pomiędzy dwoma krańcami skrajnej ekspresywności rozciągał się w nim nieskończony obszar emocjonalnego pandemonium, gdzie burzyły się konwulsje i namiętności, męki miłości i nienawiści, nieugaszony żar uczuć, zdolny pchnąć do nieprzemyślanych czynów i wiecznego potępienia. Zarówno dobra, jak i zła strona owej ambiwalentnej osobowości, rozrastały się w jego trzewiach do niebotycznych rozmiarów, wielkie i przepastne, swoim ogromem nadające jego rysom prawdziwego, rozwibrowanego tragizmu.
    Tak, zdaje się, że to prawda. – odparł, pozwalając by kącik jego ust powędrował ku górze w wyrazie ostrożnego, acz uprzejmego uśmiechu – zdawać by się mogło, że w jednej chwili utracił całe swoje wcześniejsze zahukanie i bezbrzeżną, uwłaczającą chęć ucieczki, spod woalu zmieszanego i objętego trwogą dziecka wyłonił się natomiast obraz spokojnego, wyważonego mężczyzny, który, z włosami schludnie zaczesanymi na boki i koszulą elegancko zapiętą pod szyję, sprawiał wrażenie nie tylko opanowanego, ale również nastawionego do świata z nieco naiwną, choć godną podziwu sympatycznością. – Oddałaś mój wizerunek z ogromną wiarygodnością i chyba w tym właśnie tkwił problem, być może gdyby była to karykatura, zareagowałbym inaczej. – dodał zaraz, w odpowiedzi na wątłą żartobliwość kobiety, nie skąpiąc sobie tonu podszytego dowcipną wesołością, która błysnęła również w odmęcie jego zielonkawego spojrzenia. W głębi serca wiedział, że nie silił się na całkowitą prawdę, wszak karykatura nie wzbudziłaby w nim zapewne należytego entuzjazmu, teraz nie pozwalał sobie jednak zawędrować w te ciemne meandry samoświadomości, chyba tylko z niechęci do zranienia kobiecych uczuć po raz kolejny.
    Folke Baantjer. – przedstawił się nareszcie po krótkiej chwili milczenia, podając stażystce rękę w niewypowiedzianym dowodzie obopólnej zgodności, zdradzając jednocześnie siebie samego, doskonale wiedział bowiem, że o ile niektórzy mieszkańcy miasta przestali rozpoznawać go po wyglądzie, o tyle jego nazwisko wciąż krążyło wśród ławicy wymienianych pomiędzy ludźmi plotek, opinii i spostrzeżeń. Chociaż więc pamięć o nim zdawała się zostać wymazana z filmowej sceny, miał świadomość, że z pamięci mediów i zupełnie mu obcych, przypadkowych przechodniów nie wyparuje zapewne nigdy, żałosna i rachityczna, nigdy niezdolna odzyskać dawnej sławy, tląca się ledwie wątłym płomykiem gdzieś wśród ciemnych zakątków sfatygowanej pamięci. – Oddaję zgubę, jest w nim jeszcze sporo kartek do zapełnienia. – zreflektował się nagle i z przepraszającym uśmiechem wyciągnął ku Runie dłoń, której palce zaciskał dotąd na ciemnej okładce zeszytu.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.09.2000 – Korytarz – F. Baantjer & Bezimienny: R. Nørgaard WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Przez chwilę milczała, w myślach analizując niedorzeczne okoliczności ich wspólnego spotkania. Kolejne minuty mijały z niezauważalną prędkością, a Runa złapała się na tym, iż całe wydarzenie intryguje brunetkę. Zagadka, której rozwiązania nie była pewna.
    - Nie jestem pewna czy to komplement odnośnie moich umiejętności, ale uznam go za takowy. - Odparła nieco żartobliwym tonem, zaraz jednak poważniejąc. - To prawda, często bardziej od karykatur obawiamy się tego co jest prawdą. Zbyt bliskie nam odczucie, za bardzo znajome. - Uścisnęła dłoń mężczyzny, przelotnie gratulując sobie kojarzenia jego wizerunku z artystycznym zacięciem.
    - Piękne imię o ciekawej etymologii. “Strażnik ludzi”, pasuje do kogoś robiącego karierę na scenie. Strażnik ludzkich marzeń, ich rozrywki i radości. Czasem ich smutków. - Urwała, za plecami słysząc szmer rozmów, które z każdą sekundę zdawały się być głośniejsze. Wyrywki słów świadczyły o tym, że wymagana była pomoc przy dużym wypadku.
    - Dziękuję. - Pochwyciła notes w swoje ręce, z ulgą rozkoszując się fakturą znanej powierzchni. Szybko przewertowała obecne strony, zupełnie jakby za sprawą jakiegoś magicznego psikusa jej bazgroły miały magicznie zniknąć od mrugnięcia oka. Zaraz potem podniosła wzrok na Folke, przez chwilę zastanawiając się jak wiele mógł z nich zrozumieć. Dostrzegł znajome twarze? Rozpoznaje członków jej rodu, a może pozostałych dostojników jakich zdarzało się jej szkicować podczas organizowanych z rozmachem świętowań? Wiedza pozornie trywialna, ale w odpowiednich rękach mogła być spożytkowana na ich niekorzyść.
    - Cóż, postaram się następnym razem pytać o pozwolenie, kiedy będę chciała kogoś rysować dokładniej. - Zamknęła szkicownik z trzaskiem, chowając go za plecami, jak dziecko oddane wreszcie pod opiekę rodzica, nadopiekuńczego, niedorzecznego. - Niestety nie mogę obiecać, że skupię uwagę na karykaturach, jest coś w rzeczywistości naszego świata co ciekawi mnie znacznie bardziej niż krzywa wyobraźnia. Ufam swoim oczom i akceptuję to co widzą, nieważne czy bardziej, czy mniej bolesne. - Obok Runy w biegu zatrzymała się pielęgniarka, prawie niepostrzeżenie kiwając na przywitanie Baantjerowi.
    - Runa, potrzebujemy twojej pomocy na dyżurze. - To mówiąc uścisnęła przelotnie ramię brunetki i w pośpiechu oddaliła się w swoją stronę. Runa w odpowiedzi westchnęła tylko, dotychczasowa lekkość z jaką prowadziła rozmowę ulotniła się, a jej miejsce zajęło dobrze znane opanowanie.
    - Obowiązki wzywają. - Na pożegnanie skinęła głową w stronę swojego rozmówcy, zagarniając za ucho kilka zbłądzonych kosmyków włosów. Miała już oddalić się w biegu, kiedy coś kazało się kobiecie zatrzymać. Po raz ostatni wyciągnęła mocno już zmęczony notatnik i szybko wertując strony znalazła wreszcie tą którą szukała, jednym gładkim ruchem wyrywając ją z obszywanego splotu.
    - Albatros. Zanim zaczęłam rysować ludzi, rysowałam ptaki, a ten wydaje się ciebie przypominać. - Stworzenie rozkładało majestatyczne, śnieżne skrzydła. - Kojarzą się z równowagą, ale ja widzę je bardziej niż spokojne, jako po prostu wolne. Od przesądów, od zmartwień. Od wszystkiego. - Kładąc ołówkowego albatrosa na tej samej ławce, na której tamten znalazł jej własność, w zamian Runa oferowała podarunek pozornie niewinny, upewniający ją jednak, że spotkanie to miało miejsce. I coś podpowiadało jej, że istotnie nie było ich ostatnim.

    Runa i Folke z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.