:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen
2 posters
Isak Bergman
12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:19
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
12.01.2001
Było ich dwóch. Dwóch, zwykłych, obszczanych drabów ledwo trzymających się na nogach. Wyglądać mogli groźnie jakieś trzy godziny temu, nim jeszcze wlali w siebie niebotyczną ilość piwa. Zataczali się od jednej kamienicy do drugiej, przechodząc przez wąską gardziel zaniedbanej uliczki. Bełkotali coś pod nosem, okraszając swój wywód soczystym czkaniem. Oprócz tego cała okolica zdawała się być zupełnie cicha i spokojna. Nic nie zwiastowało nadchodzącego nieszczęścia.
Stał pod zadaszeniem osobliwego przybytku wspierając się jedną z dłoni o zimną elewację. Kości pod cieniutką warstwą skóry drgały nienaturalnie. Kiedy wzrok zawieszał się na jego sylwetce na dłużej, widać było, że tak naprawdę trzęsie się cały. To od mrozu czy z lęku? Palce szorowały po chropowatości, zadzierały się niemal do samej krwi, lecz miał jeszcze na tyle rozsądku, by nie uczynić sobie krzywdy zagrażającej zdrowiu, nawet jeśli czuł przejmujące zesztywnienie wszystkich stawów. Lekko skulony, powoli zaczynał zapominać, co tak naprawdę skłoniło go do podróży w obskurną część miasta. Wciąż nie potrafił sobie wyobrazić, że powinien czuć się tu dobrze, bo właśnie tu pasował z całym swoim zepsuciem. Nie potrafił jednak. Nie chciał, a jednak instynktownie dotarł do celu, zadzierając głowę w kierunku wypisanego szyldu. Sola dosis facit venenum.
Sola dosis facit venenum. Zaśmiał się cicho, kąciki ust nieposłusznie ugięły się jednak dość szybko, opadając surowo i naznaczając jego twarz grozą obojętności. Ostatnie dni spowijała mgła pozornej niepamięci. Czuł się jak w letargu, unikał domu, szwędając się po różnych częściach miasta i miejscach, których nigdy wcześniej nie odwiedzał. Zdawało się wtedy, że poszukuje czegoś gorączkowo, tracąc jednak z każdą chwilą zapał. Może powinien już dawno temu poddać się i zaakceptować swój los? Po co? Po co tyle lat starań i jeszcze więcej kłamstw, oszukiwania siebie samego i ludzi dookoła. Po co misterna iluzja i udawanie? Balansowanie na cienkiej linie. Bez sensu. Tak bardzo bez sensu, bo znów powracał do punktu wyjścia.
Przestrach w oczach. Tych oczu nie potrafił zapomnieć. Ścięty lód kobiecych tęczówek. Niedowierzanie i chłód kiełkujący w piersi. Zawiódł ją i przez to nienawidził się szczerze. Nagle utracił każdy wartościowy element swojego życia i zdawało mu się, że już nigdy nie doświadczy spokoju, którym pokrzepiał się przez minione miesiące.
Po co tak właściwie tu przyszedł? Znów pamięć mu szwankowała. Spojrzał, dla upewnienia się, na wypisaną nazwę sklepu i drobny druk pod nią. Otruć? Odurzyć? Zwinął palce w pięść i uderzył o fasadę niemal w tym samym momencie, gdy tuż obok przechodziła dwójka zapijaczonych opryszków. Zataczających się wciąż i wciąż. Słyszał wypowiadane słowa już od pewnego czasu, lecz nie zwracał uwagi na okolicę. Dopiero, gdy jeden z nich potrącił go zahaczając ramieniem, odwrócił twarz. Skóra pod oczami poszarzała mu wyraźnie, a powieki trwały półprzymknięte. Białka łyskały niepewnie w skąpych plamach rzucanych przez pobliskie latarnie. Wydusił jedynie westchnienie spomiędzy spierzchniętych warg. Jeden z nieznajomych czknął znów głośno i zaśmiał się, lustrując postać od stóp do samej głowy.
— Dasz na fajki? — zająkał się i spojrzał na odrzwia. Rechotał jeszcze przez chwilę. — No dasz czy się boisz, że ci nie starczy naaa — nie dokończył, bo wyraźnie zrobiło mu się niedobrze i odchylił się na stronę. Odór wymiocin podchodził pod nozdrza i zaciskał się wokół gardła. Mężczyzna jednak był wyraźnie bardziej rozmowny od swojego towarzysza i ciągnął dalej, gdy poczuł ulgę na żołądku. — To dasz? Jak chcesz ten, jak chcesz trucizny, to za fajki załatwię wszystko raz dwa. Znaczy ciebie załatwię, bo jak gówno wyglądasz. Z sobą chcesz skończyć, co? — błyskotliwy wywód znów przeciął śmiech. Tym razem tego drugiego. Był bardziej piskliwy i pociągał co chwila nosem, wtórował jednak koledze. — No, decyduj się. Bo cię zatłukę i bez “proszę”. — Wyciągnął palce, by ułapić Bergmana za ramię, lecz ten odsunął się bez słowa. Oderwał się od ściany i wyprostował. Miał dość, serdecznie dość własnej bierności, którą uskuteczniał od kilku lat. Miał dość również i ostrożności, bo ta nie przynosiła mu nic ponad ostateczne cierpienie. Chciał spuścić z postronka te części swojej natury, których pilnował zajadle; przecież b y ł ś l e p c e m, a w obecnej sytuacji niewiele pozostawało mu do stracenia. Trawiąca go rozpacz zdawała się najlepszym uzasadnieniem, usprawiedliwiała pragnienie uderzenia bez większego ostrzeżenia.
— Uciekaj — przerwał — zabierz kolegę i uciekaj — szepnął wreszcie i zmierzył ich szarobłękitnymi talarami tęczówek. Nie posłuchali. Tym razem ten milczący sięgnął do niego dłonią, choć nie zdążył nawet ułapić za Bergmanowe ubranie.
— Bein-illr.
Zawył. Kość przedramienia wygięła się nienaturalnie w łuk, po czym pękła z donośnym trzaskiem. Biel zamigotała pod uwypukloną skórą.
— Ty popierdoleńcu! — skowyt bardziej charyzmatycznego odbił się echem. Odskoczył, szarpiąc towarzysza za bark, by odciągnąć go jak najdalej. Byli zamroczeni alkoholem, lecz nawet ten nie potrafił zatrzeć widoku czarnych żył i oczu pokrytych bielmem.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:19
Cień sylwetki wysokiego, postawnego mężczyzny przemykał wąskimi uliczkami najgorszej z dzielnic Midgardu - Przesmyk Lokiego zyskał negatywną reputację, a w opinii publicznej było to miejsce dla ślepców i innych podejrzanych jednostek, gdzie można odbywać mniej lub bardziej legalne transakcje. Rzadko zapuszczał się na te tereny, nie dlatego, że to miejsce do niego nie pasowało, bo wręcz przeciwnie, idealnie odnajdował się pośród szemranego towarzystwa; niestety jego ogólna reputacja nie mogła zostać skalana żadnymi podejrzeniami, więc nikt nie mógł go nawet zobaczyć w tej okolicy, by nie wysnuć pochopnych wniosków - które byłyby słuszne, ale jednocześnie bardzo szkodliwe dla jego wizerunku. Zbudował swoją markę na nieskazitelnej reputacji, dbając o każdy szczegół, by nie zabrakło w jego życiorysie odpowiedniej dozy tragedii, dzięki której sąsiedzi będą z nim sympatyzować, odsuwając wszelkie niedorzeczne podejrzenia. Prowadził tę grę od lat i był w niej niemal mistrzem, dzięki perfekcjonizmowi nie umykał mu żaden drobiazg, ale główną zasługą sukcesu były dodatkowe umiejętności, jak choćby hipnoza, którą pomagał sobie w ciężkich przypadkach, zmuszając kogo trzeba do współpracy, ale też w lżejszych, gdy w grę wchodziło zwykłe zapomnienie o sprawie; główną rolę odgrywała jednak jego genetyka - to dzięki zmiennokształtności wiele razy uratował tyłek, podszywając się za kogoś innego lub wtapiając się w tłum. Nie podejmował zbędnego ryzyka, a jeśli musiał zrobić coś sam, podejmował wszelkiego rodzaju środki ostrożności.
Tak było też tym razem, gdy posłaniec zawiódł i został pochwycony przez kruczych. Nie martwił się tym, na jego miejsce znajdzie kogoś innego, a tamten okaz i tak nie miał o nim żadnych informacji, więc nawet gdyby chciał go sprzedać, nie potrafiłby tego zrobić. Siatka komunikacji, którą opracował zapobiegała pracownikom w poznaniu szefa, co chroniło jego tożsamość, zapewniając anonimowość - dotyczyło to oczywiście tylko jego nielegalnej działalności, prowadzonej po godzinach, natomiast w dzień pokazywał się we własnej twarzy, wykonywał obowiązki z uśmiechem i traktował wszystkich z szacunkiem, bo tego samego oczekiwał w zamian.
Nie miał innego wyboru, jak tylko samemu udać się do Przesmyku Lokiego i zdobyć produkty niezbędne do dalszej produkcji substancji halucynogennej, którą wśród innych rozprowadzał. Zachowując pełną świadomość i ostrożność, postanowił wcielić się w mężczyznę wysokiego i postawnego, którego nikt nie zechce zaczepić, a jednocześnie przybierając twarz ładną i jednocześnie nie wyróżniającą się niczym szczególnym, by być jak najbardziej anonimowym na ulicach. Miał już wyćwiczonych kilka takich obliczy, dlatego dziś wybrał jedną, tę która najbardziej mu odpowiadała, by ubrany w ciemne, neutralne ubrania i kaptur, przemierzać do swojego celu jak najbardziej niewidzialnym.
Nie spodziewał się żadnych komplikacji ani opóźnień, bo choć rzadko musiał podejmować się takich działań, tak nie były one dla niego tajemnicą i doskonale wiedział jak się odnaleźć w terenie. I prawdopodobnie wszystko przebiegłoby bez zarzutów, gdyby nie dostrzegł przy sklepie z truciznami jakiegoś zamieszania. Zwykle nawet nie zwróciłby na to większej uwagi, w końcu osobiste porachunki to nie jego sprawa, a nie był jakimś pieprzonym bohaterem, by wtrącać się w czyjeś zatargi. Tutaj jego uwagę przykuł krzyk, a zatrzymało go dziwne uczucie znajomości jednej z osób. Podszedł bliżej, wciąż zachowując dystans, ale obserwując rozwój sytuacji. Na tym etapie rozpoznał już swojego dobrego znajomego, choć zachowywał się zupełnie niepodobnie do siebie. Jego pokojowe nastawienie najwyraźniej zostało zmieszane z piachem, wdeptane w ziemię, co udowadniały czarne żyły i zmienione oczy. Ten widok nie był dla niego zaskoczeniem, co go zdziwiło, to używanie przez mężczyznę magii zakazanej na jakichś zapijaczonych zerach. Mógłby teraz odejść, zostawić ich na pastwę losu złego ślepca, nie przejmować się, co z nimi zrobi i co się potem z nim stanie. A jednak znajomość z Fárbautim należała do tych względnie szczerych, gdzie oboje mieli jakiś bagaż doświadczeń i mogli sobie zaufać w niektórych kwestiach, co dotąd doceniał. Między innymi dlatego pozostawienie go samemu sobie wydało mu się niewłaściwe.
Wyszedł z cienia i podszedł do dwójki pijanych, która zbierała się z podłogi i szoku. Poderwał jednego z nich na równe nogi i popchnął go w przeciwną stronę, by szybciej mogli zejść mu z oczu.
- Spierdalajcie - warknął na pijaków, nie dlatego, że przejmował się ich losem, bo dla niego mogli zdechnąć w tej samej sekundzie, ale nie chciał robić sobie dodatkowych problemów, a nie mogli słyszeć rozmowy, którą zamierzał odbyć z drugim ślepcem. Odwrócił się do niego ostrożnie i podniósł ręce na wysokość swojej głowy, by pokazać pokojowe zamiary, że nie stwarza żadnego zagrożenia.
- To nie było zbyt rozsądne. Nie widziałem cię jeszcze takiego - odezwał się swoim głosem, z nadzieją, że Bergman rozpozna w nim swojego kolegę i nie będzie chciał przelewać więcej krwi, a jednocześnie pozostając na czuwaniu, jakby spodziewał się ataku.
Tak było też tym razem, gdy posłaniec zawiódł i został pochwycony przez kruczych. Nie martwił się tym, na jego miejsce znajdzie kogoś innego, a tamten okaz i tak nie miał o nim żadnych informacji, więc nawet gdyby chciał go sprzedać, nie potrafiłby tego zrobić. Siatka komunikacji, którą opracował zapobiegała pracownikom w poznaniu szefa, co chroniło jego tożsamość, zapewniając anonimowość - dotyczyło to oczywiście tylko jego nielegalnej działalności, prowadzonej po godzinach, natomiast w dzień pokazywał się we własnej twarzy, wykonywał obowiązki z uśmiechem i traktował wszystkich z szacunkiem, bo tego samego oczekiwał w zamian.
Nie miał innego wyboru, jak tylko samemu udać się do Przesmyku Lokiego i zdobyć produkty niezbędne do dalszej produkcji substancji halucynogennej, którą wśród innych rozprowadzał. Zachowując pełną świadomość i ostrożność, postanowił wcielić się w mężczyznę wysokiego i postawnego, którego nikt nie zechce zaczepić, a jednocześnie przybierając twarz ładną i jednocześnie nie wyróżniającą się niczym szczególnym, by być jak najbardziej anonimowym na ulicach. Miał już wyćwiczonych kilka takich obliczy, dlatego dziś wybrał jedną, tę która najbardziej mu odpowiadała, by ubrany w ciemne, neutralne ubrania i kaptur, przemierzać do swojego celu jak najbardziej niewidzialnym.
Nie spodziewał się żadnych komplikacji ani opóźnień, bo choć rzadko musiał podejmować się takich działań, tak nie były one dla niego tajemnicą i doskonale wiedział jak się odnaleźć w terenie. I prawdopodobnie wszystko przebiegłoby bez zarzutów, gdyby nie dostrzegł przy sklepie z truciznami jakiegoś zamieszania. Zwykle nawet nie zwróciłby na to większej uwagi, w końcu osobiste porachunki to nie jego sprawa, a nie był jakimś pieprzonym bohaterem, by wtrącać się w czyjeś zatargi. Tutaj jego uwagę przykuł krzyk, a zatrzymało go dziwne uczucie znajomości jednej z osób. Podszedł bliżej, wciąż zachowując dystans, ale obserwując rozwój sytuacji. Na tym etapie rozpoznał już swojego dobrego znajomego, choć zachowywał się zupełnie niepodobnie do siebie. Jego pokojowe nastawienie najwyraźniej zostało zmieszane z piachem, wdeptane w ziemię, co udowadniały czarne żyły i zmienione oczy. Ten widok nie był dla niego zaskoczeniem, co go zdziwiło, to używanie przez mężczyznę magii zakazanej na jakichś zapijaczonych zerach. Mógłby teraz odejść, zostawić ich na pastwę losu złego ślepca, nie przejmować się, co z nimi zrobi i co się potem z nim stanie. A jednak znajomość z Fárbautim należała do tych względnie szczerych, gdzie oboje mieli jakiś bagaż doświadczeń i mogli sobie zaufać w niektórych kwestiach, co dotąd doceniał. Między innymi dlatego pozostawienie go samemu sobie wydało mu się niewłaściwe.
Wyszedł z cienia i podszedł do dwójki pijanych, która zbierała się z podłogi i szoku. Poderwał jednego z nich na równe nogi i popchnął go w przeciwną stronę, by szybciej mogli zejść mu z oczu.
- Spierdalajcie - warknął na pijaków, nie dlatego, że przejmował się ich losem, bo dla niego mogli zdechnąć w tej samej sekundzie, ale nie chciał robić sobie dodatkowych problemów, a nie mogli słyszeć rozmowy, którą zamierzał odbyć z drugim ślepcem. Odwrócił się do niego ostrożnie i podniósł ręce na wysokość swojej głowy, by pokazać pokojowe zamiary, że nie stwarza żadnego zagrożenia.
- To nie było zbyt rozsądne. Nie widziałem cię jeszcze takiego - odezwał się swoim głosem, z nadzieją, że Bergman rozpozna w nim swojego kolegę i nie będzie chciał przelewać więcej krwi, a jednocześnie pozostając na czuwaniu, jakby spodziewał się ataku.
Isak Bergman
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:20
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Strach. Potrafił rozpoznać jego oznaki w najsubtelniejszych odruchach; znał jego zapach – lepki, drażniący, wywołujący mdłości i wreszcie torsje, kiedy tylko rozmyślał o zdjętym nim człowieku. To nic, że sam się bał w ostatnich czasach więcej, niż przez całe swoje życie. To nic, że sam nim śmierdział, choć w tej chwili pokrywała go o wiele mocniejsza powłoka buzującej w sercu wściekłości. Obecnie jego twarz wciąż pozostawała jednak ścięta nieludzką obojętnością. W pewnym momencie widok cudzej śmierci przestał go w jakikolwiek sposób obchodzić. Kiedy odchodziła jego matka wokół panował chaos. Wraz z nią zginęło dwunastu członków załogi okrętu oraz ludzi podróżujących z Trondheim do Klaksvig, skąd dalej mieli ruszyć ku Islandii. Nie wiedział wtedy jeszcze, że Nidelva tak łapczywie pochłonie jej ciało, że krzyk zdusi spieniona woda wypełniająca płuca. Chciał pójść jej na ratunek, lecz pewne dłonie przytrzymały go przy burcie blokując możliwość skoku ku niechybnej zgubie. Lecz umarł przecież wraz z nią. Noga ześlizgnęła się z mokrych desek, ciągnąc go ku atramentowemu licu fiordu. Pamiętał doskonale. Kiedy ocknął się w zupełnie nowej rzeczywistości, pozbawiony matczynej obecności, długo nie potrafił wydrapać z myśli tych fragmentów, które ukazywały jej konanie. Scena powtarzająca się raz po raz, dzień za dniem, blaknąca jednak z czasem i przeistaczająca się w złość i żal. W żal do krewniaków, że gdyby nie ich decyzje, uniknęliby podobnej katastrofy, że jego los byłby lepszy. Kolejne śmierci były łatwiejsze. Zarówno te, które obserwował, gdy ojciec wpajał mu, że to jedyny sposób na przetrwanie oraz te, które sam zasiewał wśród nieświadomych niczego śniących i galdrów. Nie obchodził go przecież nikt poza nim samym i poza tymi kilkoma nielicznymi, bliskimi mu osobami.
Przed własną śmiercią uciekał niemal od momentu, w którym matka wydała go na świat. Wydawało mu się, że tylko kostucha ochoczo wyciągała po niego ręce i chciała jak najszybciej wziąć w objęcia, bo ani rodziny, ani bogów nie obchodził przecież jego los. Przyjął więc rolę kogoś, kto musi siłą wycinać sobie drogę ucieczki za wszelką cenę, choć nigdy w sposób, który mógłby mu dodatkowo zaszkodzić. Był przecież bardzo powściągliwy. Ostrożnie wykonywał każdy ruch. Nigdy nie podejmował pochopnych decyzji, nawet jeśli chował w sobie szczyptę szaleństwa własnej rodzicielki. Może dlatego wyciągnął teraz przed siebie dłoń? Nie. Nie mógł usprawiedliwić się ułomnością zaszytą w genach. Prawda była o wiele bardziej brutalna – byli mu obojętni. Dwaj, zapijaczeni i ledwo przytomni. Pojawiający się w niewłaściwym miejscu i czasie. Potrzebował jedynie pretekstu, choć pewnie i bez niego poradziłby sobie doskonale.
Zadarł podbródek wyżej, spoglądając na mężczyzn bardzo przytomnie jak na kogoś, kto jeszcze chwilę temu nie był pewien, w jakim celu przyszedł do sklepu z truciznami. Kość pękła ostatecznie, rozrywając mięśnie i skórę. Pokryta lepką mazią biel połyskiwała w świetle latarni, a on spoglądał na wijącego się z bólu nieznajomego. Zszedł z dwóch, niskich schodków i zatrzymał się na bruku. Jego niedoszli oprawcy cofali się, a raczej jeden z nich wycofywał się ciągnąc okaleczonego kolegę, który szorował nogami po nierównych płytach chodnika. Trzymał kurczowo złamaną kość, a jego twarz upstrzyły czerwone plamy wysiłku oraz śluz wypływający z zasmarkanego nosa. Zawodzenie zaczynało go coraz mocniej irytować i liczyło się tylko to, nawet nie sam fakt, że ktoś może się zainteresować. Było mu obojętne. Przyjemna woń krwi zmieszała się z wilgocią zawieszoną w powietrzu. Poczuł, że mógłby teraz bardzo łatwo, stał przecież zaledwie dwa metry od nieszczęśników, zaczerpnąć z resztek tego, co było w nich cenne i nakarmić pragnienie, które wzbierało w nim z każdym dniem. W miarę jak nieznajomi przesuwali się i próbowali od niego uciec, on podążał wytrwale, krok za krokiem, przecinając pustą ulicę, gdzie zupełnie z tyłu, czekało na nich zderzenie z murem.
— Co my ci, do chuja, zrobiliśmy? — jęknął bardziej wygadany raz jeszcze próbując zrozumieć, co tak właściwie zaszło. — G… gargan! — Nieudolne zaklęcie, którego przywoływanie przypominało próbę rozpalenia zawilgotniałego knota świecy, zatrzeszczało i nie przyniosło żadnego rezultatu. Zamroczony alkoholem umysł nie był sprzymierzeńcem.
Znów czuł ich strach, dlatego tym chętniej wyciągnął przed siebie dłoń, skapitulował jednak, kiedy do zastygłej pomiędzy ścianami kamienic sceny dołączył jeszcze jeden, nieproszony aktor. Uwaga Bergmana zachwiała się w momencie, co pozwoliło dwójce mężczyzn zwiększyć dystans i wycofać się. Byli posłuszni wydanemu poleceniu. Uniesiona dłoń Isaka następnie opadła wzdłuż ciała, choć postawa ślepca wskazywała na gotowość do kolejnego ataku. Zmierzył spojrzeniem nieznajomego, którego głos zdawał mu się w jakimś stopniu osłuchany. Nic nie pasowało jednak do siebie, dlatego zacisnął palce w pięści i syknął wściekle dostrzegając, że zapijaczeni mężczyźni zaczęli uciekać, o ile ucieczką można było nazwać dość nieudolne kuśtykanie.
— Nie znam cię — rzucił, poddając się pierwszemu wrażeniu. Uniesione na wysokości głowy dłonie nie zachęcały go specjalnie i wcale nie dawały poczucia bezpieczeństwa. — Czego chcesz?
Przed własną śmiercią uciekał niemal od momentu, w którym matka wydała go na świat. Wydawało mu się, że tylko kostucha ochoczo wyciągała po niego ręce i chciała jak najszybciej wziąć w objęcia, bo ani rodziny, ani bogów nie obchodził przecież jego los. Przyjął więc rolę kogoś, kto musi siłą wycinać sobie drogę ucieczki za wszelką cenę, choć nigdy w sposób, który mógłby mu dodatkowo zaszkodzić. Był przecież bardzo powściągliwy. Ostrożnie wykonywał każdy ruch. Nigdy nie podejmował pochopnych decyzji, nawet jeśli chował w sobie szczyptę szaleństwa własnej rodzicielki. Może dlatego wyciągnął teraz przed siebie dłoń? Nie. Nie mógł usprawiedliwić się ułomnością zaszytą w genach. Prawda była o wiele bardziej brutalna – byli mu obojętni. Dwaj, zapijaczeni i ledwo przytomni. Pojawiający się w niewłaściwym miejscu i czasie. Potrzebował jedynie pretekstu, choć pewnie i bez niego poradziłby sobie doskonale.
Zadarł podbródek wyżej, spoglądając na mężczyzn bardzo przytomnie jak na kogoś, kto jeszcze chwilę temu nie był pewien, w jakim celu przyszedł do sklepu z truciznami. Kość pękła ostatecznie, rozrywając mięśnie i skórę. Pokryta lepką mazią biel połyskiwała w świetle latarni, a on spoglądał na wijącego się z bólu nieznajomego. Zszedł z dwóch, niskich schodków i zatrzymał się na bruku. Jego niedoszli oprawcy cofali się, a raczej jeden z nich wycofywał się ciągnąc okaleczonego kolegę, który szorował nogami po nierównych płytach chodnika. Trzymał kurczowo złamaną kość, a jego twarz upstrzyły czerwone plamy wysiłku oraz śluz wypływający z zasmarkanego nosa. Zawodzenie zaczynało go coraz mocniej irytować i liczyło się tylko to, nawet nie sam fakt, że ktoś może się zainteresować. Było mu obojętne. Przyjemna woń krwi zmieszała się z wilgocią zawieszoną w powietrzu. Poczuł, że mógłby teraz bardzo łatwo, stał przecież zaledwie dwa metry od nieszczęśników, zaczerpnąć z resztek tego, co było w nich cenne i nakarmić pragnienie, które wzbierało w nim z każdym dniem. W miarę jak nieznajomi przesuwali się i próbowali od niego uciec, on podążał wytrwale, krok za krokiem, przecinając pustą ulicę, gdzie zupełnie z tyłu, czekało na nich zderzenie z murem.
— Co my ci, do chuja, zrobiliśmy? — jęknął bardziej wygadany raz jeszcze próbując zrozumieć, co tak właściwie zaszło. — G… gargan! — Nieudolne zaklęcie, którego przywoływanie przypominało próbę rozpalenia zawilgotniałego knota świecy, zatrzeszczało i nie przyniosło żadnego rezultatu. Zamroczony alkoholem umysł nie był sprzymierzeńcem.
Znów czuł ich strach, dlatego tym chętniej wyciągnął przed siebie dłoń, skapitulował jednak, kiedy do zastygłej pomiędzy ścianami kamienic sceny dołączył jeszcze jeden, nieproszony aktor. Uwaga Bergmana zachwiała się w momencie, co pozwoliło dwójce mężczyzn zwiększyć dystans i wycofać się. Byli posłuszni wydanemu poleceniu. Uniesiona dłoń Isaka następnie opadła wzdłuż ciała, choć postawa ślepca wskazywała na gotowość do kolejnego ataku. Zmierzył spojrzeniem nieznajomego, którego głos zdawał mu się w jakimś stopniu osłuchany. Nic nie pasowało jednak do siebie, dlatego zacisnął palce w pięści i syknął wściekle dostrzegając, że zapijaczeni mężczyźni zaczęli uciekać, o ile ucieczką można było nazwać dość nieudolne kuśtykanie.
— Nie znam cię — rzucił, poddając się pierwszemu wrażeniu. Uniesione na wysokości głowy dłonie nie zachęcały go specjalnie i wcale nie dawały poczucia bezpieczeństwa. — Czego chcesz?
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:20
Dziwny impuls skłonił go do odwrócenia głowy w kierunku hałasu, jakby los chciał, by jego wzrok padł akurat na znajomą sylwetkę, co dało mu podstawę do interwencji, której normalnie by się nie podjął. Unikał zaangażowania w konfliktowe sytuacje, bo wiedział, że prowadziły do kłopotów, które z łatwością mogły spaść na niego i zaprzepaścić lata starannej pracy. Nie zamierzał płacić za błędy innych, mniej zorganizowanych od niego osób, dlatego nie pozwalał sobie na żadne porywy bohaterstwa — nie był jakimś herosem, by ratować damy z opresji albo rozdzielać bijących się idiotów.
Taka postawa mogła wynikać w dużej mierze z jego charakteru, który to przecież został w jakimś większym stopniu ukształtowany przez rodziców. Bierna postawa matki, w której całe życie widział ofiarę apodyktycznego ojca, skłonnego do agresji i niszczenia każdego skrawka dobrego momentu ich życia. Próbował wyzbyć się naleciałości, jakie ojciec wmusił w niego w dzieciństwie, ale było to trudniejsze, niż mógłby przypuszczać. Pomoc osoby z zewnątrz nie wchodziła w grę, nikomu nie zaufałby na tyle, by powiedzieć całą prawdę i obnażyć się z najgorszych grzechów. Pomogłoby pewnie tylko leczenie psychiatryczne, na które nie umiał się zdobyć, bo to również wiązało się z odsłonięciem zakopanych sekretów, których nie chciał wywlekać na światło dzienne. Zresztą nie uważał, by psychiatra zachował tajemnicę służbową w przypadku przyznawania się do przestępstw. Przyczyniłby się w tym momencie do każdego nielegalnego zachowania, byłby prawdopodobnie współodpowiedzialny za wymuszenia, wyłudzenia, pobicia czy nawet morderstwa.
Miał wiele do stracenia, przez lata budując swoje małe imperium, złożone z firmy, której przecież nie zaczynał od zera, ale też reputacji, która na ten moment była satysfakcjonująca, pozwalająca utrzymać mu się na powierzchni bezpieczeństwa. Grał w tę gre pozorów, uważając po drodze na każdy krok, który mógłby wytrącić go z równowagi i doprowadzić do upadku. Dlatego też nie angażował się w żadne sprawy, które bezpośrednio go nie dotyczyły.
Co innego pomoc osobom znajomym, których szanował i lubił. Niewielu takich było, ale wtedy nie potrafił odwrócić się obojętnie i przejść, jak gdyby nigdy nic. Były też przypadki, że musiał komuś pomóc, by utrzymać swój wizerunek i nie wyjść na bezdusznego w opinii publicznej, ale takie sytuacje zdarzały się sporadycznie. Kierował się wtedy zdrowym rozsądkiem i asertywnie potrafił odmówić, jeśli było to sprzeczne z jego założeniami.
Z Fárbautim znał się kilka lat i choć nie można tu mówić o przyjaźni na śmierć i życie, tak cenił mężczyznę, a fakt, że oboje wiedzieli o jednym z ważniejszych sekretów, jakim była tożsamość ślepców, w jakimś stopniu zbliżyła ich do siebie. Jego aktualne wtrącenie się być może miało zabarwienie egoistyczne, bo w przypadku złapania go przez kruczych strażników, mogliby wycisnąć z niego informacje o Col'u. Tego chciał za wszelką cenę uniknąć i dlatego też tak mało osób mieściło się w kręgu jego ograniczonego zaufania.
Obserwował dwóch oprychów, którzy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że zadali z niewłaściwym facetem. Na szczęście mieli dość rozumu w głowie, by wycofać się na bezpieczną odległość w momencie pojawienia się ich wybawcy. Rzadko mógł tak siebie nazywać, a nawet teraz było to na wyrost, szczególnie że nie miałby problemu dokończyć dzieła, gdyby nie fakt bałaganu, jaki by po sobie zostawili.
- Ależ znasz - odparł z rozbawieniem, ale rozumiał zmieszanie mężczyzny, bo większość by tak zareagowała, widząc obcą twarz ze znajomym głosem, który przecież nie był wytyczną, skoro wielu ludzi mogło posiadać podobne głosy lub naśladować inne.
- Chcę powstrzymać cię przed samym sobą - czy to nie oczywiste? Szczerość wypływała z postawy Colborna, ale domyślał się, że ciężko uwierzyć nieznajomemu, dlatego po krótkim rozejrzeniu się, czy nie ma w pobliżu niepożądanych osób, przymknął powieki, skupiając się na przemianie, by pokazać swoje prawdziwe oblicze, zyskując tym samym dozę zaufania mężczyzny.
- Bez obaw, to tylko ja - powiedział, gdy już odzyskał swoją twarz, ale przybrał ją tylko na moment, by upewnić się, że Fárbauti go rozpoznał i nie zaatakuje w samoobronie. Wtedy dla bezpieczeństwa wrócił do wyglądu, którym się dziś kamuflował.
- Czemu się tak wystawiasz? - zapytał spokojnym tonem, nie oceniając pochopnie jego wybryku. Z tyłu głowy miał świadomość, że pijani, uciekający mężczyźni mogli teraz szukać kruczych strażników i wskazać im dokładne miejsce napaści. Pozostał więc czujny na otoczenie, wiedząc, że zaraz będą musieli udać się w jakieś ustronne miejsce, które nie przyciąga uwagi. Może lepiej było dać mu dokończyć porachunki? Z drugiej strony pijanym oprychom mało kto uwierzy, pewnie uznają, że sami się połamali albo wzięli udział w bójce. Strażnicy mieli teraz więcej problemów na głowie, więc może zignorują takie bełkotliwe zgłoszenie, ale jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Taka postawa mogła wynikać w dużej mierze z jego charakteru, który to przecież został w jakimś większym stopniu ukształtowany przez rodziców. Bierna postawa matki, w której całe życie widział ofiarę apodyktycznego ojca, skłonnego do agresji i niszczenia każdego skrawka dobrego momentu ich życia. Próbował wyzbyć się naleciałości, jakie ojciec wmusił w niego w dzieciństwie, ale było to trudniejsze, niż mógłby przypuszczać. Pomoc osoby z zewnątrz nie wchodziła w grę, nikomu nie zaufałby na tyle, by powiedzieć całą prawdę i obnażyć się z najgorszych grzechów. Pomogłoby pewnie tylko leczenie psychiatryczne, na które nie umiał się zdobyć, bo to również wiązało się z odsłonięciem zakopanych sekretów, których nie chciał wywlekać na światło dzienne. Zresztą nie uważał, by psychiatra zachował tajemnicę służbową w przypadku przyznawania się do przestępstw. Przyczyniłby się w tym momencie do każdego nielegalnego zachowania, byłby prawdopodobnie współodpowiedzialny za wymuszenia, wyłudzenia, pobicia czy nawet morderstwa.
Miał wiele do stracenia, przez lata budując swoje małe imperium, złożone z firmy, której przecież nie zaczynał od zera, ale też reputacji, która na ten moment była satysfakcjonująca, pozwalająca utrzymać mu się na powierzchni bezpieczeństwa. Grał w tę gre pozorów, uważając po drodze na każdy krok, który mógłby wytrącić go z równowagi i doprowadzić do upadku. Dlatego też nie angażował się w żadne sprawy, które bezpośrednio go nie dotyczyły.
Co innego pomoc osobom znajomym, których szanował i lubił. Niewielu takich było, ale wtedy nie potrafił odwrócić się obojętnie i przejść, jak gdyby nigdy nic. Były też przypadki, że musiał komuś pomóc, by utrzymać swój wizerunek i nie wyjść na bezdusznego w opinii publicznej, ale takie sytuacje zdarzały się sporadycznie. Kierował się wtedy zdrowym rozsądkiem i asertywnie potrafił odmówić, jeśli było to sprzeczne z jego założeniami.
Z Fárbautim znał się kilka lat i choć nie można tu mówić o przyjaźni na śmierć i życie, tak cenił mężczyznę, a fakt, że oboje wiedzieli o jednym z ważniejszych sekretów, jakim była tożsamość ślepców, w jakimś stopniu zbliżyła ich do siebie. Jego aktualne wtrącenie się być może miało zabarwienie egoistyczne, bo w przypadku złapania go przez kruczych strażników, mogliby wycisnąć z niego informacje o Col'u. Tego chciał za wszelką cenę uniknąć i dlatego też tak mało osób mieściło się w kręgu jego ograniczonego zaufania.
Obserwował dwóch oprychów, którzy dopiero teraz zdali sobie sprawę, że zadali z niewłaściwym facetem. Na szczęście mieli dość rozumu w głowie, by wycofać się na bezpieczną odległość w momencie pojawienia się ich wybawcy. Rzadko mógł tak siebie nazywać, a nawet teraz było to na wyrost, szczególnie że nie miałby problemu dokończyć dzieła, gdyby nie fakt bałaganu, jaki by po sobie zostawili.
- Ależ znasz - odparł z rozbawieniem, ale rozumiał zmieszanie mężczyzny, bo większość by tak zareagowała, widząc obcą twarz ze znajomym głosem, który przecież nie był wytyczną, skoro wielu ludzi mogło posiadać podobne głosy lub naśladować inne.
- Chcę powstrzymać cię przed samym sobą - czy to nie oczywiste? Szczerość wypływała z postawy Colborna, ale domyślał się, że ciężko uwierzyć nieznajomemu, dlatego po krótkim rozejrzeniu się, czy nie ma w pobliżu niepożądanych osób, przymknął powieki, skupiając się na przemianie, by pokazać swoje prawdziwe oblicze, zyskując tym samym dozę zaufania mężczyzny.
- Bez obaw, to tylko ja - powiedział, gdy już odzyskał swoją twarz, ale przybrał ją tylko na moment, by upewnić się, że Fárbauti go rozpoznał i nie zaatakuje w samoobronie. Wtedy dla bezpieczeństwa wrócił do wyglądu, którym się dziś kamuflował.
- Czemu się tak wystawiasz? - zapytał spokojnym tonem, nie oceniając pochopnie jego wybryku. Z tyłu głowy miał świadomość, że pijani, uciekający mężczyźni mogli teraz szukać kruczych strażników i wskazać im dokładne miejsce napaści. Pozostał więc czujny na otoczenie, wiedząc, że zaraz będą musieli udać się w jakieś ustronne miejsce, które nie przyciąga uwagi. Może lepiej było dać mu dokończyć porachunki? Z drugiej strony pijanym oprychom mało kto uwierzy, pewnie uznają, że sami się połamali albo wzięli udział w bójce. Strażnicy mieli teraz więcej problemów na głowie, więc może zignorują takie bełkotliwe zgłoszenie, ale jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Isak Bergman
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:20
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Czuł wzbierające w piersi rozczarowanie. Jego ofiary ostatecznie wymknęły się i pozostał z niezaspokojonym pragnieniem dokonania zemsty na mało rozgarniętych mężczyznach. Zapach krwi wibrował jednak wciąż w powietrzu i napełniał nim płuca dość łapczywie, zwijając palce w pięści. Ponadto, chyba liczył, że sprowokuje większą bójkę i poczuje na plecach oddech śmierci. Nie chciał tak dalej funkcjonować. Nie potrafił oderwać myśli od rozmowy sprzed kilku dni, którą zdołał zniszczyć resztki nadziei na względny spokój. Utracił wszystko to, co zdawało mu się cenne, umarł ponownie i ponownie poczuł się jak zniszczona skorupa, której starczyłoby jedno nieodpowiednie dotknięcie, by rozpadła się w drobny mak. Nie widział sensu w dalszym pielęgnowaniu cierpienia, może też dlatego poczuł po muśnięciu rozczarowania wzbierający gniew na człowieka, któremu przyszło w udziale zniweczyć przedstawienie. Zmrużył oczy, robiąc krok w tył. Przyglądał się mu uważnie i był pewien, że żartuje jedynie i próbuje odwieść jego uwagę, zawiązując zupełnie bezsensowną rozmowę. Nie potrafił lub nie chciał skojarzyć znajomego głosu, raz po raz dudniącego w zupełnej ciszy zaułka.
— Nie wiesz o czym mówisz — stwierdził z goryczą, jeszcze raz impulsywnie dociskając półksiężyce paznokci do skóry miękkiego śródręcza. Nie miał już szans podążyć za pijakami, chyba też stracił nimi zainteresowanie, ostatecznie układając sobie w głowie, że może trafia mu się lepsza okazja do ulżenia swoim napiętym jak struna nerwom. Zaśmiał się następnie, wykrzywiając wargi i ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Nikt nie był zdolny ochronić go przed nim samym. Nikt nigdy też nie próbował, dlaczego więc nieznajomy rzucał beztrosko podobne słowa? Nie potrafił zrozumieć, czy kieruje nim głupota czy heroizm. Żadna z opcji nie zwiastowała jednak nic dobrego. — Za mało własnych zmartwień? — zapytał z kpiną w głosie, zupełnie niepodobną do zwyczajowego spokoju układającego się pośród sylab. Było w nim jednak coś z szaleństwa, jednak był to ten typ obłędu, w którym każdą ze spraw kalkulowało się nad wyraz dokładnie, odrzucając nawet najbardziej gwałtowne emocje, które buzowały równocześnie w piersi. Cofnął się jeszcze i uniósł dłoń, lecz wtedy nastąpiło coś, czego nie spodziewał się zupełnie. Nieznajomy rozejrzał się po okolicy, po czym jego twarz zaczęła przypominać plastyczny materiał, układający się w zupełnie odmienne rysy twarzy. Oczodoły wyżłobiły się na nowo, a linie szczęki zaznaczyły odmiennie niż do tej pory. Wzdrygnął się tylko, bo zupełnie zaskoczony sądził, iż zaraz może nadejść kolejne zagrożenie. Dopiero chwilę później zrozumiał, że obcy mężczyzna wcale się nie mylił i faktycznie, znali się dość dobrze. Zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi zdradzały konsternację.
— Iversen… — Przycichły głos wyrażał niedowierzanie, a postawa ciała wciąż trwała w gotowości do przypuszczenia ataku. Nigdy nie wiedział o zdolnościach właściciela fabryki samochodów. Owszem, fragment o byciu ślepcem znał doskonale, lecz wychodziło na to, że obydwoje, poza zakazaną magią, posiadali jeszcze inne, być może bardziej interesujące sekrety. Nie był pewien, czy powinien się wycofać, odejść, czy może kontynuować rozmowę. Nie tak wyobrażał sobie dzisiejszy wieczór, nie chciał spotkać nikogo znajomego. Rzucił spojrzeniem w kierunku gardzieli ulicy i stwierdził z rozczarowaniem, że tamta dwójka była już poza ich zasięgiem. Prychnął niezadowolony, a jednak jego mina zdradzała pojawiające się rozluźnienie. Już dawno zdołał powrócić do normalnego wyglądu, bez czerni zaszytej w żyłach i mgły zakrywającej stalowoszare tęczówki. Palce puścił luźno i rozprostował ramiona. — Nikt nawet by nie zapłakał nad ich losem — stwierdził z przekąsem i opadł na schodek przy wejściu, wyraźnie zmęczony i pozbawiony jakiejkolwiek motywacji. Miał rację. Nikt nie przejmował się podobnymi ludźmi, tym bardziej władającymi zakazaną magią. Zapewne świat odetchnął by z wdzięcznością. — Możesz sobie wpisać na dzisiaj tytuł bohatera uciśnionych mętów z Przesmyku. — Zakrył twarz dłonią i z całych sił próbował uspokoić resztki irytacji. Nie chciał się z nim kłócić, tym bardziej przez wzgląd na kilkuletnią znajomość. Był lojalny, rzadko kiedy stawał przeciwko swoim, nigdy nie zasłynął z bycia człowiekiem bez skrupułów. To całkiem zabawne.
Nie potrafił udzielić prostej odpowiedzi na jego pytanie, bo też takiej nie było. Siedział dłużej milcząc; czuł, że chłód kamieni przenika go po same kości.
— Czasami… czasami mam zwyczajnie dość — zaskakujące stwierdzenie i otwartość jak na jego osobę, zakołysały się w styczniowym powietrzu i osiadły mgiełką na rzęsach i kosmykach włosów barwiąc je na siwo. Uniósł wreszcie spojrzenie na mężczyznę i uśmiechnął się w sposób bardziej przystający do jego osoby. — To nic takiego, Colborn, przyszli w złym momencie, czasami tyle wystarcza, aby puściły nerwy — wzruszył ramionami i wyjaśnił jeszcze, jakby próbując uciec, zamaskować chwilę szczerości.
— Nie wiesz o czym mówisz — stwierdził z goryczą, jeszcze raz impulsywnie dociskając półksiężyce paznokci do skóry miękkiego śródręcza. Nie miał już szans podążyć za pijakami, chyba też stracił nimi zainteresowanie, ostatecznie układając sobie w głowie, że może trafia mu się lepsza okazja do ulżenia swoim napiętym jak struna nerwom. Zaśmiał się następnie, wykrzywiając wargi i ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Nikt nie był zdolny ochronić go przed nim samym. Nikt nigdy też nie próbował, dlaczego więc nieznajomy rzucał beztrosko podobne słowa? Nie potrafił zrozumieć, czy kieruje nim głupota czy heroizm. Żadna z opcji nie zwiastowała jednak nic dobrego. — Za mało własnych zmartwień? — zapytał z kpiną w głosie, zupełnie niepodobną do zwyczajowego spokoju układającego się pośród sylab. Było w nim jednak coś z szaleństwa, jednak był to ten typ obłędu, w którym każdą ze spraw kalkulowało się nad wyraz dokładnie, odrzucając nawet najbardziej gwałtowne emocje, które buzowały równocześnie w piersi. Cofnął się jeszcze i uniósł dłoń, lecz wtedy nastąpiło coś, czego nie spodziewał się zupełnie. Nieznajomy rozejrzał się po okolicy, po czym jego twarz zaczęła przypominać plastyczny materiał, układający się w zupełnie odmienne rysy twarzy. Oczodoły wyżłobiły się na nowo, a linie szczęki zaznaczyły odmiennie niż do tej pory. Wzdrygnął się tylko, bo zupełnie zaskoczony sądził, iż zaraz może nadejść kolejne zagrożenie. Dopiero chwilę później zrozumiał, że obcy mężczyzna wcale się nie mylił i faktycznie, znali się dość dobrze. Zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi zdradzały konsternację.
— Iversen… — Przycichły głos wyrażał niedowierzanie, a postawa ciała wciąż trwała w gotowości do przypuszczenia ataku. Nigdy nie wiedział o zdolnościach właściciela fabryki samochodów. Owszem, fragment o byciu ślepcem znał doskonale, lecz wychodziło na to, że obydwoje, poza zakazaną magią, posiadali jeszcze inne, być może bardziej interesujące sekrety. Nie był pewien, czy powinien się wycofać, odejść, czy może kontynuować rozmowę. Nie tak wyobrażał sobie dzisiejszy wieczór, nie chciał spotkać nikogo znajomego. Rzucił spojrzeniem w kierunku gardzieli ulicy i stwierdził z rozczarowaniem, że tamta dwójka była już poza ich zasięgiem. Prychnął niezadowolony, a jednak jego mina zdradzała pojawiające się rozluźnienie. Już dawno zdołał powrócić do normalnego wyglądu, bez czerni zaszytej w żyłach i mgły zakrywającej stalowoszare tęczówki. Palce puścił luźno i rozprostował ramiona. — Nikt nawet by nie zapłakał nad ich losem — stwierdził z przekąsem i opadł na schodek przy wejściu, wyraźnie zmęczony i pozbawiony jakiejkolwiek motywacji. Miał rację. Nikt nie przejmował się podobnymi ludźmi, tym bardziej władającymi zakazaną magią. Zapewne świat odetchnął by z wdzięcznością. — Możesz sobie wpisać na dzisiaj tytuł bohatera uciśnionych mętów z Przesmyku. — Zakrył twarz dłonią i z całych sił próbował uspokoić resztki irytacji. Nie chciał się z nim kłócić, tym bardziej przez wzgląd na kilkuletnią znajomość. Był lojalny, rzadko kiedy stawał przeciwko swoim, nigdy nie zasłynął z bycia człowiekiem bez skrupułów. To całkiem zabawne.
Nie potrafił udzielić prostej odpowiedzi na jego pytanie, bo też takiej nie było. Siedział dłużej milcząc; czuł, że chłód kamieni przenika go po same kości.
— Czasami… czasami mam zwyczajnie dość — zaskakujące stwierdzenie i otwartość jak na jego osobę, zakołysały się w styczniowym powietrzu i osiadły mgiełką na rzęsach i kosmykach włosów barwiąc je na siwo. Uniósł wreszcie spojrzenie na mężczyznę i uśmiechnął się w sposób bardziej przystający do jego osoby. — To nic takiego, Colborn, przyszli w złym momencie, czasami tyle wystarcza, aby puściły nerwy — wzruszył ramionami i wyjaśnił jeszcze, jakby próbując uciec, zamaskować chwilę szczerości.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:20
Zaśmiał się gorzko, mając świadomość, że z ich dwóch to właśnie on zachował trzeźwość umysłu i doskonale wiedział, o czym mówi. Może nie miał wszystkich informacji, nie znał motywów ani planów starszego od siebie mężczyzny, ale obiektywna obserwacja i ocena sytuacji wystarczyła, by podjął kroki, o które nikt go nie prosił i nikt nie miałby do niego pretensji, gdyby udał, że nie widzi zajścia. Strzępy sumienia nie męczyłyby go zbyt długo, a jednak nie potrafił przejść obojętnie obok zdarzenia, w którym brała udział znajoma twarz - znajoma na tyle, że współdzielili niektóre ze swoich większych sekretów. Za późno na odwrót, kiedy uwaga Bergmana spoczęła na nieznanej sobie sylwetce obcego człowieka, a w jego oczach pojawił się gniewny szał, którego Colborn do tej pory nie uświadczył. Ich kontakty były zwykle stonowane, zabarwione przyjacielską nutą, na tyle, na ile to możliwe pomagali sobie wzajemnie bez zadawania zbędnych pytań. Teraz Fárbauti miał przed sobą mężczyznę, którego pod względem fizycznym nie poznawał, a Colborn miał przed sobą mężczyznę, którego nie poznawał pod względem zachowania.
- A ty nie wiesz, co robisz - odparował z aroganckim uśmieszkiem, niebezpiecznie prowokując nerwowego już Bergmana, który najwyraźniej zrozumiał, że okazja nie do końca przeszła mu koło nosa i mógł jeszcze wycisnąć trochę lemoniady z tej pojedynczej cytryny.
Sam wiedział, że głupio się narażał, nie wiedząc w jakim stanie jest mężczyzna i pierwotnie ewidentnie przeceniając ich znajomość, sądząc że nawet w większym wzburzeniu nie zrobiliby sobie wzajemnie krzywdy. Teraz ta teoria zaczynała chwiać się w posadach, ale było to spowodowane głównie zmienioną twarzą, więc trzeba było szybko działać, żeby nie skończyć tak, jak w założeniu poprzedni pijacy.
- Wręcz przeciwnie - westchnął jeszcze z kwaśną miną, jakby chciał tym samym powiedzieć, że więcej dramatów mu nie potrzeba i ta sytuacja właściwie też nie jest mu na rękę. Rozwiązywał swoje problemy na bieżąco, a do cudzych się nie mieszał - zmartwień przysparzała mu podwójna działalność, ukryte życie, ale był na tyle skrupulatny w działaniu, że wykrycie graniczyło z cudem. Byłby niepocieszony, gdyby jeden błąd, jedno wtrącenie się w nieswoją sprawę wywołało jego uraz, kłopoty lub śmierć, a trochę się na to zapowiadało, biorąc pod uwagę, że Fárbauti już podnosił dłoń. Zamiast odpowiadać obroną i atakiem, kontynuował przemianę, by pokazać mu swoją prawdziwą twarz i zapobiec rozlewowi krwi. Mógł mieć tylko nadzieję, że chłop całkiem nie zwariował i nie zaatakuje go pomimo rozpoznania prawdziwej tożsamości. Czujność kryła się w jego spojrzeniu i ruchach, nawet jeśli usłyszał swoje nazwisko, więc został bezbłędnie zidentyfikowany, to podstawa szkutnika nadal zdradzała bojową gotowość - a pomimo sympatii, nie odszedłby z tego świata bez walki.
- Nie wiedziałem, że w wolnych chwilach polujesz na kanalie - stwierdził, bo może faktycznie nikt by po nich nie zapłakał, ale mogli mieć kogoś bliskiego, kto zgłosiłby ich zaginięcie, a w obecnych czasach bardzo łatwo wystawić się na świecznik. Wystarczy jeden fałszywy krok, jeden świadek. Nie żałował pijaków, nie żałował w zasadzie nikogo, przekonany, że każdy w mniejszym lub większym stopniu odpowiada za swój los.
- Nie broniłem ich, mam w dupie ich marne życia. Powstrzymałem to przez wzgląd na ciebie - mruknął, dając jasną informację, że chodziło mu o bezpieczeństwo ślepca oraz te wszystkie moralne dyrdymały, które w jego ocenie były istotne.
To zabawne, bo przez całe życie nikt nie nazwał go bohaterem i nie spodziewał się, że ktokolwiek to zrobi, skoro tytuł ten był tak nieadekwatny do jego roli, nawet teraz leżał daleko od prawdy. Za całym "bohaterstwem" kryła się duża dawka egoizmu, ale nie zamierzał tego przyznawać.
Zagrożenie minęło i nie spodziewał się już wybuchu po mężczyźnie, więc gdy ten usiadł na schodkach, sam podszedł bliżej. Nie spodziewał się nagłej zmiany zachowania, tej pokory i otwartości, na którą nie wiedział, jak zareagować. Przypomniało mu to chwile, kiedy czuł się bezsilny i miał wszystkiego dość, kiedy został całkiem sam ze swoimi problemami, kiedy musiał maskować przed światem prawdziwe wydarzenia, prawdziwe uczucia.
- Tobie rzadko puszczają nerwy - zauważył od niechcenia, opierając się o wewnętrzną stronę kawałka balustrady przy schodkach. Nie chciał mu nic wytykać, bo przecież każdy ma chwile słabości, każdy ma wątpliwości i kryzysy, z którymi musi sobie poradzić. Niektórzy ponoszą klęskę i lądują na dnie, czasem bez drogi powrotu, ale Fárbauti nie należał do takich osób, tyle o nim wiedział.
- Z czymkolwiek się teraz mierzysz, to - tu wskazał na miejsce, w którym zniknęły jego niedoszłe ofiary - w żaden sposób ci nie pomoże.
- A ty nie wiesz, co robisz - odparował z aroganckim uśmieszkiem, niebezpiecznie prowokując nerwowego już Bergmana, który najwyraźniej zrozumiał, że okazja nie do końca przeszła mu koło nosa i mógł jeszcze wycisnąć trochę lemoniady z tej pojedynczej cytryny.
Sam wiedział, że głupio się narażał, nie wiedząc w jakim stanie jest mężczyzna i pierwotnie ewidentnie przeceniając ich znajomość, sądząc że nawet w większym wzburzeniu nie zrobiliby sobie wzajemnie krzywdy. Teraz ta teoria zaczynała chwiać się w posadach, ale było to spowodowane głównie zmienioną twarzą, więc trzeba było szybko działać, żeby nie skończyć tak, jak w założeniu poprzedni pijacy.
- Wręcz przeciwnie - westchnął jeszcze z kwaśną miną, jakby chciał tym samym powiedzieć, że więcej dramatów mu nie potrzeba i ta sytuacja właściwie też nie jest mu na rękę. Rozwiązywał swoje problemy na bieżąco, a do cudzych się nie mieszał - zmartwień przysparzała mu podwójna działalność, ukryte życie, ale był na tyle skrupulatny w działaniu, że wykrycie graniczyło z cudem. Byłby niepocieszony, gdyby jeden błąd, jedno wtrącenie się w nieswoją sprawę wywołało jego uraz, kłopoty lub śmierć, a trochę się na to zapowiadało, biorąc pod uwagę, że Fárbauti już podnosił dłoń. Zamiast odpowiadać obroną i atakiem, kontynuował przemianę, by pokazać mu swoją prawdziwą twarz i zapobiec rozlewowi krwi. Mógł mieć tylko nadzieję, że chłop całkiem nie zwariował i nie zaatakuje go pomimo rozpoznania prawdziwej tożsamości. Czujność kryła się w jego spojrzeniu i ruchach, nawet jeśli usłyszał swoje nazwisko, więc został bezbłędnie zidentyfikowany, to podstawa szkutnika nadal zdradzała bojową gotowość - a pomimo sympatii, nie odszedłby z tego świata bez walki.
- Nie wiedziałem, że w wolnych chwilach polujesz na kanalie - stwierdził, bo może faktycznie nikt by po nich nie zapłakał, ale mogli mieć kogoś bliskiego, kto zgłosiłby ich zaginięcie, a w obecnych czasach bardzo łatwo wystawić się na świecznik. Wystarczy jeden fałszywy krok, jeden świadek. Nie żałował pijaków, nie żałował w zasadzie nikogo, przekonany, że każdy w mniejszym lub większym stopniu odpowiada za swój los.
- Nie broniłem ich, mam w dupie ich marne życia. Powstrzymałem to przez wzgląd na ciebie - mruknął, dając jasną informację, że chodziło mu o bezpieczeństwo ślepca oraz te wszystkie moralne dyrdymały, które w jego ocenie były istotne.
To zabawne, bo przez całe życie nikt nie nazwał go bohaterem i nie spodziewał się, że ktokolwiek to zrobi, skoro tytuł ten był tak nieadekwatny do jego roli, nawet teraz leżał daleko od prawdy. Za całym "bohaterstwem" kryła się duża dawka egoizmu, ale nie zamierzał tego przyznawać.
Zagrożenie minęło i nie spodziewał się już wybuchu po mężczyźnie, więc gdy ten usiadł na schodkach, sam podszedł bliżej. Nie spodziewał się nagłej zmiany zachowania, tej pokory i otwartości, na którą nie wiedział, jak zareagować. Przypomniało mu to chwile, kiedy czuł się bezsilny i miał wszystkiego dość, kiedy został całkiem sam ze swoimi problemami, kiedy musiał maskować przed światem prawdziwe wydarzenia, prawdziwe uczucia.
- Tobie rzadko puszczają nerwy - zauważył od niechcenia, opierając się o wewnętrzną stronę kawałka balustrady przy schodkach. Nie chciał mu nic wytykać, bo przecież każdy ma chwile słabości, każdy ma wątpliwości i kryzysy, z którymi musi sobie poradzić. Niektórzy ponoszą klęskę i lądują na dnie, czasem bez drogi powrotu, ale Fárbauti nie należał do takich osób, tyle o nim wiedział.
- Z czymkolwiek się teraz mierzysz, to - tu wskazał na miejsce, w którym zniknęły jego niedoszłe ofiary - w żaden sposób ci nie pomoże.
Isak Bergman
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:20
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nigdy nie był taki. Od dzieciństwa kierował się spokojem i trzeźwością zachowywaną w najtrudniejszych sytuacjach. Zawsze każdy krok czynił dopiero wtedy, gdy poddał go chłodnej analizie. Nie dopuszczał, by emocje nim szargały i by wyznaczały mu drogę. Zawsze w towarzystwie uchodził za człowieka stonowanego, pozbawionego gwałtownych afektów. Niewiele mówił, a gdy już zaczynał, jego głos płynął łagodnie, bez niepotrzebnych wyboistości gniewu, braku sympatii czy lekceważenia. Na ile była to rzecz naturalna, a na ile wyuczona? Sam nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, choć chyba prawda nie miałaby i tak większego znaczenia. Przywykł. Z trudem przeciskał przez gardło przekleństwa i obelgi, tak samo problematyczne było dla niego mówienie o emocjach jako takich. Tłamsił wszystko w sobie, trzymał nerwy na krótkim postronku, nie pozwalał, by ktokolwiek widział go w stanie podobnym do obecnego. Może więc powinno mu być nieswojo, kiedy Iversen pochylał się nad jego upadkiem i ratował przed głupim wystawieniem tożsamości na światło dzienne, a przynajmniej to migotliwe, urywane, sączące się z pobliskich latarni w Przesmyku Lokiego.
Zapewne, jeśli znajoma twarz nie zamajaczyłaby mu przed nosem, wyciągnięta dłoń cisnęłaby kolejnym, bardziej zajadłym zaklęciem. Pragnienie krwi buzowało płytko pod skórą, znacząc ją już nie tylko czarnymi smugami, ale i paroksyzmem najgorszego z nałogów. Zacisnął dłonie na przedramionach, wpijając palce w fałdy kurtki. Nie mógł teraz zrobić wiele, zwłaszcza, że nie planował się ujawniać, na wzór Colborna. A może powinno być mu już wszystko jedno? Niestety, jego jedyne ofiary uciekły, a miał w sobie resztki przyzwoitości i nie zamierzał korzystać z niewiedzy swojego towarzysza, by zaspokoić pragnienie jego kosztem. Ukrył dygot ciała, wciskając szyję głębiej w postawiony kołnierz okrycia wierzchniego. Dla osoby postronnej wyglądał jak ktoś zdjęty febrą nadchodzącej choroby, zimowego przeziębienia łamiącego w stawach i wywołującego gorączkę.
Przyglądał się twarzy znajomego ślepca, temu jak policzki oraz nos stawały się plastyczne i ponownie podobieństwo pobrzmiewało już tylko echem w liniach oczu i brwi. Nie zdawał sobie sprawy z jego umiejętności, lecz to niewiele zmieniło w ogóle ich znajomości – sam będąc naznaczonym nie tylko zakazaną magią i magią krwi, ale i chorobą genetyczną, nie dzielił ludzi ze względu na to, co było zapisane w ich genach. Pierwszy szok minął więc dość szybko.
Siedział bez ruchu na stopniach do sklepu. Zapomniał już zupełnie, po co tu tak właściwie przyszedł. Twarz przysłoniętą dłońmi pochylił lekko do przodu, strąki włosów zwisały mu smętnie, a pod opuszkami czuł szczecinę kilkudniowego zarostu. Był tak bardzo zmęczony.
Col niewiele się pomylił – faktycznie, Isak nie wiedział już co czyni, zupełnie wyzuty z resztek rozsądku. Co najgorsze, nie wiedział też, co w obecnej sytuacji mu jeszcze pozostało. Pozbawiony celu w postaci dwóch natrętnych mężczyzn, opuścił wreszcie zesztywniałe ramiona i kontemplował pustkę zalegającą w głowie. Nie miał pojęcia, jak jeszcze się wytłumaczyć i liczył w duchu, że towarzysz zostawi go w świętym spokoju. Tylko, czy samotność była dobrym wyjściem. Zerknął spomiędzy palców na Iversena, skracającego dystans.
— Ślepiec w tą czy w tamtą, nie robi różnicy — dodał jeszcze, wyjaśniając, że tamci dwaj wcale nie byli zwykłymi galdrami, dlatego żadne zawiadomienie nie miałoby najmniejszego sensu. Nikt nie dbał przecież o nich – mogli się zagryzać niczym wściekłe szczury ku uciesze Kruczej Straży. Mogli skakać sobie do gardeł i samodzielnie przetrzebiać własną populację – to nawet na rękę przeciętnemu funkcjonariuszowi. Mówił to również dlatego, że sam chciał ponownie zapewnić towarzysza o słuszności niezwykle głupiego działania. Bronił się jak mógł.
W ostateczności nagły zryw sumienia i chęć ochrony jego osoby zdawały mu się niezwykle niecodzienne; budzące dyskomfort, którego jednak pozbył się zaraz, zmieniając ton rozmowy. Złagodniał, odsłonił szare, umęczone oczy i znów przykuł spojrzenie do ślepca. Nie chciał czynić sobie wrogów z przychylnych mu ludzi. Kiedy wskazał mu palcem miejsce niedoszłej zbrodni, złapał powietrze w płuca i wypuścił je ze świstem. Dał za wygraną.
— Każdy ma swój limit — wyjaśnił i zasępił się wyraźnie, zawieszając uwagę w przestrzeni przed sobą. — To bez znaczenia, Col. — Spokojnie rozwiał jego wątpliwości, czy aby na pewno chciał sobie tym jakoś ulżyć. Próbował ułożyć myśli i zdecydować wreszcie, co dalej ze sobą uczynić. Nie chciał wiele mówić, lecz miał świadomość, że jeśli się nie przełamie choć w drobnym stopniu, za kilka chwil znów frustracja pchnie go do czegoś bardzo głupiego. Palce wciąż mu drżały. — Masz czas? — zapytał wreszcie. — I tak nie pamiętam, po co tu tak właściwie przyszedłem — dodał i obejrzał się na szyld sklepu z truciznami. — Zaraz przymarznę do tego pieprzonego schodka — chciał brzmieć nieco bardziej pogodnie i faktycznie, może jego mina nie była już tak surowa, ale spomiędzy ust w dalszym ciągu dobywał się matowy głos. Wyczekiwał reakcji Iversena.
Zapewne, jeśli znajoma twarz nie zamajaczyłaby mu przed nosem, wyciągnięta dłoń cisnęłaby kolejnym, bardziej zajadłym zaklęciem. Pragnienie krwi buzowało płytko pod skórą, znacząc ją już nie tylko czarnymi smugami, ale i paroksyzmem najgorszego z nałogów. Zacisnął dłonie na przedramionach, wpijając palce w fałdy kurtki. Nie mógł teraz zrobić wiele, zwłaszcza, że nie planował się ujawniać, na wzór Colborna. A może powinno być mu już wszystko jedno? Niestety, jego jedyne ofiary uciekły, a miał w sobie resztki przyzwoitości i nie zamierzał korzystać z niewiedzy swojego towarzysza, by zaspokoić pragnienie jego kosztem. Ukrył dygot ciała, wciskając szyję głębiej w postawiony kołnierz okrycia wierzchniego. Dla osoby postronnej wyglądał jak ktoś zdjęty febrą nadchodzącej choroby, zimowego przeziębienia łamiącego w stawach i wywołującego gorączkę.
Przyglądał się twarzy znajomego ślepca, temu jak policzki oraz nos stawały się plastyczne i ponownie podobieństwo pobrzmiewało już tylko echem w liniach oczu i brwi. Nie zdawał sobie sprawy z jego umiejętności, lecz to niewiele zmieniło w ogóle ich znajomości – sam będąc naznaczonym nie tylko zakazaną magią i magią krwi, ale i chorobą genetyczną, nie dzielił ludzi ze względu na to, co było zapisane w ich genach. Pierwszy szok minął więc dość szybko.
Siedział bez ruchu na stopniach do sklepu. Zapomniał już zupełnie, po co tu tak właściwie przyszedł. Twarz przysłoniętą dłońmi pochylił lekko do przodu, strąki włosów zwisały mu smętnie, a pod opuszkami czuł szczecinę kilkudniowego zarostu. Był tak bardzo zmęczony.
Col niewiele się pomylił – faktycznie, Isak nie wiedział już co czyni, zupełnie wyzuty z resztek rozsądku. Co najgorsze, nie wiedział też, co w obecnej sytuacji mu jeszcze pozostało. Pozbawiony celu w postaci dwóch natrętnych mężczyzn, opuścił wreszcie zesztywniałe ramiona i kontemplował pustkę zalegającą w głowie. Nie miał pojęcia, jak jeszcze się wytłumaczyć i liczył w duchu, że towarzysz zostawi go w świętym spokoju. Tylko, czy samotność była dobrym wyjściem. Zerknął spomiędzy palców na Iversena, skracającego dystans.
— Ślepiec w tą czy w tamtą, nie robi różnicy — dodał jeszcze, wyjaśniając, że tamci dwaj wcale nie byli zwykłymi galdrami, dlatego żadne zawiadomienie nie miałoby najmniejszego sensu. Nikt nie dbał przecież o nich – mogli się zagryzać niczym wściekłe szczury ku uciesze Kruczej Straży. Mogli skakać sobie do gardeł i samodzielnie przetrzebiać własną populację – to nawet na rękę przeciętnemu funkcjonariuszowi. Mówił to również dlatego, że sam chciał ponownie zapewnić towarzysza o słuszności niezwykle głupiego działania. Bronił się jak mógł.
W ostateczności nagły zryw sumienia i chęć ochrony jego osoby zdawały mu się niezwykle niecodzienne; budzące dyskomfort, którego jednak pozbył się zaraz, zmieniając ton rozmowy. Złagodniał, odsłonił szare, umęczone oczy i znów przykuł spojrzenie do ślepca. Nie chciał czynić sobie wrogów z przychylnych mu ludzi. Kiedy wskazał mu palcem miejsce niedoszłej zbrodni, złapał powietrze w płuca i wypuścił je ze świstem. Dał za wygraną.
— Każdy ma swój limit — wyjaśnił i zasępił się wyraźnie, zawieszając uwagę w przestrzeni przed sobą. — To bez znaczenia, Col. — Spokojnie rozwiał jego wątpliwości, czy aby na pewno chciał sobie tym jakoś ulżyć. Próbował ułożyć myśli i zdecydować wreszcie, co dalej ze sobą uczynić. Nie chciał wiele mówić, lecz miał świadomość, że jeśli się nie przełamie choć w drobnym stopniu, za kilka chwil znów frustracja pchnie go do czegoś bardzo głupiego. Palce wciąż mu drżały. — Masz czas? — zapytał wreszcie. — I tak nie pamiętam, po co tu tak właściwie przyszedłem — dodał i obejrzał się na szyld sklepu z truciznami. — Zaraz przymarznę do tego pieprzonego schodka — chciał brzmieć nieco bardziej pogodnie i faktycznie, może jego mina nie była już tak surowa, ale spomiędzy ust w dalszym ciągu dobywał się matowy głos. Wyczekiwał reakcji Iversena.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:21
Niewiele było osób, których darzył sympatią na tyle, by zatrzymać się przy nich w kryzysowej sytuacji i ryzykować własnym wykryciem albo problemami, które nie były mu w żadnym stopniu potrzebne. Kierował się w życiu egoizmem i dobrze na tym wychodził, a czysta kalkulacja jeszcze nigdy go nie zawiodła, w przeciwieństwie do złudnego wpływu gwałtownych emocji. Takim właśnie musiał ulec Fárbauti, a fakt, że jeszcze nigdy go takim nie widział, tylko potęgował efekt. Nie wiedział czego się spodziewać po mężczyźnie, jako że nigdy nie stali po przeciwnych stronach barykady, nie wiedział do czego drugi ślepiec jest zdolny, ale domyślał się, że nie przyswoił magii zakazanej z łagodnej uległości. Nie znał szczegółów, nigdy o nie nie pytał, tak jak sam nie zdradzał swoich, pozostawiając ich relację bezpieczną dla obydwu stron. Niemniej wiedział, jak to jest tłamsić w sobie emocje, bo robił to całe dzieciństwo, aż w końcu nagromadziły się na tyle, że ich wybuch zakończył się tragedią; może tak samo było w przypadku Bergmana, choć nie próbował zgadywać. Patrzył na niego wzrokiem pozbawionym dezaprobaty czy oceny, bo choć nie pochwalał takiego wystawiania się, to sam niejednokrotnie był w dołku emocjonalnym i nie nawet jego skostniałe serce było w stanie zrozumieć pewne wyjątkowe sytuacje. A że nie miał mężczyzny za niestabilnego psychicznie, wręcz przeciwnie, za opanowanego i rozsądnego, tak dzisiaj nie potrafił przejść obojętnie. Nawet jeśli sprowadziłoby to na niego kłopoty. Nawet jeśli mężczyzna sam miałby go zaatakować. Może z perspektywy czasu będzie tego żałował, a może wręcz przeciwnie.
Nie był na tyle altruistyczny (a raczej wcale taki nie był), by zgodzić się na upuszczenie krwi i zaspokojenie pragnienia z czystej nieprzymuszonej woli, więc możliwe, że taka próba agresji skończyłaby się walką, ale wygląda na to, że Fárbauti ma w sobie dość powściągliwości i samokontroli, by oprzeć się zdradzieckim pokusom, na szczęście dla ich obu. Jego niedoszłych ofiar nie było już na horyzoncie, więc nie mogli zostać wykorzystani do tego celu i właściwie nadal nie był pewny, czy dobrze zrobił, wcinając się między wódkę a zakąskę, ale już po ptakach. Jego mały pokaz ze zmianą twarzy najwyraźniej skutecznie odwrócił uwagę mężczyzny od jego wcześniejszego zamiaru, choć malujące się na jego twarzy zdziwienie dość szybko zniknęło — za szybko, jak na jego gust, ale też nie miał dużego porównania, bo nikomu nie zdradzał swoich umiejętności, uważając to za zbyt cenną wiedzę, którą potencjalnie ktoś mógł wykorzystać przeciw niemu.
- Chcesz przekonać mnie czy siebie? - miał ochotę wywrócić oczami, bo jasne, tamci dwaj mogli być najgorszymi osobami na świecie, mogli być ślepcami i nikt nie przejąłby się po ich śmierci, nikt nie zatęskniłby za ich marnymi życiami, a jednak miał wrażenie, że sam ten akt miałby dla niego marne skutki, choć oczywiście mógł się mylić.
- Powtarzam: nie powstrzymałem cię przez wzgląd na nich, tylko przez wzgląd na ciebie, byś nie miał okazji tego żałować. Ale jeśli naprawdę chcesz, możemy jeszcze ich wytropić. Albo znaleźć inne ofiary, tylko zmienię wygląd na bardziej losową twarz - daleko mu było do dobrodusznego wujka, nie miał problemu, by pozbawić kogoś życia, mógł zapewnić Fárbautiemu młodą, świeżą krew, jeśli tego potrzebował, a jego sumienie nawet by nie mruknęło. Może nawet uznałby to za formę rozrywki, a adrenalina pobudziłaby jego ostatnio monotonne życie?
Wydawało mu się, że starszy od niego mężczyzna próbuje argumentować i bronić swoją niedawną postawę, jakby Colborn oceniał jego działania albo pobudki, a jedyne zastrzeżenie, jakie ten posiadał, to nierozważne czynności na ulicy, które mogłyby się skończyć wykryciem, a w skrajnym przypadku aresztowaniem. Od czasu zaginięć kruczych było jak psów, kręcili się i węszyli, a gówno znajdowali.
- Wiem. Tym bardziej należy zachować ostrożność, szczególnie w tych czasach - kiwnął głową, również pozostając spokojnym i czujnym na wszelkie ruchy otoczenia, by w porę zareagować na zagrożenie. Fárbauti był na tyle rozproszony i zaaferowany swoimi problemami, że prawdopodobnie nie wyłapałby drobnych sygnałów.
- Tak. Muszę tylko wstąpić na chwilę w jedno miejsce - interesy same się nie zrobią, a on nie zamierzał stracić kontrahenta przez nieplanowane sytuacje. Jego miejsce docelowe było w pobliżu, więc mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Uśmiechnął się nawet lekko na jego słowa, choć domyślał się, że to sztuczna próba powrotu do normalnego stanu. - Wyglądasz, jakbyś potrzebował czegoś mocniejszego. Może tym razem się skusisz?
Nie, żeby namawiał go do alkoholu, ale zwykle podczas ich spotkań, odmawiał wszelkich trunków, co było z jednej strony godne podziwu, a z drugiej odrobinę niepokojące. Szanował to, nie namawiał, ale tym razem kilka głębszych pozwoliłoby mu zrelaksować ciało i umysł na tyle, by jakoś przepracować sobie ten oczywisty problem, z którym się zmagał, a który pchnął go do tak nierozsądnych działań.
Nie był na tyle altruistyczny (a raczej wcale taki nie był), by zgodzić się na upuszczenie krwi i zaspokojenie pragnienia z czystej nieprzymuszonej woli, więc możliwe, że taka próba agresji skończyłaby się walką, ale wygląda na to, że Fárbauti ma w sobie dość powściągliwości i samokontroli, by oprzeć się zdradzieckim pokusom, na szczęście dla ich obu. Jego niedoszłych ofiar nie było już na horyzoncie, więc nie mogli zostać wykorzystani do tego celu i właściwie nadal nie był pewny, czy dobrze zrobił, wcinając się między wódkę a zakąskę, ale już po ptakach. Jego mały pokaz ze zmianą twarzy najwyraźniej skutecznie odwrócił uwagę mężczyzny od jego wcześniejszego zamiaru, choć malujące się na jego twarzy zdziwienie dość szybko zniknęło — za szybko, jak na jego gust, ale też nie miał dużego porównania, bo nikomu nie zdradzał swoich umiejętności, uważając to za zbyt cenną wiedzę, którą potencjalnie ktoś mógł wykorzystać przeciw niemu.
- Chcesz przekonać mnie czy siebie? - miał ochotę wywrócić oczami, bo jasne, tamci dwaj mogli być najgorszymi osobami na świecie, mogli być ślepcami i nikt nie przejąłby się po ich śmierci, nikt nie zatęskniłby za ich marnymi życiami, a jednak miał wrażenie, że sam ten akt miałby dla niego marne skutki, choć oczywiście mógł się mylić.
- Powtarzam: nie powstrzymałem cię przez wzgląd na nich, tylko przez wzgląd na ciebie, byś nie miał okazji tego żałować. Ale jeśli naprawdę chcesz, możemy jeszcze ich wytropić. Albo znaleźć inne ofiary, tylko zmienię wygląd na bardziej losową twarz - daleko mu było do dobrodusznego wujka, nie miał problemu, by pozbawić kogoś życia, mógł zapewnić Fárbautiemu młodą, świeżą krew, jeśli tego potrzebował, a jego sumienie nawet by nie mruknęło. Może nawet uznałby to za formę rozrywki, a adrenalina pobudziłaby jego ostatnio monotonne życie?
Wydawało mu się, że starszy od niego mężczyzna próbuje argumentować i bronić swoją niedawną postawę, jakby Colborn oceniał jego działania albo pobudki, a jedyne zastrzeżenie, jakie ten posiadał, to nierozważne czynności na ulicy, które mogłyby się skończyć wykryciem, a w skrajnym przypadku aresztowaniem. Od czasu zaginięć kruczych było jak psów, kręcili się i węszyli, a gówno znajdowali.
- Wiem. Tym bardziej należy zachować ostrożność, szczególnie w tych czasach - kiwnął głową, również pozostając spokojnym i czujnym na wszelkie ruchy otoczenia, by w porę zareagować na zagrożenie. Fárbauti był na tyle rozproszony i zaaferowany swoimi problemami, że prawdopodobnie nie wyłapałby drobnych sygnałów.
- Tak. Muszę tylko wstąpić na chwilę w jedno miejsce - interesy same się nie zrobią, a on nie zamierzał stracić kontrahenta przez nieplanowane sytuacje. Jego miejsce docelowe było w pobliżu, więc mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Uśmiechnął się nawet lekko na jego słowa, choć domyślał się, że to sztuczna próba powrotu do normalnego stanu. - Wyglądasz, jakbyś potrzebował czegoś mocniejszego. Może tym razem się skusisz?
Nie, żeby namawiał go do alkoholu, ale zwykle podczas ich spotkań, odmawiał wszelkich trunków, co było z jednej strony godne podziwu, a z drugiej odrobinę niepokojące. Szanował to, nie namawiał, ale tym razem kilka głębszych pozwoliłoby mu zrelaksować ciało i umysł na tyle, by jakoś przepracować sobie ten oczywisty problem, z którym się zmagał, a który pchnął go do tak nierozsądnych działań.
Isak Bergman
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:21
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Było mu obojętne. Powoli nie miał już nic, co w jakikolwiek sposób ciągnęło by go do wzięcia odwetu na tamtej dwójce. Zniknęli tak szybko, jak zdecydowali się w ogóle z nim zadrzeć. Nieszczególnie chciał wprawdzie brudzić sobie ręce, jedynie pragnął ulokować gdzieś całą wściekłość i gorycz zbrylającą się w sercu niczym skrzepła, poczerniała krew. Nie miał siły, by dłużej ją dźwigać, włóczył więc nogami, sprowadzając na ciało niechybną zgubę. Płynnie przechodził ze skrajności w skrajność – wpierw kipiał cały i czuł, że mógłby zabić wszystkich dookoła ze zwykłego kaprysu, następnie ogarniał go stupor i nie potrafił ruszyć najmniejszym nawet palcem u dłoni. Zalegał więc na posłaniu od świtu do nocy, licząc klepki w suficie, a gdy ich zabrakło, rozczłonkowywał je na poszczególne włókna i sęki, by nie myśleć o tym, jak bardzo wszystko zniszczył.
Był wdzięczny Iversenowi, że jednak zdecydował się wkroczyć i powstrzymał go przed uczynieniem największej możliwej głupoty. Nie przyznał jednak tego na głos, milcząc na słowa padające z jego ust. Wyraźnie jednak zmiękł, nie zamierzał wyrywać się w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Nie musiał nawet nic mówić, bowiem nie podniósł oczu na propozycję mężczyzny, tylko wciąż świdrował wzrokiem kawałek bruku przed sobą. Nie było takiej konieczności i tak nic by to nie zmieniło. Kłopotów Col nie potrzebował, o tym wiedział na pewno i też nie zamierzał go wciągać w żadne bójki, doskonale rozumiał bowiem, że pewnych granic się nie przekracza. Pozostało mu jedynie pogodzić się z tym, że przeżyje kolejny dzień i kolejną noc będzie musiał mierzyć się z koszmarami, od których pękała mu głowa.
Iversen miał rację – rzadko puszczały mu nerwy. Uwagę zbył krótkim śmiechem, niezdolny do polemizowania. Tak, na palcach jednej ręki potrafiłby policzyć ilość momentów w swym długim życiu, w których nie umiał nad sobą zapanować. Złudnym było jednak sądzić, że lata praktyki wyzbyły go całkiem naturalnych odruchów. Pokłady żywych emocji wciąż w nim siedziały.
Podniósł się wreszcie, gdy usłyszał aprobatę towarzysza. W pewnym sensie mu ulżyło i ucieszył się na jego słowa. Sztywne stawy zatrzeszczały podczas rozprostowywania nóg i rąk. Było mu zimno, co zaczął odczuwać dopiero teraz. Chuchnął w skostniałe dłonie, obłoczek pary musnął jego policzki i rzęsy, osiadając na nich srebrzystym konfetti.
— Jasne. Poczekam, jeśli nie chcesz, żebym z tobą szedł — przezornie zapewnił go, że nie zamierza ciągnąć się za nim niczym cień. Każdy miał prawo do prywatności, a on już i tak wystarczająco nadszarpnął łaskawości Iversena. Zapewne wybijał go swoją propozycją z rutyny dnia, dlatego nie zamierzał plątać się między jego nogami. Tupnął dwa razy dla rozgrzania i ułożył dłonie w rękawiczkach wygrzebanych z kieszeni.
— Skuszę się — wyjątkowo nie protestował. Nie przepadał za barami i spelunami, którymi usiany był przesmyk. Nie lubił tutejszych ludzi i nie czuł się częścią owej wyklętej społeczności, poza tym, niewielu znało jego prawdziwą tożsamość, dlatego z uwagi na brak pieczęci zwykle traktowano go dość podejrzliwie, jakby za jego plecami miała czaić się cała zgraja kruczych. Wolał żyć tak, niż dać się porwać szemranemu towarzystwu i ślepcom ogólnie, jako że miał do nich podejście niemal takie samo jak do zwykłych galdrów. Rzadko sortował ludzi pod względem magii, którą używali. Szumowiny mógł znaleźć po każdej ze stron, dlatego wyznawał zasadę, że najlepiej liczyć na siebie. W tej sytuacji jednak, nie chciał chyba zostać zupełnie sam. Uczepił się myśli, że być może towarzystwo Colborna jakoś mu pomoże przełknąć gorycz dzisiejszej porażki. Nie miał więc już nawet nic przeciwko udaniu się do przypadkowego baru z najpodlejszym alkoholem – i tak nie pijał często oraz, ponownie, rodzaj trunku nie robił mu wielkiej różnicy, bowiem nie przepadał za smakiem żadnego. Nie miał jednak lepszego sposobu na przytępienie zmysłów; nie chciał już dziś ryzykować i korzystać z magii krwi, choć bestia głodu wyzierała zeń coraz bardziej natarczywie, pomrukując i przypominając, że z każdą chwilą ociągania się, coraz więcej będzie tracił. — I obiecuję, nie zrobię już dzisiaj nic głupiego — dodał przynaglony wewnętrznym poczuciem konieczności postawienia spraw na tyle jasno, by jego towarzysz mógł być spokojny. Miał dość wrażeń, a zmęczenie powoli osiadało na jego ramionach ciężarem wykrzywiającym sylwetkę.
Był wdzięczny Iversenowi, że jednak zdecydował się wkroczyć i powstrzymał go przed uczynieniem największej możliwej głupoty. Nie przyznał jednak tego na głos, milcząc na słowa padające z jego ust. Wyraźnie jednak zmiękł, nie zamierzał wyrywać się w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Nie musiał nawet nic mówić, bowiem nie podniósł oczu na propozycję mężczyzny, tylko wciąż świdrował wzrokiem kawałek bruku przed sobą. Nie było takiej konieczności i tak nic by to nie zmieniło. Kłopotów Col nie potrzebował, o tym wiedział na pewno i też nie zamierzał go wciągać w żadne bójki, doskonale rozumiał bowiem, że pewnych granic się nie przekracza. Pozostało mu jedynie pogodzić się z tym, że przeżyje kolejny dzień i kolejną noc będzie musiał mierzyć się z koszmarami, od których pękała mu głowa.
Iversen miał rację – rzadko puszczały mu nerwy. Uwagę zbył krótkim śmiechem, niezdolny do polemizowania. Tak, na palcach jednej ręki potrafiłby policzyć ilość momentów w swym długim życiu, w których nie umiał nad sobą zapanować. Złudnym było jednak sądzić, że lata praktyki wyzbyły go całkiem naturalnych odruchów. Pokłady żywych emocji wciąż w nim siedziały.
Podniósł się wreszcie, gdy usłyszał aprobatę towarzysza. W pewnym sensie mu ulżyło i ucieszył się na jego słowa. Sztywne stawy zatrzeszczały podczas rozprostowywania nóg i rąk. Było mu zimno, co zaczął odczuwać dopiero teraz. Chuchnął w skostniałe dłonie, obłoczek pary musnął jego policzki i rzęsy, osiadając na nich srebrzystym konfetti.
— Jasne. Poczekam, jeśli nie chcesz, żebym z tobą szedł — przezornie zapewnił go, że nie zamierza ciągnąć się za nim niczym cień. Każdy miał prawo do prywatności, a on już i tak wystarczająco nadszarpnął łaskawości Iversena. Zapewne wybijał go swoją propozycją z rutyny dnia, dlatego nie zamierzał plątać się między jego nogami. Tupnął dwa razy dla rozgrzania i ułożył dłonie w rękawiczkach wygrzebanych z kieszeni.
— Skuszę się — wyjątkowo nie protestował. Nie przepadał za barami i spelunami, którymi usiany był przesmyk. Nie lubił tutejszych ludzi i nie czuł się częścią owej wyklętej społeczności, poza tym, niewielu znało jego prawdziwą tożsamość, dlatego z uwagi na brak pieczęci zwykle traktowano go dość podejrzliwie, jakby za jego plecami miała czaić się cała zgraja kruczych. Wolał żyć tak, niż dać się porwać szemranemu towarzystwu i ślepcom ogólnie, jako że miał do nich podejście niemal takie samo jak do zwykłych galdrów. Rzadko sortował ludzi pod względem magii, którą używali. Szumowiny mógł znaleźć po każdej ze stron, dlatego wyznawał zasadę, że najlepiej liczyć na siebie. W tej sytuacji jednak, nie chciał chyba zostać zupełnie sam. Uczepił się myśli, że być może towarzystwo Colborna jakoś mu pomoże przełknąć gorycz dzisiejszej porażki. Nie miał więc już nawet nic przeciwko udaniu się do przypadkowego baru z najpodlejszym alkoholem – i tak nie pijał często oraz, ponownie, rodzaj trunku nie robił mu wielkiej różnicy, bowiem nie przepadał za smakiem żadnego. Nie miał jednak lepszego sposobu na przytępienie zmysłów; nie chciał już dziś ryzykować i korzystać z magii krwi, choć bestia głodu wyzierała zeń coraz bardziej natarczywie, pomrukując i przypominając, że z każdą chwilą ociągania się, coraz więcej będzie tracił. — I obiecuję, nie zrobię już dzisiaj nic głupiego — dodał przynaglony wewnętrznym poczuciem konieczności postawienia spraw na tyle jasno, by jego towarzysz mógł być spokojny. Miał dość wrażeń, a zmęczenie powoli osiadało na jego ramionach ciężarem wykrzywiającym sylwetkę.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 12.01.2001 – Sklep z truciznami – F. Bergman & Bezimienny: C. Iversen Pon 27 Lis - 19:21
Z każdą kolejną minutą czuł się nieco bardziej swobodnie, bo Fárbauti wyraźnie się uspokajał i zyskiwał nad sobą coraz większą kontrolę. To normalne, że czasami emocje biorą górę, ale Col nie widział go jeszcze tak wzburzonego, stąd jego reakcja. Wolał się upewnić, że przez nagły napływ negatywnych emocji mężczyzna nie popełni błędu, który potem by go prześladował.
Może niesiony swoim doświadczeniem, odruchowo chciał przed tym uchronić kumpla? Nie znał co prawda całej jego historii, a przecież każdy ma w życiorysie momenty, z których nie jest dumny i które uważa za błędy. Nie wszyscy jednak są uwikłani w morderstwa i nielegalne działalności, a tych aspektów nie brał za pomyłki życiowe. Z drugiej strony każde niepowodzenie można przekuć w zbroję, wyciągnąć odpowiednie wnioski i dzięki temu umocnić swoją pozycję w przyszłości, a skoro tak, to czy faktycznie można to określić jako "niepowodzenie"? Zabicie dwóch wyrzutków mogło się odbić czkawką, ale równie dobrze mogło też nie wywołać żadnej reakcji, tyle że Colborn zwykle nie podejmował zbędnego ryzyka, które potem mogłoby go kosztować jego życiowy dorobek. Z tego co wiedział, Fárbauti również starał się trzymać cienia i nie wychylać niepotrzebnie. Nie znał jego motywów ani szczegółów takiego stanu, ale przecież sam fakt bycia ślepcem nakazywał rozwagę. Większość ludzi była na tyle ogłupiona, że wszelkie przejawy magii, odrobinę bardziej ryzykownej, niosącej większe konsekwencje i pomagającej uporać się z wrogami, były odbierane jako coś haniebnego. Ale pomimo ogólnej ostrożności, by nie wpaść w ręce Kruczej Straży i nie zostać napiętnowanym, dzięki magii zakazanej czuł się silniejszy, na wygranej pozycji, nawet jeśli oficjalnie nie mógł się z tym obnosić. To dodawało mu pewności siebie, która przekładała się na jego postawę w życiu codziennym.
Choć faktycznie unikał kłopotów jak ognia, dlatego z początku zawahał się, czy zainterweniować - teraz nie żałował, szczególnie że ostatecznie nic mu się nie stało, nie został przez nikogo zaatakowany, a żaden alarm nie został wszczęty, więc potencjalne zagrożenie było dość nikłe. Co nie zmienia faktu, że wolał jak najszybciej odejść z tego miejsca, więc poczekał jeszcze chwilę aż Bergman wstanie i otrzepie się ze śniegu.
- To nie potrwa długo - zapewnił go po krótkim skinieniu głowy, bo faktycznie nie chciałby mieć towarzystwa podczas załatwiania interesu. Miał ściśle określone zasady postępowania w takich przypadkach, a teraz musiał odebrać paczkę i zapewnić jej bezpieczeństwo do czasu, aż odstawi ją w docelowe miejsce.
- Dobrze to słyszeć - odparł z lekkim uśmiechem, bo kiedy potencjalne zagrożenie minęło, mógł teraz z humorem podejść do całej sytuacji. Co prawda w przesmyku nietrudno znaleźć kłopoty, więc jeszcze nic straconego, ale żadne z nich nie będzie ich szukać intencjonalnie.
- Spotkamy się w Ślepym Koźle za pół godziny - zaproponował, a gdy uzyskał zgodę, rozpłynął się niezauważalnie w cieniu najbliższego zaułku, szybkim krokiem zmierzając do punktu, w którym powinien zjawić się kwadrans temu. Miał nadzieję, że to nie zaburzy płynności transakcji, choć potencjalnie mógł stracić trochę pieniędzy przez opóźnienie. Ale to nic, czego nie zdoła odrobić z nawiązką, jeśli tylko się uprze. Czasami musiał działać spontanicznie, bo nie wszystko był w stanie przewidzieć, ale do tej pory wychodził z takich nagłych sytuacji obronną ręką.
I tym razem wiele nie stracił, gdy odebrał paczkę i po małej rekompensacie załagodził burzliwy nastrój przewoźnika. Jeszcze jeden przystanek, gdzie zostawi towar i w mgnieniu oka przetransportuje się do baru, nawet będąc o umówionym czasie.
Fárbauti i Bezimienny z tematu
Może niesiony swoim doświadczeniem, odruchowo chciał przed tym uchronić kumpla? Nie znał co prawda całej jego historii, a przecież każdy ma w życiorysie momenty, z których nie jest dumny i które uważa za błędy. Nie wszyscy jednak są uwikłani w morderstwa i nielegalne działalności, a tych aspektów nie brał za pomyłki życiowe. Z drugiej strony każde niepowodzenie można przekuć w zbroję, wyciągnąć odpowiednie wnioski i dzięki temu umocnić swoją pozycję w przyszłości, a skoro tak, to czy faktycznie można to określić jako "niepowodzenie"? Zabicie dwóch wyrzutków mogło się odbić czkawką, ale równie dobrze mogło też nie wywołać żadnej reakcji, tyle że Colborn zwykle nie podejmował zbędnego ryzyka, które potem mogłoby go kosztować jego życiowy dorobek. Z tego co wiedział, Fárbauti również starał się trzymać cienia i nie wychylać niepotrzebnie. Nie znał jego motywów ani szczegółów takiego stanu, ale przecież sam fakt bycia ślepcem nakazywał rozwagę. Większość ludzi była na tyle ogłupiona, że wszelkie przejawy magii, odrobinę bardziej ryzykownej, niosącej większe konsekwencje i pomagającej uporać się z wrogami, były odbierane jako coś haniebnego. Ale pomimo ogólnej ostrożności, by nie wpaść w ręce Kruczej Straży i nie zostać napiętnowanym, dzięki magii zakazanej czuł się silniejszy, na wygranej pozycji, nawet jeśli oficjalnie nie mógł się z tym obnosić. To dodawało mu pewności siebie, która przekładała się na jego postawę w życiu codziennym.
Choć faktycznie unikał kłopotów jak ognia, dlatego z początku zawahał się, czy zainterweniować - teraz nie żałował, szczególnie że ostatecznie nic mu się nie stało, nie został przez nikogo zaatakowany, a żaden alarm nie został wszczęty, więc potencjalne zagrożenie było dość nikłe. Co nie zmienia faktu, że wolał jak najszybciej odejść z tego miejsca, więc poczekał jeszcze chwilę aż Bergman wstanie i otrzepie się ze śniegu.
- To nie potrwa długo - zapewnił go po krótkim skinieniu głowy, bo faktycznie nie chciałby mieć towarzystwa podczas załatwiania interesu. Miał ściśle określone zasady postępowania w takich przypadkach, a teraz musiał odebrać paczkę i zapewnić jej bezpieczeństwo do czasu, aż odstawi ją w docelowe miejsce.
- Dobrze to słyszeć - odparł z lekkim uśmiechem, bo kiedy potencjalne zagrożenie minęło, mógł teraz z humorem podejść do całej sytuacji. Co prawda w przesmyku nietrudno znaleźć kłopoty, więc jeszcze nic straconego, ale żadne z nich nie będzie ich szukać intencjonalnie.
- Spotkamy się w Ślepym Koźle za pół godziny - zaproponował, a gdy uzyskał zgodę, rozpłynął się niezauważalnie w cieniu najbliższego zaułku, szybkim krokiem zmierzając do punktu, w którym powinien zjawić się kwadrans temu. Miał nadzieję, że to nie zaburzy płynności transakcji, choć potencjalnie mógł stracić trochę pieniędzy przez opóźnienie. Ale to nic, czego nie zdoła odrobić z nawiązką, jeśli tylko się uprze. Czasami musiał działać spontanicznie, bo nie wszystko był w stanie przewidzieć, ale do tej pory wychodził z takich nagłych sytuacji obronną ręką.
I tym razem wiele nie stracił, gdy odebrał paczkę i po małej rekompensacie załagodził burzliwy nastrój przewoźnika. Jeszcze jeden przystanek, gdzie zostawi towar i w mgnieniu oka przetransportuje się do baru, nawet będąc o umówionym czasie.
Fárbauti i Bezimienny z tematu