Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    12.11.2000 – Kabaret „Merkelighet” – E. Munch & Bezimienny: A. Bergdahl

    2 posters
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    12.11.2000

    Z całego serca nienawidził kabaretów – ich barwne, przepełnione groteską rewie przecinały skroń puginałem bolesnych wspomnień, kłuły widmem dziecięcego przestrachu, tego samego, napadowego lęku, który chwytał go niekiedy w karcer paraliżującej niemocy, kiedy idąc wzdłuż ulicy zdawało mu się, że w portrecie obcej twarzy odnalazł rysy rodzicielskiego rozczarowania lub kiedy w mroku uliczek Przesmyku wyławiał wzrokiem czyjąś odmienność, krowi ogon majaczący przy ziemi pędzlem włochatej końcówki, znienawidzoną znajomość magicznej aury, która rozpływała się w powietrzu i drapała w serce drzazgami oszlifowanej manipulacji. Ponura codzienność Midgardu wymagała jednak poświęceń, na jakie zdobywał się, przekonany o szczytności swoich celów, jak również, a raczej przede wszystkim, o przymusie ciążącym nad nim widmem narkotykowego uzależnienia – życie było drogie, a on potrzebował pieniędzy, aby je przetrwać.
    W środku intensywny koloryt rozpalonych neonów zalewał go falą syntetycznej, polarnej zorzy, która zdawała się rozświetlać wnętrze lokalu, rugować ze spostrzegawczości klientów lepki brud zalewanych alkoholem stołów, kłębiące się baranki kurzu, zalegające szarym kierdelem w zaułkach skrzypiącej podłogi oraz tanie, sztampowe przedstawienia, przynoszące wprawdzie chwilową radość, lecz na dłuższą metę tęchnące nużącą regularnością, brakiem żywotności czy bystrej inicjatywy – w przeciwieństwie do pijanej, słaniającej się na krzesłach klienteli, on miał jednak to szczęście, że rozluźniony używką umysł pozwalał roztopić rzeczywistość w jednolitą, pozbawioną szczegółów maź, bury ocean, w który można by się zanurzyć, czując jak woda przesiąka przez ubrania, wpływa do nosa, do uszu, do oczu, wypełnia go zgnilizną degeneracji podobną tej, która zaszyła się już głęboko w splątanym wężowisku wysłużonych żył. Wśród głośnego dudnienia muzyki, kanonady wyrzucanych w powietrze okrzyków i śmiechu, który wypełniał pomieszczenie jak dym, pod dywan wymuszonej nieświadomości łatwiej było zamiatać życiowe klęski i niepowodzenia, stare blizny, które pozostawiła na psychice brutalna dłoń przeszłości oraz świeżo zasklepione rany, które zadał sobie sam, podejmując niewłaściwe decyzje, wystawiając na piedestał haniebne wyroki swych obskurnych przekonań.
    Po obszernym, butnie udekorowanym wnętrzu kabaretu Merkelighet lawirował zazwyczaj niezauważony, uśmiechając się życzliwie, pochylając głowę, gdy języki związywały się włóczką wymuszonej rozmowy, klaszcząc w dłonie, gdy występ dobiegał końca, a strudzeni, wymalowani aktorzy kłaniali się przed publicznością – starał się i zazwyczaj udawało mu się nie przyciągać niczyich podejrzeń, nie zwracać na siebie uwagi, świadom, że choć w Przesmyku łupy były bardziej wartościowe, klęska mogłaby zakończyć się konsekwencjami stokroć bardziej sromotnymi niż piętno grubiańskiej obelgi i krótka pogoń wzdłuż labiryntu splątanych ulic Starego Miasta. Miał wprawne ręce, lepkie jak miód, wsparte abominacją znienawidzonej choroby, która pozwalała mu nachylić się bliżej przy zachowaniu pozornego bezruchu, wyciągnąć z kieszeni spodni, spod klap zarzuconych na oparcie płaszczy, z przewieszonych przez ramię torebek wszystko to, co zdołało pochwycić jego ciekawość – błyszczące, pozłacane talary, zgniecione banknoty, wisiorki, sygnety, zegarki, kompasy czy okulary, a niekiedy nawet drogie obrączki, ściągane ukradkiem ze smukłych, kobiecych palców. Część tych zdobyczy zatrzymywał, jak sroka, wijąc nimi gniazdo swego jestestwa, większość jednak wymieniał, sprzedawał, opychał w lombardzie, wymuszając, by dano mu za nie więcej pieniędzy, niż w istocie były warte.
    Kiedy ostatnie przedstawienie dobiegało końca, miasto było już zazwyczaj pogrążone w mroku, okryte płaszczem nieprzeniknionej nocy, lokal się przerzedzał, aż w końcu, wraz z ostatnimi smugami dymu wypalanych przed wejściem papierosów, kabaret stawał się niemal całkowicie pusty, przy wyłączonych światłach przypominający raczej obskurny bar, niż wartościowe źródło rozrywki. Kiedy, przeliczywszy objętość swych szalbierczych fantów, wyszedł na zewnątrz, riff granej w środku muzyki wciąż kołatał mu w głowie swym chwytliwym rytmem, nie pozwalając, aby umysł dopadła niemoc nagłego zmęczenia, świadomość jak bardzo był spsiały i jak bardzo głodny, jak głęboko stoczył się w mętny nurt śmierdzącego porażką rynsztoku. Chłodne, listopadowe powietrze uderzyło go w twarz, wymuszając osłonięcie dłonią trzymanego między wargami papierosa, którego oczko zatliło się ognistym pomarańczem dopiero za trzecim razem, pozwalając wypełnić płuca zbawienną przyjemnością drapiącej w gardło nikotyny. Ignorując kostnienie palców oraz podmuchy wichru wdzierające się wbrew woli pod cienkie, pozbawione guzików poły płaszcza, odchylił głowę do tyłu, opierając potylicę o zimną fakturę murowanej fasady, mimowolnie zatrzymując wzrok na rozgwieżdżonym niebie, po czym kierując go z powrotem, zbyt wolno, na ciemność ukrytego za winklem zaułka – kiedy dostrzegł cień obcej sylwetki, ciało drgnęło odruchowo, porażone błyskawicą niepokoju, na cofnięcie się w mrok bezpiecznych ramion lokalu było już jednak za późno.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Noc zawsze była jego sprzymierzeńcem. Noc pełna cieni i tajemniczych szeptów, stłumionych niedopowiedzeniem szmerów ledwie wyczuwalnych w gęstym powietrzu, owianych mglistym cieniem oddechów głębi zaułków, pod której płaszczem można było zarówno zniknąć, jak i pojawić niepostrzeżenie. Wabiła i chroniła, ułatwiając każde podjęte przez niego przedsięwzięcie. Niezmącony niczym mrok zwykle budził u innych lęki, bo nawet światła nielicznych, rozstawionych zbyt szeroko latarni dawały tu jakoś dziwnie stłumione światło oplatając bojaźliwą gorączką i rozmazując widzenie, wdzierając w zmęczony resztkami dnia umysł. Jego blask spędzał te duchy. Noc była czymś zupełnie innym, zwłaszcza w miejscu takim, jak te.
    Bo miało ono swój specyficzny zapach, wodziło zbłąkane w nim dusze, które świadome mniej lub bardziej zapuszczały się w jego mamiące kąty. Czasem jedynie po to, by w końcu coś poczuć. Zapach taniego seksu, równie tanich perfum zmieszanych z potem jednorazowych, łatwych kochanków,  wyzierającym z przetwartych okiennic, wpitym w wyszczerbione, nieczułe zupełnie mury. Zapach potu i strachu, bo Przesmyk koniec końców był przyzwoleniem na absolutnie wszystko. Bez żadnych reguł, ale nie bez konsekwencji. Smród zaszczanych chodników, rozbitych na chodnikach strzykawek i oblepionych, roztrzaskanych w alkoholowym amoku butelek. Zapach wilgoci i pleśni; nawet krwi, gdy każdy odwracał głowę od leżącego na powierzchni chodnika trupa a straże zjawiły się nazbyt późno, by rozsypane na nim trociny wchłonęły metaliczny zapach, nim zdąży osiąść na zmysłach pozostawiając dławiący odór skrzepłej krwi, którym nasiąknął nawet tynk otaczających murów, przywołując zapach pokrytego rdzą  żelaza. Czasem lepiej jest nie wnikać zanadto.
    Mężczyzna właśnie tu w absurdalnie dziwaczny sposób odnajdywał spokój. Za każdym razem, kiedy tu wracał. Nie był zbytecznie przychylny do pomysłu wciągnięcia kogokolwiek w szeregi Ślepców, tym bardziej samemu zadaniu, które w ustach Sprzymierzeńca jakoś dziwnie wybrzmiewało władczym rozkazem, których bynajmniej nigdy nie zwykł słuchać, nie widząc w tym własnych korzyści. Zwłaszcza przy tym nijak nie mogąc jego osoby obrać sobie w własnym poczuciu tej popieprzonej, cholendarnie narcystycznej wartości za jakikolwiek i czegokolwiek autorytet. Tłumaczył więc sam przed sobą zjawienie się w Kabarecie powszednim, naturalnym wręcz swoim zwyczajem, choć w rzeczy samej prawda była całkowicie inna. Obserwował Muncha zdecydowanie dłuższy czas, rozważając wszelkie za i przeciw, w końcu uzmysławiając sobie, iż dalszy swój brak decyzji w tym temacie zdaje się a raczej bezsprzecznie jest - wyraźnym, bezcelowym ewidentnie marnotrawieniem światła, które wydarł reszcie wrosłych w Ariego bytów. I kiedy tylko tej właśnie nocy obserwuje znad szklanki brunatnej toni szkockiej cały ciąg wyważonych z niemałym kunsztem ruchów Muncha w oniemiałe z wrażenia kobiety (nie wie, czy owa ślepota ich oczu jest wywołana jego osoby urokiem, którego w jego oczach zupełnie nie posiada, czy w jakiś całkowicie odmienny, magiczny i szalenie podchwytliwy sposób  rozniecona), których biżuterię zręcznie sobie przywłaszczył przesądza o całym ciągu kolejno następujących po sobie wydarzeń, których zaplanowanie zwyczajem pojawia się między jednym łykiem trunku, a drugim.
    Koniec końców o pewnej porze nocy, szczególnie tutaj, w Przesmyku krążą jedynie Straże, artyści, przestępcy i kurwy. Cały problem, żeby zrozumieć, kto w tym wszystkim jest kim. Noc dla niego dopiero ma się tak naprawdę zacząć. Uśmiecha się sam do siebie. Obraca jeszcze w dłoni na wpół opróżnioną szklankę, rozglądając się uważnie po sali kabaretu i wyławiając z całej przestrzeni odbijających się wciąż dźwięków te, które by go zainteresowały. I wcale nie mowa tu o artystach, czy kurwach ale rubasznym śmiechu królów tej nocy. Może raczej książąt, bo zna ich zbyt dobrze, by wiedzieć, że rozumem swym bynajmniej nie grzeszą. W jednej chwili jest już przy ich stoliku a wyciągnięte ze skórzanej kurtki talary lądują z szelestem na blacie, stanowiąc doskonały wręcz w tym gronie i wszystko wręcz mówiący, bo decydujący - wstęp.
    Mężczyzna czasem pomimo swojej gadatliwości lekceważąco wręcz w jakiś sposób woli, gdy pewne rzeczy odbywają się bez zbędnych słów, dlatego też jego wzrok sugestywnie choć oględnie taktownie i dyskretnie wskazuje ruchem podbródka na wciąż przesuwającego się po sali Muncha, lustrując jeszcze uważniej sam ruch jego sylwetki zmierzającej koniec końców ku wyjściu.
    - Facet sporo się tu obłowił - rzuca krótko, przesuwając wzrok po trójce szpetnych kompanów i zaszczycając ich pełnym wymowności uśmiechem. Ma nadzieję, że zrozumieją.
    - Często się tu kręci.
    - I wy na to od tak pozwalacie? - pociąga nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową. Pewnie splunął by na ziemię, gdyby nie cała elegancja tegoż miejsca. - Jak widać, zbyt długo mnie nie było, a wy nawet gdy bogowie sami rzucają wam szansę przed nos wykazujecie się ślepotą Hödura i niezdecydowaniem samego Hönira - uśmiecha się kpiąco, dopijając resztkę trunku i kładąc dłoń na stoliku podnosi się, by dorzucić - Obijcie mu tą gładką twarzyczkę. Drzwi zatrzaskują się za nimi ledwie chwilę później. On sam domawia jeszcze następną kolejkę, dając sobie i im jeszcze dłuższą chwilę czasu. W końcu ma grać rolę wybawiciela, więc winien dać chłopakom trochę się zabawić, nie?

    Nie ma to, jak wjazd na ambicję. Nie żeby nie przywykli do rozkazów a sama wizja zarobku w połączeniu z całą resztą działa nadzwyczaj przekonująco. Zupełnie mają gdzieś to dlaczego i po co właściwie, wychodząc na powierzchnię tylnym wyjściem przytulnego dotychczas lokum.  Dadzą mu parę razy po mordzie, później wejdą przejęci do innego lokalu, który w trakcie ich wędrówki, wraz z wschodzącym słońcem zapełni się ludźmi zamawiającymi kawę i rogaliki. Oni zaś, mimo wcześniejszych zamiarów, zamówią może trzy whisky, na co odwróci się z dziesięć głów. Potem pójdą do domu i żeby zasnąć, połkną jakieś mikstury, które zwalczą działanie narkotyków i częstoskurcz wywołany czymś, co na pewno zostało domieszane dla wzmocnienia efektu. Nie mniej to już zupełnie inna historia. Teraz liczyło się wypełnienie rzuconego im polecenia, co by nie wyszli na nieudaczników, którzy dają się rżnąć innym na swoim terenie. Co, jak co ale Munch bynajmniej nie wygląda na kogoś, kto mógłby dać sobie radę chociażby z jednym z nich. Przestrzeń płynących z kabaretu dźwięków przełamuje czyjś charczący śmiech. Odbija się echem w zaciemnionym, ciasnym zaułku, z którego wyłamuje się szeroki prawie równie ze swym wzrostem rzezimieszek,  prowokacyjnie skinając głową ku Munchowi i uśmiechając nadzwyczaj wrednie, kiedy narusza jego przestrzeń osobistą, równając z nim poznaczone bliznami i tatuażami lico.
    - Interesuje nas to, co zwinąłeś. Nie żeby coś, ale skoro wchodzisz na nasz teren, wypadałoby się przedstawić. Nie mówiąc już, że zgarniamy swoją dolę.
    Dwójka jego kompanów przystaje na granicę kilku kroków dalej. Któryś z nich nawet wyciąga nóż, bo blask stali odbija się w zaciemnionej przestrzeni. Jacyś przechodnie odwracają głowę by spojrzeć, ale jednak wolą nie widzieć.
    - Chyba nie chciał się podzielić - rzuca kolejny z napastników, podchodząc bliżej i starając się złapać Muncha za włosy, wciskając jego twarz z wyraźną, narkotycznie przerośniętą jeszcze podwojoną siłą w ścianę, którą jeszcze chwilę temu ten podpierał swoją głową. - Możesz doznać krwotoku, krew wyjdzie ci oczami, czaszka trzaśnie i tyle z tego będzie. Nie lubimy, jak nas ktoś próbuje dymać.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Przemoc była walutą bardzo uniwersalną – można nią było płacić wszędzie, bez względu na okoliczności, bez względu na faktyczny zasób pieniędzy, bez względu na motywacje, wiedziano o tym w cyrku, w którym się wychował, wiedziano w sierocińcu, wiedziano wśród ciasnych, tęchnących zgnilizną ulic Przesmyku, pogrążonych w mroku nawet wówczas, gdy przez miasto przedzierały się blade promienie słońca. Dobrze pamiętał ponurą zgrozę ojcowskiego gniewu, jego ręce uniesione – jak siekiera, jak młot, jak miecz – ponad rachitycznym, chłopięcym ciałem, skulonym w rogu namiotu, przerażonym ekspresją tej tyranizującej, demiurgicznej siły, jaka opadała twardym, bolesnym uderzeniem na jego twarz, dobrze pamiętał niezadowolenie opiekunów starego, stęchłego domu dziecka, którzy wymierzali kary na odsłoniętą biel pleców i pozwalali, by pozostałe dzieci kierowały ku niemu zaostrzone puginały swego nieposkromionego dojrzałością szyderstwa, dobrze pamiętał represje Görana, który, choć stronił od używania tężyzny własnych barków, karał go w sposób stokroć bardziej dotkliwy niż wszystkie fizyczne kaźnie, jakich zdołał dotąd doświadczyć, nareszcie dobrze pamiętał również własne, dojrzewające w piersi szaleństwo, pewność, z jaką spomiędzy warg wydzierała się czerń zaklęcia.
    Pierwsza, narzucona odruchem niepewność raptem przerodziła się zatem w determinację, z jaką stanął pewnie na nogach, ściągając brwi i zarzucając kotwicę znużonego, nienawistnego spojrzenia na stojącego naprzeciw, barczystego mężczyznę. W głębi duszy, czy też raczej w głębi strudzonego, rachitycznego ciała, które, choć zwinnie lawirujące w krętym labiryncie miasta, nie przynosiło sukcesów w fizycznych starciach, wiedział, że stojąc naprzeciw trójki tęgich, wysokich osiłków, znajdował się na przegranej pozycji, mimo to w piersi rozpalił się nierozsądny płomień animuszu, butne, infantylne przeświadczenie o własnej wyższości, drapieżny instynkt nakazujący pilnować tego, co bezsprzecznie mu się należało – poukrywane w kieszeniach fanty, pojedyncze monety, drobne przedmioty, sygnety i obrączki stukały o siebie cicho przy mocnych podmuchach wiatru, obijały się jak dzwoneczki przy każdym, odważniejszym ruchu.
    Nie wynagrodzę wam niestety ani braku umiejętności, ani braku talentu. – odparł kąśliwie w odpowiedzi na postawione mu żądania, grymas wyższości prędko spełzł jednak z jego pobladłej twarzy, wyrugowany siłą gwałtownego uderzenia, głuchego huku, który rozlał się falą bólu po czaszce, zakrywając świat grubą, mętną płachtą konsternacji, gdy otaczająca go sceneria Przesmyku zakołysała się niebezpiecznie, a twarde, nierówne kamienie brukowanego chodnika usunęły się spod stóp, pulsując odurzeniem parujących z ciała narkotyków, uchodzącej w powietrze przyjemności odległego delirium zmieszanej z brutalnym impetem ciosu, którego moc zderzyła głowę z powierzchnią stwardniałej chłodem ściany. Zatoczył się, zmuszony do pozycji stojącej tylko przez obcą, stwardziałą dłoń, wciąż uparcie zaciśniętą na włosach, zajęte obłędem źrenice próbując zatrzymać na postaci któregoś z mężczyzn, chwycić się ich obecności jak tratwy, która chociaż przez chwilę zdołałaby utrzymać go na powierzchni. – Możecie… m-możecie wypierdalać. – wyszarpnął z trudem ze ściśniętego gardła, spluwając tymi słowami w twarz jednego z napastników, w odpowiedzi otrzymując jednak pocałunek naostrzonej knykciami pięści, który rozbił się na jego ciele, uderzając w żołądek z taką siłą, że ciało mimowolnie zgięło się, szarpnięte spazmem podchodzących do gardła mdłości. Ledwie uchylił usta, z trudem nabierając łapczywy haust powietrza, poczuł jak ktoś popycha go do tyłu, a plecy uderzają boleśnie o twarde wypukłości murowanej cegłami ściany.
    Osunął się na ziemię, mętnie świadom jak czyjeś dłonie szarpią za wysłużone poły płaszcza, jak palce sięgają ku kieszeniom, chwytają zmięte banknoty, chciwie nurkują głębiej, ku wewnętrznym skrytkom ubrań, przesuwają długimi, pożółkłymi paznokciami po skórze, niby przypadkiem wdzierając się tam, gdzie nie było już nic więcej do zabrania – może poza godnością, choć i ona pozostawiła po sobie ledwie blady posmak, pojedyncze spłachcie dawnej obecności. Mężczyzn było trzech, a on był jeden, powalony na ziemię, pozbawiony broni, ogłuszony siłą uderzenia – był jeden i pozornie przegrał, w ciemni rękawa krył się jednak ostateczny triumf defensywy, nóż zaklęcia, które wraz z mdlącym posmakiem treści żołądkowej zakołysało się na języku, ostre i wyraziste, przebijające się nie tylko przez obmierzłe ciepło krwi, która oblepiała włosy swą metaliczną czerwienią, sunąc dalej cienkim strumieniem wzdłuż szyi i wsiąkając w brudny materiał swetra, lecz również przez preliminarną dezorientację, pulsującą bólem w miejscach, gdzie wysłużona nawykiem brutalność zderzyła się z asteniczną odpornością ciała, organizmu zniszczonego przez lata narkotycznych substancji, umysłu zajętego zarazą szarpiących za rękaw sumienia wyrzutów.
    Meiða-kviðir. – czerń zakazanego czaru, jak spuszczony z łańcucha kundel, posłusznie rzuciła się ku największemu z osiłków, rozcinając skórę, której poważne, głębokie rany zaczęły przesiąkać czerwienią przez materiał ubrania. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, chwytając się dłońmi za brzuch, jego kompani cofnęli się natomiast o kilka kroków, zastygli w miejscu, niby katedralne gargulce, kukiełki na sznurkach, niezdolne poruszać się bez jasno wyłożonych im rozkazów – nie sposób było zresztą stwierdzić, czy ich wiedziony strachem paraliż wynikał z udręki ugodzonego zaklęciem towarzysza, czy też ze szkaradnej metamorfozy, jaka zaszła na twarzy Muncha pod wpływem nierozważnie użytej magii; lico, dotąd niezdrowo blade, pokryło się plątaniną czarnych żył, jak kolczyste pnącza owiniętych wokół jego ciała, na tle pochłoniętej mrokiem dzielnicy tym silniej eksponując mleczną biel spojrzenia, złowróżbną pustkę jej alabastrowej otchłani.
    Ktoś jeszcze? – warknął zachrypniętym, lecz niepozbawionym przestrogi głosem, z cichym, stłumionym jękiem podnosząc się spod zdobionej rdzą ściany kamienicy, zbyt zajęty konfrontacją, by zauważyć kolejnego mężczyznę, który wyłonił się zza drzwi kabaretu. Przesiąknięty zgnilizną toczącej go zarazy, stał w pozornym bezruchu, gotowy przywołać na wargi kolejny, równie letalny czar, pchnięty ku odwadze, niepomny wyglądu, który eksponował go przed mrużonymi w ciemności oczami nieprzychylnej dzielnicy. Splunął na ziemię, a zaróżowiona krwią ślina rozpłynęła się na chłodnie pokrytego śniegiem chodnika.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Mężczyzna jest silny. Nie dający się tłamsić. Zuchwały i w pełni wyższego charakteru i mocy zupełnie nieobyczajny i bezwzględny. Przemoc przyciąga, wyciągając jedynie na wierzch to, jakim jest on w rzeczywistości. Sprawia, że nie musi kryć już w żaden sposób swojej prawdziwej natury. Odnajduje jedynie gniew, który tkwił w nim od zawsze i doświadcza przeistoczenia, już nie musi grać, że jest wściekły, bardziej wściekły niż kiedykolwiek w życiu. Wie, że jest w nim ten gniew i jest on na swoim miejscu, a cała reszta wie, że już po nich, jeżeli nie da mu tego, czego żąda. Może nawet w jakiś sposób sam siebie nie poznaje, bo niby dlaczego miałby poznawać, skoro jest już nowym człowiekiem. I nagle wszystko staje się prostsze. W pełni asymiluje się z otaczającym go światem,  gdzie nie ma wartości nic, z czego nie rodzi się władza, dostraja jedynie w tę znaną mu dobrze bezwzględność. Rozkochuje w niebezpieczeństwie. Jest naprawdę niezłym skurwielem i co więcej - jest z tego całkowicie wręcz dumny.
    Bo co, jak co, ale na wywinięcie takiego numeru trzeba mieć jaja, nie?
    I nie, wcale nie bawi się ludźmi. Daje im tylko, to czego chcą. Jeżeli chcą, by nimi sterować, to właśnie to im daje. Samodzielne myślenie w końcu jest bardzo męczące i niektórym łatwiej jest po prostu kogoś słuchać. Zwłaszcza kiedy w wielkim łbie hula jedynie wiatr, tak jak ma się to w przypadku trójki geniuszy, którą wysyła na zewnątrz, sam w spokoju ducha i spaczonego własnego sumienia rozkoszując resztkami palącej gardło szkockiej. W końcu odstawia puste szkło, naciąga na siebie kaptur bluzy i zakrywa poznaczoną bliznami nieswoją twarz, która w mroku ulicznych latarni wpisuje się dobitnie dobrze w rozgrywającą się w zaułku pustoszejącego z wolna lokalu scenę. Noc dla niektórych dopiero się w końcu zaczyna. Dla innych kończy i niektóre zwierzęta powoli wracają do swoich nor, starając nie patrzeć. I nie widzieć.  
    On sam czeka. Przygląda uważnie. Rozpala papierosa i z niemą lubością wdycha ciężkie opary zakazanej, bezwzględnej wobec przeciwników magii. Podchodzi bliżej. W napięciu, nie burząc w żaden sposób atmosfery obrazu, ale wprowadzając do rozgrywającej się sztuki ten moment wyczekiwania, chwilowej pauzy, która koniec końców przesuwa całą akcję naprzód.  
    Winien im pomóc. Na to właśnie liczą osłupiali z wrażenia i ogarnięci strachem łotrzy. W końcu to on jest winien całej tej pochrzanionej sytuacji. Winien!
    Pomógłby, gdyby tylko był inny.
    Pomógłby, ratując ich kumplowi życie.
    Ale to jego sztuka.
    Tylko i wyłącznie.
    Czyżby?
    Czuje, jak coś w niego wnika. Może jedynie mrok w głębi niego zasiadający wychyła na zewnątrz, odbierając resztki świadomości i światła.
    Ari?
    Ciąg cicho wyszeptanych, następujących po sobie sylab. Óg- agn. Blœ- ða. Lík bra-gða. Spojrzenie ciemnieje, zakrywa powieki bielmem, a krew tętni wściekle, by zaraz zaznaczyć na wyciągniętej w przestrzeń, poznaczonej wypukłością pęczniejących żył dłoni. Sama twarz mężczyzny zmienia się w bezlitosny wyraz mistrzowskiej wirtuozerii bezwzględności i zwyrodnienia trzepoczącej wewnątrz niego spaczonej zakazaną magią duszy.  
    Czy rzeczywiście jest do tego zdolny?
    RAI JEST ZDOLNY DO WSZYSTKIEGO.
    Wołałeś?
    Charkotliwy, przybrany w najgorszą z możliwych postaci wyraz łączący swego rodzaju zwyrodnienie i sadystyczną bezwzględność, a jednocześnie swego rodzaju przychylną sympatię, tak odbiegającą i niezgodną, będącą ich przeciwieństwem wyrywa się z ust mężczyzny. Zdaje się być zupełnie obcy. Wie zbytecznie dobrze, że nie należy do niego. Odbija się echem, niczym pogłos zamknięty w zaciśnięciu własnych warg. Świat roztrzaskuje się na miliardy cząsteczek, by w końcu utworzyć wiodący na zewnątrz obraz wypełniającego ciemnię tunelu, światła, a kiedy wraca, krew zdaje się być wszędzie. Wypełnia nozdrza. Przenika poprzez pory skóry. Czuje jej metaliczny posmak. Przemierza wzrokiem przestrzeń. Cały ciąg wydarzeń sprzed chwili zdaje się powtarzać. Jak gdyby na moment zasnął, a gdy odzyskał światło wszystko wypełzało na nowo, by przedstawić mu obraz swego dzieła. Mężczyzna z otwartą raną brzucha i zacisniętymi na niej dłońmi odrywa je w akcie gnającego nim szaleństwa, chwyta za leżący na ziemi, upuszczony przez siebie nóż i przecina kolejne warstwy skóry, gdy wnętrzności rozsypują się na pokryty rozlaną krwią i śniegiem chodnik. Spogląda na niego. Krzywi się, jakby dokuczała mu zgaga. Jakby był wkurwiony. Sfrustrowany. I przerażony zarazem. Ten wyraz utrwala się na jego twarzy, jakby w nią wrósł, a potem nagle znika ze swojego ciała. Po prostu przestaje istnieć i zaczyna być trupem.
    Lík bragða pobrzmiewa jakby z oddali. Słowa nie wypełzają poprzez wargi, a przecież doskonale je słyszy.
    Istnienie ma naturę dwoistą i zerojedynkową. Trwającą od błysku do ciemności. I z powrotem. Zna to doskonale.  
    Tak samo, jak przyjaźń.
    Gdzieś pośród krzyków i jęków przerażenia przedziera się stukot upadającej na ziemię, wędrującej po niej, rozszarpanej biżuterii. Koliste, mlecznobiałe perły nikną w śniegu, kręcąc się jeszcze chwilę wokół siebie, gdy przyjaciele uciekają przy powstałym z ciemni mroku i niebytu umarłym.
    Vottur af blóði.
    Ira spogląda w końcu na próbującego się podźwignąć z ziemi Muncha. Podaje mu dłoń, pomagając mu wstać i wrócić do siebie.
    - Chyba powinniśmy się stąd zbierać - rzuca w pośpiechu, ze spojrzeniem wciąż wbitym uważnie prosto w oczy poranionego zwierzęcia. Głos jest spokojny, ale niezwykle wręcz stanowczy, bynajmniej nie pozostawiający jakiegokolwiek miejsca na negocjacje. - Nie mam zamiaru walczyć z umarlakami, zwłaszcza gdy zaraz zjawi się tu cały oddział Kruczych strażników prawa i porządku - spluwa na ziemię, prostując się na nogach i skinając głową w głąb odległego zaułka.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Świat rozciągający się u jego stóp przypominał pogorzelisko – ponad cienkim, zasnutym szkarłatem obrusem śniegu unosił się cierpki, metaliczny zapach krwi, tęchnąca śmiercią woń zgnilizny, charakterystyczny, mdlący odór ugodzonego zaklęciem ciała, wyżętego z życiodajnych substancji, przesiąkniętego obmierzłością własnych wnętrzności, skręconych jelit opuszczających powłoki brzuszne, skóry zajętej jasną, na tle otaczającego ich mroku, czerwienią posoki, napierającej pod tętniczym ciśnieniem na zakrywające żołądek dłonie, w czczej próbie ratunku próbujące zahamować krwotok. Biel jego spojrzenia, wpierw wpatrzona w tę makabreskę z napęczniałym dumą triumfem, pobladła teraz, zastygając mlecznym cieniem na tle bursztynowych tęczówek, wypełniając wyrugowane z narkotycznego delirium ciało skrzętnie ukrywanym dreszczem obrzydzenia, wstrząsu, który zdawał się zsunąć w dół zakrzywionego kręgosłupa, roziskrzyć przemarznięte, skostniałe opuszki palców, ożywić serce błyskawicą wymuszonego animuszu. Pozostali mężczyźni, zajęci przerażeniem, a następnie ugodzeni zaklęciami wypływającymi, jak ławica ryb, spomiędzy cudzych warg, padli na ziemię, uśmierceni z rąk swego towarzysza, a z ich skancerowanych brutalnością ciał rozlała się kałuża pąsowego ciepła, topiąca zalegające przy krawężnikach kierdele śniegu i sunąca strumieniami w dół rynsztoku, przeciskając się uparcie pomiędzy kamieniami bruku. Nie mogąc oderwać wzroku od dramatyzmu wymalowanej przed jego oczami sceny, wziął głęboki oddech, powietrze, zamiast rześkim, zimowym chłodem, wypełniło jednak jego płuca stęchłym, żalazistym posmakiem krwi. Chciało mu się rzygać.
    Vottur af blóði, znajome słowa zaklęcia ogarnęły przestrzeń niby oceaniczna fala, zmywając rdzę zasychającej juchy z murowanej fasady kamienicy, wypłukując strumień szkarłatu zalewający dzielnicę, niby jedna z egipskich plag, świeżym podmuchem wiatru zamiatając ślady zbrodni pod dywan, rychło pozwalając by nowe, zmrożone płatki śniegu okryły bruk cienką, białą warstwą swej aseptycznej czystości. Boczna ulica Przesmyku, jak fajansowe wnętrze rzeźni, po robocie wymyta została na błysk.
    Wykrzywił usta w złowrogim paroksyzmie, ściągając ciemne brwi, kiedy starszy, barczysty mężczyzna stanął nad nim, wyciągając przed siebie dłoń, zgrubiałą i pokrytą bliznami – odrzucił ten niespodziewany gest uprzejmości, podnosząc się z chodnika o własnych siłach, chociaż ciało zachwiało się niepewnie, w ostatniej chwili podpierając się plecami o murowaną elewację, tę samą, z której fakturą zaledwie kilka minut temu zderzono jego głowę, wciąż pulsującą bólem potylicę, gdzie z rany sączył się strumień krwi, zlepiający rozwichrzone kosmyki włosów i zsuwający się po szyi, wnikający za kołnierz, niby ciepło cudzej dłoni, znajomy dotyk rozpływający się na zesztywniałym gniewem karku. Spiorunował nieznajomego spojrzeniem – zaostrzonym jak nóż, lecz niezupełnie trzeźwym, z widmem szaleństwa wciąż prześwitującym przez pozłotę pociemniałych jak bursztyn tęczówek, wąskich, centkowanych cynamonową poświatą okręgów, w których środku zażyły się dwa okrągłe, szerokie talary źrenic. Biel magii zakazanej spełzła z jego spojrzenia, choć siła wypowiedzianego zaklęcia wciąż łopotała skrzydłami w piersi – oczy nieznajomego zdawały się zajść gęstą masą perłową, w której zaślepionej fakturze nie odbijał się nawet blady refleks światła z zawieszonej nad ich głowami lampy. Nie zamierzał mu ufać, wciąż z podejrzeniem przyglądając się pokrytemu bliznami licu oraz trzem, bezwładnym ciałom zalegającym na ziemi w sposób tak schludny i naturalny, że mogło by się zdawać, że stały się częścią architektury, groteskową karykaturą katedralnych gargulców i dekoracyjnych maszkaronów, zawieszonych gustownie na zamkowym kapitelu, mimo to, nauczony świeżym doświadczeniem, miał w sobie wystarczająco rozsądku, by nie pozostawać na miejscu popełnionej zbrodni na dłużej, niż wymagały tego sztywne ramy rzeczywistości – wygrawerowana mu przed tygodniem pieczęć zapulsowała ogniem bolesnej reprymendy, tymczasowo ukryta pod cienkim płaszczem zaklęcia.
    Pochwycony w kajdany ponurego impasu, podążył w ślad za ruchem głowy obcego mężczyzny, pozwalając by ciemność bocznego, ciasnego zaułka objęła go chłodem swych matczynych ramion, ledwie znalazł się jednak w splecionej mrokiem przestrzeni tego chwilowego bezpieczeństwa (czy w rzeczywistości było to bezpieczeństwo czy może wiedziony emocjonalną afektacją wkroczył właśnie w otwartą paszczę lwa?), odwrócił się gwałtownie ku nieznajomemu, gotowy wystosować ku niemu puginał kolejnego, równie letalnego zaklęcia, gdyby okoliczności po raz kolejny zmusiły go do furiackiej defensywy. Mężczyzna stał jednak nieruchomo.
    Zjawiasz się jak jeździec na białym koniu. Wyjątkowo szkaradny. – odparł nareszcie, a gardłowy tembr jego głosu przedarł się przez stęchłe powietrze miejskiej kluzy, kiedy kącik ust drgnął w kpiącym podrygu pogardliwej wesołości. – Nie oczekuj dziękczynnych pocałunków, skąpiłbym ci chyba nawet odsłoniętej łydki, prawdę mówiąc. – wcześniejsze ziarno strachu, zasiane pulchnym palcem w grząskiej wilgoci gleby, wyrwane zostało jeszcze zanim z nasiona zdołał wychynąć pierwszy pęd zielonkawej łodygi, rachityczny szkielet korzeni zdolnych przytwierdzić je do ziemi. Umysł, orzeźwiony chłodem, odzyskał upragnioną klarowność i chociaż ciało wciąż odzywało się wewnętrznymi jękami dolegliwości, Munch nosił w sobie wystarczająco wiele determinacji, by z powodzeniem zdusić je w zarodku, nawet jeśli chwilowa możność funkcjonowania miała odbić się na nim, jak zdradliwe echo, najbliższym rankiem, gdy organizm podda się pod ciężarem dojmujących bodźców, zegnie w spazmie okaleczonego żołądka, ostudzi gwałtowną, potliwą falą maligny, powali go na kolana w dusznej ciasnocie własnego mieszkania, dźgając długim, ostrym floretem bólu, szarpiąc w torsjach, jak gdyby dzikie, zamieszkałe w piersi zwierzę próbowało kłami i pazurami wydostać się na zewnątrz. Teraz mógł jednak zachować pozorny spokój. – Czego ode mnie chcesz? – skwitował nareszcie poprzednie komentarze, unosząc nieznacznie brodę i wyżynając się groźbą spojrzenia w skancerowaną lineaturę twarzy towarzysza, lico ściągnięte w groźnym nieprzejednaniu, które każdemu, kto nosił w sobie choćby namiastkę zdrowego rozsądku, nakazałoby cofnięcie się o krok do tyłu, ugięcie karku przed ciosem silniejszego – ale nie jemu; on zamierzał ze sztubacką butą stanąć mu naprzeciw.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Świat wokół niego obleka szkarłat czerwonej posoki, zmieszanej z czernią pulsującego w takcie nieporuszonego krwawym pejzażem i świadomością własnej duszy spaczenia - serca wciąż z zaciekłością wydzierającego się w głębi piersi, trzepoczącego zuchwale w bliskiej ekstazie zwyrodnialczego czynu.  Zaciąga głęboko w płuca opary ciężkiego powietrza, zbrukanego magią najwyższą, integruje w pełni ze złem i nikczemnością dokonanej przez pokrewne mu, wrośnięte w niego odbicie - sztuki. Zniszczeniem i śmiercią, zarysowanymi nadzwyczaj ostro i dobitnie. Tak właściwe JEMU. Inscenizacja godna podziwu, włącznie z aktorskim fachem ślepych i pozbawionych woli własnej aktorów, winna mu być dramatem, okrytym hańbą i wyżerającym resztki trawiącej go duszy. Być może świadom nawet, że tak być powinno, że obraz który namalował przecież własnym szaleństwem winien spalać żywcem jego sumienie, ale nie poddaje się owej myśli, zbyt silny, zarażony śmiertelnym wirusem niezachwianego niczym zobojętnienia na wrośnięte w niego zło najwyższe.
    SĄ JEDNOŚCIĄ.
    Każde z nich razem i osobno będące jednym i tym samym.
    SZALEŃSTWEM.
    Obleczonym w przeraźliwy pogwar wrzasków i krzyków, słyszalnych z oddali szeptów i nawoływań, wdzierających się wewnątrz, wybijających rytm dnia, zaciskających powieki i burzącym właściwą świadomość, gdy wszystko, włącznie z nim samym zdaje się tak cholernie nierealne i iluzoryczne. A jednak. Krew lśni na białych połaciach śniegu porastających chodnik i ulicę. Mieni się w sztucznym świetle słabo migoczących zza ciemni chmur latarni. Znaczy mury przyglądające się temu wszystiemu biernie, zupełnie bez słów, niewzruszone ale nie pozbawione pamięci.
    Wyszczerza biel zębów w psychotycznym, wyżłabiającym się w szerokiej szczęce uśmiechu, przydającym jego postaci jeszcze większego infernalnego i makabrycznego, wręcz groteskowo makiawelicznego zła świadectwa. Uśmiech w końcu płowieje na jego licu, tak samo leniwie jak niknące za sprawą magii ślady otaczającej ich makabry.  Staje się cieplejszy, wręcz przyjacielski. Tak cholernie odmienny od tego, który widniał na jego licu jeszcze chwilę wcześniej. Wyrywający się zza gardła śmiech, mający rozluźnić napiętą atmosferę niknie wraz z wyciągniętą w przestrzeń, poznaczoną jeszcze wypukłością czarnych jak sama ta noc żył - dłonią. Wzrusza jedynie ciężkimi ramionami, bez słowa z bardziej poważną już miną wpatrując w swego towarzysza. Własnej podłości zamierzeń ofiarę. Przygląda się w niemym milczeniu, z wzrokiem pełnym jakiegoś rodzaju pobłażliwości, którym raczy się zbyt naiwne na świat, niedoświadczone jeszcze dziecko, kiedy ten próbuje o własnych siłach podźwignąć się z ziemi.
    - Może byś tak okazał chociaż cień wdzięczności za uratowanie ci dupy - rzuca cynicznie w kierunku Muncha. Nie żeby nie był taki sam, biorąc pod uwagę to, że znajdując się w podobnej sytuacji z najwyższą dozą prawdopodobieństwa postąpiłby identycznie, nie zaszczycając wybawiciela nawet najmniejszym podziękowaniem, a tym bardziej mu ufając. - Gdyby nie ja to twoje truchło leżało by tam teraz - wskazuje spojrzeniem na rozciągnięte w bieli śnieżnego, żałobnego okrycia zewłoki, mijając je zupełnie beznamiętnie i niknąc w ciemni zaułka, zatrzymując w jego głębi i czekając aż Munch podąży za nim. Na uwagę mężczyzny wyszczerza zęby w dracznym, rozhasanym uśmiechu, doceniając wyraźnie jego poczucie humoru, tę rozigraną, groteskową uwagę odnośnie niezbyt urokliwej natury swojej postaci. - No cóż, jeśli liczyłeś na pięknego księcia, który uratuje cię z opresji a ty uwiesisz mu się na szyi, to na całe szczęście nie spełniam twoich oczekiwań. Jeszcze mi brakuje tego, by ktoś mi się dobierał do dupska - spluwa na ziemię, wyrzucając z siebie ową sarkastyczną, kąśliwą uwagę, przyspieszając długości ciężkich kroków. - Mieszkam za rogiem. I nie żebym cię zapraszał do siebie w środku nocy w innym celu niż po to, by przeczekać te gówno, które się tu wydarzy, kiedy tylko ktoś zainteresuje się tymi, których wysłaliśmy na tamten świat. Co, jak co, ale bynajmniej wyglądasz na winnego - rzuca jeszcze, otwierając drzwi klatki schodowej podniszczonego upływem czasu budynku, czekając bez słowa na podjęcie przez mężczyznę decyzji. Bynajmniej w żaden sposób nie uciekając wzrokiem od pewności jego butnego spojrzenia.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Pod osłoną nocy, w cieniu menażerii rodzinnego cyrku, pozwalał sobie snuć naiwne marzenia o życiu, które rozciągało się w kraterze doliny, gdzie barwne światła miasta tętniły życiem, ludzie gonili się ze śmiechem wzdłuż brukowanych chodników, psy szczekały radośnie, szarpiąc za własne smycze, a szczęście, obleczone tą iluzoryczną opoką zazdrości, wydawało się realistyczne i osiągalne. Nigdy nie przyznawał się nikomu do tych prozaicznych fantazji, często łapał się jednak na bezwiednym myśleniu o nich, planowaniu rzeczywistości, w płótno której mógłby się wpisać, gdyby uciekł – świata, w którym wszystko było w porządku, tylko to, prosty akt przechodzenia do ogrodu przez kuchnię, spokojny wieczór nad brzegiem jeziora, czyjeś ciepłe ciało, już nie obce, nie śmierdzące alkoholem, nie wdzierające się łakomymi palcami głębiej pod skórę, tam, gdzie ich nie chciał, gdzie sprawiały mu zawód, ale ciało całkiem bliskie, z uśmiechem leżące obok na czystej pościeli łóżka. Tego pragnął i tego – z każdym kolejnym błędem, każdym atakiem gwałtownych afektacji, każdymi słowami skierowanymi jak jadowity puginał ku drugiemu człowieku – nieustannie się wyrzekał.
    Teraz te zamierzchłe, przysypane gruzem czasu marzenia odbiły się słabym echem od kostnych ścian jego umysłu, sprawiając, że tym silniejszy stawał się metaliczny zapach krwi, który uparcie wdzierał się do nozdrzy, tym bardziej nieznośna drzazga wbita podskórnie, przywracająca przed oczy obraz martwych ciał, tym intensywniejszy ból, pulsujący z tyłu głowy, gdzie ciemna posoka skleiła wiechcie brudnych włosów tak, że mokre przylegały mu do karku. Kiedy pierwszy raz biegł przez śnieżne zaspy z dala od znajomych fiordów, był wolny – jak spuszczony ze smyczy chart, dzikie zwierzę wyzwolone z karceru klatki, spłoszony renifer pokonujący galopem jałowe przestworza mroźnej tundry, sytuacja, w której znalazł się teraz, w ciemnej, brudnej alejce Przesmyku, ze źrenicami wciąż rozszerzonymi narkotykiem, dłonią pulsującą od ukrytej zaklęciem pieczęci, obcym mężczyzną, tak barczystym, że zdawałoby się, iż samymi dłońmi mógłby złamać mu kręgosłup jak suchą gałąź; jak się tutaj znalazł? Kiedy kładka pod jego nogami załamała się zupełnie, pozwalając by wpadł w ciemny, głęboki odmęt studni ostatecznego upodlenia, z której nie było już żadnego ratunku ani ucieczki, nieważne jak usilnie skrobałby palcami o jej kamienne ściany, jak głośno krzyczał, jak rozpaczliwie zawodził? W swych gniewnych egzaltacjach i szkarłatnej krwi, która pozostawiła na jego dłoniach piętno zbrodni musiał wiedzieć, że z kierunku, który obrał nie było już odwrotu, że blizny co najwyżej stwardnieją, pokrywając ciało nierówną zbroją zagojonej tkanki, ale popełnione błędy, jak głębokie rany, nigdy nie znikną całkowicie – skóra nigdy nie stanie się gładka, sumienie nigdy nie stanie się czyste.
    Dałbym sobie radę, spotykałem gorszych. – warknął butnie, taksując mężczyznę wzrokiem, przyglądając się jak ciemniejsze smugi na jego twarzy połyskują blado w słabym świetle odległych latarni, po czym, gdy się odwrócił, giną w kałuży mroku. Jego obecność, tak gwałtowna i brutalna na początku i tak swobodnie rozhasana obecnie, rozniecała w jego umyśle iskry podejrzeń, chciwymi rękami nieufności nie mógł jednak pochwycić niczego, co posłużyłoby mu za argument – gdyby widział go wcześniej, zapamiętałby przecież charakterystyczność przeplecionej bliznami fizjonomii, wyłowił to przenikliwe, zielone spojrzenie przypatrujące mu się jak drapieżny sęp, z niecierpliwością oczekujący aż konająca na ziemi ofiara nareszcie wyzionie swe ostatnie tchnienie. – Nie jestem głupi, wiem, że miałeś w tym jakiś cel, nikt w Przesmyku nie pomaga nieznajomym z kaprysu dobrego serca. A skoro ci się nie podobam – skrzywił się lekko, wyginając usta w teatralnym grymasie niezadowolenia – to musi być inny powód. No, chyba że zaproszenie do mieszkania jest jednak jakąś aluzją i tak naprawdę chciałbyś, żebym podszedł bliżej. – rzucił kąśliwie, stając w miejscu i unosząc jedną brew, która wygięła się w łuk, zawisając jak znak zapytania ponad jego prawym okiem. – Wiele facetów się na początku wstydzi, nie ma w tym nic złego, ale tutaj nikt nas nie zobaczy, wiesz. – odparł rozbawiony, rzucając ulotne spojrzenie ku neonom kabaretu, gdzie na ziemi, wśród śniegu leżały bezwładne ciała nieznajomych, tak osobliwie nierealistyczne – bez krwi, która ich skalała.
    Uparcie stał w miejscu z rękami skrzyżowanymi na piersi, kiedy mężczyzna pchnął drzwi do jednej ze spsiałych kamienic, gdzie z zewnątrz ziała chłodna paszcza klatki schodowej, jeszcze ciemniejszej i nieprzeniknionej, niż świat na zewnątrz. Jego słowa, choć naznaczone echem słuszności, nie przekonywały go do podobnych ekscesów – był w gruncie rzeczy pewny, że gdyby rzucił się biegiem przed siebie, wymijając kolejne przecznice dzielnicy, wąskie i kręte jak labirynt, Krucza Straż, nieważne jak wprawiona, nigdy nie zdolna byłaby podążyć za jego zapachem. Mógł uciec, unikając wejścia w otwartą paszczę uchylonego mu pomieszczenia, niebezpieczeństwa, jakie zdało się czyhać przyczajone w niepokojącym spojrzeniu ślepca – mimo to stał w miejscu, nieruchomy jak kariatyda, przyszpilony kotwicą ciekawości do tego, co nieznajomy miał mu do zaoferowania.
    No? Po co miałbym tam za tobą włazić? Nie chciałbym, żeby jakaś podstarzała gospodyni znalazła mnie za kilka dni, zarżniętego jak zwierzę w pustym pokoju. Po takim czasie ciało zaczyna się rozkładać i smród wypełniłby całą kamienicę. – rzucił z egzaltowaną nonszalancją, chociaż wzdłuż szpiku przemknął dreszcz niepokoju; co jeśli niezależnie od tego, co postanowi, było już za późno?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nic nie jest w porządku. Cały ten świat a najmniej już wrzuceni w jego mroczną otchłań przez bogów - ludzie, marzący ślepo i głupio o życiu w nim pozbawionym nieszczęść, przepełnionym śmiechem i ufnością w to, że ich wiara nie jest jedynie fantazją, iluzoryczną, widzianą niemal własnymi oczyma tak cholernie fałszywą ułudą, karmioną niczym innym jak czystym, tak ludzkim przecież złudzeniem ich łaskawości.
    Bogowie nie są i nigdy nie byli łaskawi.
    Żaden z nich.
    Dlatego tkwili w tym świecie pozbawionym jakichkolwiek zasad, gdzie wszystko mieszało się ze sobą w dwuznacznościach, gdzie nic nie było jasne a w każdym razie zrozumiałe. Wszelkie dobro rozmazywało bezszelestnie w ułamku sekundy, ustępując pokornie i spolegliwie przed złem czającym się w mglistym mroku świata, wdzierając w głębiny ducha, wychyłając na zewnątrz, zalewając ponure midgardzkie ulice, wydobyte skrywanym wewnętrznie cierpieniem i nieodparcie nawracającą świadomością, że nic nie jest w stanie tego świata zmienić. I albo się do tej myśli po prostu przyzwyczaisz i to przełkniesz akceptując zasiadający w tobie mrok, albo będziesz tkwił w swoim cierpieniu ze złamaną duszą, której nikt nie będzie w stanie poskładać.
    Czasem nie pozostaje nic innego poza wejściem w tę ciemność. Mężczyzna powtarza to sobie za każdym razem, a słowa niosą swoiste, może potrzebne mu a może wcale - rozgrzeszenie. Jest okrutny i pozbawiony najmniejszych nawet granic, ale na pewno nie jest przegranym. Po prostu przyjmuje ten świat takim, jakim jest, wykorzystując w pełni dane mu przez bogów możliwości i sposobność do wyciągania tylko własnych korzyści. Może gdzieś w najdalszej głębi odczuwa to, że każde jego wyjście na światło odbiera jego bratu kawałek po kawałku życie, wpychając w ciemność tak głęboką, że przyjdzie moment, iż się z niej już nie wydostanie. Może…
    Ślady rozchlapanej wokół nich krwi nikną leniwie w oparach ciążących jeszcze nad nimi sylab wypuszczanego poprzez spękane usta ich malarza zaklęcia. Nikną w mglistym, trupio zimnym mroku i w zapomnieniu, kiedy zostawiają poczynione przez nich zło za sobą do czasu aż wróci, zamieni miejscami z kolejnym a on sam bynajmniej znów odejdzie w milczeniu, z kamiennym, nieporuszonym w żaden sposób licem ale krwią podburzoną ekscytacją, pęczniejącą w rozepchanych żyłach rozmijając z pochłaniającą jego zbrodnię ciemnością.
    Czy jest samym sobą tak właściwie?
    Na rzucone przez Muncha, okraszone butnością niewątpliwie istniejącego w tym drobnym, pokracznym ciele charakteru zapewnienie, iż by sobie poradził zaszczyca go z początku jedynie niewybrednym, drgającym w rysach twarzowych blizn uśmieszkiem, będącym czymś na wzór ni to kpiny, ni pobłażliwości politowania, kiedy słowa same cisną się na usta, koniec końców - niepohamowane.
    - Jasne. Leżąc obity, pokrwawiony na chłodzie chodnika z facetem trzy razy większym od siebie, wciskającym ci łeb w ścianę z pewnością wyglądałeś na kogoś, kto da sobie radę z trzema takimi oprychami, a wszystko nie skończy się wstrząśnieniem mózgu i rozsadzeniem twojej czaszki - spluwa na ziemię, wpatrując w swoistym rozbawieniu prosto w oczy Muncha, w pewien sposób go prowokując, choć wcale w gruncie rzeczy w żaden sposób nie naśmiewając, jako że sam uśmieszek widniejący na jego twarzy bardziej zdaje się być naznaczony swoistym wyrazem sympatii, niźli kpiny. Świadomość, iż ten przygląda mu się tak bacznie i nieustępliwie wzrokiem pełnym oceny i z całą pewnością niewątpliwych za i przeciw bynajmniej nie robi na nim wrażenia, bo co jak co, ale samemu sobie by w najmniejszym nawet stopniu nie ufał. Podpierając drzwi szerokością pleców i masywnej, górującej wzrostem sylwetki odwzajemnia jego spojrzenie, zaszczycając o dziwo dłużej trwającą niż zwykle ciszą, choć gdzieś w całym napięciu jego twarzy dostrzec idzie wtłaczającą się w głąb niego niecierpliwość. Rozpala papierosa zaklęciem, karmiąc płuca ciężkimi oparami dymu, wypuszczanymi poprzez zmarźnięty nos i niknącymi w zawisłej nad nimi mgle i półmroku otwartego światła odrapanego, ledwie oświetlonego korytarza.
    - Stojąc tam nie poznasz żadnego celu i albo wejdziesz spędzając wżerającą się w ciebie ciekawość, albo pozwolisz na to, by cię ona zżerała, nie dając o sobie zapomnieć - rzuca chłodno, bezlitośnie głęboko wbijając spojrzenie prosto w oczy Muncha, jak gdyby mając dość czekania i dając mu ostatnią szansę na podjęcie ostatecznej decyzji. - Nie mam zamiaru tu stać i odmrażać sobie fiuta, czekając aż ty przestaniesz walczyć z własnymi upiorami. Serio - dodaje, manipulacyjnie dobierając w swych ustach zawieszane pomiędzy nimi słowa od samego pieprzonego początku.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nigdy tak naprawdę nie miał wyboru, nigdy tak naprawdę nie decydował, nigdy tak naprawdę nie posiadał kontroli – chociaż z uporem próbował przekonywać się, że było inaczej, że mógł uciec, odmówić, szarpać się i młócić pięściami, mógł uderzać głową w ścianę, dopóki na skroni nie wykwitały plamy krwi, których metaliczny szkarłat spływał mu na oczy, broczył usta i zastygał na języku. Niekiedy zdawało mu się, że rodzinna skaza krążyła w jego krwioobiegu jak zaraza, letalny wirus, którego nie sposób wyrugować, który roztaczał swoje panowanie nad posłuszną symfonią wszystkich narządów, pracujących coraz słabiej, bardziej arytmicznie – choroba przeznaczyła mu rolę zwinnego akrobaty, nieokiełznany umysł wyrywał się z oków rozsądku, bezsilny wobec gniewu, który wulkaniczną erupcją rozsadzał go od środka. Teraz, kiedy stał naprzeciwko nieznajomego, pozwalając by czerń zapadającej nad Przesmykiem nocy owinęła go chłodnym woalem ciemności, w gruncie rzeczy wiedział, że mógł podjąć tylko jedną decyzję – wkroczyć do środka wbrew rozsądkowi, pozwolić sobie na ryzyko kolejnych krzywd i upokorzeń, mimo to, jak gdyby na złość, przeciągał zastygłą pomiędzy nimi ciszę, stał uparcie, przyglądając się mężczyźnie w milczeniu i wykrzywiając usta w niezadowolonym paroksyzmie, gdy ten podważył słuszność jego butnych zapewnień.
    Nie doceniasz mnie – prychnął z przesadną urazą, pomimo żartobliwości tych słów, rozkołysanej również pomiędzy kącikami wąskich ust, w pociemniałym bursztynie jego spojrzenia tkwiła jednak jakaś zaczajona drapieżność, dzikie zwierzę spinające barki na chwilę przed atakiem. Nie sądził, by mogli go zabić – w ten najbardziej naiwny, małoduszny sposób przeświadczony o swojej wyższości, żyjący zardzewiałymi wspomnieniami lat, kiedy kończyny były mu jeszcze posłuszne, wyginając się pod każdym nakazem umysłu, pozwalając biec długie kilometry, zanim ostatecznie nieprzytomny padał na ziemię, drżąc jak w febrze, łapiąc powietrze płochliwie uciekające mu spomiędzy warg. Pamiętał celne uderzenia, zaklęcia posłusznie spływające po języku, pierś napełniającą się triumfem aż po same brzegi, spragnioną jej zbawiennej rześkości – był jak dobrze wytresowany terier, gotowy zagryźć i powalić większych, silniejszych od siebie. Dzisiaj reminiscencje te były tak mdłe, że przyprawiały go o torsje, swędząc gniewem, który na nowo odradzał się pod cienką, morową fakturą skóry – ognistą nienawiścią do siebie i do świata, ostatecznym stadium przeraźliwej niesprawiedliwości, co do której nie potrafił przyznać, że ściągnął ją na siebie własnymi rękami.
    Złośliwy uśmiech chyboczący się figlarnie na twarzy starszego mężczyzny skutecznie podżegał jego irytację, w nieodgadniony sposób wywoływał jednak również lustrzany grymas, ciche zgrzytanie zębów, gdy unosił wargi, błyskając pokracznym przejawem rozbawienia. Oczko papierosa rozbłysło chwilowo, migocząc pomarańczową kropką na tle półmroku bocznej alejki, ogień zaklęcia rozświetlił tymczasem rysy ślepca, jego szeroką twarz i silnie zarysowaną szczękę, wyrazistą pomimo pokrywającej ją warstwy zarostu, białe smugi blizn ciągnące się po prawym policzku jak żłobienia rzeki. Znów musiał przyznać, że nieznajomy nie wzbudzał sympatii, zaraz zdał sobie jednak sprawę, że on również musiał wyglądać odstręczająco, z zapadłym licem i włosami mokrymi od krwi i potu – w tym jednym, obmierzłym aspekcie byli sobie podobni.
    Jednak idiota ze mnie, że w ogóle cię słucham, znam te sztuczki, sam ich używam, ludzie łapią się na przynętę ciekawości jak ryby na haczyk. – obłok papierosowego dymu uniósł się w powietrze, a on poczuł go w nozdrzach; nikotynę, która osiada na wrażliwej śluzówce. Wziął głębszy oddech, pochłaniając zbłądzone baranki toksycznych obłoków, z ulgą czując jak ich cienka, prawie niewyczuwalna warstwa oblepia mu płuca. Dawno nie palił cygaretek – były za drogie i nie przynosiły mu już żadnego ukojenia w porównaniu z obezwładniającym delirium narkotykowych substancji, nie wydawały się już również tak pożądane jak dawniej, gdy był jeszcze dzieckiem, wypalającym je po kryjomu, jedna za drugą, nachylony nad szparą uchylonego okna. Mimo to – zapach był przyjemny.
    Dopiero na kolejne słowa Norwega zmarszczył czoło, wyraźnie dotknięty i zaraz próbujący zakryć te emocje głośnym parsknięciem bezlitosnego niedowierzania, żartobliwością, która zawsze stanowiła najostrzejszy puginał w walce z chłodną nieomylnością prawdy.
    Pierdol się. – słowa wydarły się spomiędzy ust jak ślina, flegma wciąż zabarwiona krwią, której cierpki posmak kołysał mu się na podniebieniu, przypominając o dolegliwości obrażeń, bólu wciąż pulsującym galopem w potylicy, posoce zaschniętej na karku, wystających kręgach spąsowiałych od krwi. – Zabiję cię, jak tylko czegoś spróbujesz – zastrzegł z pogardą, a w jego spojrzeniu rozjaśnił się błysk determinacji, lśniącego zapewnienia, że był gotów wypełnić swoją obietnicę – albo przynajmniej próbować. Nie czekając na odpowiedź, nareszcie ruszył z miejsca i nieśpiesznym krokiem minął nieznajomego w progu drzwi, pozwalając by paszcza chłodnej, tęchnącej stęchlizną klatki schodowej nakryła mu ramiona niczym ciemny płaszcz, dreszcz, który mimo woli zsunął się leniwie w dół kręgosłupa.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie da się kontrolować wszystkiego. Zawsze znajdzie się coś, na co nie mamy najmniejszego wpływu, jakkolwiek mocno byśmy się nie starali temu zaprzeczyć. Możemy się buntować, robić wszystko, by przejąć kontrolę, ale nigdy nie posiądziemy jej absolutnie. Możemy się tylko i wyłącznie łudzić, niby to panować nad swoim umysłem, panować nad innymi, kierować nimi jak marionetkami jeśli tylko mamy ku temu odpowiedni intelekt i brak najmniejszych skrupułów, udawać że wszystko uporządkowaliśmy pod siebie, zawsze działając na przekór, ale zawsze znajdzie się coś, co wywróci nasz świat do góry nogami a my sami zmuszeni będziemy składać to wszystko na nowo wciąż próbując.
    Od dziecka próbował, buntując przeciw wszelkim zasadom, buntując przeciwko innym i próbując na wszelkie sposoby posiąść kontrolę, narzucić swoją władzę z intelektem i nadzwyczajną swą chytrością niejednokrotnie zdając sobie sprawę z faktu, iż całkiem zręcznie mu się to udaje.
    Do tego absurdalnie nie kontrolował samego siebie. Gniewu bytującego w jego wnętrzu w każdej sekundzie, nawet wówczas gdy zdawał się być uśpiony, gdy twarz mężczyzny wyginał wyglądający zupełnie szczerze uśmiech, gdy oczy tchnęły blaskiem niezmąconego zupełnie rozbawienia - on tam był. Tlił się maleńkim gorejącym światłem gdzieś w środku, jak gdyby nie świadom zupełnie, że jest w swym schronieniu widoczny. Czasem wrzał we wnętrzu mężczyzny, bo co jak co, ale miał swej wytrzymałości granice. Zdolny zamienić w bestialską, makabryczną pożogę i palić żywcem wszystko, co spotka na swojej drodze. Nie miał kontroli nad gniewem, może nie chciał, a może zbytecznie słabym był, bo chwilowa bezbronność była mu w głębi spaczonej świadomości tak cholernie potrzebna.
    Czasem dobrze jest po prostu odpuścić.
    Na słowa zaprzeczeń mężczyzny, podkreślone wyraźnie wpisującą się w ton głosu urazą raczy go zastygłym w śladach blizn uśmiechem, nieco może kpiącym, może pobłażliwym, a już na pewno przepełnionym wyniosłością jego butności i arogancji, choć wcale nie to, żeby mu tak stanowczo w zupełności nie wierzył. Przygląda mu się wnikliwie, wychwytuje każdą rysę jawiącą na licu rysującą każdy najmniejszy nawet przejaw emocji, składa je do kupy kawałek po kawałku, układając w głowie wstępny obraz jego osoby. Wdycha głęboko smugi papierosowego dymu, delektuje nimi. Jednocześnie planowo ukazując mu swego rodzaju lekceważenie, jak gdyby tracił zupełnie zainteresowanie dalszą rozmową, jednocześnie wpychając Muncha głębiej w zastawianą pułapkę manipulacji, sadzając na tej emocjonalnej huśtawce rosnącej irytacji. W końcu wraz z kolejno zawisającymi między nimi słowami unosi lekko jedną z brwi, zaszczycając go swoistym, ledwie wybrzmiewającym w szemrzących dźwiękach uicy rozbawieniem, pozwalając sobie nawet na teatralnie zagrane klepnięcie jego ramienia i wyszczerzając zęby w równie afektowany sposób.
    - Brawo ty - rzuca zupełnie bezemocjonalnie, choć gdzieś w samej głębi jego głosu pobrzmiewa ten ledwie wyczuwalny ton prześmiewcy. Bynajmniej nie ma zamiaru ukazywać mężczyźnie faktu, iż jego postać mimo wszystko zdaje się mu coraz bardziej godna zainteresowania i poświęconego czasu. - Obaj więc potrafimy czarować. Pytanie tylko, jak daleko w tym wszystkim jesteś gotów się posunąć, by zdobyć to, czego chcesz. Gotów jesteś sterować każdym, czy tylko garstką naiwnych i ufnych pokracznych person, łapiących się na nawet luźno zarzucony haczyk? - słowa brzmią dwuznacznością, z całą pewnością posiadając dno o wiele głębsze niźli by się mogło wydawać. Ma cichą nadzieję, iż w tym młodym pokracznym chłopcu kryje się ktoś znacznie większy, niźli ta nieopierzona garstka sprzymierzeńców z kamienicy Karkainenów. - Nie żebym cię nie doceniał, ale wiedza, że jesteś do tego zdolny wzbudza szczerą radość - zaszczyca go kolejnym teatralnym uśmiechem, podkreślając wyrzucane przez wargi słowa samym tonem wypowiedzi, w którym pobrzmiewa swoiste rozbawienie, urzeczony całą tą cholernie pokręconą rozmową o niczym i wszystkim jednocześnie. Przepuszcza go przodem, zaszczycając jeszcze niewybrednym uśmiechem, wchodząc na górę spękanej czasem i niedbalstwem klatki i otwierając drzwi równie mało przyjemnego mieszkania, które zdaje się być pozostawione same sobie, gdzie życie w nim urwało się gdzieś w trakcie a czas stanął w swoim miejscu. Pomimo blasku wschodzącego dnia, przedzierającego się poprzez szczelnie zaciągnięte żaluzje i zasłony wnętrze przeżera wręcz ponura, ledwie rozświetlona ciemność i wszechobecne cienie przyległe do rozrzuconych na ziemi zakazanych ksiąg, rozbebeszonych kartonów, których nikt nigdy nie raczył wypakować i niewielu mebli luźno rozstawionych w otwartym pomieszczeniu. Czasem lepiej nie myśleć o tym, co minęło. Ściany pokryte śladami ledwie rysujących się w mroku run. Rozrzucone na ziemi, oblepione alkoholem butelki i roztrzaskane szkło, woreczki z tajemniczo wyglądającym proszkiem, niestarte plamy znaczące drewniany parkiet.
    - Wybacz bajzel. Nie spodziewałem się gości - Ira zaszczyca mężczyznę nieskrępowanym zupełnie śmiechem, znikając w łazience i wracając po chwili z podręczną apteczką, która zaraz ląduje na stoliku przed Munchem. - Takich jak my jest w tym mieście znacznie więcej, ale tego się pewnie domyślasz. Wyklętych. Niechcianych. Grunt, byśmy trzymali się razem, opiekowali sobą wzajemnie i kryli siebie nawzajem. Dlatego ci pomogłem.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nieznajomy przypominał mu rybę głębinową, jej otwartą, udekorowaną zębami paszczę rozwartą łakomie w ciemności, wabiącą świecącym wabikiem, zawieszonym na elastycznej wici i kołyszącym się jak kolorowa błystka. Zakurzone spłachcie zdrowego rozsądku, przezornej logiki rozpalonej bladym płomykiem z tyłu obolałego umysłu nakazywały uciekać – teraz, póki miał jeszcze szansę, czując, jak wiatr, który skradał się ulicami Przesmyku, wdziera się pod jego ubranie, kładąc się na skórze pieszczotą przeszywającego chłodu; znał tę dzielnicę lepiej niż własne wnętrze, nawet w obecnym stanie mógłby biec jej krętymi, tonącymi w ciemności uliczkami, mógłby zgubić mężczyznę, jeszcze zanim ten by się na niego obejrzał. Coś – jakaś osobliwa guma, niewidzialne palce zaciśnięte wokół nadgarstków – trzymało go jednak w miejscu, sparaliżowanego nie tyle infantylną ciekawością, co chęcią poddania swojego ciała kolejnej próbie, pozwolenia, by nieznajomy zrobił z nim, co chciał, by płomienie pozostawiły na nim ślady swych ognistych języków, pięści odbiły się kalką fioletowych siniaków, zaklęcia rozpruły sznury jelit, paznokcie przeorały płótno skóry jak ziemię, przerwały żyły i dały upust krwi, która wrzała w ich wnętrzu. Od przemocy wszystko się zaczęło – był w stanie pogodzić się, że i na niej wszystko się skończy.
    Wnętrze klatki schodowej było ciemne i chłodne, a stęchłe, zwilgotniałe powietrze zalegało na ciele, przywierając do twarzy brudną lepkością, znajomym oddechem kamienic, których fundamenty podłamywały się pod ciężarem ukruszonych cegieł, schody były brudne od kurzu i pyłu, a w środku unosił się mdły zapach moczu – widział takich wiele, ta, niewyróżniająca się na ich tle niczym szczególnym, nie wprawiła go zatem w niepokój, chociaż niewątpliwie odbiła się ponurym piętnem grozy pośród fizjonomii jego twarzy. Niespodziewana gościnność nieznajomego wydawała mu się podejrzana, poniekąd dlatego, że błądził ulicami Przesmyku wystarczająco długo, by wiedzieć, że w ciemności ich mrocznych zakamarków nie czekało na niego nic dobrego, a poniekąd dlatego, że starsi mężczyźni zazwyczaj chcieli od niego tylko jednego. Na bezemocjonalną afirmację skrzywił się zatem z niezadowoleniem, pozwalając, by ślepiec poklepał go po ramieniu, jak gdyby był ojcem, próbującym dodać mu krzepiącej odwagi; ale nie był. Nikt nigdy nie był.
    Nie zależy mi na kierowaniu stadem bezmózgich wariatów. – mruknął pogardliwie, wspinając się na górę po stromych schodach, ku drzwiom, pod które przyprowadził go nieznajomy. – Próbujesz zaciągnąć mnie do jakiegoś kultu? Nie jestem zainteresowany. – dodał zaraz, a w tonie jego głosu przebiła się prześmiewcza drwina, gdy skierował pociemniały bursztyn spojrzenia ku jego pokrytej bliznami twarzy i uniósł nieznacznie brwi, zawieszając je półkolistymi łukami ponad listkami powiek. Kiedy drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem, wbrew pozornemu zniechęceniu, wszedł do środka, rozglądając się z uwagą, lecz bez szczególnego zaintrygowania – w swoim życiu zwiedził wiele podobnych klitek, brudnych i starych, melin z nieszczelnymi oknami, przeciekającym zlewem, butelkami turlającymi się po nakrytej obrusem kurzu podłodze, zdziwienia nie wzbudzał w nim ani półmrok, ani szczelnie zaciągnięte żaluzje, ani nawet biały proszek zamknięty w foliowym woreczku, chociaż zatrzymał na nim spojrzenie na kilka sekund za długo, a źrenice, rozszerzone już ciemnością, urosły do ciemnych talarów, niemal przysłaniając jasne obwódki złotych tęczówek. Znał te pomieszczenia aż zbyt dobrze – tanie, zaniedbane pokoje, często porzucone przez właścicieli, ukryte przed światem pakamery, w których spał na cienkim, skrzypiącym materacu, zwinięty przy ścianie jak kot na mrozie, w których, napełniony dawką zbawiennego narkotyku, osuwał się ku ziemi, zrywając odstające spłachcie zwilgotniałej tapety, w których nachylał się nad paszczą zardzewiałej umywalki lub przyciskał rozpaloną maligną skroń do chłodnych kafelków podłogi. To wszystko zbudzało w nim mniejszy wstrząs, niż gdyby ktoś za rękę zaprowadził go na obite złotym stiukiem salony; poniekąd nie zdziwiłby się wcale, gdyby w sąsiednim pomieszczeniu natrafili na bezwładne ciało, owinięte w zakrwawioną folię albo czyjś nieludzko skatowany kadłub, pośpiesznie i byle jak okryty gazetami. Mimo to spojrzał na mężczyznę z niesmakiem.
    Paskudnie tu. – burknął, przechodząc kilka kroków do przodu i nie czekając na pozwolenie, siadając na kanapie, której sfatygowane poduszki ugięły się pod ciężarem jego ciała, stękając cicho. Przełożył jedną nogę przez drugą, po czym, zadzierając lekko brodę, spojrzał z wyczekiwaniem na starszego mężczyznę, który zaraz wychylił się z łazienki, rzucając mu na stół torbę z apteczką – gest, którego się nie spodziewał; zrazu zmarszczył w niedowierzaniu czoło, nie siląc się na ukrycie własnej konsternacji. Przez lata nauczył się ograniczać swoje zaufanie, owinąć je lassem wokół szyi i przyciągnąć blisko do piersi, folgując swojej samotnej indywidualności – jako dziecko nigdy nie odznaczał się wystarczającą powściągliwością, naiwnie wierząc, że rodzice chcieli dla niego jak najlepiej, że sierociniec był bezpiecznym miejscem, że Göran zamierzał ochronić go przed światem, a w nagrodę za swą nieopierzoną nadzieję otrzymał tylko ból i gorycz, rozeźlony żal przedzierający się przez szpik kostny i wstrząsający ciałem w konwulsjach. Będzie ci łatwiej, jak wreszcie nabierzesz pokory, powtarzano mu z uporem, a on wierzgał się tylko i krzyczał, rzucając się na ściany jak uwięziona w słoiku osa. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
    Nie potrzebuję twojej opieki. – zaprzeczył znowu, chociaż jego głos wybrzmiał nieszczerze i znacznie słabiej, niż poprzednio – z bladą twarzą, włosami zlepionymi zaschniętą posoką i rachitycznym ciałem o drżących, skostniałych dłoniach wyglądał, jakby złowroga kostucha położyła mu już dłoń na barku, czekając cierpliwie, aż kolana ugną mu się pod jej naciskiem. Był głodny i zmęczony, mimo to naprzeciw mężczyzny usiłował nakładać na lico maskę buńczucznego animuszu. – Kim jesteś, co? – warknął, kierując ku niemu ostrze bursztynowego spojrzenia. – Nie przedstawiłeś się wcześniej. – niespodziewanie twarz mu złagodniała, a mięśnie rozluźniły się nieznacznie. Zdążył już – być może całkiem bezmyślnie – wyzbyć się wcześniejszego strachu; jaka była najgorsza rzecz, jaka mogłaby się wydarzyć? Nic, czego wcześniej już nie doświadczył. Szybka śmierć – jeżeli miałby szczęście.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zagubiony we własnym teatrze, w którym świat wiruje wokół niego nieokiełznany, obrazy przesuwają się i opadają, w większości czasu rozmazane niczym klatki nałożonego na siebie filmu, do których za wszelką cenę on próbuje się dostroić. Nie dopasować. Przejąć po prostu nową rolę, odgadnąć nowo wtłaczający się kadr, ale zostać przy swoim, pozostać za wszelką cenę w świetle, nie dać zepchnąć do postaci drugorzędnej, nie wartej uwagi przed nim widza. Nie dając się w żaden sposób sprecyzować i określić. Wprowadzając zamęt i chwiejność. Mamiąc myśli. Nieodgadniony. Roztaczając przed widzem tę cholerną aurę nieprzewidywalności i absurdalnie wyostrzonego szaleństwa przejawiającego się w głębi jego oczu, w każdym rysie nakładanym chaotycznie i nieskładnie na twarz zdającą się być w jakiś dziwny sposób martwą i nieporuszoną, jak gdyby każdy jej wyraz był jedynie bezwarunkowym spięciem pokrytych łuską skóry mięśni. Jednocześnie jego niestateczność i swoboda zachowania, niedbałe, filuterne wręcz usposobienie zakrawa o wszelką przesadę i pełen sztuczności teatralizm, gdzie postać zdaje się być sztucznie wyostrzona i przerysowana, być może po prostu wyraźnie kłamliwa, ale na pewno wyjątkowa.
    Obserwuje mężczyznę przed sobą jeszcze jakiś czas, pozostawiając go jeszcze jakiś czas ze swoją wypowiedzią samotnie, nim znika za progiem łazienki w poszukiwaniach prowizorycznego opatrunku, który byłby w pewien sposób przejawem jakiejś dziwnie wybrzmiewającej troski, której przecież wcale w nim nie ma. Sam zastanawia się wręcz kto kierował jego krokami w tym momencie, choć nie ma bynajmniej w zwyczaju rozwodzenia się nad czymkolwiek dłużej, niżby należało.
    - Ludzie czasem się przydają - urywa na dłuższy moment, by przetrząsnąć rozstawione na kartonie butelki i pociągnąć kilka łyków brunatnego trunku, który został jeszcze w jednej z nich - Tacy, którzy tylko czekają, by nimi kierować, tego chcą i to właśnie im daję, mając w dupie to, że ich głupota prędzej, czy później pociągnie ich na dno. Szczerze... - zawiesza te słowa pomiędzy nimi zupełnie nie przejmując się przydaniem im jakiegokolwiek głębszego znaczenia tonem swojego głosu, czy najmniejszym nawet innym przybraniem, same one brzmią w sobie wyjątkowo dobitnie i jednoznacznie. Nie ma w nich emocji, bo on w rzeczy samej zupełnie ich nie ma. - I nie, nie mam zamiaru wciągania cię do jakiejkolwiek sekty.  Wierz mi lub nie, ale nie mam w zwyczaju słuchania czyichkolwiek rozkazów. To ja wydaję je innym - słowa brzmią nadzwyczaj stanowczo, odznaczając dobitną siłą wyrazu, którą w pewien sposób zmiękcza przedzierający się w głębi jego oczu uśmieszek który bynajmniej nie wykwita tym razem na ustach. - Może dostrzegam w tobie coś więcej, może coś, czego sam nie jesteś w stanie dostrzec. Możesz zaprzeczać, ile chcesz ale wierz mi, nigdy nie wygrywa ten, kto gra samotnie. Nauczyłem się tego jeszcze będąc dzieciakiem - wymownie kieruje swoje spojrzenie na zbrukaną pieczęcią Lokiego dłoń Egona, krzywi usta w samym ich kąciku, pozwalając sobie na ciche parsknięcie - Znając odpowiednich ludzi nigdy byś tego nie doświadczył - blefuje? Kłamie? Skąd miałby to wiedzieć? Może sam w to wierzy, a może wcale. Tak, czy inaczej, na pewno wie, że zarówno ludzi, jak i sposobności trzeba wykorzystywać. Warknięcie mężczyzny komentuje jedynie przechyleniem głowy na bok i wetknięciem pomiędzy wargi kolejnego papierosa, lekceważąc zupełnie jego buńczuczną postawę. Nie reagując. - Ira. Możesz mnie zresztą nazywać, jak zechcesz, bo nie znajdziesz tego Bergdahla wśród żyjących - wyszczerza zęby w psychotycznym uśmiechu, w końcu rozpalając zatrzymanego pomiędzy palcami papierosa i rozświetlając mgliste wnętrze pokoju maleńkim płomieniem zaklęcia, kiedy czerń swego spojrzenia wbija prosto w oczy Muncha, pozostawiając go dłuższą chwilę w ciszy pozbawionej słów, ale wypełnionej wtłaczającymi się nieodparcie i cholernie gwałtownie w głąb mężczyzny - z całą tego pewnością, ponad wszelką wątpliwość - myślami.
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Chociaż pojedyncze fragmenty układanki posłusznie wpasowywały się w wybrakowaną planszę jego poszatkowanej rzeczywistości, na granicę świadomości zakradało się specyficzne, napiętnowane osobliwością przeczucie, że znalazł się na teatralnej scenie nie swojego przedstawienia, a nieznajomy, nie dostrzegłszy błędu, wymagał od niego kwestii, których treści nie znał bądź nie pamiętał, pochwycony w nieszczęśliwym impasie jak spłoszony jeleń w świetle reflektorów. Ściągnął wyraźnie brwi w odpowiedzi na kolejną odpowiedź mężczyzny, równie enigmatyczną, co wszystkie poprzednie – czuł się, jakby częstowano go tymi skrawkami prawdy z flegmatyczną obojętnością, mimo to skóra na jego plecach, w zwierzęcym odruchu wyczulonej ostrożności, pokryła się dropiatością gęstej skórki, gdy ton głosu Norwega nabrał znamiennej stanowczości, odznaczając się stalowym chłodem na tle zbutwiałej przestrzeni pokoju, w którym się znaleźli. Kark mu zesztywniał, ściągnięty jak gdyby w animalistycznym przygotowaniu do defensywy, wąskie usta, na przekór powadze, ułożyły się jednak w nieprzyjemny uśmiech, cierpki przejaw niezobowiązującej kpiny, której figlarne iskry rozpaliły się w kalafonii tęczówek, nadając jej wyrazu niesfornej przekorności.
    Ty tutaj dowodzisz? – powtórzył za nim, nie ukrywając drwiny i unosząc brwi w obcesowym grymasie niedowierzania. – Nie wyglądasz na takiego. Zazwyczaj zbieracie ludzi z ulicy? – mruknął, zdeterminowany, by wbić się klinem w jego pewność siebie, zuchwałość trącającą nie tyle buńczucznością, co szaleństwem, fanatycznym obłędem zatapiającym swe kły w miękką tkankę ciała. Wobec zapewnień mężczyzny, kąciki ust wpierw drgnęły mu figlarnie, zaraz z głębi gardła dobył się również dyszkant chrapliwego śmiechu, nagłego rozbawienia, które przeszkliło mu spojrzenie, rozlewając się po twarzy jak bagnista kałuża – czcza wesołość nie trwała jednak długo, przepędzona cichym parsknięciem i spojrzeniem, które z uwagą zatrzymało się na wygrawerowanym w płótnie jego dłoni znaku, czerni pieczęci, już na zawsze mającej naznaczać go rozprzestrzeniającą się po mieście zarazą. Usta zacisnęły się w cienką linię, zęby zazgrzytały tymczasem o siebie, gdy linia szczęki uwydatniła się na policzkach, pozostawiając jego lico w zastygłym obrazie rozdrażnienia, wyraźnej nerwacji pełzającej pod skórą jak dżdżownica.
    Gówno o mnie wiesz. – zawyrokował, a jego głos, niespodziewanie pozbawiony dawnej żartobliwości, zabrzmiał jak warkot dzikiego zwierzęcia, chrobot strun głosowych stłumiony przez ścianę zaciśniętych zębów. – Znałem już wystarczająco wielu ludzi, którzy mówili tak samo jak ty, pieprzone glisty, gdyby wciąż żyli, zabiłbym ich ponownie. – wstał z kanapy, spluwając na ziemię, gdzie pobielała plwocina zatrzymała się pośród miękkich frędzli zakurzonego dywanu, po czym uniósł wzrok, wbijając puginał spojrzenia bezpośrednio w Bergdahla. – Mam już jeden nóż w plecach, nie ma w nich miejsca na następne.
    Miał go dosyć i czuł, jak wrzątek nieokiełznanego gniewu bulgocze w jego żyłach, mimo to nie skierował nawet spojrzenia w stronę drzwi, nie ruszył się z miejsca, jak gdyby jakieś ciche, ukradkiem wypowiedziane zaklęcie pochwyciło go w karcer nagłej skamieniałości – jedynie nerwowe, prawie niezauważalne drżenie ponad górną wargą zdradzało jego gotowość do ruchu. Przyglądał się mężczyźnie, gdy zmętniała chmura nikotynowego dymu przysłoniła nieprzyjazne rysy jego twarzy, wydostając się gęstym barankiem spomiędzy ust, po czym zalegając pośród ligniny ciężkiego, stęchłego powietrza wewnątrz pomieszczenia. W obecnym stanie nie dałby mu rady, nawet gdyby zdążył wypowiedzieć riff znajomych zaklęć, słów ciążących mu na języku i drapiących w gardło wraz z cierpką kwasotą zarzucanych ku górze treści wyżętego z pokarmu żołądka – zmrużył zatem tylko oczy, taksując go z podejrzliwym zawahaniem, gdy Ira roześmiał się nareszcie, a echo jego psychotycznego brzmienia rozniosło się po pokoju, wsiąkając w pożółkłe ściany wraz z obłokami papierosowego dymu.
    Nie zamierzał zadawać więcej pytań, nabierając obrzydzenia do niepełnych, napęczniałych arogancją odpowiedzi, które zasiewały wprawdzie w jego umyśle nasiona kwitnących z wolna domysłów oraz mdłą świadomość powrotu do hierarchii, z której tak usilnie pragnął się wydostać, krzycząc i rzucając się gwałtownie, gdy Göran chwytał go za ramię, wciągając w ruchome bagno ciemności, jaka od tamtej pory zdawała się oblepiać go jak smoła, które ofiarowały jednak niewiele rzeczywistych informacji, naocznych faktów, na których mógłby zacisnąć palce. Kiedy w mieszkaniu zaległ ciężar przytłaczającej ciszy, poczuł zresztą, że skutki stoczonej przed kabaretem bijatyki pozostawiły na jego ciele pulsujące sadzawki bólu, spąsowiałe ślady siniaków gotowych wysunąć się spod osłony ubrania, zastygłą krew, ścierpłą na karku jak druga skóra, jej sztywny pancerz rezonujący zamraczającym uciskiem w miejscu, gdzie potylica zderzyła się z nierównością kamiennej fasady, pozostawiając na cegłach rdzawe łzy posoki. Pragnął wyszarpnąć od niego konkrety – echo tego zrazu wypowiedzianego pragnienia wciąż kipiało pod kopułą jego czaszki – nagła, wymuszająca wyrazistość jego wzroku wyrażała jednak wystarczająco, by nie musiał się powtarzać. Czego dokładnie od niego chciał? Obietnicy, ofiary? Poświęcenia?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Enigmatyczny. Niewytłumaczalnie tajemniczy z licem wprawionego pokerzysty, tak zdawać by się mogło nieswoim, jak i przynależnym jemu. Zupełnie bezemocjonalnie traktujący życie, gdzie każdy przejaw teatralizmu emocji zarysowany na licu, wydobyty w ostrych rysach opracowanego dłutem kamienia jego twarzy zdaje się tak zupełnie odbiegać od chłodu i mroku jego sfinksowej postaci. Pokrętnie niejednoznaczny, jak gdyby prawda bez upiększeń rzucona dobitnie, przejrzyście i konkretnie odbierała jej wszelkie znaczenie i wartość. Rozkazy zwykł rzucać stanowczo jednoznacznie i wyraziście, jednak co jak co, większą satysfakcję sprawia mu cała ta gra dwuznaczności, pełzających po języku słów, przyprawiających o przyjemne dreszcze przesuwające się pod skórą, w niewiedzy innych. Słów pojawiających się za sprawą impulsów i wibracji naznaczonego niepodważalne niezłomnym intelektem umysłu neuronów, które umiejętnie przesiane i wydobyte na wierzch zdolne były nakłonić innych do spełnienia jego wizji, gdzie przyjmowali je za swoje nieraz własne. O tak. Nie sztuką jest przyłożenie komuś noża do gardła, wykorzystanie przemocy dla spełnienia własnych zachcianek, co też w pośpiechu niejednokrotnie wykorzystywał, ale poczynienie tego za pomocą słów tylko i wyłącznie. Najlepszą techniką manipulacji jest wprowadzenie chaosu, usadowienie manipulowanej osoby na emocjonalnej huśtawce, odebranie jej przez to właśnie własnego rozumu, gdzie zostawiłaby cały rozsądek za sobą, działając mechanicznie, kierowana bezwarunkowymi impulsami, niczym mechaniczna zabawka, której nakręcono śrubę, w końcu po czasie nabierająca upiornej świadomości, iż puszczona przez swego pana roztrzaska się o ścianę, jak inne, które ze swoich rąk wypuścił już bezużyteczne.
    Nie żeby był przekonany o swojej wygranej. Po prostu to lubił.
    W gruncie rzeczy bawi go ta cała sytuacja. Ostrożność mężczyzny odnajdywana w jego pełnym przenikliwości spojrzeniu, zuchwałość słów wypełzających na jego ustach mimo odczuwalnego niewątpliwie bólu, zmieszanego z niewyczuwalnym wewnętrznym drganiem być może swego rodzaju lęku przed tym, co może się stać. Lęku z natury tych, kiedy uzmysławiamy sobie, że mamy do czynienia z szaleńcem, gdzie wszelka przewidywalność następnej chwili niknie, a umysł każe nam myśleć zarówno o ucieczce, jak i pozostaniu na swoim miejscu. Tymczasem absurdalnie wręcz mężczyzna siedzący przed nim w pułapce usilnie i prowokacyjnie próbuje wzbudzić jego rozszalały gniew, wciśnięty w najmroczniejszą głębinę jego zielonych, martwych oczu. Zamiast tego raczy go swoim uśmiechem, odnajdując być może sobie podobnego. Ale on sam raczej nie igrał by z szaleńcem.  
    - Zazwyczaj dowodzi ten, który stoi w cieniu. Jeszcze się o tym przekonasz - rzuca twardo, jak gdyby mając na celu podkreślenie jawiącej się w słowach prawdy. Jednocześnie w pewien niewypowiedziany sposób, być może mylnie traktując młodszego od siebie mężczyznę jako kogoś przez życie jeszcze zbytecznie mało doświadczonego i przeżartego. - I tak, jak mówiłem, nie słucham niczyich rozkazów, jeżeli nie są mi one na rękę. Działam po swojemu. Mam własne ambicje.
    Bynajmniej w żaden sposób nie reaguje na jego chrapliwy śmiech, choć gdzieś w głębi niego jawi się ta maleńka lampeczka poirytowania i wkurwienia, którą wypada zgasić. Plwocina lądująca na ziemi bynajmniej w tym nie pomaga. Wpatruje się w ten wnikający w fakturę dywanu ślad jeszcze jakąś chwilę, zduszając w sobie płomień wzburzenia, siłą nacisku na własną wolę wygładzając pęczniejącą między skroniami zmarszczkę, tętniącą nań zbyt długą chwilę, by nie pozostać niezauważoną. Zdarzało mu się zabijać ze słabszych powodów.
    Czerń martwych oczu spowija jego spojrzenie. Zakrywa lico niczym całun. Sylwetka napina się i rozluźnia. Zwodniczo wolno. Agresywnie. Zaciska szeroką szczękę i pogłębia ślad swojego spojrzenia na dłoni mężczyzny, unosi je w końcu na zmartwiałe lico mężczyzny, na swoje własne nieopatrznie być może, a może całkowicie specjalnie wymownie przybierając wygrawerowany wręcz na niej wyraz swego rodzaju triumfu, zastępujący wymowny mrok jeszcze chwilę temu tak zaciekle się w głębi jego ducha rozsiadający. Jeden do zera. A może jednak więcej?
    - Twoja reakcja mówi sama za siebie. Nie muszę wiedzieć wszystkiego - rzuca w odpowiedzi głosem nad wyraz pewnym siebie, niepodważalnie bezsprzecznym, jakoby dając do zrozumienia Munchowi, iż w wygrawerowanym na dłoni malunku odnalazł bezsprzeczną jegoż słabość, choć sam wydźwięk słów zdaje się mówić jedno - “sam siebie piętnujesz”. - Bla… bla.. bla. Wszyscy są tacy niedobrzy. Zaraz się rozpłaczę - dodaje w prześmiewczym tonie, w którego głębi jawi się nie tyle kpina, co strzał prosto w twarz. - Jeżeli twoim zamiarem jest użalanie się nad sobą przez resztę życia, możesz po prostu wyjść. To tylko twoja decyzja - prosto i dobitnie. W końcu, tak w gruncie rzeczy ma zupełnie gdzieś to, czy zostanie. Raczy go pełną wymowności ciszą, pozbawioną słów, pozostawiając sam na sam z jego rozważaniami. Podnosi się nawet ze swego miejsca, jak gdyby dając mu czas do namysłu. Przechodzi kilka kroków ku zastygniętym w półmroku oknie, jak gdyby sam nad czymś się zastanawiając. Być może nie wie, jak to jest być naznaczonym Pieczęcią Lokiego, odrzuconym i wyklętym, napiętnowanym przez resztę swoich dni. Wie jednak, że sam nigdy by się nie złamał. Ból uczy człowieka zadawać go jeszcze więcej innym. Tyle, że na to trzeba być silnym. Czy taki był mężczyzna siedzący z nim w tym stęchłym, pozbawionym przejawów jakiegokolwiek życia pomieszczeniu?
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Pod skórą pełzała obmierzła czerw rozdrażnienia, mdły posmak gniewu, tak znajomy i wyrazisty, przyczajony w krwioobiegu jak zwierzę, w każdej chwili gotowe wzburzyć szkarłat krwi, buchnąć żywym ogniem we flambirowanym afektacjami spojrzeniu, zmęczenie i ból pulsujący dolegliwie w newralgicznych punktach ciała, kauteryzując chwilowo gwałtowność jego emocji, tłumiąc je pożerającą umysł migreną, kałużami siniaków rozlewającymi się pod morowym płótnem skóry, głodem – tym prawdziwym i tym zdolnym wprawić go w rzeczywistą histerię – szarpiącym żołądek spazmami obezwładniających mdłości. Na ulicach Przesmyku być może miał jeszcze szansę dobyć z portfela umiejętności ekwilibrystykę swej wysłużonej zwinności, wycedzić zaklęcie, które spełzłoby obłudną czernią upodlenia po chropowatej powierzchni języka, teraz, w mieszkaniu był jednak świadom, że Ira miał nad nim niekwestionowaną przewagę, że dzierżył w dłoniach siłę, której nie zdołałby się przeciwstawić – być może dlatego, wbrew rozsądkowi, nakłuwał go zatem drobnymi igłami złośliwości, powątpiewania, które przedzierało się coraz mniej wiarygodną swobodą przez maskę ustawicznej determinacji, próby zachowania twarzy, nawet jeśli charakterystyczne mrowienie z tyłu głowy, tam, gdzie potylica zderzyła się z murowaną fasadą, a włosy posklejała gęsta metaliczność posoki, sprawiało, że czuł się, jakby za sprawą gwałtownego ruchu mógł raptem utracić przytomność.
    Jeszcze się o tym przekonasz, dźwięczało z tyłu głowy nieprzyjemną cierpkością wspomnień, wżynając się w świadomość zachrypłym barytonem Görana, jedynym głosem, przed którym nie potrafił się obronić, którego nie potrafił zapomnieć, który nucił mu w koszmarach ponure inkantacje, łacińskie słowa, niepokorne wobec niewytresowanego edukacją języka, grzęznące w gardle gulą pecyny, zsuwające się po plecach dropiatością przerażenia, jakie wywoływał w nim jego gniew; jego niezadowolenie. Ostatnio coraz częściej wydawało mu się, że odnajdywał mężczyznę wszędzie, w każdej twarzy, każdych lekko zgarbionych plecach, każdym tonie głosu, w każdych oczach, każdym grymasie, słowie czy zaklęciu – im silniej próbował wyrwać się z żelaznego karceru jego uścisku, tym ciaśniej to klinowało się na jego piersiach, blokując powietrze, które stawało w wieży tchawicy, niezdolne przedostać się ku obowiązanej gorsetem obsesji jamie płuc, pozostawiając ciało, niegdyś tak zdolne, z tkanką mięśni rysującą się widocznie pod płótnem skóry, rachityczne i słabe, trzęsące się w konwulsjach na brudnym materiale skundlonego materaca, którego żelazne sprężyny siniaczyły wystające kości żeber. To ta triumfalna zuchwałość, przeszło mu przez myśl, kiedy taksował Irę ponurym spojrzeniem, sposób, w jaki traktuje mnie jak dziecko.
    W porządku. – burknął, wpierw niechętnie, lecz zaraz pomiędzy kącikami rozrysowała się zaczepność bystrego uśmiechu, błysk pożółkłego szkliwa przedzierający się spomiędzy spierzchniętej pąsowości warg. – Jakie są twoje ambicje? Chcesz mieć władzę? Stać się równy bogom? – odrzekł z lichą prześmiewczością, lecz złota kalafonia jego spojrzenia zalśniła wyraźnie, tląc się jak dwa szlachetne kamienie inkrustowane w bladą skałę twarzy. – Myślisz, ze w Gimle czeka cię coś lepszego? – widział, że go denerwował, że balansował na cienkiej linii, która ustrzegała nieznajomego przed rozpłataniem mu gardła, wypruciem ściągniętych spazmem wnętrzności i rozciągnięciem ich na brudnym dywanie, by krew wsiąknęła głęboko w zakurzone, wełniane frędzle – mimo to ryzykował, odnajdując jakąś perwersyjną przyjemność w zawieszonym mu nad głową obuchu jawnego niebezpieczeństwa, widmie chłodnej stali jego gniewu, w każdej chwili gotowej zderzyć się z jego zbroczonym posoką karkiem.
    Ściągnął brwi w obliczu lekceważących słów Bergdahla, zaciskając szczękę, której kształt zarysował się wyraźnie po obu stronach twarzy, w nieoczywisty sposób upodabniając go do dzikiego stworzenia, porzuconego i nieobłaskawionego, pokazującego zęby wobec każdej wyciągniętej ku niemu dłoni, dobywając z gardła chrobotliwego warkotu, jasnego ostrzeżenia, że nie zawahałby się przed jej odgryzieniem. Wydał z siebie cichy pomruk zastanowienia, uśmiechając się cierpko i nieprzyjemnie, a grymas ten rozciął jego lico jak skrzypiący odgłos kredy, przesuwany z intencją po ciemnej tablicy.
    Tak się kłopotałeś, żeby mnie tu zaciągnąć, tylko po to, żeby teraz puścić mnie wolno? – parsknął, cofając się o krok i siadając z powrotem na kanapie, której sfatygowane poduszki ugięły się lekko pod ciężarem jego ciała. – Twoim wielkim ambicjom zdecydowanie brakuje determinacji; nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. – przewiesił jedną nogą przez drugą, odchylając głowę, po czym znów lokując bursztyn spojrzenia bezpośrednio w twarzy Iry. Podchodził do sprawy przezornie, skradając się powoli ku meritum, ciągnięty widmem ciekawości, pragnieniem spotęgowania magii, która dotąd w nim drzemała, wypełnienia żył czernią magicznej smoły, opuszczenia pod powiekami kotary mlecznej bieli, piętna, które w każdej formie było już na zawsze wszyte w zniszczony materiał jego ciała, mrowiąc symbolem znienawidzonej pieczęci – co tak naprawdę miał do stracenia? Życie już dawno przeżuło jego sumienie, wypluwając je na bruk jak kawałek twardej chrząstki. – Powiedz mi więcej. – zadarł obitą brukiem brodę, celując w niego sztyletem wymownego spojrzenia, rozpalonego za tarczami źrenic płomienia entuzjazmu, który położył ponurą grozę na topografii jego fizjonomii. – Co zamierzacie?my; co my zamierzamy.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Mężczyzna czuje, jak coś w niego wnika, rozsiada się w jego wnętrza głębi, przyczajone i nieuchwytne. Prowokuje milczeniem. Gnębi ducha. Naznacza zapieprzający zażarcie w analizie każdej myśli eksploracji rozłożonych na pierwsze czynniki i podążających za nimi  słów umysł - obłąkańczym swym niezrównoważeniem. Wie, że ON tam jest. Przysłuchuje się temu wszystkiemu i ocenia. Cierpliwie czeka na odpowiedni moment.
    Mężczyzna nie chce, by wyszedł…
    Rozsadzający skronie ból przenika do głębi. Utrudnia skupienie. Napędza szybsze krążenie krwi i nierówne, dychawiczne uderzenia sercowego naczynia. Za wszystkim przychodzi rozdrażnienie, a przybrana do tej pory w nieskrępowany zupełnie uśmiech twarz staje się czymś na kształt wyżłobionej w kamieniu maski, zupełnie zimnej i nieczułej. Jak samo jego spojrzenie.
    - Jestem im równy - rzuca śmiertelnie sucho i zupełnie poważnie w odpowiedzi na zawieszone prześmiewczo pytanie, spływające butnie poprzez wargi Muncha, a w samej głębi jego głosu pobrzmiewa swego rodzaju uraza, jak gdyby ten pierwszy raz tego wieczoru zdołał tak naprawdę swymi słowami go dotknąć. Nie jest z tych, którzy oddają wszelką cześć bogom, skamląc niczym psy o ich łaskę i pomoc, co wcale nie oznacza, że pozbawiony jest w nich wiary. Nie wynosi ich na ołtarze. Zagarnia ich po prostu do wewnątrz i więzi, urządza im miejsce gdzieś między hipokampem, a pniem mózgu, między szyszynką, a polami Broca z nimi jednocząc, ale bynajmniej nie uznając w żaden sposób siebie za od nich mniejszego.
    Obserwuje w milczeniu, jak mężczyzna z każdym niewybrednym słowem posuwa się coraz dalej i głębiej w jego własną ciemność, jak gdyby w jakiś przedziwny sposób nabierał jego własnych cech charakteru. Może po prostu, tak w gruncie rzeczy są do siebie podobni? Skłonni podjąć ryzyko, nie dla samej wygranej, ale po prostu nie mogąc się oprzeć zupełnie uzasadnionemu dreszczowi emocji i wyzwolenia, które spływa nań poprzez lawirowanie na granicy, przesuwając ją coraz dalej i głębiej w nicość.
    W końcu w rytm za parsknięciem mężczyzny, za tym jego prowizorycznym, zadanym bardziej ku butnej kpinie, niźli jakiegoś rodzaju upomnieniu - pytaniu, zawisłym między nimi zaczepnie i w pewien sposób urągliwie; przez twarz Iry przemyka coś na wzór chwilowego rozdrażnienia, ostrzegawczego wewnętrznego syku, który nie przechodzi przez gardło. Spojrzenie jego oczu wyraźnie się pogłębia, nie rozpala jednak czerwonością podburzonego, szaleńczego krwiobiegu, ale staje się intensywnie głębokie i palące. Na pewno milczące. Uśmiecha się jedną stroną pokrytej bliznami twarzy - wyrachowanie i w pełni okazałości gęstego mroku go zasiadającego.
    - Może wcale nie zamierzałem - wypowiada nad wyraz wolno, akcentując wymownie każde z wychodzących przez wargi suchych słów. Dziwnym, absurdalnym zbiegiem okoliczności zdają mu się wcale nie należeć do niego. W napięciu przechodzi przez pokój, styka czoło z zastygłym zimnem pobliskiej ściany, która absurdalnie zdaje się nieść ukojenie od bólu. Uderza w nią parokrotnie. Zupełnie niespodziewanie a na pewno zupełnie niedorzecznie i z wszelką logiką sprzecznie. Te coś, co tkwiło w nim do tej pory przyczajone po prostu przechodzi przez niego i już w nim zostaje.
    - Słuchałem - słowa Rai’a docierają gdzieś z oddali, choć pochodzą ze środka. Jak zwykle śmiertelnie suche i głębokie jednocześnie. Niemal czuje, jak na niego patrzy, z tą jego osobliwą wzgardą i wyrafinowaną perfidią oczu wyrazu. Brakuje tylko oklasków. - Udajesz, że sobie radzisz. Tymczasem niektórych po prostu należałoby zabić, jako że są zbyt podobni i psują twój własny obraz. Co wybierasz? Wnętrzności w środku, czy na wierzchu?
    I kiedy spogląda na Egona sama jego twarz zdaje się zmieniać, uśmiech wyrodnie i szyderczo tkwiący na ustach staje się bardziej wyrachowany i podły, jednocząc z palącym wzgardą spojrzeniem w zastygłym w pomieszczeniu mroku czarnych niemal oczu. Przygląda się  uważnie siedzącemu na przeciw mężczyźnie, jak gdyby nowe spojrzenie miało cokolwiek zmienić. Jak gdyby ten wychudzony, butny chłopak mógł w czymkolwiek mu się przysłużyć. Na jego miejscu wyciągnął by nóż i zamordował własną ciekawość. Szybkie cięcie, nagły strumień krwi, a potem cisza i spokój.
    Niemal czuje, jak się uśmiecha, ale usta pozostają zaciśnięte w wąską żłobnię kamienia.
    - Determinacja wiąże się z jej celowością - rzuca chłodno. Bezwzględnie. Ciekawość jest dobra. Powoduje napięcie. Jednocześnie będąc nieposłuszeństwem w najczystszej swej formie. Spędzona szybko staje się zupełnie pozbawiona znaczenia, a Irze zależało w końcu na tym, by Munch zjawił się w progach kamienicy Kärkkäinenów. - Może z czasem wyjawię ci więcej. Na pewno nie teraz. Ktoś na pewno się do ciebie odezwie. Wiesz, gdzie są drzwi.

    Ari i Egon z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.