:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny
2 posters
Folke Baantjer
16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
16.01.2001
Nigdy nie potrafił sprzeciwiać się troskliwej natarczywości Helene – wydawało mu się, że odmowa grzęzła mu w piersi i owijała się wokół mostka jak sznurek unoszącego się do gardła balonika, który pękał na podniebieniu, zatykając usta ciszą, gęstniejąc na języku, po czym spływając ciężką pecyną na dno przykurczonego żołądka; nie plątało się pomiędzy strunami krtani i zastygało na wargach głuchym westchnieniem, bezsilnym wobec nakazu zaciskającej się na ramieniu dłoni i bezwolnym w obliczu ciężkiego spojrzenia, jakim zgromiła go z progu kuchni, patrząc jak nachylał się nad zlewem, krępując palce na samym brzegu drewnianego blatu. Nic mi nie jest, wypowiedziane płasko i bez przekonania, bo zmęczenie przenikało ciemną winietą na granice umysłu, a bezsenność okradała go z sił, by udawać, że wszystko utrzymywało się w trwałym i monotonnym porządku, nie wymagającym ani niczyjego współczucia, ani obawy, choć odkąd pamiętał, odnoszono się do niego z przesadną troską, jakby trzymano w dłoniach naczynie z cienkiego szkła, które mogłoby w każdej chwili rozbić się o podłogę lub z odstręczoną niechęcią, sprawiającą, że niekiedy wierzył, że rzeczywiście mógłby kogoś zarazić – bólączką albo sobą samym. Niegdyś sądził, że wraz z upływem czasu ciężar, jaki przywidywał się niemożliwym do uniesienia na dziecięcych barkach, zelżeje, rozmywając się na tle dorosłości, choroba rozewrze wnyki, których szczęki zaciskały się na jego tkankach, tymczasem pod progiem trzydziestu lat wydawał się sobie bardziej kruchy i bezwolny niż kiedykolwiek wcześniej, a myśl ta napawała go rzeczywistą obawą, że czas przesypywał mu się przez palce, a on nie miał siły, by unieść głowę i sprawdzić, jak wiele jeszcze mu go zostało.
Nawet po tak wielu latach wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do chłodnych, surowych murów szpitala, jego złowrogich okien, wydawających się mrugać spomiędzy porastających okolicę drzew i ciężkiego zapachu, pozostawiającego go z płochliwym wrażeniem wwiercającej się w trzewia pustki, jak gdyby sterylizator, którym czyszczono pomieszczenia, wyjaławiał także jego ciało – strach, którego nie potrafił powstrzymać w dzieciństwie, ilekroć cudze dłonie sięgały wprawnym ruchem pod materiał jego ubrań (boli w tym miejscu?, pytano szorstkim, beznamiętnym głosem, a on nie odpowiadał, bo skupiał się na wstrzymywaniu łez pod zasłonami powiek), ustępował ciążącej na sumieniu świadomości, że niezależnie do tego, do jak wielu zaleceń by się nie stosował, nikt nie będzie w stanie mu pomóc. Ból, który uciskał go w lewym boku, sprawiając wrażenie, jakby cudze zęby próbowały oderwać mięsień od lśniącej powierzchni kości, zakradał się do oczodołów ćmionym zmęczeniem, przez które cudze głosy przeciskały się odkształconym szumem – Helene rozmawiała o nim w trzeciej osobie, chociaż stał tuż obok, a nachylony obok niej medyk kiwał ze zrozumieniem głową, nie poświęcając mu choćby spojrzenia. Musiał stąd wyjść – spomiędzy ścian, które przytłaczały go swoją bliskością, z objęć ludzkiej natarczywości, z dymnej bańki własnego niepokoju, tężejącego w miarę jak przykurcz promieniującego po zapadnięty bark bólu paraliżował go w miejscu; cofnął się o krok, najpierw powoli, a potem nerwowo, bo ławica przepływających sienią ludzi rozmazała się w pojedynczy nurt, zabarwiony fragmentami cudzej obecności, nikt nie schwycił go jednak za przegub w protekcyjnym geście protestu, nikt nie zdawał się w ogóle go zauważyć.
Na dworze, wśród nakrytej śniegiem roślinności opustoszałego ogrodu, uderzył go gwałtowny podmuch zimy, której ostre, przemarznięte fragmenty wgryzły się w odsłoniętą skórę – o tej porze roku niewielu pacjentów zaszywało się pomiędzy alejkami, a wokół panowała cisza, którą przerywały jedynie marudne pomruki wiatru i świst jego własnego oddechu. Przez chwilę znów poczuł się jak dziecko – dziesięciolatek uciekający przed rodzicielską troską, ukrywający się na tej samej, zapomnianej ławce, osłoniętej kobiercem zielonych tui, podczas gdy choroba zaplatała kolejne supły na nadwyrężonych wiązkach nerwów; bezwiednie osunął się na jej brzeg, odchylając głowę do tyłu i próbując skupić się na białych obłokach, które rozmazywały się w powietrzu ponad jego głową. Wystarczyło policzyć od jednego do stu, od stu do jednego; zawsze w końcu przemijało, pomimo obawy, że za którymś razem ból pozostanie z nim na zawsze.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:49
Dla niej mury szpitala nie niosły ze sobą tak negatywnych skojarzeń, lecz ciężko też było mówić o cieple. To było miejsce, niektórzy czuli się tu obco, inni bezpiecznie, ona zaś widziała to jako miejsce w którym mogła coś zmienić. Mimo wszystko, widziała to miejsce jako cel, nie jako coś, gdzie miała samą siebie zmieniać, gdzie miała tworzyć przestrzeń dla siebie. Była tam dla innych, a zbytnie przywiązanie siebie do danego miejsca mogło jej tylko zaszkodzić. Dlatego teraz, kiedy spacerowała po ogrodzie, zastanawiała się czy czasem nie powinna jednak tego zmienić. W końcu stworzenie przyjaźniejszej przestrzeni, zajęcie gabinetu…może inni zaczną też postrzegać to jako o wiele lepsze miejsce w którym mogą się szczerze otworzyć. Rozważała w końcu zakup zabawek dla dzieci, więc nie była to kwestia pieniędzy.
Odetchnęła lekko, spoglądając na parę wędrującą spomiędzy ust i rozpływającą się w powietrzu. Mroźniejsze dni sprawiały, że nie mogła w pełni cieszyć się zielenią, zarówno przez mróz, jak i okutana w płaszcz z futrem które otulało jej szyję, pozwalając jej na zachowanie ciepła na karku, włosy jednak lubiła puszczać luźno, nazywając je swoją naturalną wełną przez ich tendencje do puszenia się w zimnie. Jednak dopiero na hałas zdecydowała się spojrzeć przez ich zasłonę, rozglądając się za tym, kto jeszcze odwiedził to miejsce. Z początku nie dostrzegła wyraźnie sylwetki która zajęła ławkę, w pierwszej chwili zastanawiając się, czy powinna przeszkadzać tej osobie, czy jednak pozostawić ją samej sobie.
Rysy twarzy wydawały się jednak znajome, a jej własna postawa złagodniała kiedy doszła do tego, kogo właśnie napotkała. Cień smutku przebiegł po jej twarzy i kiedy spojrzała na Folke. Podeszła ostrożnie, niczym do spłoszonego zwierzęcia, może w innych sytuacjach zostawiając Baantjera samemu sobie, tak jak ją zawsze o to prosił, teraz jednak nie decydując się na to. Nie, kiedy potrzebował pomocy, nawet jeżeli jej nie chciał. Czy to miało się udać? Dopiero mogła się dowiedzieć. Mogła spróbować i zamierzała to zrobić.
- Cześć, Folke. – Uśmiechnęła się łagodnie, zbliżając się na tyle, aby mógł widzieć ją w całości, jej postawę, to, jak stała, ale jednocześnie nie zbliżała się jeszcze na tyle, aby go przytłoczyć, pozostawiając mu przestrzeń i pole do manewru. Nie zamierzała go osaczać, tak, by czuł się jeszcze bardziej zestresowany przez jej obecność. Chociaż w momencie, gdy ją zauważył, podejrzewała że i tak skoczyło mu już ciśnienie.
- Mogę usiąść obok ciebie? – Potrzebowała jego pozwolenia zanim zrobi coś dalej. Najpierw jedna rzecz, potem druga. Metoda małych kroków aby dojść do tego, co się dzieje.
Odetchnęła lekko, spoglądając na parę wędrującą spomiędzy ust i rozpływającą się w powietrzu. Mroźniejsze dni sprawiały, że nie mogła w pełni cieszyć się zielenią, zarówno przez mróz, jak i okutana w płaszcz z futrem które otulało jej szyję, pozwalając jej na zachowanie ciepła na karku, włosy jednak lubiła puszczać luźno, nazywając je swoją naturalną wełną przez ich tendencje do puszenia się w zimnie. Jednak dopiero na hałas zdecydowała się spojrzeć przez ich zasłonę, rozglądając się za tym, kto jeszcze odwiedził to miejsce. Z początku nie dostrzegła wyraźnie sylwetki która zajęła ławkę, w pierwszej chwili zastanawiając się, czy powinna przeszkadzać tej osobie, czy jednak pozostawić ją samej sobie.
Rysy twarzy wydawały się jednak znajome, a jej własna postawa złagodniała kiedy doszła do tego, kogo właśnie napotkała. Cień smutku przebiegł po jej twarzy i kiedy spojrzała na Folke. Podeszła ostrożnie, niczym do spłoszonego zwierzęcia, może w innych sytuacjach zostawiając Baantjera samemu sobie, tak jak ją zawsze o to prosił, teraz jednak nie decydując się na to. Nie, kiedy potrzebował pomocy, nawet jeżeli jej nie chciał. Czy to miało się udać? Dopiero mogła się dowiedzieć. Mogła spróbować i zamierzała to zrobić.
- Cześć, Folke. – Uśmiechnęła się łagodnie, zbliżając się na tyle, aby mógł widzieć ją w całości, jej postawę, to, jak stała, ale jednocześnie nie zbliżała się jeszcze na tyle, aby go przytłoczyć, pozostawiając mu przestrzeń i pole do manewru. Nie zamierzała go osaczać, tak, by czuł się jeszcze bardziej zestresowany przez jej obecność. Chociaż w momencie, gdy ją zauważył, podejrzewała że i tak skoczyło mu już ciśnienie.
- Mogę usiąść obok ciebie? – Potrzebowała jego pozwolenia zanim zrobi coś dalej. Najpierw jedna rzecz, potem druga. Metoda małych kroków aby dojść do tego, co się dzieje.
Folke Baantjer
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Ból mieszał się z zimnem w pojedynczy, zaostrzony grot, wbity głęboko pomiędzy przykurczone tkanki – choroba zaciskała się szponami na jego ciele, próbując oderwać włókna od wiązek nerwów, podczas gdy podmuchy ostrego, styczniowego wiatru rozpychały się pod połami płaszcza, nieopatrznie wysuniętymi z oczek muszlowych guzików; nie potrafił zmusić się, by unieść dłonie i wsunąć je z powrotem w wąskie rozcięcia materiału, więc siedział w bezruchu, z karkiem odgiętym do tyłu na żeliwnym oparciu i myślami uparcie oplatającymi się wokół obłoków zamglonego powietrza, wydostającego się spomiędzy ust przy każdym, pogłębionym oddechu. Starał się skupić wzrok w jednym miejscu, panika skradała się jednak po szpulkach kręgosłupa, wypływając na kark nerwowym sztywnieniem, którego nie potrafił wyrugować spod naskórka – wiedział, że nie dałby rady się podnieść i że Helene złapałaby go za przegub, pociągając do przymusu zachowania pozycji stojącej; nie potrafił znieść myśli o dziesiątkach par oczu wewnątrz szpitalnego budynku, które przyglądałyby mu się z ciekawością lub z żalem, bo wciąż nie potrafił zapanować nad własnym ciałem, coraz częściej odmawiającym mu posłuszeństwa, coraz dotkliwiej rozplatającym się od podszewki – choroba wyszywała spod skóry kolejne ściegi, nitka po nitce zostawiając go wybrakowanego, z uwłaczającą łatwością rozpadającego się pod tchnieniem cudzego dotyku.
Osunął wzrok na własne dłonie, dygocące na oparciu tykowatych kolan, przecinając linię spojrzenia z szafirowym oczkiem lśniącego na palcu pierścionka, wyobrażając sobie, że potrafił zajrzeć przez nie na przeciwną stronę i dostrzec łagodną twarz Bertrama – żałował, że go tu nie było; jego ciepłych palców, z którymi mógłby spleść przemarzniętą dłoń i uspokoić przesuwające się pod opuszkami drżenie, jego spokojnego głosu i cierpliwego wzroku, pozwalającego płochliwym emocjom osiąść płytko na mieliźnie. Zawstydzały go własne myśli, zaciśnięte mocnym supłem wokół cudzej obecności, świadome egotyzmu wysnutych pragnień, niepokoju, jaki by w nim wywołał – pierścionek nie palił skóry czujnym ostrzeżeniem, a on nie był w niebezpieczeństwie innym niż to, które wynikało z brzemienia własnej, kurczowo wstrzymywanej samotności. Odetchnął cicho, przełykając grymas bólu, który spłynął w dół gardła cierpkim posmakiem mdłości, po czym osunął się lekko wzdłuż metalowego oparcia, odruchowo dociskając palce w miejscu, gdzie pomiędzy żebrami rwały go fantomowe zęby przypadłości, uciskające na kość, jakby próbowały stawiać opór, grozić, że rozłamią ją w pół, by przegryźć się głębiej w jelita trzewi – łagodne powitanie, które wpadło w rytm jego nierównego pulsu, na początku ledwie błysnęło na brzegu świadomości, z opóźnieniem przedzierając się ostrożnym uśmiechem na płyciznę rozluźnionej fizjonomii.
– Rannveig – odparł słabym, wciąż jeszcze wyraźnie przytłumionym głosem, przesuwając wzrokiem po ośnieżonym ligustrze, zanim w końcu zatrzymał wzrok na twarzy przyjaciółki; był jej wdzięczny za czułość zachowanego dystansu, sposób, w jaki nigdy nie sięgała ku niemu przymusem własnej woli, nie przyglądała się w sposób, który znał z lekarskiego gabinetu – jakby był jedynie uzupełnieniem własnej choroby, niepotrzebnym tumorem, przez który szalka nie mieściła się pod źrenicę mikroskopu. – Proszę – ustąpił po chwili milczenia, a jego głos stał się bardziej dźwięczny, głowa poruszyła się w życzliwym skinieniu. – Nic mi nie jest – uprzedził ją, kiedy usiadła obok, choć sam nie wierzył we własne słowa, bo wciąż dygotał pod okrywą rozpiętego płaszcza, a oddech miał ciężki i pogłębiony. – Potrzebuję tylko… chwilę odpocząć. – ból ugrzązł głębiej pomiędzy żebrami, sprawiając, że poruszył się niespokojnie, uciekając wzrokiem na bok. – To głupie. Chowałem się w tym samym miejscu, kiedy byłem dzieckiem.
Osunął wzrok na własne dłonie, dygocące na oparciu tykowatych kolan, przecinając linię spojrzenia z szafirowym oczkiem lśniącego na palcu pierścionka, wyobrażając sobie, że potrafił zajrzeć przez nie na przeciwną stronę i dostrzec łagodną twarz Bertrama – żałował, że go tu nie było; jego ciepłych palców, z którymi mógłby spleść przemarzniętą dłoń i uspokoić przesuwające się pod opuszkami drżenie, jego spokojnego głosu i cierpliwego wzroku, pozwalającego płochliwym emocjom osiąść płytko na mieliźnie. Zawstydzały go własne myśli, zaciśnięte mocnym supłem wokół cudzej obecności, świadome egotyzmu wysnutych pragnień, niepokoju, jaki by w nim wywołał – pierścionek nie palił skóry czujnym ostrzeżeniem, a on nie był w niebezpieczeństwie innym niż to, które wynikało z brzemienia własnej, kurczowo wstrzymywanej samotności. Odetchnął cicho, przełykając grymas bólu, który spłynął w dół gardła cierpkim posmakiem mdłości, po czym osunął się lekko wzdłuż metalowego oparcia, odruchowo dociskając palce w miejscu, gdzie pomiędzy żebrami rwały go fantomowe zęby przypadłości, uciskające na kość, jakby próbowały stawiać opór, grozić, że rozłamią ją w pół, by przegryźć się głębiej w jelita trzewi – łagodne powitanie, które wpadło w rytm jego nierównego pulsu, na początku ledwie błysnęło na brzegu świadomości, z opóźnieniem przedzierając się ostrożnym uśmiechem na płyciznę rozluźnionej fizjonomii.
– Rannveig – odparł słabym, wciąż jeszcze wyraźnie przytłumionym głosem, przesuwając wzrokiem po ośnieżonym ligustrze, zanim w końcu zatrzymał wzrok na twarzy przyjaciółki; był jej wdzięczny za czułość zachowanego dystansu, sposób, w jaki nigdy nie sięgała ku niemu przymusem własnej woli, nie przyglądała się w sposób, który znał z lekarskiego gabinetu – jakby był jedynie uzupełnieniem własnej choroby, niepotrzebnym tumorem, przez który szalka nie mieściła się pod źrenicę mikroskopu. – Proszę – ustąpił po chwili milczenia, a jego głos stał się bardziej dźwięczny, głowa poruszyła się w życzliwym skinieniu. – Nic mi nie jest – uprzedził ją, kiedy usiadła obok, choć sam nie wierzył we własne słowa, bo wciąż dygotał pod okrywą rozpiętego płaszcza, a oddech miał ciężki i pogłębiony. – Potrzebuję tylko… chwilę odpocząć. – ból ugrzązł głębiej pomiędzy żebrami, sprawiając, że poruszył się niespokojnie, uciekając wzrokiem na bok. – To głupie. Chowałem się w tym samym miejscu, kiedy byłem dzieckiem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:50
Nie chciała być nachalna, ale kiedy tak stała, jedyne co mogła robić to spoglądać na siedzącego przed nią mężczyznę. Panowała jednak nad mimiką i wiedziała, że litość w takich wypadkach nie była byt dobrze odbierana, niepokój także, nawet jeżeli się je czuło, trzeba więc było zachować dość neutralną mimikę. Zachowywała spokój, panując nad swoimi emocjami, czekając na to, co powie, jak zareaguje, gotowa zwiększyć bądź zmniejszyć dystans w zależności od tego, jakie będzie jego życzenie.
- To tylko ja – potwierdziła z lekkim uśmiechem, nie zbliżając się nawet wtedy, kiedy potwierdził jego kontakt z rzeczywistością. Zawsze czekała na pozwolenie, bo to ono było podstawą każdej relacji – wspólny szacunek i wytyczanie granic, które druga osoba starała się przestrzegać. Dopiero wtedy można było mówić o szacunku, a przez szacunek…cóż, można było kontynuować. W końcu każda relacja wyglądała inaczej, nawet przy wspólnym podłożu. – Dziękuję. – Zajęła spokojnie miejsce obok niego, siadając, tym samym zmieniając postawę z dominującej na taką, która wskazywała raczej na bezpieczeństwo. Najpierw otoczenie musiało być bezpieczniejsze, dopiero potem mogli o tym rozmawiać.
- Widzę, że nie. – To było stwierdzenie, ale nie pretensja. Nigdy nie mogła zmusić kogoś do zwierzenia się z jego problemów – mogła pytać, lecz dopóki osoba nie poszukiwała pomocy u niej w sposób profesjonalny bądź nie chciała o sobie opowiadać, nic nie mogła zrobić. Łamanie kogoś nie było dla niej dobrym sposobem, a choć mogło to brzmieć niezbyt delikatnie w ogólnym spojrzeniu, najlepiej było człowiekowi dać czas na oswojenie się z perspektywą pomocy tak jak dawało się czas zwierzęciu do przywyknięcia do nowego miejsca. Ludzie mieli ze zwierzętami zbyt wiele podobnych mechanizmów aby nie patrzeć na jedno przez pryzmat drugiego.
- To wcale nie jest głupie. Każdy z nas potrzebuje takiego miejsca, nawet ja, czterech braci potrafi czasem przytłoczyć. Chociaż moim akurat nie jest ogród, ale wyboru nie potępiam. W cieplejszych dniach jest tu bardziej uroczo, to prawda. – Rozejrzała się jeszcze po miejscu, ostatecznie jeszcze wyciągając rękawiczki z kieszeni i kładąc je pomiędzy nimi, wciąż pozostawiając ten fragment przestrzeni który był dla niego i tylko dla niego.
- Wolałabym cię ogrzać zaklęciem, ale musisz mi powiedzieć czy to w porządku. Jak nie, proszę załóż chociaż rękawiczki, proszę. – Czuła się jeszcze komfortowo, na tyle, że chwila mrozu odczuwalna na skórze dłoni nie będzie dla niej problemem, lecz dla niego, w stanie czegoś, co nazwałaby w tym momencie paniką, sprawiało to pewnie większy dyskomfort.
- Pewnie…nie chcesz, ale…proszę, porozmawiaj ze mną. Jeżeli nie jako ze specjalistą, to po prostu jak z przyjacielem. – Spojrzenie w kierunku Folke w tym momencie było błagalne, tak jakby chciała dowiedzieć się w końcu co się dzieje.
- To tylko ja – potwierdziła z lekkim uśmiechem, nie zbliżając się nawet wtedy, kiedy potwierdził jego kontakt z rzeczywistością. Zawsze czekała na pozwolenie, bo to ono było podstawą każdej relacji – wspólny szacunek i wytyczanie granic, które druga osoba starała się przestrzegać. Dopiero wtedy można było mówić o szacunku, a przez szacunek…cóż, można było kontynuować. W końcu każda relacja wyglądała inaczej, nawet przy wspólnym podłożu. – Dziękuję. – Zajęła spokojnie miejsce obok niego, siadając, tym samym zmieniając postawę z dominującej na taką, która wskazywała raczej na bezpieczeństwo. Najpierw otoczenie musiało być bezpieczniejsze, dopiero potem mogli o tym rozmawiać.
- Widzę, że nie. – To było stwierdzenie, ale nie pretensja. Nigdy nie mogła zmusić kogoś do zwierzenia się z jego problemów – mogła pytać, lecz dopóki osoba nie poszukiwała pomocy u niej w sposób profesjonalny bądź nie chciała o sobie opowiadać, nic nie mogła zrobić. Łamanie kogoś nie było dla niej dobrym sposobem, a choć mogło to brzmieć niezbyt delikatnie w ogólnym spojrzeniu, najlepiej było człowiekowi dać czas na oswojenie się z perspektywą pomocy tak jak dawało się czas zwierzęciu do przywyknięcia do nowego miejsca. Ludzie mieli ze zwierzętami zbyt wiele podobnych mechanizmów aby nie patrzeć na jedno przez pryzmat drugiego.
- To wcale nie jest głupie. Każdy z nas potrzebuje takiego miejsca, nawet ja, czterech braci potrafi czasem przytłoczyć. Chociaż moim akurat nie jest ogród, ale wyboru nie potępiam. W cieplejszych dniach jest tu bardziej uroczo, to prawda. – Rozejrzała się jeszcze po miejscu, ostatecznie jeszcze wyciągając rękawiczki z kieszeni i kładąc je pomiędzy nimi, wciąż pozostawiając ten fragment przestrzeni który był dla niego i tylko dla niego.
- Wolałabym cię ogrzać zaklęciem, ale musisz mi powiedzieć czy to w porządku. Jak nie, proszę załóż chociaż rękawiczki, proszę. – Czuła się jeszcze komfortowo, na tyle, że chwila mrozu odczuwalna na skórze dłoni nie będzie dla niej problemem, lecz dla niego, w stanie czegoś, co nazwałaby w tym momencie paniką, sprawiało to pewnie większy dyskomfort.
- Pewnie…nie chcesz, ale…proszę, porozmawiaj ze mną. Jeżeli nie jako ze specjalistą, to po prostu jak z przyjacielem. – Spojrzenie w kierunku Folke w tym momencie było błagalne, tak jakby chciała dowiedzieć się w końcu co się dzieje.
Folke Baantjer
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:50
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Strach był duszny i ciasny, opinał się na nim jak druga skóra, której szew uwierał w nadbrzuszu, wrzynając się w ciało na linii mostka – nie mógł się w nim poruszać i kończyny sztywniały mu bólem, aż wydawało mu się, że mógłby nie czuć ich wcale, bo wymięte serce biło coraz wolniej, udaremniając mu wyzwolenie się ze stuporu, w którym grzązł pod wpływem własnych emocji, zbyt ciężkich, by sunąć krwioobiegiem, więc krzepnących w wąskich prześwitach żył i zalepiających się strupami w miejscach, gdzie tkanka była zbyt wrażliwa, by je podtrzymać. Wyobrażał sobie, że po tylu latach potrafiłby radzić sobie lepiej – z własnym strachem, z własnym ciałem, z własnym życiem, te coraz częściej wymykały mu się jednak spod kontroli, pozostawiały wybroczyny niechcianych myśli i purpurę siniaków w miejscach, których nie zdołał nigdy w sobie zaakceptować, bo wydawało mu się, że choroba zajmowała je w większym stopniu, niż zajmował je on sam. Nie umiał przyznać się, że radził sobie coraz gorzej – że kiedy ból schwycił go ostatnim razem na klatce schodowej, ostatnie piętro przeszedł zgięty wpół, wspierając się dłońmi o zimne stopnie, że w nocy budziły go koszmary i sypiał coraz krócej, że potrzebował pomocy, do której nie mógł się przekonać, bo lata szyderstwa, jakie znosił w akademii, upewniły go, że powinien ukrywać wszystko, co sprawiało, że mógłby wyglądać w cudzych oczach jak ofiara.
– Wiem. – przed nią nie musiał się chować, lecz robił to mimowiednie – zaprzeczał słowami, mimo że oddychał płytko i nerwowo, a lewą dłonią wciąż uciskał miejsce, gdzie rwanie było najsilniejsze, jakby wyobrażał sobie, że mógłby palcami przytrzymać swoją tkankę w całości. Odetchnął cicho, gdy Rannveig usiadła obok niego na ławce, choć nie był pewien, czy potrafił sprostać jej obecności, przypilnować własne ciało, by nie rozpadło się jak konstrukcja z mokrego papieru, nie ujawniło rozpaczy, którą starał się kauteryzować w piersi, na przekór świadomości, że ta od dawna nie chciała się zabliźnić. – To mało popularna ławka – odparł słabym, wyraźnie przycichłym głosem i uśmiechnął się lekko, jakby próbował się usprawiedliwić, bo wokoło otaczała ich girlanda rosochatych krzewów, pozostawiających ledwie wąski przesmyk, z którego widać było resztę ogrodu. Zwierzę w jego piersi poruszyło się niespokojnie na wspomnienie zaklęcia, bo w spazmie drętwiejącej paniki wciąż kojarzył je z przeszłością, która stanęła mu w gardle dławiącym uciskiem – pokręcił głową, na odmowę pomocy lub na przeczenie zimna, choć obie te rzeczy wydawały się kłamstwem. – Dziękuję. – dłonie mu drżały, kiedy wsunął na nie damskie rękawiczki, odrętwiałe palce wydawały się jednak rozkurczyć ciepłem miękkiego zamszu, z którego wykonana została podszewka.
Nie potrafił podtrzymać jej spojrzenia, choć bardzo chciał patrzeć jej w oczy – przypominała jej Helene, z tym samym, błagalnym wyrazem bezradności, od którego robiło mu się słabo, bo wiedział, że nie był w stanie na nie odpowiedzieć, nie umiał wytłumaczyć wszystkiego, co się z nim działo, wziąć swój ból do ręki i odczytać z niego słowa, za pomocą których powinien zostać opisany; nie chciał znów mówić o najgorszej rzeczy, jaka mu się przydarzyła, a wbrew rozsądkowi marzył, by cofnąć wszystko, co kiedykolwiek powiedział, aby nikt nie mógł już patrzeć na niego w ten sposób. Odchylił głowę, a oczy zwilgotniały mu lekko, wstrzymując łzy w zawężeniach kącików.
– Czasem wydaje mi się, że pogodziłem się z tym jako jedyny. – głos miał cienki i łamliwy, choć przechodzący przez krtań z zaskakującą płynnością. – Z tym, że na to nie da się nic poradzić. Niezależnie od tego, jak często tu będę, nie istnieje eliksir, który mógłby mnie uleczyć. – odetchnął ciężko, bo ból przesunął się pod jego dłonią, szarpiąc zębami za włókna tkanki, zaraz przechylił jednak głowę w prawo, zatrzymując wzrok na Rannveig. – Dlaczego wszystkim tak trudno to zrozumieć?
– Wiem. – przed nią nie musiał się chować, lecz robił to mimowiednie – zaprzeczał słowami, mimo że oddychał płytko i nerwowo, a lewą dłonią wciąż uciskał miejsce, gdzie rwanie było najsilniejsze, jakby wyobrażał sobie, że mógłby palcami przytrzymać swoją tkankę w całości. Odetchnął cicho, gdy Rannveig usiadła obok niego na ławce, choć nie był pewien, czy potrafił sprostać jej obecności, przypilnować własne ciało, by nie rozpadło się jak konstrukcja z mokrego papieru, nie ujawniło rozpaczy, którą starał się kauteryzować w piersi, na przekór świadomości, że ta od dawna nie chciała się zabliźnić. – To mało popularna ławka – odparł słabym, wyraźnie przycichłym głosem i uśmiechnął się lekko, jakby próbował się usprawiedliwić, bo wokoło otaczała ich girlanda rosochatych krzewów, pozostawiających ledwie wąski przesmyk, z którego widać było resztę ogrodu. Zwierzę w jego piersi poruszyło się niespokojnie na wspomnienie zaklęcia, bo w spazmie drętwiejącej paniki wciąż kojarzył je z przeszłością, która stanęła mu w gardle dławiącym uciskiem – pokręcił głową, na odmowę pomocy lub na przeczenie zimna, choć obie te rzeczy wydawały się kłamstwem. – Dziękuję. – dłonie mu drżały, kiedy wsunął na nie damskie rękawiczki, odrętwiałe palce wydawały się jednak rozkurczyć ciepłem miękkiego zamszu, z którego wykonana została podszewka.
Nie potrafił podtrzymać jej spojrzenia, choć bardzo chciał patrzeć jej w oczy – przypominała jej Helene, z tym samym, błagalnym wyrazem bezradności, od którego robiło mu się słabo, bo wiedział, że nie był w stanie na nie odpowiedzieć, nie umiał wytłumaczyć wszystkiego, co się z nim działo, wziąć swój ból do ręki i odczytać z niego słowa, za pomocą których powinien zostać opisany; nie chciał znów mówić o najgorszej rzeczy, jaka mu się przydarzyła, a wbrew rozsądkowi marzył, by cofnąć wszystko, co kiedykolwiek powiedział, aby nikt nie mógł już patrzeć na niego w ten sposób. Odchylił głowę, a oczy zwilgotniały mu lekko, wstrzymując łzy w zawężeniach kącików.
– Czasem wydaje mi się, że pogodziłem się z tym jako jedyny. – głos miał cienki i łamliwy, choć przechodzący przez krtań z zaskakującą płynnością. – Z tym, że na to nie da się nic poradzić. Niezależnie od tego, jak często tu będę, nie istnieje eliksir, który mógłby mnie uleczyć. – odetchnął ciężko, bo ból przesunął się pod jego dłonią, szarpiąc zębami za włókna tkanki, zaraz przechylił jednak głowę w prawo, zatrzymując wzrok na Rannveig. – Dlaczego wszystkim tak trudno to zrozumieć?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:51
Zrobię wszystko, co w mojej mocy, powtarzano jej przy każdej wizycie, głosem rzeczowo zdecydowanym, ale wyrugowanym z najlżejszego tonu obietnicy, a ona zapadała się w sobie o kolejną cichą wiorstę, niezdolna spojrzeć na Folke – na swojego syna – znoszącego te słowa z pokorną cierpliwością, poprawiającego skrupulatnie, przez zaciśnięte zęby i łzy drżące na spuszczonych rzęsach, koszulę, którą wyciągnęła mu wcześniej zza paska spodni, odsłaniając blady, zapadnięty brzuch i fioletowe sińce na żebrach. Zawsze obawiała się tych momentów, obawiała się spojrzenia lekarza, podnoszącego się ku niej w niewypowiedzianym pytaniu, na które potrząsała delikatnie głową, zawstydzona: jest delikatny i niezdarny, tłumaczyła sobie i jemu przyciszonym tonem, kiedy zostawiali go samego na kozetce, z przełykanym z trudem płaczem, z serdecznym nie było tak źle, prawda, chłopcze?, którego zdawał się nie słyszeć. Obawiała się jeszcze dzisiaj, choć nie patrzono dłużej na nią w ten sposób (był w końcu dorosłym mężczyzną, barwne wybroczyny kwitnące mu na skórze były jego osobistą sprawą); obawiała się uczucia ściskającego ją boleśnie w okolicy serca, dotkliwej świadomości, że zawiodła – jako matka, jako kobieta, która wzięła pod swoją opiekę skrzywdzonego chłopca i nie potrafiła mu pomóc. Nawet po latach wzdrygał się wciąż, kiedy próbowała ku niemu sięgnąć, odsuwał się przed jej objęciem, tym samym odruchem, którym odsuwał się od niej w dzieciństwie, pozostawiając ją z rozczarowaniem tak obezwładniającym, że musiała wyjść, zamknąć za sobą drzwi, odetchnąć – wstydziła się swoich łez i wstydziła się złości, którą w niej wzbudzał, bo dała mu wszystko i było to wciąż za mało. Lekarze zdawali się wiedzieć o tym tak samo, kiedy powtarzali, niezmiennie, zrobię wszystko, co w mojej mocy, dlatego nigdy nie patrzyli przy tym na nią, grzęznąc wzrokiem na trzymanych papierach, chowając się tchórzliwie między sterylnym porządkiem równo ułożonych rzeczy na biurku; wszystko to wciąż za mało. Jaką byłaby matką, gdyby się z tym pogodziła?
Mówił, że wszystko jest w porządku, ale interwały czasu pomiędzy jego wizytami uwypuklały jedynie te gładkie kłamstwa: cienie pod jego oczami stawały się głębsze, skóra odbarwiała się w ostrzejszą bladość, ubranie wisiało na kruchych ramionach. Nigdy nie był chłopcem mocno zbudowanym i nigdy nie miał być postawnym mężczyzną, ale delikatność jego fizjonomii niepokoiła ją za każdym razem silniej, kiedy otwierała mu drzwi mieszkania i zachęcała go do krótkiego uścisku, jedynego urywku bliskości, jaki ośmielała się sobie egzekwować bez przejednania. Mówił, że wszystko jest w porządku, ale jaką byłaby matką, gdyby mu po prostu uwierzyła? Nie mogła znieść wrażenia, że kruszył się coraz bardziej, rozcieńczał powoli i marniał, nie mogła znieść świadomości, że nie zdołała nigdy tego powstrzymać: osadzić go, w jakiś sposób, silniej w tym świecie, że nie potrafiła przymusić go do jedzenia i większej ostrożności, że nie zabierała go do świętego Alberta wystarczająco często, że nie zgodziła się wypróbować eksperymentalnego leku lata temu – być może dzisiaj nie patrzyłaby na cień swojego syna, z głębokim poczuciem, że za moment zapadnie się pod własnym ciężarem, gdyby wcześniej potrafiła być wobec niego bardziej stanowcza i mniej pokorna wobec lekarzy załamujących bezradnie ręce. Słuchała, po raz kolejny, tych samych słów, co tyle razy wcześniej – od medyków starszych i bardziej poważnych niż ten młodzieniec, który miał przyjąć ich dzisiaj – i nie miała odwagi, znowu, spojrzeć w kierunku Folke, wyobrażała sobie, że mogłaby złapać biały materiał kitla, że mogłaby być stanowcza, pomóżcie mojemu synowi, ale zawsze, kiedy o tym myślała, bała się, że przyciśnięta do ściany litościwa uprzejmość przemieni się w przepraszającą szczerość: nie możemy. Tymczasem Folke niknął w oczach, zawsze cichy, zawsze bierny.
Nie spostrzegła, kiedy się wymknął – czy przed tymi słowami, czy po nich? – i drgnęła nerwowo, kiedy głos lekarza zapraszający ich do gabinetu natknął się na ciszę pustego korytarza. Przeprosiła pospiesznie za jego nieobecność, zawstydzona (czy zawsze musiał sprawiać tyle kłopotu? wciąż jak dziecko), pozwalając kolejnej osobie wejść do gabinetu przed nimi, przepraszając jeszcze raz, kiedy wycofywała się w głąb poczekalni, daremnie próbując odnaleźć jego sylwetkę pośród pozostałych oczekujących, obserwujących jej nerwowy pośpiech z nieprzyjemnym, wścibskim zaciekawieniem, przed którym uciekła wreszcie, tknięta przeczuciem, przez obszerne drzwi prowadzące do przyszpitalnych ogrodów. Pojedynczy szlak czyichś kroków odciskał się jeszcze w miękkim śniegu, sprowadzając ją po schodach na ścieżkę, którą podążyła dalej bez spoglądania pod nogi, odnajdując właściwą drogę we wspomnieniach, w kliszy pamięci, na której nieprzerwanie trwała ciepła wiosna, a płatki kwiatów sypały się z drzew pod jej nowe, eleganckie buty, których wypastowane noski zdarła sobie na żwirze, kiedy przestraszona próbowała odnaleźć Folke pośród równo przyciętych zakrzewień.
– Folke, przestań zachowywać się jak... – odezwała się, jeszcze zanim wsunęła się przez przesmyk przed ławkę, na której znajdowała go, zaskoczona, w towarzystwie młodej kobiety, urywając natychmiast. Wyraźnie zmieszana przystanęła, spoglądając na Rannveig, na damską rękawiczkę podciąganą jeszcze ku wątłemu nadgarstkowi, kiedy Folke podnosił głowę z lekkiego przechylenia, by na nią spojrzeć. Pierwsze złość ostudziła się w niej, linia ściągniętych nerwowo brwi złagodniała; przyłapanie go w obecności obcej kobiety przynosiło ciche pocieszenie, którego nie chciała przyznawać, lekki odruch zadowolenia, pomimo osobliwych okoliczności. – Doktor Hedman prosi o ciebie. Czeka w gabinecie – oznajmiła, temperując napomnienie do prostego stwierdzenia, uśmiechając się przepraszająco do kobiety, z wyraźną sympatią, pomimo nerwowego zatroskania wciąż ciemniejącego w tęczówkach. – Zabiorę go tylko na chwilę.
Mówił, że wszystko jest w porządku, ale interwały czasu pomiędzy jego wizytami uwypuklały jedynie te gładkie kłamstwa: cienie pod jego oczami stawały się głębsze, skóra odbarwiała się w ostrzejszą bladość, ubranie wisiało na kruchych ramionach. Nigdy nie był chłopcem mocno zbudowanym i nigdy nie miał być postawnym mężczyzną, ale delikatność jego fizjonomii niepokoiła ją za każdym razem silniej, kiedy otwierała mu drzwi mieszkania i zachęcała go do krótkiego uścisku, jedynego urywku bliskości, jaki ośmielała się sobie egzekwować bez przejednania. Mówił, że wszystko jest w porządku, ale jaką byłaby matką, gdyby mu po prostu uwierzyła? Nie mogła znieść wrażenia, że kruszył się coraz bardziej, rozcieńczał powoli i marniał, nie mogła znieść świadomości, że nie zdołała nigdy tego powstrzymać: osadzić go, w jakiś sposób, silniej w tym świecie, że nie potrafiła przymusić go do jedzenia i większej ostrożności, że nie zabierała go do świętego Alberta wystarczająco często, że nie zgodziła się wypróbować eksperymentalnego leku lata temu – być może dzisiaj nie patrzyłaby na cień swojego syna, z głębokim poczuciem, że za moment zapadnie się pod własnym ciężarem, gdyby wcześniej potrafiła być wobec niego bardziej stanowcza i mniej pokorna wobec lekarzy załamujących bezradnie ręce. Słuchała, po raz kolejny, tych samych słów, co tyle razy wcześniej – od medyków starszych i bardziej poważnych niż ten młodzieniec, który miał przyjąć ich dzisiaj – i nie miała odwagi, znowu, spojrzeć w kierunku Folke, wyobrażała sobie, że mogłaby złapać biały materiał kitla, że mogłaby być stanowcza, pomóżcie mojemu synowi, ale zawsze, kiedy o tym myślała, bała się, że przyciśnięta do ściany litościwa uprzejmość przemieni się w przepraszającą szczerość: nie możemy. Tymczasem Folke niknął w oczach, zawsze cichy, zawsze bierny.
Nie spostrzegła, kiedy się wymknął – czy przed tymi słowami, czy po nich? – i drgnęła nerwowo, kiedy głos lekarza zapraszający ich do gabinetu natknął się na ciszę pustego korytarza. Przeprosiła pospiesznie za jego nieobecność, zawstydzona (czy zawsze musiał sprawiać tyle kłopotu? wciąż jak dziecko), pozwalając kolejnej osobie wejść do gabinetu przed nimi, przepraszając jeszcze raz, kiedy wycofywała się w głąb poczekalni, daremnie próbując odnaleźć jego sylwetkę pośród pozostałych oczekujących, obserwujących jej nerwowy pośpiech z nieprzyjemnym, wścibskim zaciekawieniem, przed którym uciekła wreszcie, tknięta przeczuciem, przez obszerne drzwi prowadzące do przyszpitalnych ogrodów. Pojedynczy szlak czyichś kroków odciskał się jeszcze w miękkim śniegu, sprowadzając ją po schodach na ścieżkę, którą podążyła dalej bez spoglądania pod nogi, odnajdując właściwą drogę we wspomnieniach, w kliszy pamięci, na której nieprzerwanie trwała ciepła wiosna, a płatki kwiatów sypały się z drzew pod jej nowe, eleganckie buty, których wypastowane noski zdarła sobie na żwirze, kiedy przestraszona próbowała odnaleźć Folke pośród równo przyciętych zakrzewień.
– Folke, przestań zachowywać się jak... – odezwała się, jeszcze zanim wsunęła się przez przesmyk przed ławkę, na której znajdowała go, zaskoczona, w towarzystwie młodej kobiety, urywając natychmiast. Wyraźnie zmieszana przystanęła, spoglądając na Rannveig, na damską rękawiczkę podciąganą jeszcze ku wątłemu nadgarstkowi, kiedy Folke podnosił głowę z lekkiego przechylenia, by na nią spojrzeć. Pierwsze złość ostudziła się w niej, linia ściągniętych nerwowo brwi złagodniała; przyłapanie go w obecności obcej kobiety przynosiło ciche pocieszenie, którego nie chciała przyznawać, lekki odruch zadowolenia, pomimo osobliwych okoliczności. – Doktor Hedman prosi o ciebie. Czeka w gabinecie – oznajmiła, temperując napomnienie do prostego stwierdzenia, uśmiechając się przepraszająco do kobiety, z wyraźną sympatią, pomimo nerwowego zatroskania wciąż ciemniejącego w tęczówkach. – Zabiorę go tylko na chwilę.
Folke Baantjer
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:51
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zawsze był niewystarczający – niewystarczająco odważny, niewystarczająco szczęśliwy, niewystarczająco wdzięczny; rozczarowywał Helene za każdym razem, kiedy uchylał się przed objęciem jej ciepłych ramion, na przekór jej dobroci i łagodności wciąż obawiając się gwałtownych gestów, jak gdyby nawet ona mogła uczynić mu coś złego, rozczarowywał ją, ilekroć płakał na kozetce i nie potrafił wyjaśnić, skąd wzięły się siniaki, które medyk uciskał palcami, spodziewając się, że jego ciało wyjawi więcej niż odpowiadał umysł, rozczarowywał ją, kiedy wracał do domu pijany i zasypiał na kafelkowej podłodze łazienki, bo nie miał siły wejść po schodach do sypialni, a potem z trudem powstrzymywał łzy, które napływały mu do oczu w miarę jak wspomnienia znów unosiły się na mieliznę. W dzieciństwie nieustannie obawiał się, że Aamodtowie odeślą go do domu, który już nie istniał – nie mógł spać, przekonany, że rankiem otworzą oczy i uświadomią sobie, że popełnili błąd, więc starał się być grzeczny, uprzejmy i obowiązany, pilnował, by nie trzymać łokci na stole, zmywał po wszystkich naczynia i nigdy nie odzywał się niepytany; starał się nie sprawiać problemów, więc nigdy nie przyznał się, że bał się żyć we własnej skórze, a zasypiając, marzył, by zdjęto z niego każdy gram ciała, oderwano każdy mięsień, który nauczył się zgadzać, potakiwać i stale ulegać, wyplątano sieć krwiobiegu, by puls dłużej nie zmuszał serca do szybkiego bicia, pozbyto się wszystkich miejsc, gdzie dotknęła go cudza nienawiść. Udawał, że spał, kiedy Helene przyszła do jego pokoju w pierwszy dzień Jul i nie poruszył się, czując jej ciepłą dłoń, głaszczącą go po rozgrzanym policzku, choć łzy zebrały mu się pod powiekami, gdy wypowiedziała na głos jego imię – jesteś z nami szczęśliwy? Nigdy później go o to nie zapytała – nie, kiedy błagał, by pozwoliła mu nie iść do szkoły, a potem przewrócił się na podwórzu, niezdolny dotrzymać kroku Jørgenowi, który chwycił go za przegub i siłą przeciągnął przez próg; nie, kiedy mrużył oczy, oślepiony nieoczekiwanym światłem własnej kariery, zawsze odwracając wzrok od plakatów, podczas gdy ona zatrzymywała się przy każdym z nich, zbyt przejęta własną dumą, by zauważyć jego zakłopotanie; nie, kiedy wypił za dużo na rodzinnej kolacji i stracił przytomność, wstając od stołu – wypomniała mu wtedy cztery kieliszki wina, ale nie wspomniała o tym, że cały wieczór miał przed sobą pusty talerz.
Nigdy nie potrafił pokochać jej w sposób, który by rozumiała i czuł się winny wszystkiego, czego nie mógł darować jej w zamian za własne życie – trwał w przekonaniu, że był odstręczającym dzieckiem i wyrósł na uciążliwego dorosłego, bo wciąż nie był w stanie zapanować nad własnym strachem, zdławić w sobie uciążliwe pragnienie ucieczki z każdej sytuacji, w jakiej się znajdował; często zamykał oczy i wyobrażał sobie, że ukrywał się we własnym sercu, podciągał kolana pod brodę i kulił na samym jego dnie, dziwiąc się, jak tak ogromne uczucia mogły mieścić się w jego ciasnej przestrzeni, czując jak napierały na osierdzie i przecierały je w miejscach, gdzie błona była najcieńsza. Był zmęczony samym sobą – całe życie szukał miejsca, w którym mógłby choć na chwilę odłożyć własne emocje, zdjąć je z barków i wyprostować plecy, naciekające siniakami pod ich ciężarem; siedząc wśród gęstwiny ośnieżonych krzewów wyrywał dla siebie oddech bezpieczeństwa, którego nie potrafił nabrać w szpitalnym korytarzu. Potrzebował jedynie kilku minut, których nigdy nie chciano mu dać – kilku minut na wypełnienie płuc powietrzem, kilku minut na ukołysanie lęku w ramionach, kilku minut na przypomnienie sobie, że Bertram zawsze pragnął widzieć go odważniejszym. Chwycił się tej ostatniej myśli, czując, jak zimny dreszcz zsunął mu się wzdłuż kręgosłupa – wystarczyło jedno ludzkie serce, które żywiło do niego prawdziwe, bezinteresowne uczucie, by potrafił wybaczyć wszystkim tym, których samolubne i okrutne serca zdążył poznać.
Drgnął, kiedy otaczająca ławkę roślinność zaszeleściła cicho, a kiedy odwrócił głowę, cekiny białego puchu osunęły się z gałęzi w miejscu, gdzie odgięła ją znajoma dłoń, a potem poczuł, jak coś w jego wnętrzu zapadło się głęboko między uciśnięte bólem trzewia; dostrzegł łagodną satysfakcję na twarzy Helene i nie potrafił zmusić się, by powrócić wzrokiem ku Rannveig, jakby w ten sposób jedynie potwierdzał niewypowiedziane na głos nadzieje – nigdy z nią o tym nie rozmawiał, choć widział, jak przyglądała mu się ukradkiem, gdy wspominał mimochodem o koleżankach z klasy. Przełknął ślinę, czując jak rwanie w lewym boku przesunęło się pomiędzy żebra i zahaczyło o mostek; znów wydawał się sobie dziesięcioletnim chłopcem, upartym, przestraszonym dzieckiem, które kręciło głową na boki, prosząc tak długo, aż sam nie wiedział, czego właściwie pragnął – spokoju? zrozumienia? miłości?
– Nie dam rady. – prawie nie czuł drżenia własnej krtani, nie rozumiał, dlaczego sytuacja do tego stopnia wyprowadziła go z równowagi – nagle zrobiło mu się wstyd i kiedy spojrzał ukradkiem w stronę przyjaciółki, oczy zaszły mu cienką taflą wilgoci. – Proszę – głos mu drżał, kiedy sięgnął wzrokiem z powrotem ku twarzy matki (czy kiedykolwiek słyszała, by nazywał ją w ten sposób? czy kiedykolwiek żałowała, że tego nie zrobił?). – Doktor Hedman mi nie pomoże, musisz wiedzieć, że nikt… nikt mi nie pomoże. – nagle poczuł gwałtowny spazm pomiędzy żebrami i pochylił się do przodu, wydając z siebie cichy jęk, gdy odruchowo docisnął palcami miejsce, gdzie ból rwał się tak mocno, że miał wrażenie, że mógłby przedziurawić skórę – być może byłoby łatwiej, gdyby tak się stało.
Nigdy nie potrafił pokochać jej w sposób, który by rozumiała i czuł się winny wszystkiego, czego nie mógł darować jej w zamian za własne życie – trwał w przekonaniu, że był odstręczającym dzieckiem i wyrósł na uciążliwego dorosłego, bo wciąż nie był w stanie zapanować nad własnym strachem, zdławić w sobie uciążliwe pragnienie ucieczki z każdej sytuacji, w jakiej się znajdował; często zamykał oczy i wyobrażał sobie, że ukrywał się we własnym sercu, podciągał kolana pod brodę i kulił na samym jego dnie, dziwiąc się, jak tak ogromne uczucia mogły mieścić się w jego ciasnej przestrzeni, czując jak napierały na osierdzie i przecierały je w miejscach, gdzie błona była najcieńsza. Był zmęczony samym sobą – całe życie szukał miejsca, w którym mógłby choć na chwilę odłożyć własne emocje, zdjąć je z barków i wyprostować plecy, naciekające siniakami pod ich ciężarem; siedząc wśród gęstwiny ośnieżonych krzewów wyrywał dla siebie oddech bezpieczeństwa, którego nie potrafił nabrać w szpitalnym korytarzu. Potrzebował jedynie kilku minut, których nigdy nie chciano mu dać – kilku minut na wypełnienie płuc powietrzem, kilku minut na ukołysanie lęku w ramionach, kilku minut na przypomnienie sobie, że Bertram zawsze pragnął widzieć go odważniejszym. Chwycił się tej ostatniej myśli, czując, jak zimny dreszcz zsunął mu się wzdłuż kręgosłupa – wystarczyło jedno ludzkie serce, które żywiło do niego prawdziwe, bezinteresowne uczucie, by potrafił wybaczyć wszystkim tym, których samolubne i okrutne serca zdążył poznać.
Drgnął, kiedy otaczająca ławkę roślinność zaszeleściła cicho, a kiedy odwrócił głowę, cekiny białego puchu osunęły się z gałęzi w miejscu, gdzie odgięła ją znajoma dłoń, a potem poczuł, jak coś w jego wnętrzu zapadło się głęboko między uciśnięte bólem trzewia; dostrzegł łagodną satysfakcję na twarzy Helene i nie potrafił zmusić się, by powrócić wzrokiem ku Rannveig, jakby w ten sposób jedynie potwierdzał niewypowiedziane na głos nadzieje – nigdy z nią o tym nie rozmawiał, choć widział, jak przyglądała mu się ukradkiem, gdy wspominał mimochodem o koleżankach z klasy. Przełknął ślinę, czując jak rwanie w lewym boku przesunęło się pomiędzy żebra i zahaczyło o mostek; znów wydawał się sobie dziesięcioletnim chłopcem, upartym, przestraszonym dzieckiem, które kręciło głową na boki, prosząc tak długo, aż sam nie wiedział, czego właściwie pragnął – spokoju? zrozumienia? miłości?
– Nie dam rady. – prawie nie czuł drżenia własnej krtani, nie rozumiał, dlaczego sytuacja do tego stopnia wyprowadziła go z równowagi – nagle zrobiło mu się wstyd i kiedy spojrzał ukradkiem w stronę przyjaciółki, oczy zaszły mu cienką taflą wilgoci. – Proszę – głos mu drżał, kiedy sięgnął wzrokiem z powrotem ku twarzy matki (czy kiedykolwiek słyszała, by nazywał ją w ten sposób? czy kiedykolwiek żałowała, że tego nie zrobił?). – Doktor Hedman mi nie pomoże, musisz wiedzieć, że nikt… nikt mi nie pomoże. – nagle poczuł gwałtowny spazm pomiędzy żebrami i pochylił się do przodu, wydając z siebie cichy jęk, gdy odruchowo docisnął palcami miejsce, gdzie ból rwał się tak mocno, że miał wrażenie, że mógłby przedziurawić skórę – być może byłoby łatwiej, gdyby tak się stało.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:51
Był ich synem – był jej synem – ale uporczywie sprawiał wrażenie, jak gdyby odgrywał w ich domu rolę tymczasowego gościa: był nienagannie uprzejmy, nienagannie cichy i nienagannie pokorny w sposób, w jaki bywało się w cudzych miejscach, przy cudzych stołach, wobec obcych ludzi. Nie zdziwiło jej, kiedy w akademii po raz pierwszy trafił do kółka teatralnego i prowadzący je nauczyciel przy następnej okazji zatrzymał ją, by wyrazić swoje zadowolenie z jego naturalnych zdolności; w pewnym sensie zawsze zdawał się odgrywać przed nimi rolę dobrego, wdzięcznego dziecka – przynajmniej dopóki nie podchodziła zbyt blisko i dopóki nie chwytała go za nadgarstek, pociągając do lekarskiego gabinetu z ustami ściągniętymi w ciasną linię i odwróconym spojrzeniem, bo strach spływający na jego policzki ciężkimi łzami doprowadzał ją do bezsilności. Ma wspaniałą naturalność w deklamacji, powiedziano jej wtedy, a ona spoglądała z łagodnym uśmiechem na złotowłosego chłopca, który w domu wyłącznie milczał i odzywał się jedynie pod nakazem pytania i nie była zdziwiona; jest nieśmiały, ale widać dzięki temu jeszcze lepiej, jak się przełamuje na scenie i przychodziło jej na myśl, że nie jest tym wcale zdziwiona, bo w domu również, odkąd pojawił się u nich tamtego pierwszego dnia, przestraszony i milczący, nigdy nie zapomniał żadnego dziękuję ani żadnego obowiązku, chłopiec skrojony do roli grzecznego syna – tylko że dzieci tak się nie zachowywały, scenariusz nie mówił mu o złośliwych żartach, jakie sprawiała im Linda, nie mówił o marudnym tonie, jakim odpowiadał im naburmuszony Gunnar, kiedy musiał posprzątać pokój, nie mówił mu o wykradaniu ciastek i proszeniu o coś słodkiego, kiedy wołała, że wybiera się do sklepu; przystawała zawsze w drzwiach jego pokoju, by spytać go, czy ma na coś ochotę, ale własnych zachcianek scenariusz też nie przewidywał, tylko nie, dziękuję, po którym dźwięczała luka, obecna jedynie w jej świadomości przestrzeń na wdzięczne mamo, nigdy nie nadchodzące, choć czekała o moment dłużej, zawsze o sekundę dłużej, zanim odwracała się do wyjścia. Nawet po latach, kiedy wracał do nich z wizytą, wydawał się nie wracać do siebie, chociaż wciąż nie zmienili niczego w jego pokoju – łóżko wydawało się odrobinę krótsze, kiedy przystawała obok, przynosząc mu herbatę z melisą na spokojniejszy sen, jak robiła kiedyś codziennie, choć większość następnych poranków zaczynała od wylania wystygłego wywaru do zlewu; ale on wciąż wydawał jej się tak samo drobny i niepozorny, tak samo skulony w sobie, jakby nie chciał nikomu rzucać się w oczy, wchodzić pod nogi, przypominać o swojej obecności, nawet wtedy, kiedy zwijał się z bólu, z koszulką wilgotną od potu i rumieńcami wycieńczenia. Nigdy jej nie wołał, nie wołał jej, kiedy napad choroby dosięgał go w środku nocy i nie wołał jej, kiedy omdlewał, osuwając się po łazienkowej ścianie, bo nie mogła mu pomóc. Nikt mi nie pomoże.
Spojrzała na kobietę siedzącą wciąż obok, nie wtrącającą się pomiędzy nich słowem, a jednak swoją obecnością temperującą ich oboje; głos zawiązał jej się w gardle, rumieniec wystąpił na policzki, zmieszany i zawstydzony – jakby była temu w jakiś sposób winna, że nie było dla niego pomocy albo winna temu, że nie potrafiła jej dla niego znaleźć, choć od dnia, w którym do nich przyszedł, odwiedzili dziesiątki gabinetów lekarzy i specjalistów, na których nie było ich właściwie stać; odkładała pieniądze, by móc się z nim do nich dostać, a on wyrywał się na kozetce z lekarskich dłoni i wybiegał z gabinetu, pozostawiając ją zawstydzoną i bliską łez. Jedynie wtedy, być może, zrzucał z siebie tę wspaniałą rolę doskonałego dziecka; jedynie wtedy, kiedy nie mógł znieść więcej, choć wszystko to przecież robiono dla jego dobra. Nie powiedziano jej nigdy, co właściwie przeżył – nie wyjaśniono mu, skąd wzięła się rozległa blizna na jego ciele i ta wycofana nieufność; zamykając się w łazience, pochylając się nad umywalką z roztrzęsionym sercem, kiedy znów brakowało jej cierpliwości dla jego strachu, wielokrotnie myślała o tym, że wzięła na siebie więcej niż była w stanie unieść, była sobą rozczarowana, zmęczona wiecznym przeciąganiem się z nim argumentami jednostronnej rozmowy i uporczywej ciszy, argumentami prośby i płaczu, w końcu siły i panicznego strachu, bo nie wiedziała dłużej, co więcej może mu powiedzieć lub obiecać, by zgodził się spróbować jeszcze raz.
Otworzyła usta, chcąc mu odpowiedzieć możliwie stanowczo, ale błysk bólu nadszedł najpierw w jego przeszklonym spojrzeniu, jak gdyby przedzierał się przez głębię źrenic, zrywając włókna oka, w końcu wydzierając zduszony jęk z pochylanego w skurczu ciała i drgnęła wbrew sobie, za każdym razem wiedziona wrażeniem, że odłamek tego jęku odpryskuje od faktury jego ściśniętego głosu i zanurza się gładko w jej trzewia, ta nieznośna, rozczarowująca bezradność. Wyobrażała sobie wiele razy, że będzie potrafiła zachować spokój; że następnym razem nie poruszy się, nie będzie nerwowa, podejdzie do niego i będzie mówić do niego cierpliwie, weźmie go za rękę, jeśli pozwoli, nie będzie się upierać. Ale próbowała rozmawiać z nim tyle razy wcześniej – bezskutecznie; i próbowała być cierpliwa tyle razy wcześniej – daremnie; a Folke potrzebował pomocy.
– Doktor Hedman jest młodym, ale bardzo doświadczonym i uczonym człowiekiem, zna wszystkie nowe sposoby, wszystkie nowoczesne metody leczenia, zapewniał mnie – głos zawisł jej na moment, łagodnie zrywając się na strunach; udała, że tego nie zauważyła, podchodząc do niego bliżej (przez chwilę chciała przeczesać mu włosy, przez chwilę pamiętała małego chłopca, dzień, w którym pod nieobecność Jørgena poprosiła go, żeby upiekł z nią ciastka, jego rzęsy białe od mąki i jeden z nielicznych jasnych uśmiechów) i łapiąc go pod ramię, pociągając delikatnie, ale stanowczo w górę – zapewniał mnie, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Nie możemy przestawać próbować, Folke, nie możemy... – przystanęła, przełykając te słowa, mimowiedne my, jakby cierpienie należało do nich obojga, bo dopóki wciąż cierpiał, wciąż zawodziła. – Co mam mu teraz powiedzieć, jeśli nie przyjdziesz? Wstań – ścisnęła odrobinę mocniej jego wątłe ramię, unikając spojrzenia siedzącej obok kobiety. – Zawołać kogoś, żeby ci pomógł?
Spojrzała na kobietę siedzącą wciąż obok, nie wtrącającą się pomiędzy nich słowem, a jednak swoją obecnością temperującą ich oboje; głos zawiązał jej się w gardle, rumieniec wystąpił na policzki, zmieszany i zawstydzony – jakby była temu w jakiś sposób winna, że nie było dla niego pomocy albo winna temu, że nie potrafiła jej dla niego znaleźć, choć od dnia, w którym do nich przyszedł, odwiedzili dziesiątki gabinetów lekarzy i specjalistów, na których nie było ich właściwie stać; odkładała pieniądze, by móc się z nim do nich dostać, a on wyrywał się na kozetce z lekarskich dłoni i wybiegał z gabinetu, pozostawiając ją zawstydzoną i bliską łez. Jedynie wtedy, być może, zrzucał z siebie tę wspaniałą rolę doskonałego dziecka; jedynie wtedy, kiedy nie mógł znieść więcej, choć wszystko to przecież robiono dla jego dobra. Nie powiedziano jej nigdy, co właściwie przeżył – nie wyjaśniono mu, skąd wzięła się rozległa blizna na jego ciele i ta wycofana nieufność; zamykając się w łazience, pochylając się nad umywalką z roztrzęsionym sercem, kiedy znów brakowało jej cierpliwości dla jego strachu, wielokrotnie myślała o tym, że wzięła na siebie więcej niż była w stanie unieść, była sobą rozczarowana, zmęczona wiecznym przeciąganiem się z nim argumentami jednostronnej rozmowy i uporczywej ciszy, argumentami prośby i płaczu, w końcu siły i panicznego strachu, bo nie wiedziała dłużej, co więcej może mu powiedzieć lub obiecać, by zgodził się spróbować jeszcze raz.
Otworzyła usta, chcąc mu odpowiedzieć możliwie stanowczo, ale błysk bólu nadszedł najpierw w jego przeszklonym spojrzeniu, jak gdyby przedzierał się przez głębię źrenic, zrywając włókna oka, w końcu wydzierając zduszony jęk z pochylanego w skurczu ciała i drgnęła wbrew sobie, za każdym razem wiedziona wrażeniem, że odłamek tego jęku odpryskuje od faktury jego ściśniętego głosu i zanurza się gładko w jej trzewia, ta nieznośna, rozczarowująca bezradność. Wyobrażała sobie wiele razy, że będzie potrafiła zachować spokój; że następnym razem nie poruszy się, nie będzie nerwowa, podejdzie do niego i będzie mówić do niego cierpliwie, weźmie go za rękę, jeśli pozwoli, nie będzie się upierać. Ale próbowała rozmawiać z nim tyle razy wcześniej – bezskutecznie; i próbowała być cierpliwa tyle razy wcześniej – daremnie; a Folke potrzebował pomocy.
– Doktor Hedman jest młodym, ale bardzo doświadczonym i uczonym człowiekiem, zna wszystkie nowe sposoby, wszystkie nowoczesne metody leczenia, zapewniał mnie – głos zawisł jej na moment, łagodnie zrywając się na strunach; udała, że tego nie zauważyła, podchodząc do niego bliżej (przez chwilę chciała przeczesać mu włosy, przez chwilę pamiętała małego chłopca, dzień, w którym pod nieobecność Jørgena poprosiła go, żeby upiekł z nią ciastka, jego rzęsy białe od mąki i jeden z nielicznych jasnych uśmiechów) i łapiąc go pod ramię, pociągając delikatnie, ale stanowczo w górę – zapewniał mnie, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Nie możemy przestawać próbować, Folke, nie możemy... – przystanęła, przełykając te słowa, mimowiedne my, jakby cierpienie należało do nich obojga, bo dopóki wciąż cierpiał, wciąż zawodziła. – Co mam mu teraz powiedzieć, jeśli nie przyjdziesz? Wstań – ścisnęła odrobinę mocniej jego wątłe ramię, unikając spojrzenia siedzącej obok kobiety. – Zawołać kogoś, żeby ci pomógł?
Folke Baantjer
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:52
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy miał dziewięć lat i po raz pierwszy stanął po środku dużego, jasnego salonu mieszkania Aamodtów, uchylił usta, lecz nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa, więc struny krtani drżały jedynie szmerem cichego oddechu – wyobrażał sobie, że były zbyt cienkie, by podtrzymać ton jego głosu, że gdyby poruszył wargami, zarwałyby się boleśnie, a wszystko, co przeżył, ugrzęzłoby na zawsze w ciasnej szczelinie gardła, obrastając w ciasny oprzęd milczenia, mimo to w początkowych dniach mówił niemal wyłącznie szeptem, jakby obawiał się, że jeśli odezwie się głośniej, otaczające go życie rozpadnie się na drobne, szklane kawałki, okaleczy dłonie, w których trzymał je z nieśmiałą ostrożnością, wciąż niezdolny uwierzyć, że do niego należało. Prawda o jego przeszłości nie pasowała do tego życia – przestronnych pomieszczeń, w których dzieci bawiły się pluszowymi zabawkami, a rodzice gotowali niedzielny obiad, życzliwych uśmiechów, jakie Helene posyłała mu za każdym razem, kiedy unosił głowę, próbując ośmielić go do ich odwzajemnienia, łóżka nakrytego miękką pościelą, którą co wieczór naciągał pod samą brodę, zaciskając nerwowo powieki, dopóki nie obezwładniał go sen; choć w koszmarach plecy wciąż gorzały mu żywym ogniem, ciało miał przemarznięte, nieprzyzwyczajone do czułego objęcia matczynych ramion i zainteresowanego tonu ojcowskiego głosu – jego samotność przybierała kształt pragnień, których nigdy nie odważył się wypowiedzieć na głos; marzeń o życiu spędzonym w drobnym ciele przysiadającego na parapecie drozda, za które później się wstydził, bo obecne ofiarowało mu przecież tak wiele; bólu ukrywanego pod bawełnianą kołdrą, dopóki Helene nie brała go na ręce, odkrywając poduszkę mokrą od łez i skórę pąsową od gorączki. Pragnął być synem, którego mogliby pokochać i płakał, kiedy spędzali kolejną noc w szpitalnej poczekalni – znużony dyżurem medyk znów uciskał palcami miękką tkankę brzucha, próbując wyczuć każde z wystających spod skóry żeber, a on starał się leżeć spokojnie, bo widział sine półksiężyce zmęczenia rysujące się pod oczami trzymającej go za rękę kobiety, do której nigdy nie potrafił zwrócić się jak do matki; ilekroć siadał na kozetce, robiło mu się słabo, a kiedy później zaczęto sadzać go na niej siłą, nie był w stanie dłużej powstrzymać się od strachu, za który zawsze przepraszał, dopóki wciąż powtarzane słowo nie rozpuściło mu się na języku. Nie wstyd ci?, zapytał go kiedyś Jørgen, ściągając brwi przejawem gniewnego grymasu i przymuszając go, by wycofał się w kąt pomieszczenia, twoja matka próbuje ci pomóc.
Helene próbowała mu pomóc – rozumiał to, lecz nie potrafił z tym żyć, bo czasem jej pomoc wydawała się zbyt wielka na jego ciało; prosił ją, żeby zaczekała, żeby pozwoliła mu oprzeć głowę i wziąć głęboki oddech, jej zmartwienie zawsze było jednak silniejsze niż jej miłość, więc chwytała go tylko mocniej za przegub i dolewała eliksiru do jaśminowej herbaty, którą pił przed snem, czekając, aż jego serce przestanie próbować wyrwać się z ciasnej klatki żeber, a oddech spłyci się do onirycznego czuwania. Nie wiedział, jak przyjąć jej troskę, bo skóra nakrywała się dropiatością podchodzącego pod skronie lęku, kiedy próbowała głaskać go po karku, a łzy zbierały się pod powiekami, choć zawsze starał się zasłużyć na jej miłość – późnymi wieczorami, kiedy wracali do domu, słyszał, jak płakała, nachylona nad łazienkową umywalką i myślał, że wszystkim żyłoby się łatwiej, gdyby go nie było; spędził tamto krótkie, ciepłe lato, obserwując mrówki gubiące się pomiędzy wiechciami zmierzwionej trawy i nie chciał jeść, bo wyobrażał sobie, że zdoła uczynić się równie małym, aż w końcu zniknie zupełnie – w pewnym momencie nie umiał już nawet wskazać miejsca, w którym rozpaliło się ognisko napadowego bólu, bo bolało go całe ciało, każdy mięsień naciągnięty rwącym skurczem na stelaż cienkich kości, pękających jak chrust pod podeszwą buta. Miał dwadzieścia dziewięć lat i wciąż nie potrafił wypowiedzieć tej myśli na głos, choć wielokrotnie wykrztuszał ją w siebie przez łzy, dygocąc z dłońmi wspartymi o brzeg emaliowanej wanny – Helene patrzyła na niego ze zniecierpliwioną troską, a on bał się złamać jej serca po raz kolejny.
Gwałtowny spazm przesunął mu się pomiędzy żebrami, jakby coś próbowało wedrzeć się pomiędzy ciasne szczeliny kości, siłą rozwierając ich ucisk na pośpiesznie bijącym sercu – poczuł, jak do oczu napływa mu wilgoć szklistej bezsilności, kiedy pochylił się ostrożnie, próbując ucisnąć palcami miejsce, gdzie ból był najbardziej dolegliwy, jakby mógł schwycić go w dłoni i wyciągnąć spod bladej skóry. Chciał jej wierzyć – potrafić utrzymać pod osierdziem nadzieję, że istniał medyk, który potrafiłby uśmierzyć dolegliwość zanurzającą się pomiędzy supły przykurczonych włókien mięśni, wynaleźć medykament na chorobę, która tylekroć pozostawiała go płaczącego z bólu na łazienkowej podłodze i zagoić rany po zerwanych splotach nerwów; nie potrafił przed nią udawać, nie miał siły, by dłużej próbować, mimo to pozwolił, by chwyciła go pod ramię, bo wzrok rozmywał mu się w kącikach oczu, a usta nabiegały lepkim posmakiem mdłości – jęknął, zmuszony podnieść się do pozycji stojącej, lecz nie mógł wyprostować pleców, więc opierał się o Helene lekko przygarbiony, z ciałem drżącym z wysiłku i febrycznymi kroplami potu rozmazanymi wilgocią na pobladłym czole. Nigdy nie umiał się z nią kłócić – zakończyć rozmowę stanowczym nie, które zalepiało mu gardło gęstą pecyną, więc poruszył tylko głową na boki, bo serce biło mu mocniej na myśl, że kolejne dłonie próbowałyby wsunąć się pod jego ramiona, wesprzeć debrę zesztywniałych lędźwi, zacisnąć palce na delikatnym nadgarstku; szedł, podparty o jej sylwetkę, choć nie widział nawet, gdzie stawiał kroki i przed progiem szpitala musiał zatrzymać się w miejscu, bo wydawało mu się, że świadomość ucieka mu zbyt głęboko pod skronie.
– Zaczekaj – ból podsunął się pod mostek, zaciskając się na jego rękojeści; był zmęczony, nie mógł złapać oddechu. – Za-zaczekaj, mamo, proszę.
Helene próbowała mu pomóc – rozumiał to, lecz nie potrafił z tym żyć, bo czasem jej pomoc wydawała się zbyt wielka na jego ciało; prosił ją, żeby zaczekała, żeby pozwoliła mu oprzeć głowę i wziąć głęboki oddech, jej zmartwienie zawsze było jednak silniejsze niż jej miłość, więc chwytała go tylko mocniej za przegub i dolewała eliksiru do jaśminowej herbaty, którą pił przed snem, czekając, aż jego serce przestanie próbować wyrwać się z ciasnej klatki żeber, a oddech spłyci się do onirycznego czuwania. Nie wiedział, jak przyjąć jej troskę, bo skóra nakrywała się dropiatością podchodzącego pod skronie lęku, kiedy próbowała głaskać go po karku, a łzy zbierały się pod powiekami, choć zawsze starał się zasłużyć na jej miłość – późnymi wieczorami, kiedy wracali do domu, słyszał, jak płakała, nachylona nad łazienkową umywalką i myślał, że wszystkim żyłoby się łatwiej, gdyby go nie było; spędził tamto krótkie, ciepłe lato, obserwując mrówki gubiące się pomiędzy wiechciami zmierzwionej trawy i nie chciał jeść, bo wyobrażał sobie, że zdoła uczynić się równie małym, aż w końcu zniknie zupełnie – w pewnym momencie nie umiał już nawet wskazać miejsca, w którym rozpaliło się ognisko napadowego bólu, bo bolało go całe ciało, każdy mięsień naciągnięty rwącym skurczem na stelaż cienkich kości, pękających jak chrust pod podeszwą buta. Miał dwadzieścia dziewięć lat i wciąż nie potrafił wypowiedzieć tej myśli na głos, choć wielokrotnie wykrztuszał ją w siebie przez łzy, dygocąc z dłońmi wspartymi o brzeg emaliowanej wanny – Helene patrzyła na niego ze zniecierpliwioną troską, a on bał się złamać jej serca po raz kolejny.
Gwałtowny spazm przesunął mu się pomiędzy żebrami, jakby coś próbowało wedrzeć się pomiędzy ciasne szczeliny kości, siłą rozwierając ich ucisk na pośpiesznie bijącym sercu – poczuł, jak do oczu napływa mu wilgoć szklistej bezsilności, kiedy pochylił się ostrożnie, próbując ucisnąć palcami miejsce, gdzie ból był najbardziej dolegliwy, jakby mógł schwycić go w dłoni i wyciągnąć spod bladej skóry. Chciał jej wierzyć – potrafić utrzymać pod osierdziem nadzieję, że istniał medyk, który potrafiłby uśmierzyć dolegliwość zanurzającą się pomiędzy supły przykurczonych włókien mięśni, wynaleźć medykament na chorobę, która tylekroć pozostawiała go płaczącego z bólu na łazienkowej podłodze i zagoić rany po zerwanych splotach nerwów; nie potrafił przed nią udawać, nie miał siły, by dłużej próbować, mimo to pozwolił, by chwyciła go pod ramię, bo wzrok rozmywał mu się w kącikach oczu, a usta nabiegały lepkim posmakiem mdłości – jęknął, zmuszony podnieść się do pozycji stojącej, lecz nie mógł wyprostować pleców, więc opierał się o Helene lekko przygarbiony, z ciałem drżącym z wysiłku i febrycznymi kroplami potu rozmazanymi wilgocią na pobladłym czole. Nigdy nie umiał się z nią kłócić – zakończyć rozmowę stanowczym nie, które zalepiało mu gardło gęstą pecyną, więc poruszył tylko głową na boki, bo serce biło mu mocniej na myśl, że kolejne dłonie próbowałyby wsunąć się pod jego ramiona, wesprzeć debrę zesztywniałych lędźwi, zacisnąć palce na delikatnym nadgarstku; szedł, podparty o jej sylwetkę, choć nie widział nawet, gdzie stawiał kroki i przed progiem szpitala musiał zatrzymać się w miejscu, bo wydawało mu się, że świadomość ucieka mu zbyt głęboko pod skronie.
– Zaczekaj – ból podsunął się pod mostek, zaciskając się na jego rękojeści; był zmęczony, nie mógł złapać oddechu. – Za-zaczekaj, mamo, proszę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 16.01.2001 – Ogród szpitalny – F. Baantjer & Bezimienny Pią 24 Lis - 15:52
Pamiętała, jak bardzo bała się upływających lat, które nie zmieniały niczego poza ostatnią cyfrą wybijanej na receptach daty i wzajemnym poczuciem rozczarowanej niechęci – zawsze wydawało jej się, że jest nią rozczarowany, że to rozczarowanie wyziera z jego spojrzenia, ilekroć podnosi na nią przeszklone spojrzenie, choć nigdy nie próbował go wyrazić w inny sposób niż przez zamknięcie drzwi i puszczenie wody w umywalce, by nie było słychać jego płaczu. Rozumiała, że musiał być rozczarowany; zauważać, tak samo, te upływające wciąż lata, które nie zmieniały niczego: nadchodził kolejny styczeń, on wciąż chorował, a ona nie potrafiła znaleźć dla niego pomocy ani właściwie go pocieszyć. Przychodził kolejny styczeń i wciąż wzdrygał się pod dotykiem dłoni kładzionej mu na rozgrzanym karku, jak gdyby było to dla niego bolesne – w którym momencie przestała mieć nadzieję, że mogło być tym razem inaczej, w którymś momencie przestała go przepraszać i cofać rękę, w którymś momencie pomyślała, że może należało wytrwale próbować, ale zwierzę zamieszkałej w nim obawy uporczywie zdawało się odporne na oswojenie. Długi czas naiwnie wyobrażała sobie, że Folke nie dorośnie: że pozostanie drobnym, kruchym chłopcem pod jej opieką, dopóki w końcu nie uda jej się mu pomóc, tymczasem lata upływały, jej syn dorastał, a ona wciąż trwała w tym samym miejscu, w tej samej bezradności, nosząc w kieszeniach nazwiska polecanych lekarzy, nosząc w kieszeni rozpaczliwą nadzieję, że jeszcze zdąży, że wygra z uciekającym czasem, że jasnowłosy chłopiec, coraz starszy, ale wciąż tak samo kruchy, pokocha ją wreszcie, zanim dorośnie zupełnie i straci go na dobre, straci go i pozostanie jedynie z tym głębokim poczuciem przegranej i zawodu, głębokim poczuciem własnej porażki. Bała się upływających lat przede wszystkim dlatego, że się o niego martwiła – martwiła się, kiedy nie wracał do domu od razu po szkole, martwiła się, kiedy przepadał letnimi popołudniami, kiedy przychodził zostawić plecak w pokoju, a kiedy wychylała się przez okno, widziała tego nieprzyjemnego chłopca czekającego na niego pod budynkiem; bała się, kiedy Jørgen wysyłał go do sklepu, choć tyle razy prosiła go, żeby tego nie robił i tyle razy słyszała daj mu być trochę samodzielnym, nie jest już małym dzieckiem; bała się, siedząc na widowni podczas przedstawień i wodząc za nim czujnym spojrzeniem, bała się, kiedy słyszała szczęk zamka w łazienkowych drzwiach i kiedy nie słyszała nic w pokoju obok przez zbyt długi czas; czasami budziła się w środku nocy i nie mogła zasnąć, dopóki nie przystanęła w drzwiach jego sypialni, dopóki nie dotknęła jego policzka i nie upewniła się, że śpi spokojnie. Bała się momentu, kiedy wyjdzie z domu jako dorosły mężczyzna, a ona będzie musiała mu na to pozwolić – i będzie musiała zawsze już żyć z tym zmartwionym strachem uciskającym na oddech nisko w gardle, proszę się nie martwić, nic tam złego się nie dzieje, będą jej powtarzać lekarze, ale ucisk nie minie.
Bała się tracić go z oczu; i bała się za każdym razem tuż przed tym, jak pukał w drzwi, składając im zapowiedzianą wizytę, bała się tego, jak bardzo się zmienił, jak bardzo wyostrzyły mu się rysy, jak bardzo zmęczone będzie jego spojrzenie, jak bardzo nieprzekonany uścisk. Bała się, że przestał zupełnie jeść i bała się, że w ogóle nie sypiać, że zemdlał w środku nocy z bólu na podłodze i nie było nikogo, żeby pomóc mu się podnieść, że upił się i zachłysnął nietrzeźwym oddechem, że stracił przytomność w wannie, że wyszedł na spacer wieczorem i choroba przetrzymała go na zimnie do rana, było tak wiele nieszczęść, które mogły się przydarzyć i które przydarzały się nieustannie w jej koszmarach, a ona nie mogła dłużej wstać w środku nocy i upewnić się, że wciąż tam był, jej kruchy, złotowłosy syn. Że nie przychodził na umawiane wizyty, że nie słuchał wskazań lekarzy, że zanim pukał w drzwi ich mieszkania, wahał się i spoglądał w głąb korytarza tak, jak robił to zawsze w Mungu przed tym, jak wymykał się do ogrodu, że któregoś razu po prostu nie przyjdzie, będzie czekała na pukanie, ale to nigdy się nie odezwie. Że w końcu zrezygnuje z siebie zupełnie. Martwiła się, że nie było przy nim nikogo, kto mógłby upewnić się, że o siebie dba; więc miała nadzieję, że ta rękawiczka, podana mu przez kobietę, nie była jedynym wyrazem troski między nimi i że jeszcze ją zobaczy.
Widziała, jak ciężko mu się podnieść i czuła znów ten ucisk w gardle, wyraźniej, nieznośnie, próbowała go przełknąć, nie rozluźniając uścisku. Zawsze miała wrażenie, że jeśli go puści, nie da rady znów zebrać się na podobną stanowczość – więc nie puszczała, choć nie mógł się wyprostować, wspierając o nią ciężar zgiętego skurczem ciała. Unikała spojrzenia siedzącej obok kobiety; zawsze było jej tak wstyd, zawsze czuła się, jakby ludzie oceniali ją, widząc to wszystko, zawsze czuła, że uważają za okropną matkę, bo Folke dygotał i płakał, i rozpaczliwie prosił, a ona nie mogła puścić i kiedy wracali do domu, kładła go wyczerpanego do łóżka, wychodziła, żeby robić herbatę i w kuchni cicho ściągała wargi na zebranym w piersi płaczu. Poruszyła się, chcąc pociągnąć go ostrożnie z powrotem w stronę ścieżki, ale nawet w ostrożności nie potrafiła być już cierpliwa.
– Im szybciej wejdziemy, tym szybciej będziesz miał to z głowy, Folke – odpowiadała mu zmienionym, kategorycznym głosem, nienawidząc się za ten ton, ale wierząc, że było to konieczne, te słowa i te palce wpijające się mu w ramię, nic innego nigdy nie dawało efektu, nic innego nie przychodziło jej już na myśl, a ona nie mogła z niego zrezygnować w sposób, w jaki rezygnował z siebie sam. Objęła go drugą ręką, by podtrzymać go w pionie, choć nie był już dzieckiem i zdążył ją przerosnąć, wciąż wydawał się tylko tak samo delikatny i wątły w jej rękach; miała wrażenie, że gdyby pozwoliła mu się osunąć, rozsypałby się po prostu na chodniku bladym pyłem wyczuwalnych pod skórą kości. Z bezsilną złością zacisnęła na nim ręce mocniej, chcąc przymusić go do ruchu, ale wtedy odezwał się znowu, a ona miała wrażenie, że oddech na moment zamiera jej w ustach po krótkim, zaskoczonym westchnieniu, którego nie potrafiła ukryć. Ucisk w gardle puścił nagle, na języku zebrał się posmak wszystkich tych chowanych za drzwiami łkań, rozchylone usta poruszyły się lekko i zupełnie bezgłośnie; nie chciała przy nim płakać, nie chciała płakać teraz, nigdy przy nim nie płakała, ale nie mogła powstrzymać łez napływających jej na spojrzenie, zawahania, jakie wkradło się nagle w jej uścisk, rozluźniając kurcz palców. Nigdy przy nim nie płakała. Nigdy nie zwrócił się do niej w ten sposób; dawno porzuciła nadzieję, że zdoła się kiedykolwiek do tego zmusić i teraz nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć – jak mogła być dla niego tak złą matką, że kiedy w końcu odważył się ją matką nazwać, robił to w desperackiej prośbie? Dlaczego teraz płakała, skoro tak dawno już pogrzebała w sobie to naiwnie czułe, daremne oczekiwanie?
– Dobrze – ledwo czuła własny oddech na ustach, głos tak łagodny, że ledwo dostrzegała jego dźwięk; nie pamiętała, kiedy ostatni raz mówiła do niego w ten sposób, dlaczego przestała mówić dla niego w ten sposób, dlaczego nie mówiła częściej? Odwróciła się ku niemu, puszczając jego bliższe ramię, unosząc dłoń do jego pochylonej głowy, by podeprzeć mu policzek, zbierając odsłoniętym śródręczem gorączkę z jego skóry, obejmując go wciąż ramieniem asekuracyjnie. – Dobrze, poczekajmy chwilę. Zawołam kogoś, jeśli zaraz nie minie, nie możesz siedzieć tutaj na mrozie, przeziębisz się jeszcze, jesteś rozgrzany, jakbyś miał gorączkę. Może będą mieli coś na uśmierzenie, może przynajmniej pozwolą usiąść ci gdzieś w środku, w cieple – mówiła, z trudem próbując ukrywać chwiejność w swoim głosie i ukradkowe pociągnięcie nosem, gładząc wciąż kciukiem jego skórę, w końcu pomagając mu powoli osunąć się znów na ławkę. Usiadła obok, znajdując jego zmarzniętą dłoń, ściskając lekko jego palce. – Za chwilę, możemy poczekać chwilę. Za chwilę minie.
Podniosła zeszklony wzrok; młodej kobiety już z nimi nie było, pozostawiła za sobą tylko parę rękawiczek odłożonych na ławkę obok.
– Powiedz kiedy.
Folke i Bezimienny z tematu
Bała się tracić go z oczu; i bała się za każdym razem tuż przed tym, jak pukał w drzwi, składając im zapowiedzianą wizytę, bała się tego, jak bardzo się zmienił, jak bardzo wyostrzyły mu się rysy, jak bardzo zmęczone będzie jego spojrzenie, jak bardzo nieprzekonany uścisk. Bała się, że przestał zupełnie jeść i bała się, że w ogóle nie sypiać, że zemdlał w środku nocy z bólu na podłodze i nie było nikogo, żeby pomóc mu się podnieść, że upił się i zachłysnął nietrzeźwym oddechem, że stracił przytomność w wannie, że wyszedł na spacer wieczorem i choroba przetrzymała go na zimnie do rana, było tak wiele nieszczęść, które mogły się przydarzyć i które przydarzały się nieustannie w jej koszmarach, a ona nie mogła dłużej wstać w środku nocy i upewnić się, że wciąż tam był, jej kruchy, złotowłosy syn. Że nie przychodził na umawiane wizyty, że nie słuchał wskazań lekarzy, że zanim pukał w drzwi ich mieszkania, wahał się i spoglądał w głąb korytarza tak, jak robił to zawsze w Mungu przed tym, jak wymykał się do ogrodu, że któregoś razu po prostu nie przyjdzie, będzie czekała na pukanie, ale to nigdy się nie odezwie. Że w końcu zrezygnuje z siebie zupełnie. Martwiła się, że nie było przy nim nikogo, kto mógłby upewnić się, że o siebie dba; więc miała nadzieję, że ta rękawiczka, podana mu przez kobietę, nie była jedynym wyrazem troski między nimi i że jeszcze ją zobaczy.
Widziała, jak ciężko mu się podnieść i czuła znów ten ucisk w gardle, wyraźniej, nieznośnie, próbowała go przełknąć, nie rozluźniając uścisku. Zawsze miała wrażenie, że jeśli go puści, nie da rady znów zebrać się na podobną stanowczość – więc nie puszczała, choć nie mógł się wyprostować, wspierając o nią ciężar zgiętego skurczem ciała. Unikała spojrzenia siedzącej obok kobiety; zawsze było jej tak wstyd, zawsze czuła się, jakby ludzie oceniali ją, widząc to wszystko, zawsze czuła, że uważają za okropną matkę, bo Folke dygotał i płakał, i rozpaczliwie prosił, a ona nie mogła puścić i kiedy wracali do domu, kładła go wyczerpanego do łóżka, wychodziła, żeby robić herbatę i w kuchni cicho ściągała wargi na zebranym w piersi płaczu. Poruszyła się, chcąc pociągnąć go ostrożnie z powrotem w stronę ścieżki, ale nawet w ostrożności nie potrafiła być już cierpliwa.
– Im szybciej wejdziemy, tym szybciej będziesz miał to z głowy, Folke – odpowiadała mu zmienionym, kategorycznym głosem, nienawidząc się za ten ton, ale wierząc, że było to konieczne, te słowa i te palce wpijające się mu w ramię, nic innego nigdy nie dawało efektu, nic innego nie przychodziło jej już na myśl, a ona nie mogła z niego zrezygnować w sposób, w jaki rezygnował z siebie sam. Objęła go drugą ręką, by podtrzymać go w pionie, choć nie był już dzieckiem i zdążył ją przerosnąć, wciąż wydawał się tylko tak samo delikatny i wątły w jej rękach; miała wrażenie, że gdyby pozwoliła mu się osunąć, rozsypałby się po prostu na chodniku bladym pyłem wyczuwalnych pod skórą kości. Z bezsilną złością zacisnęła na nim ręce mocniej, chcąc przymusić go do ruchu, ale wtedy odezwał się znowu, a ona miała wrażenie, że oddech na moment zamiera jej w ustach po krótkim, zaskoczonym westchnieniu, którego nie potrafiła ukryć. Ucisk w gardle puścił nagle, na języku zebrał się posmak wszystkich tych chowanych za drzwiami łkań, rozchylone usta poruszyły się lekko i zupełnie bezgłośnie; nie chciała przy nim płakać, nie chciała płakać teraz, nigdy przy nim nie płakała, ale nie mogła powstrzymać łez napływających jej na spojrzenie, zawahania, jakie wkradło się nagle w jej uścisk, rozluźniając kurcz palców. Nigdy przy nim nie płakała. Nigdy nie zwrócił się do niej w ten sposób; dawno porzuciła nadzieję, że zdoła się kiedykolwiek do tego zmusić i teraz nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć – jak mogła być dla niego tak złą matką, że kiedy w końcu odważył się ją matką nazwać, robił to w desperackiej prośbie? Dlaczego teraz płakała, skoro tak dawno już pogrzebała w sobie to naiwnie czułe, daremne oczekiwanie?
– Dobrze – ledwo czuła własny oddech na ustach, głos tak łagodny, że ledwo dostrzegała jego dźwięk; nie pamiętała, kiedy ostatni raz mówiła do niego w ten sposób, dlaczego przestała mówić dla niego w ten sposób, dlaczego nie mówiła częściej? Odwróciła się ku niemu, puszczając jego bliższe ramię, unosząc dłoń do jego pochylonej głowy, by podeprzeć mu policzek, zbierając odsłoniętym śródręczem gorączkę z jego skóry, obejmując go wciąż ramieniem asekuracyjnie. – Dobrze, poczekajmy chwilę. Zawołam kogoś, jeśli zaraz nie minie, nie możesz siedzieć tutaj na mrozie, przeziębisz się jeszcze, jesteś rozgrzany, jakbyś miał gorączkę. Może będą mieli coś na uśmierzenie, może przynajmniej pozwolą usiąść ci gdzieś w środku, w cieple – mówiła, z trudem próbując ukrywać chwiejność w swoim głosie i ukradkowe pociągnięcie nosem, gładząc wciąż kciukiem jego skórę, w końcu pomagając mu powoli osunąć się znów na ławkę. Usiadła obok, znajdując jego zmarzniętą dłoń, ściskając lekko jego palce. – Za chwilę, możemy poczekać chwilę. Za chwilę minie.
Podniosła zeszklony wzrok; młodej kobiety już z nimi nie było, pozostawiła za sobą tylko parę rękawiczek odłożonych na ławkę obok.
– Powiedz kiedy.
Folke i Bezimienny z tematu