:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen
2 posters
Bezimienny
02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:46
02.10.2000
Skrzypnięcie. Trzask.
Cholera, wciąż — jeszcze — nie potrafiła poruszać się bez dodatkowych efektów dźwiękowych. Zakochana bez pamięci w ciszy, pragnąca chronić ochłapy własnej samotności, wciąż musiała pokonywać przeciwności losu stające na drodze do spokoju. Przez następnych kilka tygodni głównym źródłem wciąż rosnącej frustracji stanie się usztywnienie lewego kolana i przerażająco kompromitująca konieczność poruszania się o lasce.
Starała się znaleźć w myślach kogoś, kto w podobnej sytuacji zdolny byłby do utrzymania pogody ducha. W przeciągu ostatniego tygodnia zdążyła się pokłócić i pogodzić z najlepszym człowiekiem na swej drodze zawodowej, poddać się urokowi pierdolonych róż od jeszcze bardziej pierdolonych Rosenkrantzów i zaliczyć wyjątkowo krótki, choć płomienny romans z nieznajomym zakończony kontuzją kolana. Nad głową wisiała jej jeszcze perspektywa rozmowy z komendantem Kruczej Straży, co dzięki podbudowaniu i jednoczesnemu podminowaniu przez Sorsę również nie niosło ze sobą możliwości pozytywnego podejścia do sprawy. Chyba nawet najwięksi optymiści mogli zgiąć się pod ciężarem życiowych dylematów, regularnie dokładanych na i tak obciążone ramiona Nykänen.
Co wywiodło ją na Forsteder? Własne, prywatne śledztwo, które rozpoczęła w czeluściach Krzywego Lasu. Nie znajdując nic w podejrzanym miejscu numer jeden, postanowiła kontynuować swoje wysiłki w podejrzanym miejscu numer dwa. Miejsca zalesione, porośnięte zielenią wszelkiego rodzaju bardzo często stanowiły idealną okolicę do ukrycia wszelkiego rodzaju wstydliwych sekretów. Dzieciaki dzielące się butelką podwędzonego rodzicom alkoholu, pary skrywające się przed czujnym okiem przechodniów... albo mordercy ukrywający resztki po swych ostatnich ofiarach. Możliwości były niemal nieograniczone, gdy wyobraźnia działała na najwyższych obrotach.
Czy była idealnym człowiekiem do przypuszczenia pościgu? Absolutnie nie. Ale natrafienie przynajmniej na ślad; na cokolwiek, co mogło przybliżyć wciąż krążącą w oparach gęstej mgły Kruczą Straż do celu... Warte było każdego poświęcenia, każdego przepełnionego bólem syknięcia, zdrętwiałej nogi i ściągniętych w bólu brwi.
Sprawy nie ułatwiało ukształtowanie terenu, a dokładniej fakt, że park świątynny nie posiadał wyznaczonych ścieżek. W każdej innej sytuacji uznałaby ten fakt za zaletę. Gdyby była w posiadaniu pełnej zdolności poruszania się, teren parku stałby się jej ulubionym miejscem "polowania". Zajrzałaby w absolutnie każdą dziurę, w każdy krzak, za każdy pień, a w szczególności ten powalony. Tymczasem opierając ciężar lewej połowy ciała na lasce z ciemnego drewna wyglądała bardziej jak turysta z sanatorium.
I tak postanowiła się zachowywać.
Poruszała się krokiem zaskakująco spokojnym. Gdyby obserwował ją ktoś, kto miał świadomość niegdysiejszych zdolności fizycznych Pirkko albo chociaż wiedział, jakim potrafiła być nerwusem, mógłby w tym momencie doznać głębokiego szoku. Przystawała bowiem przy każdej napotkanej kapliczce i zdawała się być pogrążona w głębokim namyśle, mogącym być równie dobrze zaczątkiem na pierwsze, nieśmiałe próby modlitw. Cofnąwszy się myślami do czasów ostatniego spotkania z bóstwami Dziewięciu Światów — piekielnych godzin spędzonych sam na sam z niemocą własnego ciała, niezdolna do poruszenia nawet małym palcem u stopy — gorzki uśmiech wygiął spękane wargi.
I cóż wy, bogowie, zdolni począć na tym biednym świecie. Dziewięćdziesiąt ofiar i wciąż szukamy sprawcy. Forseti i Var, to wam składamy przyrzeczenia w dniu ślubowania, a wy oczy od nas odwracacie, jak od nic niewartych robaków...
Gorzki smak rozczarowania rozlany na języku. Gorzkość w ustach, w spojrzeniu, gorzkość prowadząca do tysiąca wzgórz gęsiej skórki rysujących się pod materiałem szczelnie otulającym jasną, pokrytą białymi nitkami blizn skóry.
I jak tu wierzyć w cokolwiek. Gdy zawodzili ludzie stworzeni do wykonywania swej pracy, najlepsi z najlepszych, można było zrzucać winę na delikatną naturę człowieka.
Gdy i bogowie odwracali wzrok od swych wyznawców, można było już tylko załamać ręce i płakać nad swym durnym losem.
Folke Baantjer
Re: 02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:46
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wbrew wszystkiemu, co przez lata, uparcie, pochwycało go w okowy mniejszych bądź większych ograniczeń, w wielu aspektach swojego życia Folke wciąż był zatrważająco zdeterminowany i pedantycznie przywiązany do narzuconych sobie z góry – niekiedy wybujałych – czynności, które musiał wykonywać, by utrzymać się na upragnionej, falującej powierzchni normalności, ślepy na piętrzące się na jego barkach przeciwwskazania, na gorset restrykcji zaciśnięty ciasno wokół jego piersi. Z równą łatwością, z jaką zwykł ulegać przerażającym ostrzałom psychiki, atakującej go wspomnieniami przeszłości w chwilach ważnych i najmniej spodziewanych, nauczył się normalizować, przynajmniej przed samym sobą, swoje fizyczne mankamenty – ostry ból z czasem przerodził się w jego głowie w ból przewlekły, zatem stały; ból, którego nie czuł wprawdzie w każdej minucie swojego życia, lecz niewiele było również dni zupełnie wolnych od złośliwości jego wpływów. O ile nieintencjonalnie wystawiony pod atak oceniających, ludzkich spojrzeń – zarówno tych bliskich, jak i tych należących do przypadkowych przechodniów, którzy mijali go na ulicy – czuł, jak po karku wciąż ześlizguje się nieprzyjemny dreszcz upokorzenia, o tyle sam nigdy nie użalał się przed nikim, nie narzekał na swoje cierpienie i ograniczenia, smucił się i fantazjował zawsze w milczeniu, jak gdyby wciąganie kogoś we własne problemy uważał za nietakt, jeżeli nie za bezczelność.
Przez park szedł krokiem nieco sztywnym, jak gdyby coś faktycznie ograniczało jego mobilność, z lewą nogą przestawianą do przodu zawsze o sekundę za późno, co nadawało jego sylwetce, jak sądził, nieco pokraczonego wyglądu. W dzieciństwie, nim widmo choroby zawisło nieodzowną groźbą ponad jego głową, lubił biec przed siebie wzdłuż zielonych, falujących wiatrem zboczy wyspy, gdzie wraz z szumem wichru do jego uszu docierało odległe beczenie owiec, lubił przyspieszać i zwalniać, bawić się interwałami, jak żywotny koliber, nieustannie pozostając w ruchu – potem nadeszły długie, żmudne dni rekonwalescencji, podnoszenia się z łóżka powoli, upewniwszy się wpierw, że stopy przywarły twardo i stabilnie do podłogi, zdolne utrzymać go w pozycji pionowej i chociaż okres ten, z niewątpliwą, choć przez lata przyćmioną radością, pozostawał wepchnięty głęboko w zakamarki jego pamięci, nigdy nie udało mu się całkowicie powrócić do dawnej, upragnionej sprawności. Szedł zatem powoli, ostrożnie przemieszczając się wśród labiryntu drzew, gdzie jedynie lekko wgięta, pojaśniała od słońca trawa wyznaczała prowizoryczne, wąskie ścieżki wśród nienaruszonej, dzikiej scenerii parku – starał się wciąż przemierzać pieszo trasę wzdłuż głównego portu, aż na Forsteder, którą niegdyś przechodził codziennie, a która teraz stawała się rzadkością, nie tyle z lenistwa czy braku czasu, ale cierpkiej, upchniętej ku ciemnemu więzieniu świadomości realizacji, że zaczynało brakować mu siły i wytrzymałości, by pokonywać ją w całości. Z gorzkim poczuciem klęski przyłapywał się na zatrzymywaniu się już w okolicy jeziora, gdzie niby pod pretekstem podziwiania krajobrazu, opierał się o drewnianą ławkę lub na przystawaniu wśród roślinności parku wschodniego, z nagłym, szokującym uświadomieniem, że zaczynało brakować mu tchu.
Dotarł na przedmieścia, świadomy swego zmęczenia, lecz nie gotowy jeszcze całkowicie mu pofolgować, kiedy nagle, zupełnie bezmyślnie, zrobił to, czego robić mu nie było wolno: zatrzymał się gwałtownie, odruchowo opierając prawą dłoń o chropowatą korę pobliskiego drzewa, jak gdyby dla podtrzymania równowagi, choć nie groził mu upadek. Zanim udało mu się skupić wzrok na konkretnej osobie, był już nieomal świadomy, że znalazł się w polu jej widzenia, mimo to zamrugał nerwowo, gotowy odwrócić się i odejść w drugą stronę, udając, że nikogo nie zobaczył – niestety, ledwie cofnął się o krok do tyłu, nieopatrznie wpadł na kogoś, kto przechodził akurat wzdłuż szpaleru dziko rosnących dębów i mimowolnie przygnieciony został z powrotem do nierównej, twardej powierzchni drzewa, które miał za plecami. Jeknął cicho, mamrocząc pospieszczne, niedbałe przeprosiny, po czym przykucnął na trawie, zbierając pojedyncze talary, które wypadły mu z kieszeni płaszcza, mieniąc się bladym, srebrzystym blaskiem wśród ciemnej, soczystej zieleni trawy. Być może mi się przewidziało?, przeszło mu przez myśl i skrzywił się nieco na tę refleksję, przekonany, że upokarzała go nawet wówczas, gdy nie wypowiadał jej na głos, przed sobą samym przyznając wadliwość mechanizmów własnego umysłu, wobec czego, jak gdyby na przekór sobie, uparcie wyjmował spomiędzy wiechci niesfornej murawy błyszczące monety, hamując podskórną ciekawość przed obejrzeniem się za siebie, skierowaniem wzroku ku miejscu, w którym przed chwilą, jak sądził – całkiem błędnie dostrzegł znajomą sylwetkę. Wydaje ci się, uspokajał się w duchu i na krótką chwilę naprawdę zdołał uwierzyć w prawdziwość tego naiwnie snutego przekonania.
Przez park szedł krokiem nieco sztywnym, jak gdyby coś faktycznie ograniczało jego mobilność, z lewą nogą przestawianą do przodu zawsze o sekundę za późno, co nadawało jego sylwetce, jak sądził, nieco pokraczonego wyglądu. W dzieciństwie, nim widmo choroby zawisło nieodzowną groźbą ponad jego głową, lubił biec przed siebie wzdłuż zielonych, falujących wiatrem zboczy wyspy, gdzie wraz z szumem wichru do jego uszu docierało odległe beczenie owiec, lubił przyspieszać i zwalniać, bawić się interwałami, jak żywotny koliber, nieustannie pozostając w ruchu – potem nadeszły długie, żmudne dni rekonwalescencji, podnoszenia się z łóżka powoli, upewniwszy się wpierw, że stopy przywarły twardo i stabilnie do podłogi, zdolne utrzymać go w pozycji pionowej i chociaż okres ten, z niewątpliwą, choć przez lata przyćmioną radością, pozostawał wepchnięty głęboko w zakamarki jego pamięci, nigdy nie udało mu się całkowicie powrócić do dawnej, upragnionej sprawności. Szedł zatem powoli, ostrożnie przemieszczając się wśród labiryntu drzew, gdzie jedynie lekko wgięta, pojaśniała od słońca trawa wyznaczała prowizoryczne, wąskie ścieżki wśród nienaruszonej, dzikiej scenerii parku – starał się wciąż przemierzać pieszo trasę wzdłuż głównego portu, aż na Forsteder, którą niegdyś przechodził codziennie, a która teraz stawała się rzadkością, nie tyle z lenistwa czy braku czasu, ale cierpkiej, upchniętej ku ciemnemu więzieniu świadomości realizacji, że zaczynało brakować mu siły i wytrzymałości, by pokonywać ją w całości. Z gorzkim poczuciem klęski przyłapywał się na zatrzymywaniu się już w okolicy jeziora, gdzie niby pod pretekstem podziwiania krajobrazu, opierał się o drewnianą ławkę lub na przystawaniu wśród roślinności parku wschodniego, z nagłym, szokującym uświadomieniem, że zaczynało brakować mu tchu.
Dotarł na przedmieścia, świadomy swego zmęczenia, lecz nie gotowy jeszcze całkowicie mu pofolgować, kiedy nagle, zupełnie bezmyślnie, zrobił to, czego robić mu nie było wolno: zatrzymał się gwałtownie, odruchowo opierając prawą dłoń o chropowatą korę pobliskiego drzewa, jak gdyby dla podtrzymania równowagi, choć nie groził mu upadek. Zanim udało mu się skupić wzrok na konkretnej osobie, był już nieomal świadomy, że znalazł się w polu jej widzenia, mimo to zamrugał nerwowo, gotowy odwrócić się i odejść w drugą stronę, udając, że nikogo nie zobaczył – niestety, ledwie cofnął się o krok do tyłu, nieopatrznie wpadł na kogoś, kto przechodził akurat wzdłuż szpaleru dziko rosnących dębów i mimowolnie przygnieciony został z powrotem do nierównej, twardej powierzchni drzewa, które miał za plecami. Jeknął cicho, mamrocząc pospieszczne, niedbałe przeprosiny, po czym przykucnął na trawie, zbierając pojedyncze talary, które wypadły mu z kieszeni płaszcza, mieniąc się bladym, srebrzystym blaskiem wśród ciemnej, soczystej zieleni trawy. Być może mi się przewidziało?, przeszło mu przez myśl i skrzywił się nieco na tę refleksję, przekonany, że upokarzała go nawet wówczas, gdy nie wypowiadał jej na głos, przed sobą samym przyznając wadliwość mechanizmów własnego umysłu, wobec czego, jak gdyby na przekór sobie, uparcie wyjmował spomiędzy wiechci niesfornej murawy błyszczące monety, hamując podskórną ciekawość przed obejrzeniem się za siebie, skierowaniem wzroku ku miejscu, w którym przed chwilą, jak sądził – całkiem błędnie dostrzegł znajomą sylwetkę. Wydaje ci się, uspokajał się w duchu i na krótką chwilę naprawdę zdołał uwierzyć w prawdziwość tego naiwnie snutego przekonania.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:46
Drewno zazgrzytało pod naporem siły, bezczelnie wbijającej go w ziemię.
Niecierpliwy widelec rozpoczynający ucztę.
Choć część umysłu oddała się spokojnym, wyczekującym ramionom boskiej interwencji — oczywiście w pełni świadom życzeniowości podobnego zabiegu; bogowie nie mają w końcu w zwyczaju angażować się w sprawy ludzkie i spełniać próśb raczej mało wierzących osób, zwracających się do nich wyłącznie wtedy, gdy wszystko inne zawodzi — pozostała część zmysłów, wytresowanych najpierw pod czujnym okiem ojca, następnie oficerów Kruczej Straży, nie mogła przejść obojętnie wobec wychwyconego kątem oka ruchu.
Pokracznego. I w tej pokraczności właśnie niespodziewanie irytującego.
Postanowiła nie odwracać głowy nagłym szarpnięciem. Taflą jasnych włosów poruszyła się prawie mimochodem, targnięta nagłym tchnieniem jesiennego powietrza. W taki sam sposób, jak gdyby w przeciągnięciu tej chwili do zaczątków nieskończoności Pirkko odnajdywała swoistą ulgę, pozwoliła sobie spojrzeć przez lewe ramię. Pchana była raczej skrajną ostrożnością niż myślą, że oto tu i teraz ma okazję wychwycić coś niepokojącego, zamknąć w kruczych szponach obślizgłą, tłustą larwę ucztującą na koszt praworządnego społeczeństwa miasta. Gdyby tak właśnie miało być, uznałaby, że Norny muszą wyśmienicie bawić się w trakcie swej boskiej pracy, przeznaczając akurat ją, szczelny zlepek cierpienia i złości, do poskromienia...
No właśnie, czego lub kogo? Czy ostatnich chwil nie spędziła właśnie na roztrząsaniu beznadziejności położenia, w którym się znalazła?
Zabawne jak szybko uwaga z ja potrafi przesunąć się na inne istoty. Nykänen zdawała się posiąść szczególne pokłady empatii, których bogate źródła dawały o sobie znać już we wczesnym dzieciństwie i zaprowadziły ją prostą ścieżką ku karierze (słowo to ostatnimi czasy zmatowiało, z miękkiego pierza przeszło płynnie w worek kamieni uwierających nędzne ciało przy każdej próbie poruszenia się pod nim) stróża prawa. Ale nie tylko tam. Znacznie częściej stawały się przyczynkiem mieszania w sytuacje, które jej wkładu absolutnie nie potrzebowały, choć lubiła karmić się świadomością, że przecież robi coś inherentnie dobrego, a więc nie szkodzi.
Zgarbiona sylwetka, która pod wpływem zderzenia na powrót zetknęła się z szorstkością kory, przywodziła na myśl wspomnienia irytujące, a przez swój charakter spychane często na skraj świadomości, byleby tylko nie wracać do nich, nie czuć świdrujących — czaszkę, mózg, serce, wszystkie połamane kości — wyrzutów sumienia.
Laska gryzła się w ziemię jeszcze mocniej — tylko czekać, aż w powstałą dziurę wpadnie ziarenko, z którego wykiełkuje kolejne drzewo. Cud na miarę naszych czasów, może zdoła oprzeć się ludzkim wybrykom i przetrwać tak długo, aż Folke Baantjer i Pirkko-Liisa Nykänen znikną wreszcie pod taflą ludzkiej niepamięci.
Nerwowe szarpnięcie w przód, zgrzyt mechanizmu mającego odciążyć uszkodzone kolano, zagubione na krawędzi ust przekleństwo, karykaturalna niemal koślawość zamknięta już nie w jednym, a dwóch jestestwach, aż wreszcie moment realizacji, zimny, wilgotny język strachu sunący po kręgach w górę, zatrzymując się na karku.
— Folk— — poufałość podobnego zwrotu do niewiele starszego mężczyzny mogłaby ujmować, gdyby nie wszystko, co zdarzyło się przed ich wypowiedzeniem. Pomijając już wyjątkową niezręczność podobnego spotkania, ostatni raz widzieli się, będąc jeszcze dziećmi odzianymi w mundurki akademii; mundurki splamione krwią z jego rozbitego nosa, kapiącej cierpliwie na jasny mankiet wystający spod kamizelki, wytartej niedbale, w przepływie paniki, w lewą połę ze wciąż pulsujących od tępego bólu knykci.
Chrząknięcie rozdarło ciszę, przywołując myśli, jak i kobietę (cholera, zmienili się, a jakby wciąż tkwili w tej samej, cholernie niezręcznej pustce, łagodnych zejściach z zajmowanej wcześniej na spółkę drogi, kołtunie słów, które chciały wybrzmieć, a które nie mogły przedrzeć się przez spuchnięte gardło) .
— Panie Baantjer — kompletnie profesjonalny ton głosu starał się przykryć to, co dla dobrego słuchacza było wręcz nie do przepuszczenia. Ostatnie dwie głoski wypowiedziane przez Pirkko drżały, jakby napięte od tragicznie powstrzymywanej chęci ucieczki (nie jest przecież byle podlotkiem, który mógłby przestraszyć się nastroszonego jak niemal zawsze kołnierza baantjerowego płaszcza) postanowiły rezonować w sposób zupełnie nowy i przez nią niespodziewany. — Mam nadzieję, że nie zamierza się pan pakować w kłopoty w sposób tak banalnie prosty jak kradzież.
Z daleka nie widziała bowiem, z czyjej kieszeni wylatywały talary.
Sięgnięcie do tylnej kieszeni spodni mogło oznaczać tylko jedno. Folke o swym gorszym niż tragicznym położeniu dowiedział się chwilę później, gdy srebro odznaki oficerskiej błysnęło swym obliczem, niby ostatnia iskierka nadziej.
— Proszę mi wybaczyć formalności, jednakże rozumie pan, obowiązki — świszczący wdech i odbicie pełni rezygnacji w jasnoniebieskim spojrzeniu. — Oficer Nykänen, Krucza Straż.
Jak zniszczyć humor dwóm osobom jednocześnie. Poradnik.
Niecierpliwy widelec rozpoczynający ucztę.
Choć część umysłu oddała się spokojnym, wyczekującym ramionom boskiej interwencji — oczywiście w pełni świadom życzeniowości podobnego zabiegu; bogowie nie mają w końcu w zwyczaju angażować się w sprawy ludzkie i spełniać próśb raczej mało wierzących osób, zwracających się do nich wyłącznie wtedy, gdy wszystko inne zawodzi — pozostała część zmysłów, wytresowanych najpierw pod czujnym okiem ojca, następnie oficerów Kruczej Straży, nie mogła przejść obojętnie wobec wychwyconego kątem oka ruchu.
Pokracznego. I w tej pokraczności właśnie niespodziewanie irytującego.
Postanowiła nie odwracać głowy nagłym szarpnięciem. Taflą jasnych włosów poruszyła się prawie mimochodem, targnięta nagłym tchnieniem jesiennego powietrza. W taki sam sposób, jak gdyby w przeciągnięciu tej chwili do zaczątków nieskończoności Pirkko odnajdywała swoistą ulgę, pozwoliła sobie spojrzeć przez lewe ramię. Pchana była raczej skrajną ostrożnością niż myślą, że oto tu i teraz ma okazję wychwycić coś niepokojącego, zamknąć w kruczych szponach obślizgłą, tłustą larwę ucztującą na koszt praworządnego społeczeństwa miasta. Gdyby tak właśnie miało być, uznałaby, że Norny muszą wyśmienicie bawić się w trakcie swej boskiej pracy, przeznaczając akurat ją, szczelny zlepek cierpienia i złości, do poskromienia...
No właśnie, czego lub kogo? Czy ostatnich chwil nie spędziła właśnie na roztrząsaniu beznadziejności położenia, w którym się znalazła?
Zabawne jak szybko uwaga z ja potrafi przesunąć się na inne istoty. Nykänen zdawała się posiąść szczególne pokłady empatii, których bogate źródła dawały o sobie znać już we wczesnym dzieciństwie i zaprowadziły ją prostą ścieżką ku karierze (słowo to ostatnimi czasy zmatowiało, z miękkiego pierza przeszło płynnie w worek kamieni uwierających nędzne ciało przy każdej próbie poruszenia się pod nim) stróża prawa. Ale nie tylko tam. Znacznie częściej stawały się przyczynkiem mieszania w sytuacje, które jej wkładu absolutnie nie potrzebowały, choć lubiła karmić się świadomością, że przecież robi coś inherentnie dobrego, a więc nie szkodzi.
Zgarbiona sylwetka, która pod wpływem zderzenia na powrót zetknęła się z szorstkością kory, przywodziła na myśl wspomnienia irytujące, a przez swój charakter spychane często na skraj świadomości, byleby tylko nie wracać do nich, nie czuć świdrujących — czaszkę, mózg, serce, wszystkie połamane kości — wyrzutów sumienia.
Laska gryzła się w ziemię jeszcze mocniej — tylko czekać, aż w powstałą dziurę wpadnie ziarenko, z którego wykiełkuje kolejne drzewo. Cud na miarę naszych czasów, może zdoła oprzeć się ludzkim wybrykom i przetrwać tak długo, aż Folke Baantjer i Pirkko-Liisa Nykänen znikną wreszcie pod taflą ludzkiej niepamięci.
Nerwowe szarpnięcie w przód, zgrzyt mechanizmu mającego odciążyć uszkodzone kolano, zagubione na krawędzi ust przekleństwo, karykaturalna niemal koślawość zamknięta już nie w jednym, a dwóch jestestwach, aż wreszcie moment realizacji, zimny, wilgotny język strachu sunący po kręgach w górę, zatrzymując się na karku.
— Folk— — poufałość podobnego zwrotu do niewiele starszego mężczyzny mogłaby ujmować, gdyby nie wszystko, co zdarzyło się przed ich wypowiedzeniem. Pomijając już wyjątkową niezręczność podobnego spotkania, ostatni raz widzieli się, będąc jeszcze dziećmi odzianymi w mundurki akademii; mundurki splamione krwią z jego rozbitego nosa, kapiącej cierpliwie na jasny mankiet wystający spod kamizelki, wytartej niedbale, w przepływie paniki, w lewą połę ze wciąż pulsujących od tępego bólu knykci.
Chrząknięcie rozdarło ciszę, przywołując myśli, jak i kobietę (cholera, zmienili się, a jakby wciąż tkwili w tej samej, cholernie niezręcznej pustce, łagodnych zejściach z zajmowanej wcześniej na spółkę drogi, kołtunie słów, które chciały wybrzmieć, a które nie mogły przedrzeć się przez spuchnięte gardło) .
— Panie Baantjer — kompletnie profesjonalny ton głosu starał się przykryć to, co dla dobrego słuchacza było wręcz nie do przepuszczenia. Ostatnie dwie głoski wypowiedziane przez Pirkko drżały, jakby napięte od tragicznie powstrzymywanej chęci ucieczki (nie jest przecież byle podlotkiem, który mógłby przestraszyć się nastroszonego jak niemal zawsze kołnierza baantjerowego płaszcza) postanowiły rezonować w sposób zupełnie nowy i przez nią niespodziewany. — Mam nadzieję, że nie zamierza się pan pakować w kłopoty w sposób tak banalnie prosty jak kradzież.
Z daleka nie widziała bowiem, z czyjej kieszeni wylatywały talary.
Sięgnięcie do tylnej kieszeni spodni mogło oznaczać tylko jedno. Folke o swym gorszym niż tragicznym położeniu dowiedział się chwilę później, gdy srebro odznaki oficerskiej błysnęło swym obliczem, niby ostatnia iskierka nadziej.
— Proszę mi wybaczyć formalności, jednakże rozumie pan, obowiązki — świszczący wdech i odbicie pełni rezygnacji w jasnoniebieskim spojrzeniu. — Oficer Nykänen, Krucza Straż.
Jak zniszczyć humor dwóm osobom jednocześnie. Poradnik.
Folke Baantjer
Re: 02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:47
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Myśli starał się uparcie zachowywać na powierzchni teraźniejszości, trzymać je, jak wściekłe psy, na napiętych łańcuchach smyczy, szarpać, gdy ujadały zbyt głośno, tupać stanowczo nogą, ilekroć kłapały zębami, pozostawiając białe strugi śliny na gładkiej powierzchni świadomości. Nie lubił powracać do przeszłości, a jednak – przeszłość, jak gdyby na złość, z premedytacją powracała do niego, na pograniczu snu i jaźni przypominając o tym, o czym tak rozpaczliwie pragnął zapomnieć; równie mimowolnie jak zaciskał zatem szczękę, gdy imię Bertrama, po długich latach siłą wymuszonego milczenia, przegryzło się przez gładką fakturę jego codzienności, szarżując mieczem nowych informacji, przebijając pożółkłe strony gazet znanym nazwiskiem, zapisanym drukowanymi literami nad ciasnym, szorstkim w odczycie wpisem, którego słowa zdawały się ranić go w podniebienie, tak również teraz z upokorzeniem ukrywał drżenie rąk w rozwichrzonej połaci trawy, licząc w duchu, że gdy obejrzy się za siebie, będzie w parku zupełnie sam. Wbrew tchórzliwej niechęci, z jaką traktował wydarzenia z własnego życia, nie odczuwał jednak żalu – pochylał głowę w akcie skruchy przed przeszłością, czy to przekonany, że oplecione nicią bólu wydarzenia zaszły z jego własnej winy, czy też pokornie nastawiający kark przed bezwzględnym katem losu, szarpiącym jego życiem, jak drewnianą tratwą pośród wzburzonych fal bezlitosnego morza.
Pochylony, wydłubywał spomiędzy zielonych wiechci trawy pojedyncze, błyszczące w słońcu monety, tak, jak niegdyś, lata temu, grzebał pośród drobnych, szarych kamyków, które zalegały pod stromym zębem klifu, z determinacją szukając złotych kawałków skruszonego bursztynu, które wyrzucała na brzeg gwałtowność bielejących pianą sztormów. Nosił w sercu zaskakująco duże pokłady siły woli, przymuszając własną ciekawość, będącą w istocie tłumionym w sercu strachem, który twardą gulą pecyny podchodził mu do gardła, do poddańczej uległości. Na wydźwięk swego imienia drgnął widocznie, wpierw zamierając w bezruchu, zaraz podnosząc się jednak powoli; dopiero gdy odwrócił głowę, wyraz jego twarzy uległ nagłej zmianie – ściągnięta skrępowaniem fizjonomia rozluźniła się nieznacznie, tknięta nagłym rozjaśnieniem, w którym spodziewaną radość zastąpiła jednak hołubiona w sercu ostrożność, usztywniające mięśnie wahanie względem potrzasku, w jaki sam, poniekąd dobrowolnie, wstąpił.
Bardzo się nie zmieniła – szczupła, blada twarz spoważniała, lecz pośród łagodnej arabeski jej lineatury wciąż krył się ten sam, młodzieńczy zalążek buńczuczności, ta sama złota kaskada włosów zsuwała się po kościstej wypukłości ramion, opadając na kark łagodną, jasną taflą. Pamiętał dobrze, jak biegła wzdłuż ciemnych sieni akademii, jak błękit jej spojrzenia podążał z uwagą za ciemnymi kroplami krwi, wsiąkającymi powoli w biały kołnierz jego koszuli, pamiętał, że przez długi czas byli przyjaciółmi, pamiętał również, że potem przestali, nagle, niespodziewanie, z dnia na dzień – gdy przystanął następnego poranka pod jednym z drzew, rzucających chłodną ostoję cienia na rozległe, porośnięte trawą błonia, próbując przeciąć pokrzepiającą nić spojrzenia, Pirkko odrzuciła tę próbę pojednania, dobitnie utwierdzając go w przekonaniu, że wszystko, co dotąd uważał za oczywiste, wywinęło się teraz wnętrznościami, pozostawiając jego życie wypatroszone jak wyciągnięta na brzeg ryba, jak otwarta, ropiejąca rana, bezczelnie rozdarte połacie jakiegoś witalnego organu. Już wcześniej był na przegranej pozycji, lecz tym razem fakt ten uderzył go w twarz z siłą oceanicznego huraganu – nieważne jak bardzo by się nie starał, jak zaciekle nie biegł galopem wraz z rówieśnikami, ostatecznie zawsze ginął gdzieś pod naciskiem kopyt, szukając życzliwości tam, gdzie ziemia wzbijała się tumanem kurzu, a pęcina ociekała śmierdzącym, obelżywym strumieniem błota.
– Sądzi pani, że pokusiłbym się o kradzież… – rozchylił dłoń, w której trzymał srebrne monety, zawieszając na nich baldachim uważnego spojrzenia. – czterech talarów na oczach oficera Kruczej Straży? – podążył za jej inicjatywą z wątłym przekąsem, przegryzającym się wspomnieniem ostatniego, jakże niefortunnego spotkania ze stróżem prawa. – Oczywiście, rozumiem. – pokiwał zaraz głową, spoglądając na połyskującą na słońcu odznakę z uprzejmości, choć bez szczególnego zainteresowania, z obojętnością, którą w nieznajomym można by wziąć za niechęć bądź zuchwałość, która wespół z jego fizjonomią stanowiła jednak ledwie wątły przejaw znużenia.
Przez chwilę stał naprzeciwko kobiety, czy to zdumiony niespodziewanym spotkaniem, czy też skrępowany niejednoznaczną atmosferą sytuacji, w jakiej pozostawiła ich ostatnia wymiana zdań, nareszcie musiał jednak wziąć pod uwagę, że być może to, co w jego życiu odbiło się na nieśmiertelnej kliszy pamięci, w jej było ledwie błahą nieistotnością, relacją, która z upływem czasu utraciła intensywność dawnego kolorytu, została zamknięta, wraz z bladą reminiscencją dzieciństwa, w ciasnej szufladzie na samym dnie umysłu zajętego sprawami ważniejszymi, silniej utwardzonymi w rzeczywistości. Podobna myśl przyniosła mu chwilową ulgę, stojąc naprzeciwko Nykänen poczuł się zatem, jak gdyby otwierał przed sobą nową kartę, stronę lśniącą bielą pustki, proszącą, by zapełnić jej jałowość ciemnym drukiem wypływających na język liter – było to być może naiwne, czcze zachowanie, rozpaczliwa próba zakotwiczenia swych myśli w teraźniejszości, utrzymania rozszczekanych kundli wspomnień na krótkiej smyczy, pozwoliła mu jednak, choćby chwilowo, podtrzymać się barier emocjonalnej równowagi.
– Dobrze cię widzieć, Pirkko. – poważny spokój lineatury twarzy ustąpił nareszcie grymasowi uśmiechu, który z kordialną życzliwością rozsunął ku górze przeciwległe kąciki ust.
Pochylony, wydłubywał spomiędzy zielonych wiechci trawy pojedyncze, błyszczące w słońcu monety, tak, jak niegdyś, lata temu, grzebał pośród drobnych, szarych kamyków, które zalegały pod stromym zębem klifu, z determinacją szukając złotych kawałków skruszonego bursztynu, które wyrzucała na brzeg gwałtowność bielejących pianą sztormów. Nosił w sercu zaskakująco duże pokłady siły woli, przymuszając własną ciekawość, będącą w istocie tłumionym w sercu strachem, który twardą gulą pecyny podchodził mu do gardła, do poddańczej uległości. Na wydźwięk swego imienia drgnął widocznie, wpierw zamierając w bezruchu, zaraz podnosząc się jednak powoli; dopiero gdy odwrócił głowę, wyraz jego twarzy uległ nagłej zmianie – ściągnięta skrępowaniem fizjonomia rozluźniła się nieznacznie, tknięta nagłym rozjaśnieniem, w którym spodziewaną radość zastąpiła jednak hołubiona w sercu ostrożność, usztywniające mięśnie wahanie względem potrzasku, w jaki sam, poniekąd dobrowolnie, wstąpił.
Bardzo się nie zmieniła – szczupła, blada twarz spoważniała, lecz pośród łagodnej arabeski jej lineatury wciąż krył się ten sam, młodzieńczy zalążek buńczuczności, ta sama złota kaskada włosów zsuwała się po kościstej wypukłości ramion, opadając na kark łagodną, jasną taflą. Pamiętał dobrze, jak biegła wzdłuż ciemnych sieni akademii, jak błękit jej spojrzenia podążał z uwagą za ciemnymi kroplami krwi, wsiąkającymi powoli w biały kołnierz jego koszuli, pamiętał, że przez długi czas byli przyjaciółmi, pamiętał również, że potem przestali, nagle, niespodziewanie, z dnia na dzień – gdy przystanął następnego poranka pod jednym z drzew, rzucających chłodną ostoję cienia na rozległe, porośnięte trawą błonia, próbując przeciąć pokrzepiającą nić spojrzenia, Pirkko odrzuciła tę próbę pojednania, dobitnie utwierdzając go w przekonaniu, że wszystko, co dotąd uważał za oczywiste, wywinęło się teraz wnętrznościami, pozostawiając jego życie wypatroszone jak wyciągnięta na brzeg ryba, jak otwarta, ropiejąca rana, bezczelnie rozdarte połacie jakiegoś witalnego organu. Już wcześniej był na przegranej pozycji, lecz tym razem fakt ten uderzył go w twarz z siłą oceanicznego huraganu – nieważne jak bardzo by się nie starał, jak zaciekle nie biegł galopem wraz z rówieśnikami, ostatecznie zawsze ginął gdzieś pod naciskiem kopyt, szukając życzliwości tam, gdzie ziemia wzbijała się tumanem kurzu, a pęcina ociekała śmierdzącym, obelżywym strumieniem błota.
– Sądzi pani, że pokusiłbym się o kradzież… – rozchylił dłoń, w której trzymał srebrne monety, zawieszając na nich baldachim uważnego spojrzenia. – czterech talarów na oczach oficera Kruczej Straży? – podążył za jej inicjatywą z wątłym przekąsem, przegryzającym się wspomnieniem ostatniego, jakże niefortunnego spotkania ze stróżem prawa. – Oczywiście, rozumiem. – pokiwał zaraz głową, spoglądając na połyskującą na słońcu odznakę z uprzejmości, choć bez szczególnego zainteresowania, z obojętnością, którą w nieznajomym można by wziąć za niechęć bądź zuchwałość, która wespół z jego fizjonomią stanowiła jednak ledwie wątły przejaw znużenia.
Przez chwilę stał naprzeciwko kobiety, czy to zdumiony niespodziewanym spotkaniem, czy też skrępowany niejednoznaczną atmosferą sytuacji, w jakiej pozostawiła ich ostatnia wymiana zdań, nareszcie musiał jednak wziąć pod uwagę, że być może to, co w jego życiu odbiło się na nieśmiertelnej kliszy pamięci, w jej było ledwie błahą nieistotnością, relacją, która z upływem czasu utraciła intensywność dawnego kolorytu, została zamknięta, wraz z bladą reminiscencją dzieciństwa, w ciasnej szufladzie na samym dnie umysłu zajętego sprawami ważniejszymi, silniej utwardzonymi w rzeczywistości. Podobna myśl przyniosła mu chwilową ulgę, stojąc naprzeciwko Nykänen poczuł się zatem, jak gdyby otwierał przed sobą nową kartę, stronę lśniącą bielą pustki, proszącą, by zapełnić jej jałowość ciemnym drukiem wypływających na język liter – było to być może naiwne, czcze zachowanie, rozpaczliwa próba zakotwiczenia swych myśli w teraźniejszości, utrzymania rozszczekanych kundli wspomnień na krótkiej smyczy, pozwoliła mu jednak, choćby chwilowo, podtrzymać się barier emocjonalnej równowagi.
– Dobrze cię widzieć, Pirkko. – poważny spokój lineatury twarzy ustąpił nareszcie grymasowi uśmiechu, który z kordialną życzliwością rozsunął ku górze przeciwległe kąciki ust.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bezimienny
Re: 02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:47
Fala wspomnień, sznur wżynający się w delikatne struktury ciała, zaciskający się coraz to bardziej przy każdej próbie uwolnienia się z jego objęć. Uraza skrywana ze zdumiewającą zaciekłością, jak gdyby każde widoczne pęknięcie maski stoicyzmu oznaczało porażkę.
Pirkko nie należała do osób, które lubiły wracać do błędów, gdy te mogły pozostać szczelnie zamknięte w skrytce na podobne wspomnienia, gdzieś w przeszłości, najrzadziej odkurzanym fragmencie pamięci. Bo tym właśnie był dla niej nastoletni Folke Baantjer — błędem, wypaczeniem, nierównością, o którą się potknęła i o której mogła chwilowo zapomnieć, lecz nigdy nie wyprze jej z pamięci.
Bo zawsze, gdy wracała myślami do ich ostatniego spotkania, czuła mrowienie w tym samym miejscu, w którym jej pięść spotkała się z jego nosem. Zupełnie niepotrzebnie. Nader zachłannie. Bez krzty pomyślunku.
Ale właśnie tacy byli te dwanaście lat temu. On — siedemnastoletnia sierota boża, poszarpany przypadkami losu, do których uparcie nie chciał się przyznać. Ona — szesnastoletnia wilczyca, niezmiennie gotowa do rzucenia się z kłami na każdego, kto w jej mniemaniu zagrażać mógł jej stadu. Folke niegdyś też do niego należał. Ale w chwili, gdy musiała wybrać, po której stronie konfliktu stanąć, wybrała stronę we własnym mniemaniu pokrzywdzoną. Baantjer, cokolwiek by o nim nie mówić, odnajdywał się w towarzystwie ze znacznie większą łatwością niż Holstein i może ta łatwość udawania otworzyła mu drogę do kariery aktorskiej, dziś już nieco przygasłej, fakt, ale zawsze. Gdyby była posiadaczką większego ego, pomyślałaby, że kariera aktorska wybrana przez byłego przyjaciela — sformułowanie kwaśne jak ocet siedmiu złodziei, wbija się w świadomość jak kolczasta winorośl, oplata ją podobnie do szorstkiego sznuru wspomnień, lecz sięga głębiej, zmuszając żołądek do samoistnego zaciśnięcia się — była karą właśnie dla niej. By nigdy więcej nie mogła wymazać jego twarzy z pamięci.
By, gdy nadejdzie dzień taki jak ten, gdy zielone oczy znów opadną na jej sylwetkę tak, jak robiły to lata temu, nadała im ten sam, przepełniony żalem i niezrozumieniem wyraz.
— Ostatnimi czasy dzieją się rzeczy, które w normalnych czasach wymykałyby się poza granice zdrowego rozsądku — głoski z coraz większym trudem prześlizgują się po wysychających ściankach gardła. Ze strachu? Jeżeli tak, to przed czym? Przed konsekwencjami jej własnych wyborów, spalonych impulsywnie mostów? Pełna przekąsu postawa Baantjera nie pomaga; Nykänen pierwszy raz od jakiegoś czasu czuje, jak grunt wymyka się spod nóg.
Bo to ona zawiniła wtedy i jej winą jest również dzisiejsze oskarżenie. Może rzucone tylko po to, by odnaleźć jakąkolwiek nić, która mogłaby przytrzymać Folke w tym miejscu na jeszcze jakiś czas. Nim każde z nich przedłoży sprawy życia codziennego nad przypadkowość spotkania, bo nie mogła od niego wymagać, by spędzał w jej towarzystwie więcej niż konieczne minimum.
— Ale jedna rzecz pozostaje taka sama — wzrok Pirkko odbił się wreszcie od lewej skroni mężczyzny, szybując gdzieś w bok, poza korę drzewa, lądując w bliżej nieokreślonej przestrzeni pomiędzy dalszą partią drzew. Usta kobiety drgnęły momentalnie, w teatralnej wręcz porażce wymuszonego uśmiechu, kolejny, większy haust powietrza zdradzał jak na dłoni niezręczność wymykającą się z każdego spojrzenia, gestu, ulatniającą się wraz z oddechem. — Pieniądze wciąż nie chcą się ciebie trzymać.
Żart połączony z ponownym przejściem na "ty" był wybitnie odważną i skrajnie głupią formą skrócenia dystansu i mógł mieć miejsce wyłącznie przez wcześniejsze rozbrzmienie jej własnego imienia. I dałaby sobie rękę uciąć, że w uszach wciąż drgała jej ta sama kordialność, ta sama życzliwość, która wyparta została nędzną ciszą i upartym unikaniem wszelkiej koegzystencji.
Właśnie ta kordialność, wbrew wszystkim prawom natury przyczyniła się do przyspieszenia emocjonalnej karuzeli, na którą weszła wcześniej, przez nikogo nieprzymuszana. Coraz mocniejsze szarpnięcia zwiastowały nadchodzącą katastrofę, choć Pirkko ze wszystkich sił starała się utrzymać w siedzeniu, ciepły dreszcz — zawstydzenie, żenada, samoobrzydzenie pełzające po całym cele, od stóp, przez łydki, uda, plecy, aż do karku — był jednym z ostatnich znaków ostrzeżenia.
— Ciebie również, Folke. Choć nie zdziwię się, gdy mi nie uwierzysz — bo jak tu wierzyć, gdy żadna komórka składająca się na całość zwaną Pirkko-Liisą Nykänen nie sprawiała nawet pozoru radości? Wręcz przeciwnie; wciąż odmawiający ponownego złączenia wzrok zdradzał jak na dłoni, że widok Baantjera jest w jakiś sposób dlań niewygodny. Zaciśnięta w próbie przywrócenia kontroli nad własnymi odruchami szczęka nie nadawała rysom jej twarzy nawet grama delikatności, zamiast tego uwypuklała każdą ostrą linię, która dołączyła do swych cierpliwych sióstr przez ostatnie lata. Podobnie laska, o którą opierała się lewa część jej ciała, tymczasowe zastępstwo siły nogi, zdawała się drżeć, choć czy na pewno? Może to wzrok Pirkko, kierowany systematycznie w dół, w ziemię stanowiącą ostatni bufor bezpieczeństwa pomiędzy tym co kiedyś i teraz, postanowił spłatać jej przerażająco złośliwego figla?
— Nic ci nie jest? Tamto zderzenie nie wyglądało poważnie, ale... — przerażająca niezręcznością próba zmienienia tematu mogłaby z powodzeniem zostać przypisana Bertramowi, gdyby nie fakt, że przebywał właśnie gdzieś indziej i nawet nie mógł wiedzieć o tym, że historia tej trójki właśnie zataczała koło. — Jak już mówiłam, wiele rzeczy wymyka się rozsądkowi.
Pirkko nie należała do osób, które lubiły wracać do błędów, gdy te mogły pozostać szczelnie zamknięte w skrytce na podobne wspomnienia, gdzieś w przeszłości, najrzadziej odkurzanym fragmencie pamięci. Bo tym właśnie był dla niej nastoletni Folke Baantjer — błędem, wypaczeniem, nierównością, o którą się potknęła i o której mogła chwilowo zapomnieć, lecz nigdy nie wyprze jej z pamięci.
Bo zawsze, gdy wracała myślami do ich ostatniego spotkania, czuła mrowienie w tym samym miejscu, w którym jej pięść spotkała się z jego nosem. Zupełnie niepotrzebnie. Nader zachłannie. Bez krzty pomyślunku.
Ale właśnie tacy byli te dwanaście lat temu. On — siedemnastoletnia sierota boża, poszarpany przypadkami losu, do których uparcie nie chciał się przyznać. Ona — szesnastoletnia wilczyca, niezmiennie gotowa do rzucenia się z kłami na każdego, kto w jej mniemaniu zagrażać mógł jej stadu. Folke niegdyś też do niego należał. Ale w chwili, gdy musiała wybrać, po której stronie konfliktu stanąć, wybrała stronę we własnym mniemaniu pokrzywdzoną. Baantjer, cokolwiek by o nim nie mówić, odnajdywał się w towarzystwie ze znacznie większą łatwością niż Holstein i może ta łatwość udawania otworzyła mu drogę do kariery aktorskiej, dziś już nieco przygasłej, fakt, ale zawsze. Gdyby była posiadaczką większego ego, pomyślałaby, że kariera aktorska wybrana przez byłego przyjaciela — sformułowanie kwaśne jak ocet siedmiu złodziei, wbija się w świadomość jak kolczasta winorośl, oplata ją podobnie do szorstkiego sznuru wspomnień, lecz sięga głębiej, zmuszając żołądek do samoistnego zaciśnięcia się — była karą właśnie dla niej. By nigdy więcej nie mogła wymazać jego twarzy z pamięci.
By, gdy nadejdzie dzień taki jak ten, gdy zielone oczy znów opadną na jej sylwetkę tak, jak robiły to lata temu, nadała im ten sam, przepełniony żalem i niezrozumieniem wyraz.
— Ostatnimi czasy dzieją się rzeczy, które w normalnych czasach wymykałyby się poza granice zdrowego rozsądku — głoski z coraz większym trudem prześlizgują się po wysychających ściankach gardła. Ze strachu? Jeżeli tak, to przed czym? Przed konsekwencjami jej własnych wyborów, spalonych impulsywnie mostów? Pełna przekąsu postawa Baantjera nie pomaga; Nykänen pierwszy raz od jakiegoś czasu czuje, jak grunt wymyka się spod nóg.
Bo to ona zawiniła wtedy i jej winą jest również dzisiejsze oskarżenie. Może rzucone tylko po to, by odnaleźć jakąkolwiek nić, która mogłaby przytrzymać Folke w tym miejscu na jeszcze jakiś czas. Nim każde z nich przedłoży sprawy życia codziennego nad przypadkowość spotkania, bo nie mogła od niego wymagać, by spędzał w jej towarzystwie więcej niż konieczne minimum.
— Ale jedna rzecz pozostaje taka sama — wzrok Pirkko odbił się wreszcie od lewej skroni mężczyzny, szybując gdzieś w bok, poza korę drzewa, lądując w bliżej nieokreślonej przestrzeni pomiędzy dalszą partią drzew. Usta kobiety drgnęły momentalnie, w teatralnej wręcz porażce wymuszonego uśmiechu, kolejny, większy haust powietrza zdradzał jak na dłoni niezręczność wymykającą się z każdego spojrzenia, gestu, ulatniającą się wraz z oddechem. — Pieniądze wciąż nie chcą się ciebie trzymać.
Żart połączony z ponownym przejściem na "ty" był wybitnie odważną i skrajnie głupią formą skrócenia dystansu i mógł mieć miejsce wyłącznie przez wcześniejsze rozbrzmienie jej własnego imienia. I dałaby sobie rękę uciąć, że w uszach wciąż drgała jej ta sama kordialność, ta sama życzliwość, która wyparta została nędzną ciszą i upartym unikaniem wszelkiej koegzystencji.
Właśnie ta kordialność, wbrew wszystkim prawom natury przyczyniła się do przyspieszenia emocjonalnej karuzeli, na którą weszła wcześniej, przez nikogo nieprzymuszana. Coraz mocniejsze szarpnięcia zwiastowały nadchodzącą katastrofę, choć Pirkko ze wszystkich sił starała się utrzymać w siedzeniu, ciepły dreszcz — zawstydzenie, żenada, samoobrzydzenie pełzające po całym cele, od stóp, przez łydki, uda, plecy, aż do karku — był jednym z ostatnich znaków ostrzeżenia.
— Ciebie również, Folke. Choć nie zdziwię się, gdy mi nie uwierzysz — bo jak tu wierzyć, gdy żadna komórka składająca się na całość zwaną Pirkko-Liisą Nykänen nie sprawiała nawet pozoru radości? Wręcz przeciwnie; wciąż odmawiający ponownego złączenia wzrok zdradzał jak na dłoni, że widok Baantjera jest w jakiś sposób dlań niewygodny. Zaciśnięta w próbie przywrócenia kontroli nad własnymi odruchami szczęka nie nadawała rysom jej twarzy nawet grama delikatności, zamiast tego uwypuklała każdą ostrą linię, która dołączyła do swych cierpliwych sióstr przez ostatnie lata. Podobnie laska, o którą opierała się lewa część jej ciała, tymczasowe zastępstwo siły nogi, zdawała się drżeć, choć czy na pewno? Może to wzrok Pirkko, kierowany systematycznie w dół, w ziemię stanowiącą ostatni bufor bezpieczeństwa pomiędzy tym co kiedyś i teraz, postanowił spłatać jej przerażająco złośliwego figla?
— Nic ci nie jest? Tamto zderzenie nie wyglądało poważnie, ale... — przerażająca niezręcznością próba zmienienia tematu mogłaby z powodzeniem zostać przypisana Bertramowi, gdyby nie fakt, że przebywał właśnie gdzieś indziej i nawet nie mógł wiedzieć o tym, że historia tej trójki właśnie zataczała koło. — Jak już mówiłam, wiele rzeczy wymyka się rozsądkowi.
Folke Baantjer
Re: 02.10.2000 – Park świątynny – F. Bantjer & Bezimienny: P. Nykänen Pią 24 Lis - 15:47
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie był do końca świadomy tego, jak postrzegali go inni ludzie – jak na ironię, nawet kiedy jego wizerunek pojawiał się na filmowych plakatach, barwnych afiszach, które ze ścian budynków ściągnął później wiatr i pierwszych stronach gazet, okraszonych krzykliwym tytułem, Folke izolował się od tej sławy, mijał własną twarz tak, jak mija się twarze nieznajomych, dogłębnie przekonany, że za kogokolwiek nie uważano go na scenie, postać ta znikała tak szybko, jak z pamięci wymazywały się pierwsze fragmenty scenariusza. Niekiedy wierzył w ten dualizm własnej osobowości tak silnie, że ilekroć rozpoznawano go na ulicy, wpierw odczuwał szczere zdumienie, które dopiero po chwili ustępowało łagodnemu uśmiechowi i pokornej uprzejmości – przyjmował słowną aprobatę z życzliwym skinieniem głowy, w głębi duszy nigdy nie wierzył jednak w żadną z pochwał, które ku niemu kierowano, uparcie przekonany, że nawet sukces, jaki osiągnął, nie był w zupełności jego zasługą, na planie filmowym stawał się wszak kimś zupełnie innym, pozwalał by magia fikcyjnych wyobrażeń, które przelewały się przez niego gwałtowną falą natchnienia, odbierała mu poczucie niezależności, to, które jego współpracownicy usilnie próbowali zatrzymać przy sobie, pielęgnować w sercu, jak najdroższy skarb, które on odpychał tymczasem z dziecinną determinacją, posłusznie odchylając głowę na wzburzonej fali, pozwalając, by problematyka nowej roli pochłonęła go z siłą morskiego huraganu.
Podobnie jak nie miał zatem nigdy pewności, kim stał się w oczach szerokiej publiki, nie mógł wiedzieć również, w jakim świetle spoglądała na niego Pirkko – Pirkko, która niewiele ponad dekadę temu złamała mu nos, patrząc w otępieniu jak świeża krew wnika w miękki, bawełniany materiał szkolnego kołnierza, Pirkko, która uśmiechała się kąśliwie, strzepując papierosowe sreberko popiołu ze świeżo wypranej marynarki, Pirkko, która za sprawą jednego wieczoru zaczęła omijać go wzrokiem, przylegając ramieniem do tęgich barków Bertrama. Nigdy później żadnemu z nich nie odważył się już spojrzeć w oczy z podobną, co dawniej szczerością, chociaż przez długie, opieszale ciągnące się dni, tlił się w nim jeszcze wątły płomyk nadziei na pojednanie – ilekroć mijali go w szerokiej sieni akademii, kierował wzrok ku dołowi, na własne dłonie, ciasno zaciśnięte na ciemnym materiale płaszcza, czuł, jak mięśnie napinają się w obawie przed ciosem, ten nigdy jednak nie nadchodził, podobnie jak nigdy nie nadchodziło przebaczenie. Przez dłuższy czas, ilekroć jego spojrzenie zatrzymywało się na szczupłej sylwetce Nykänen, biegnącej przez zieleń szkolnych błoni, pragnął odnaleźć w sobie odwagę, by zadać pytanie, które, niby obślizgła, zaróżowiona dżdżownica, drążyło korytarze w jego świadomości, stawiało przed oczami najgorsze wizje, mimowolnie wpisujące nowe, nakreślone węglem akty i sceny w gorzki scenariusz jego życia. Warianty swych dociekań przymierzał w głowie jak czapki, żadna mu jednak nie pasowała, w każdej wyglądał jak idiota – więc nie pytał, szczegóły zwierzeń Holsteina pozostawiając własnym domysłom.
Gdyby był zdolny do złośliwości, zapewne skrzywiłby się teraz cierpko, wygiął usta w nieprzyjemny paroksyzm cynicznego zwątpienia wobec wyższości, jaką, wbrew wszelkim prawom logiki i zdrowego rozsądku, zdawał się dzisiaj dzierżyć, stojąc przed kobietą prawie trzydziestoletnią, odwracającą od niego wzrok, jak małe dziecko, jak gdyby role, które nosili na karku trzynaście lat temu niespodziewanie się odwróciły, wymierzając w nich ostrze niezamierzonej groteski – ponieważ jednak dawno nie miał jej już za złe sztubackich kąśliwości i perfidii, z jaką odcięła się od niego bez słowa wyjaśnienia, uśmiechnął się tylko słabo, z życzliwością, tak, jak można by uśmiechnąć się na widok starej fotografii.
– Zdaje się, że ta jedna rzecz na zawsze pozostanie bez zmian. – odparł, spoglądając na cztery okrągłe, błyszczące na jego otwartej dłoni talary, które po chwili schował z powrotem do kieszeni. Po ukończeniu akademii nigdy nie wyobrażał sobie w myślach tego spotkania – być może właśnie dlatego, nawet w obliczu wymuszonego żartu, przedzierającego pierwsze mury dojrzałej uprzejmości, niewypowiedziane obrazy przeszłości wciąż tkwiły pomiędzy nimi, jak gęsta, nieprzejrzysta zawiesina, trzecie stworzenie wypełniające pustą przestrzeń, stworzenie wielkie, kosmate i złe, gdyby je ruszyć. Mimo to, na przekór całej swej determinacji, która jeszcze kilka minut temu paraliżowała jego ciało w cichym pragnieniu, by uniknąć tak długo odwlekanej rozmowy, nagle wcale nie miał ochoty odchodzić – stał zatem w miejscu, samotny wobec ostrych, nieprzychylnych rysów twarzy i spojrzenia, które tylko co jakiś czas, bez przekonania, unosiło się na jego lico. Wysilił się na lakoniczny, przeczący ruch głowy w odpowiedzi na zadane pytanie, objęty ciężką opoką niezręcznego milczenia, jak zimowym płaszczem.
– Wszystko wydarzyło się tak dawno temu. – igła opadłej z sił wątpliwości przebiła cienką bańkę niedomówień, pociągnęła za ogon to zwierzę, które spało pomiędzy nimi, a które teraz uniosło ostrożnie głowę, ponaglone do życia, gotowe w każdej chwili obnażyć kły. – Patrzę na ciebie teraz i mam wrażenie, że wcale cię nie znam. – kącik jego ust drgnął ostrożnie, poruszył się w pierwszym, nieco sentymentalnym wyrazie uśmiechu. – Chociaż wtedy... wtedy też chyba wcale cię nie znałem. – wzruszył ramionami tak subtelnie, że zdawałoby się, że to jedynie figlarny wiatr poruszył materiałem jego płaszcza, wdarł się pod rozpięte poły, uderzając spodziewanym, jesiennym chłodem. – Widujecie się jeszcze? – głos omal nie ugrzązł mu w gardle, ostatecznie wypłynął jednak z krtani spokojnym, być może nieco zbyt beztroskim tonem – nie wiedział, dlaczego pytał, czy na pewno chciał wiedzieć i czy jakakolwiek odpowiedź byłaby w stanie go zadowolić, wyszarpnąć z mułu tę kotwicę, która ugrzęzła głęboko w grząskiej fakturze dzieciństwa. – Przejdźmy się.
Folke i Pirkko z tematu
Podobnie jak nie miał zatem nigdy pewności, kim stał się w oczach szerokiej publiki, nie mógł wiedzieć również, w jakim świetle spoglądała na niego Pirkko – Pirkko, która niewiele ponad dekadę temu złamała mu nos, patrząc w otępieniu jak świeża krew wnika w miękki, bawełniany materiał szkolnego kołnierza, Pirkko, która uśmiechała się kąśliwie, strzepując papierosowe sreberko popiołu ze świeżo wypranej marynarki, Pirkko, która za sprawą jednego wieczoru zaczęła omijać go wzrokiem, przylegając ramieniem do tęgich barków Bertrama. Nigdy później żadnemu z nich nie odważył się już spojrzeć w oczy z podobną, co dawniej szczerością, chociaż przez długie, opieszale ciągnące się dni, tlił się w nim jeszcze wątły płomyk nadziei na pojednanie – ilekroć mijali go w szerokiej sieni akademii, kierował wzrok ku dołowi, na własne dłonie, ciasno zaciśnięte na ciemnym materiale płaszcza, czuł, jak mięśnie napinają się w obawie przed ciosem, ten nigdy jednak nie nadchodził, podobnie jak nigdy nie nadchodziło przebaczenie. Przez dłuższy czas, ilekroć jego spojrzenie zatrzymywało się na szczupłej sylwetce Nykänen, biegnącej przez zieleń szkolnych błoni, pragnął odnaleźć w sobie odwagę, by zadać pytanie, które, niby obślizgła, zaróżowiona dżdżownica, drążyło korytarze w jego świadomości, stawiało przed oczami najgorsze wizje, mimowolnie wpisujące nowe, nakreślone węglem akty i sceny w gorzki scenariusz jego życia. Warianty swych dociekań przymierzał w głowie jak czapki, żadna mu jednak nie pasowała, w każdej wyglądał jak idiota – więc nie pytał, szczegóły zwierzeń Holsteina pozostawiając własnym domysłom.
Gdyby był zdolny do złośliwości, zapewne skrzywiłby się teraz cierpko, wygiął usta w nieprzyjemny paroksyzm cynicznego zwątpienia wobec wyższości, jaką, wbrew wszelkim prawom logiki i zdrowego rozsądku, zdawał się dzisiaj dzierżyć, stojąc przed kobietą prawie trzydziestoletnią, odwracającą od niego wzrok, jak małe dziecko, jak gdyby role, które nosili na karku trzynaście lat temu niespodziewanie się odwróciły, wymierzając w nich ostrze niezamierzonej groteski – ponieważ jednak dawno nie miał jej już za złe sztubackich kąśliwości i perfidii, z jaką odcięła się od niego bez słowa wyjaśnienia, uśmiechnął się tylko słabo, z życzliwością, tak, jak można by uśmiechnąć się na widok starej fotografii.
– Zdaje się, że ta jedna rzecz na zawsze pozostanie bez zmian. – odparł, spoglądając na cztery okrągłe, błyszczące na jego otwartej dłoni talary, które po chwili schował z powrotem do kieszeni. Po ukończeniu akademii nigdy nie wyobrażał sobie w myślach tego spotkania – być może właśnie dlatego, nawet w obliczu wymuszonego żartu, przedzierającego pierwsze mury dojrzałej uprzejmości, niewypowiedziane obrazy przeszłości wciąż tkwiły pomiędzy nimi, jak gęsta, nieprzejrzysta zawiesina, trzecie stworzenie wypełniające pustą przestrzeń, stworzenie wielkie, kosmate i złe, gdyby je ruszyć. Mimo to, na przekór całej swej determinacji, która jeszcze kilka minut temu paraliżowała jego ciało w cichym pragnieniu, by uniknąć tak długo odwlekanej rozmowy, nagle wcale nie miał ochoty odchodzić – stał zatem w miejscu, samotny wobec ostrych, nieprzychylnych rysów twarzy i spojrzenia, które tylko co jakiś czas, bez przekonania, unosiło się na jego lico. Wysilił się na lakoniczny, przeczący ruch głowy w odpowiedzi na zadane pytanie, objęty ciężką opoką niezręcznego milczenia, jak zimowym płaszczem.
– Wszystko wydarzyło się tak dawno temu. – igła opadłej z sił wątpliwości przebiła cienką bańkę niedomówień, pociągnęła za ogon to zwierzę, które spało pomiędzy nimi, a które teraz uniosło ostrożnie głowę, ponaglone do życia, gotowe w każdej chwili obnażyć kły. – Patrzę na ciebie teraz i mam wrażenie, że wcale cię nie znam. – kącik jego ust drgnął ostrożnie, poruszył się w pierwszym, nieco sentymentalnym wyrazie uśmiechu. – Chociaż wtedy... wtedy też chyba wcale cię nie znałem. – wzruszył ramionami tak subtelnie, że zdawałoby się, że to jedynie figlarny wiatr poruszył materiałem jego płaszcza, wdarł się pod rozpięte poły, uderzając spodziewanym, jesiennym chłodem. – Widujecie się jeszcze? – głos omal nie ugrzązł mu w gardle, ostatecznie wypłynął jednak z krtani spokojnym, być może nieco zbyt beztroskim tonem – nie wiedział, dlaczego pytał, czy na pewno chciał wiedzieć i czy jakakolwiek odpowiedź byłaby w stanie go zadowolić, wyszarpnąć z mułu tę kotwicę, która ugrzęzła głęboko w grząskiej fakturze dzieciństwa. – Przejdźmy się.
Folke i Pirkko z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended