:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman
2 posters
Egon Munch
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Pon 19 Kwi - 18:15
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
12.10.2000
Deszcz bębnił głośno o zakryte kurtynami szyby pozamykanych okien, a w rytm rozbijających się na chodniku kropel wody dudnił również dźwięk kroków – szybkich, nerwowych, takich, które sprawiały, że Egon potykał się co chwilę o własne nogi, w ostatniej chwili zmuszany do odzyskania równowagi, ukradkiem spoglądający za siebie, ku otwartej paszczy pachnącej dżdżą ulicy, gdzie postacie nieznajomych zlewały się zgodnie w tę jedną osobę, od której z determinacją pragnął się oddalić. Nie zauważył nawet, kiedy zaczął biec, kiedy deszcz uzbrojony w pierwsze, nieśmiałe płatki śniegu przesiąkł przez ubrania, spływając po rozczochranych włosach, mokrych i lśniących od pojedynczych kropli wody, zatrzymanych wśród skołtunionych wiechci – z zaskakującym oddaniem poddawał się własnym afektom, narzucającym gwałtowność działania zawsze wówczas, gdy najrozsądniej było pozostać w bezruchu, nie wyciągając przy tym żadnych wniosków z maligny toczących go konsekwencji, widma prześladowczych urojeń zwodzących umysł na szare pobocze rzeczywistości.
Krzywizna spojrzenia natrafiła na zagłębienie kamiennych schodów – spowolniony zmęczeniem, przystanął na chwilę, napełniając płuca wilgotnym, pachnącym ozonem powietrzem, wzrokiem wciąż taksując jednak otaczającą go przestrzeń, jak gdyby spodziewał się, że zza jednej z kamienic wyskoczy na niego dzikie zwierzę, od którego uparcie starał się uciec, które mimo to nieustępliwie siedziało mu na karku. Wartkim krokiem zbiegł w dół stromizny schodów, ukradkiem oglądając się jeszcze za siebie, w końcu zatrzymując się jednak przed drzwiami, uderzając dwukrotnie mosiężną kołatką, po czym powtarzając ten gest raz jeszcze, gdy klamka nie drgnęła pod naciskiem dłoni, pozostawiając go na zewnątrz, ociekającego rzęsistymi kroplami ulewy.
– Kurwa. – warknął szorstko, czując, jak cierpliwość wymyka się, niby obślizgła ryba, z uchwytu jego dłoni, jak roztrzaskuje się o ziemię, pozostawiając go na pastwę narastającej w piersi frustracji. – Ja pierdolę. – szarpnął raz jeszcze za nieszczęsny okrąg kołatki, jednocześnie uderzając prawą nogą w drzwi, jak gdyby z wyrzutem, że nie chcą się przed nim otworzyć, że zapomniał hasła, które wystukiwał przecież w przeszłości, że wszechświat z premedytacją po raz kolejny obrócił się przeciwko niemu. W myślach nakazał sobie spokój, lecz na spokój było już za późno, bo tłumiony dotąd gniew wymknął się nareszcie spod oków kontroli, najpierw nieśmiało, zaraz coraz bardziej zdecydowanie roszcząc sobie prawo do podniesionego głosu, afektu wyolbrzymionego do granic emocjonalnej udręki, na którą złożył się pośpiech, obawa i podsycona rozdrażnieniem frustracja. Ponownie uderzył w drzwi, nie zdając sobie sprawy z egzaltowania własnej szarpaniny, nie dostrzegając absurdu infantylnego zachowania, nie zauważając, aż do samego końca, że w pewnym momencie nie stał już pod lokalem sam, że ktoś go obserwował, wodząc ostrym spojrzeniem po szkaradnych grymasach jego fizjonomii.
– No i na co się gapisz? – rzucił opryskliwym tonem, stając nareszcie w miejscu i przenosząc bursztyn rozchwianej uwagi na lico starszego mężczyzny, stojącego u szczytu stromych, kamiennych schodów. – Pomóż mi, skoro już tu jesteś. – ton, przesiąknięty rozdrażnieniem, wymierzony został w Isaka ostrzem nieuzasadnionej pretensji, Egon cofnął się natomiast o krok do tyłu, teraz dopiero czując przyspieszone dudnienie własnego serca oraz powolne, opasłe krople deszczu, spływające z przemoczonych włosów na jego twarz, rozmazujące stróżkę krwi, która zsuwała się leniwie wzdłuż skroni ze świeżej, ledwo zasklepionej rany, jątrzącej się nieprzyjemnym odcieniem czerwieni pod wiechciami opadających na czoło pukli. Zbyt dumny, by przyznać się do uszczerbku w fakturze własnej pamięci, stał w milczeniu przed drzwiami, czekając na reakcję ze strony Bergmana, w jednej chwili czując się znowu jak tamto żałosne, skrzywdzone dziecko, które szukało u niego pomocy daleko stąd, przeszło dekadę temu.
Isak Bergman
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Wto 20 Kwi - 14:55
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Z rzadka opuszczał swoją pracownię na rzecz przemierzania miejsc takich jak to; wyprawy ograniczając do minimum, czyniąc z nich długie eskapady mające na celu załatwienie wszystkich spraw za jednym wyjściem. Nie więcej, nie mniej. Bruk Przesmyku Lokiego śmierdział wilgocią spływającą z brudnych budynków, rynny wypluwały mętną wodę i nadgniłe liście potęgujące uczucie przytłoczenia jesienną aurą. Wędrówka główną ulicą nie sprawiała mu żadnej przyjemności – zwłaszcza gdy jakaś zabłąkana kropla wkradała się za postawiony kołnierz szczelnego, brązowego płaszcza i znaczyła szyję obślizgłą linią wilgoci, lub gdy odrzut z kałuży moczył kostki wystające ze skórzanych lekko znoszonych ćwierć brogsów. Czasza czarnego parasola chwiała się tuż ponad jego głową, rzucając półcień na oblicze, które zupełnie spokojne nakazywało sądzić, iż mężczyzna mimo niedogodności zamierza kontynuować swoją podróż. Zerkał co jakiś czas w stronę okien, pozamykanych na cztery spusty drzwi i pojedynczych postaci przemykających po zaułkach w okolicy. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, gdyż nic nie było w stanie przykuć jego uwagi na dłużej.
Do momentu.
Początkowo usłyszał odgłos złości i metaliczne odbicie kołatki od drzwi. Jeden raz, drugi, ludzki głos, szarpnięcie. Emocje przelewające się niczym woda z zapchanej studzienki kanalizacyjnej, wzbierające i grożące zalaniem całej ulicy. Galeria Forbannelse; Bergman skrzywił się mimowolnie, przystanąwszy u szczytu schodów, którymi sam wielokrotnie poruszał się, by znaleźć się we wnętrzu osobliwego sklepu. Przyglądał się zjawisku zdecydowanie dłużej, niż początkowo planował. Wszystko za sprawą obłego kształtu ociekającej wodą głowy, w którym odnalazł szczątkowe podobieństwo do postaci dobrze mu znanej, jednak obecnie przypominającej rozhisteryzowanego kota wrzuconego do wanny pełnej wody. Milczał; przyjmując rolę biernego obserwatora, mrużąc oczy i oceniając narastającą spiralę gniewu wymierzoną w drzwi Galerii.
Wpełzający do świadomości robak rozczarowania był czymś, czego winien się spodziewać, jednak mimo tego nie potrafił opanować pierwszego wrażenia naznaczającego nieprzyjemnym dreszczem całą linię kręgosłupa. Wyłuskując z pamięci wszystkie te momenty, w których miał do czynienia z Egonem, potrafił odnaleźć dla nich wspólny mianownik rozchwianych emocji, braku rozsądku i zbytniego wystawiania się na widok otoczenia. Zmarznięta dłoń zacisnęła się mocniej na półokrągłej drewnianej rączce parasola, jednak sam Bergman nie drgnął ani odrobinę, nawet gdy do jego uszu dotarł wyraźny nakaz pomocy – gwałtowny z podtonem, który wyraźnie nie znosił sprzeciwu. Czuł, że oczy młodzieńca wpijają się weń bez litości, wywierając presję mającą go dodatkowo skłonić, by zejść po schodach i umożliwić mu dostanie się do sklepu. Szybki rzut szarobłękitnych tęczówek pozwolił ponownie stwierdzić, że co bądź wciąż ma do czynienia z tym samym dzieciakiem, nieco może wyrośniętym, jednak wciąż tym samym, małym nieporadnym i zbyt garnącym się, by cały świat słyszał go ze zdwojoną siłą.
Oczy przesunęły się bezwiednie po skroni, wypatrując śladów rany odcinającej się na licu Muncha rozwodnionym szkarłatem.
Zmarnowany potencjał. Krew. Przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Cieniutka linia przeplatająca się przez życie Bergmana i trzymająca je w ryzach niekończącej się euforii. Powieki opadły ciężko przysłaniając spojrzenie mężczyzny. Usta – do tej pory zaciśnięte – wygięły się pod jego wolą w łagodny łuk wyrażający niewypowiedzianą myśl.
– Wolę się gapić – ten jeden jedyny raz zaigrał dając przyzwolenie na coś, co zwykle piętnował i przed czym próbował ochronić Egona; eskalacją. – Zapomniałeś, co powiedzieć? – Dodał nachylając lekko parasol, tak by młodzieniec widział dokładniej jego twarz pomimo ulewy, która nie zamierzała zelżeć ani na moment. Stromość schodów błyszczała wilgocią i niebezpieczeństwem, które groziło nierozważnie stawiającemu kroki.
Wciąż nie planował zejść, nawet o jeden stopień niżej.
Do momentu.
Początkowo usłyszał odgłos złości i metaliczne odbicie kołatki od drzwi. Jeden raz, drugi, ludzki głos, szarpnięcie. Emocje przelewające się niczym woda z zapchanej studzienki kanalizacyjnej, wzbierające i grożące zalaniem całej ulicy. Galeria Forbannelse; Bergman skrzywił się mimowolnie, przystanąwszy u szczytu schodów, którymi sam wielokrotnie poruszał się, by znaleźć się we wnętrzu osobliwego sklepu. Przyglądał się zjawisku zdecydowanie dłużej, niż początkowo planował. Wszystko za sprawą obłego kształtu ociekającej wodą głowy, w którym odnalazł szczątkowe podobieństwo do postaci dobrze mu znanej, jednak obecnie przypominającej rozhisteryzowanego kota wrzuconego do wanny pełnej wody. Milczał; przyjmując rolę biernego obserwatora, mrużąc oczy i oceniając narastającą spiralę gniewu wymierzoną w drzwi Galerii.
Wpełzający do świadomości robak rozczarowania był czymś, czego winien się spodziewać, jednak mimo tego nie potrafił opanować pierwszego wrażenia naznaczającego nieprzyjemnym dreszczem całą linię kręgosłupa. Wyłuskując z pamięci wszystkie te momenty, w których miał do czynienia z Egonem, potrafił odnaleźć dla nich wspólny mianownik rozchwianych emocji, braku rozsądku i zbytniego wystawiania się na widok otoczenia. Zmarznięta dłoń zacisnęła się mocniej na półokrągłej drewnianej rączce parasola, jednak sam Bergman nie drgnął ani odrobinę, nawet gdy do jego uszu dotarł wyraźny nakaz pomocy – gwałtowny z podtonem, który wyraźnie nie znosił sprzeciwu. Czuł, że oczy młodzieńca wpijają się weń bez litości, wywierając presję mającą go dodatkowo skłonić, by zejść po schodach i umożliwić mu dostanie się do sklepu. Szybki rzut szarobłękitnych tęczówek pozwolił ponownie stwierdzić, że co bądź wciąż ma do czynienia z tym samym dzieciakiem, nieco może wyrośniętym, jednak wciąż tym samym, małym nieporadnym i zbyt garnącym się, by cały świat słyszał go ze zdwojoną siłą.
Oczy przesunęły się bezwiednie po skroni, wypatrując śladów rany odcinającej się na licu Muncha rozwodnionym szkarłatem.
Zmarnowany potencjał. Krew. Przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Cieniutka linia przeplatająca się przez życie Bergmana i trzymająca je w ryzach niekończącej się euforii. Powieki opadły ciężko przysłaniając spojrzenie mężczyzny. Usta – do tej pory zaciśnięte – wygięły się pod jego wolą w łagodny łuk wyrażający niewypowiedzianą myśl.
– Wolę się gapić – ten jeden jedyny raz zaigrał dając przyzwolenie na coś, co zwykle piętnował i przed czym próbował ochronić Egona; eskalacją. – Zapomniałeś, co powiedzieć? – Dodał nachylając lekko parasol, tak by młodzieniec widział dokładniej jego twarz pomimo ulewy, która nie zamierzała zelżeć ani na moment. Stromość schodów błyszczała wilgocią i niebezpieczeństwem, które groziło nierozważnie stawiającemu kroki.
Wciąż nie planował zejść, nawet o jeden stopień niżej.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Nie 25 Kwi - 19:09
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Żadne emocje nie podjudzały jego gniewu z tak zatrważającą skutecznością, jak ta jedna, wyginająca linię ust w krzywy grymas pobłażliwego zniesmaczenia, unosząca brwi ku górze, marszcząca skórę czoła pojedynczą falą niechęci. Ciemna, obelżywa glista rozczarowania towarzyszyła mu przez całe życie, trwała zaszyta głęboko w spojrzeniach rodziców, którzy z ponurym znużeniem przypatrywali się trudom jego ekwilibrystyki, piorunując go złością frustracji, ilekroć zatrzymywał się w miejscu, spąsowiały na twarzy, próbując wypełnić płuca świeżością głębokich oddechów, uspokoić spazmy żołądka, które szarpały boleścią napierającego na organizm zmęczenia. Rozczarowanie przywarło do niego jak pijawka, ujawniając się również lata później, ilekroć obce sylwetki dorosłych pochylały się nad nim w sierocińcu, ilekroć Freydis dyskredytowała kursywę jego poezji, ilekroć Göran kręcił powoli głową, siłą ściągając z niego koszulę, by wzrokiem podążyć wzdłuż fioletowych konstelacji siniaków. Straszne marnotrawstwo, powtarzał pod nosem, a Egon siedział zgarbiony na krześle, ze złości zaciskając palce aż do pobielenia knykci, nie mając w sobie jednak wystarczająco odwagi, by zapytać, co tak naprawdę miał na myśli, wypowiadając te słowa.
Podobny wyraz spiorunował go dzisiaj, wytaczając się burzącym krew nieprzejednaniem zza chłodnej tafli szarobłękitnego spojrzenia, skierowanego ku niemu z ukosa, z triumfem, jaki zapewniała wyższość kamiennej drabiny schodów. Egon wyprostował się, unosząc rezolutnie głowę, przenosząc wzrok bezpośrednio na ściągnięte spoważniałą efronterią lico Fárbautiego, kierując ku niemu puginał zmrużonych oczu – oczu kłamcy z odrobinę jeszcze zbyt wąskimi źrenicami, z umysłem jeszcze nie do końca trzeźwym, nie do końca obecnym, rozpierzchłym na deszczu otaczającej ich rzeczywistości.
– Mam dużo na głowie. – odpowiedział nareszcie na pytanie, uśmiechając się głupio, nieomal z przekąsem, przesiąkniętym jadem, którego zazdrościć mogłyby mu królewskie kobry, rozkładające przed wrogiem łuskowatą tarczę swego kaptura. Niecierpliwił się – miał ochotę tupnąć nogą, zażądać, by mężczyzna zszedł na dół po schodach i wystukał mosiężną kołatką odpowiednie hasło, którego trafność umożliwiłoby mu raptowne schronienie się wewnątrz lokalu. Ukradkiem, choć z ciężką do przysłonienia nerwowością, rozejrzał się dookoła, próbując odszukać wzrokiem uprzednio zawieszonego nad nim zagrożenia, cisza wieczoru przerywana była jednak jedynie głuchym bębnieniem deszczu o nierówną, twardą fakturę chodnika, kawalkadą plusku kolejnych kropel, które zsuwały się leniwie wzdłuż ciemnej spadzizny parasola. – O co ci chodzi? – warknął nareszcie, szarżując na Bergmana chłodnym ostrzem oskarżenia, naiwnie sądząc, że mężczyzna jest mu coś winny, że lata temu zobowiązał się mu pomóc, więc jakże mógł teraz się od niego odwracać? Jakże mógł insynuować, że dzierży nad nim władzę, że ma prawo spoglądać na niego z wyższością?
– Ściągnę cię tu siłą, jeżeli będę musiał. – zagroził, choć sens wypowiadanych przez niego słów zabrzmiał groteskowo wespół z ociekającą wzdłuż oklapłych wiechci wodą i rozrzedzoną stróżką krwi, odszukującą to nowe meandry ścieżek wśród lineatury jego zapłakanej deszczem twarzy. Co jednak najważniejsze, był bardziej niż gotów wypełnić swoje zapewnienie, na języku smakując już cierpką słodycz obracanego w umyśle zaklęcia, przed oczami widząc własny, zwycięski wyraz twarzy, który przyczaił się pod maską fizjonomii w ponurym oczekiwaniu na pierwszą ofensywę – za każdym razem, kiedy to robił, pozwalając by na wierzch wypłynęły te obelżywe, gniewne ekskrementy jego osobowości, podskórnie czuł, jak jego koncentryczna nienawiść urasta w siłę, niby kula śniegu staczana z wysokiego wzniesienia, jednocześnie, gdy tylko wydawało mu się, że dotarł nareszcie do miejsca, w którym emocjonalna afektacja natrafiłaby na gruby mur stagnacji, okazywało się, że każdą ścianę można było skruszyć lub przesunąć, a tam, za jej twardą zaporą ciasno ulokowanych cegieł, czekały go następne kilometry, rozległy pas startowy egzaltowanej przesady, po którym on z uporem i determinacją parł naprzód, jak perpetuum mobile toczonego zgnilizną samozniszczenia.
Podobny wyraz spiorunował go dzisiaj, wytaczając się burzącym krew nieprzejednaniem zza chłodnej tafli szarobłękitnego spojrzenia, skierowanego ku niemu z ukosa, z triumfem, jaki zapewniała wyższość kamiennej drabiny schodów. Egon wyprostował się, unosząc rezolutnie głowę, przenosząc wzrok bezpośrednio na ściągnięte spoważniałą efronterią lico Fárbautiego, kierując ku niemu puginał zmrużonych oczu – oczu kłamcy z odrobinę jeszcze zbyt wąskimi źrenicami, z umysłem jeszcze nie do końca trzeźwym, nie do końca obecnym, rozpierzchłym na deszczu otaczającej ich rzeczywistości.
– Mam dużo na głowie. – odpowiedział nareszcie na pytanie, uśmiechając się głupio, nieomal z przekąsem, przesiąkniętym jadem, którego zazdrościć mogłyby mu królewskie kobry, rozkładające przed wrogiem łuskowatą tarczę swego kaptura. Niecierpliwił się – miał ochotę tupnąć nogą, zażądać, by mężczyzna zszedł na dół po schodach i wystukał mosiężną kołatką odpowiednie hasło, którego trafność umożliwiłoby mu raptowne schronienie się wewnątrz lokalu. Ukradkiem, choć z ciężką do przysłonienia nerwowością, rozejrzał się dookoła, próbując odszukać wzrokiem uprzednio zawieszonego nad nim zagrożenia, cisza wieczoru przerywana była jednak jedynie głuchym bębnieniem deszczu o nierówną, twardą fakturę chodnika, kawalkadą plusku kolejnych kropel, które zsuwały się leniwie wzdłuż ciemnej spadzizny parasola. – O co ci chodzi? – warknął nareszcie, szarżując na Bergmana chłodnym ostrzem oskarżenia, naiwnie sądząc, że mężczyzna jest mu coś winny, że lata temu zobowiązał się mu pomóc, więc jakże mógł teraz się od niego odwracać? Jakże mógł insynuować, że dzierży nad nim władzę, że ma prawo spoglądać na niego z wyższością?
– Ściągnę cię tu siłą, jeżeli będę musiał. – zagroził, choć sens wypowiadanych przez niego słów zabrzmiał groteskowo wespół z ociekającą wzdłuż oklapłych wiechci wodą i rozrzedzoną stróżką krwi, odszukującą to nowe meandry ścieżek wśród lineatury jego zapłakanej deszczem twarzy. Co jednak najważniejsze, był bardziej niż gotów wypełnić swoje zapewnienie, na języku smakując już cierpką słodycz obracanego w umyśle zaklęcia, przed oczami widząc własny, zwycięski wyraz twarzy, który przyczaił się pod maską fizjonomii w ponurym oczekiwaniu na pierwszą ofensywę – za każdym razem, kiedy to robił, pozwalając by na wierzch wypłynęły te obelżywe, gniewne ekskrementy jego osobowości, podskórnie czuł, jak jego koncentryczna nienawiść urasta w siłę, niby kula śniegu staczana z wysokiego wzniesienia, jednocześnie, gdy tylko wydawało mu się, że dotarł nareszcie do miejsca, w którym emocjonalna afektacja natrafiłaby na gruby mur stagnacji, okazywało się, że każdą ścianę można było skruszyć lub przesunąć, a tam, za jej twardą zaporą ciasno ulokowanych cegieł, czekały go następne kilometry, rozległy pas startowy egzaltowanej przesady, po którym on z uporem i determinacją parł naprzód, jak perpetuum mobile toczonego zgnilizną samozniszczenia.
Isak Bergman
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Wto 27 Kwi - 9:20
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pomimo wszystkich różnic tworzących ogromną wyrwę między żywotem Bergmana i Muncha, stare wspomnienia nie pozwalały mu odpuścić myśli, której uczepił się lata temu – pierwszy raz widząc drobną postać dziecka uwikłanego w problemy, beznadziejnie zagubionego i łaknącego pomocy. Tu brzmiało echo podobieństwa i nieznośnego niedopasowania do misternej kompozycji świata. Bardziej jak okruch wpadający w mechanizm maszyny i powodujący wyginanie poszczególnych zębatek lub uszkodzenie potrafiące wykoleić pociąg, który następnie zsuwał się ku przepaści. Obecność zawsze sprowadzająca destrukcję na otoczenie. Sam potrafił robić to doskonale, jednak z zapamiętałością dbał o to, by wszelakie nadmiernie odważne zapędy ucinać tuż przy ziemi, nim byłby zdolny sprowadzić i na siebie zgubę. Tkanie pozorów opanowane do perfekcji, z uporem wciskane w kędzierzawą czuprynę niekoniecznie podatną na jakiekolwiek wizje niezgodne z jej pierwotnym zamysłem, stało się przekleństwem. Mając za sobą niemal sześć dekad życia, wciąż nie umiał zrezygnować i odpuścić tam, gdzie nie był w stanie zmienić czegokolwiek – wrodzone głupstwo przebijające się przez poziomy wyuczonej obojętności i oschłości pielęgnowanej pieczołowicie po to, by raczyć nią Muncha na każdym kroku, gdy ten ponownie próbował zbyt mocno szarpać trzymające go ramy. Nie do końca potrafił pogodzić się z widmem roztrzaskanego żywota, nawet jeśli nie należało do niego. Wyrzut sumienia w głowie Bergmana miał jednak prawo istnieć dopóty, dopóki coś nie zagrażało realnie jego własnemu dobru, gdyż o to Isak zdawał się troszczyć nad wyraz.
Wciąż stojąc u szczytu schodów, malował na swej twarzy nieprzyjemny grymas półuśmiechu, nie czerpał jednak ani krzty satysfakcji z obrazu mokrej głowy, rozgorączkowanych ruchów i wściekłości wylewającej się coraz bardziej i bardziej. Czuł dyskomfort, który towarzyszy zwykle osobie obserwującej wydarzenia dalece wykraczające poza przyjęte przez siebie granice. Nie chciał kolejny raz być świadkiem podobnej sceny, to jednak zdawało się jedynie lewitować gdzieś w sferze marzeń – nazbyt pięknych i nierealnych. Okrył oblicze na powrót parasolem i westchnął głęboko – zmęczenie powoli rościło sobie prawo do otulenia mięśni twarzy i ciała. Rozważył opcję zejścia po schodach, jednak w ostatniej chwili odrzucił ją zupełnie – tym razem nie ze złośliwej chęci udowodnienia Munchowi, że gardzi jego rozgorączkowaniem i dziecięcym buntem, a ze względu na podjęcie kolejnej próby zmiany; jakiejkolwiek.
– Doprawdy? – Nie wątpił, aby dzieciak narzekał na brak „spraw” na głowie. Pomimo tego sądził, że bardziej przysłuży się mu, gdy nie poda rozwiązania na tacy, nawet jeśli wywoła to kolejną falę wściekłych szarpnięć. Okrutna prawda skapywała ciężkimi kroplami wzdłuż żeber parasola. Nawet, jeśli przyzwyczaił go do udzielania pomocy, zawsze pojawiał się ten moment, w którym liczyć wypadało jedynie na siebie. Bergman rozumiał to doskonale i zdawało się mu, że Egon odkrył tę prawdę lata temu, choć wciąż usilnie próbował wydzierać dla siebie coś, o czym nie mógł decydować. – Mnie? Ależ o nic. To nie ja szamocę się pod drzwiami i żądam pomocy. – Wzruszył ramionami w odpowiedzi na pytanie. Zdawało się, że już idąc w stronę Galerii Munch nie należał do osób najspokojniejszych; krwawa smuga zyskująca mdłe zabarwienie od brudnych kropel deszczu była jednym z dowodów.
Bergman wydobył dłoń z kieszeni i przerzucił uchwyt parasolki z ręki do ręki – skostniałe palce, do tej pory zaciśnięte na drewnie, powędrowały w poszukiwaniu ciepła materiału płaszcza. Zmiął w ustach przekleństwo – jakiekolwiek próby wywierania presji spotykały się u niego z brakiem zgody i złością, która choć wzbierała niezwykle wolno, potrafiła utorować sobie drogę w spokojnej fizjonomii ślepca. Nie cofnął się, nie zbliżył, wciąż tkwił na tych samych kostkach bruku, pomiędzy którymi spływał cały przemieniony w błoto pył ulicy. – Jesteś gotów ryzykować, bo zapomniałeś głupiego hasła? – W głosie wybrzmiała nuta rozbawienia i niedowierzania. – Nie marnuj mojego czasu. Chyba, że chodzi o coś poważniejszego niż chwilowe zapominalstwo. – Wystukał znużone zniecierpliwienie czubkiem buta. Nie był niańką, nie zajmował się sprawami, których rozwiązanie wymagało jedynie przywrócenia odrobiny trzeźwości w rozchwianym umyśle. Oczekiwał wyjaśnień lub słów, które byłyby w stanie skłonić go do udzielenia pomocy – potencjalna demonstracja siły pogłębiłaby jedynie dystans lub wyzwoliła powzięcie środków, których Bergman wolał uniknąć.
Wciąż stojąc u szczytu schodów, malował na swej twarzy nieprzyjemny grymas półuśmiechu, nie czerpał jednak ani krzty satysfakcji z obrazu mokrej głowy, rozgorączkowanych ruchów i wściekłości wylewającej się coraz bardziej i bardziej. Czuł dyskomfort, który towarzyszy zwykle osobie obserwującej wydarzenia dalece wykraczające poza przyjęte przez siebie granice. Nie chciał kolejny raz być świadkiem podobnej sceny, to jednak zdawało się jedynie lewitować gdzieś w sferze marzeń – nazbyt pięknych i nierealnych. Okrył oblicze na powrót parasolem i westchnął głęboko – zmęczenie powoli rościło sobie prawo do otulenia mięśni twarzy i ciała. Rozważył opcję zejścia po schodach, jednak w ostatniej chwili odrzucił ją zupełnie – tym razem nie ze złośliwej chęci udowodnienia Munchowi, że gardzi jego rozgorączkowaniem i dziecięcym buntem, a ze względu na podjęcie kolejnej próby zmiany; jakiejkolwiek.
– Doprawdy? – Nie wątpił, aby dzieciak narzekał na brak „spraw” na głowie. Pomimo tego sądził, że bardziej przysłuży się mu, gdy nie poda rozwiązania na tacy, nawet jeśli wywoła to kolejną falę wściekłych szarpnięć. Okrutna prawda skapywała ciężkimi kroplami wzdłuż żeber parasola. Nawet, jeśli przyzwyczaił go do udzielania pomocy, zawsze pojawiał się ten moment, w którym liczyć wypadało jedynie na siebie. Bergman rozumiał to doskonale i zdawało się mu, że Egon odkrył tę prawdę lata temu, choć wciąż usilnie próbował wydzierać dla siebie coś, o czym nie mógł decydować. – Mnie? Ależ o nic. To nie ja szamocę się pod drzwiami i żądam pomocy. – Wzruszył ramionami w odpowiedzi na pytanie. Zdawało się, że już idąc w stronę Galerii Munch nie należał do osób najspokojniejszych; krwawa smuga zyskująca mdłe zabarwienie od brudnych kropel deszczu była jednym z dowodów.
Bergman wydobył dłoń z kieszeni i przerzucił uchwyt parasolki z ręki do ręki – skostniałe palce, do tej pory zaciśnięte na drewnie, powędrowały w poszukiwaniu ciepła materiału płaszcza. Zmiął w ustach przekleństwo – jakiekolwiek próby wywierania presji spotykały się u niego z brakiem zgody i złością, która choć wzbierała niezwykle wolno, potrafiła utorować sobie drogę w spokojnej fizjonomii ślepca. Nie cofnął się, nie zbliżył, wciąż tkwił na tych samych kostkach bruku, pomiędzy którymi spływał cały przemieniony w błoto pył ulicy. – Jesteś gotów ryzykować, bo zapomniałeś głupiego hasła? – W głosie wybrzmiała nuta rozbawienia i niedowierzania. – Nie marnuj mojego czasu. Chyba, że chodzi o coś poważniejszego niż chwilowe zapominalstwo. – Wystukał znużone zniecierpliwienie czubkiem buta. Nie był niańką, nie zajmował się sprawami, których rozwiązanie wymagało jedynie przywrócenia odrobiny trzeźwości w rozchwianym umyśle. Oczekiwał wyjaśnień lub słów, które byłyby w stanie skłonić go do udzielenia pomocy – potencjalna demonstracja siły pogłębiłaby jedynie dystans lub wyzwoliła powzięcie środków, których Bergman wolał uniknąć.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Wto 4 Maj - 22:14
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Emocje zawsze uderzały w niego z siłą morskiego sztormu – wzburzonymi falami spieniały się u brzegu umysłu, uderzały w piaskowy klif opanowania, szarpały sylwetką, jak bezbronnym rozbitkiem, dopóki to nie uległo nareszcie pod naporem impulsów. Nigdy nie potrafił ich kontrolować, ujadające psy gwałtowności za każdym razem zrywały łańcuchy, kłapały zębami, wydzierając się z uścisku jego dłoni, biegnąc do przodu, byle zatopić prymitywne instynkty w miękkiej tkance ciała. Gniew, najsilniejszy spośród afektów, jakie w sobie nosił, brał nad nim w górę zawsze, rozprowadzając wzdłuż wężowiska żył zarazę gorszą niż magiczna ślepota, siłą swego cielska burząc wszelkie, nieporadnie postawione zastawki, torując sobie drogę do umysłu, gdzie rozsiadał się pośród neuronów, jak pan na włościach – walkę z własną wściekłością toczył zatem już od wczesnego dzieciństwa, od czasu, kiedy w kadrze rodzicielskiej uwagi zaczęły pojawiać się kolejne dzieci, kiedy spojrzenia widowni uginały się ku peryferiom sceny, kiedy Göran stawiał przed nim kolejne wymagania i nareszcie, kiedy człowiek, który lata temu obiecał mu pomóc, stał teraz bezczynnie, spoglądając na niego z butną, surową wyższością.
– Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy? – warknął, unosząc powoli głowę, mierząc mężczyznę uważnym, wrogim spojrzeniem, wystosowanym, jak ostrze, zza zmrużonych oczu. – Że lepiej ci się ułożyło w życiu? Bo to może się bardzo szybko zmienić. – wyprostował się nagle i parsknął cicho, czując jak cierpki posmak goryczy osiada mu na języku. – Niczym się ode mnie nie różnisz, Fárbauti, niczym, więc nie próbuj się teraz wywyższać, bo wszyscy dowiedzą się, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. – obły wyraz zaklęcia ugrzązł mu w gardle, Egon zacisnął zatem szczękę, czując, jak zęby zgrzytają cicho, jak biel szkliwa nieomal kruszy się pod wpływem jego emocji, zaraz opamiętał się jednak, po raz kolejny, ukradkiem, przenosząc klatkę spojrzenia poza stromą drabinę kamiennych schodów, ku ulicy i wyrastających wzdłuż jej krawężników kamienic, zapłakanych jesienną ulewą. Przez długie lata nauczył się trzymać własny umysł na baczności, w nieustannym, męczącym oczekiwaniu na coś, co nigdy nie miało się wydarzyć, jego pozorna, pełna swobody beztroska kapitulowała jednak niekiedy pod gwałtownymi uderzeniami paniki, która przymuszała mięśnie do niechcianych skurczów, mimowolnie kierując wzrok ku kałużom cienia, jak gdyby w obawie przed ich pomrokiem.
Na słowa Bergmana odruchowo zacisnął pięść, czując jak paznokcie wbijają mu się boleśnie w wewnętrzną skórę dłoni, zaraz zrobił jednak krok do przodu, z bezsilnością spoglądając na mosiężną kołatkę zamkniętych drzwi. W głowie wykonywał raptowną analizę strat, poddawał swoją dumę widmowemu procesowi sądowemu, na uwadze mając jednak zagrożenie, które jeszcze chwilę temu nakazało zbiec w dół schodów, schować się w półcieniu wysokiego gzymsu.
– W porządku. – odrzekł nareszcie, tonem wskazującym na własne upokorzenie, rozkapryszenie, które nadawało jego fizjonomii niepokojącego wyrazu. – Mam problem, poważny, kurwa, problem, więc przestań stroić fochy i otwórz drzwi. – dodał po chwili, wpierw siląc się na spokój, zaraz pozwalając jednak, by w jego głos wkradła się frustracja, pewne fatalistyczne drżenie, które dotąd usilnie próbował powstrzymywać, które teraz przesiąkło jednak jego słowa na wylot, pozostawiając go – jak zawsze – na przegranej pozycji. Czuł, jak ręce również drżą mu nieznacznie, więc schował je do kieszeni, przechodząc kilka kroków do przodu, by przystanąć u samego progu schodów. Wychylił się bacznie, po czym, dopiero upewniwszy się, że w okolicy nikogo nie ma, wszedł na pierwszy stopień – była to, w jego odczuciu, subtelna, wyjątkowo poniżająca próba komitywy, oznaka wyciągniętej dłoni, którą trzymał, jak gdyby na złość, głęboko wśród mokrych zwojów materiałowej kurtki.
– On tu jest. – zdradził w końcu, kierując bursztyn spojrzenia na starszego towarzysza, uparcie napierając na niego wzrokiem, gdzie, płytko pod złotą, przyćmioną mrokiem powierzchnią tęczówek, krył się prawdziwy przekaz jego wypowiedzi – Göran tu jest, Göran, od którego uciekał lata temu, gdy spotkali się po raz pierwszy. Göran, którego obawiał się bardziej, niźli samego Odyna.
– Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy? – warknął, unosząc powoli głowę, mierząc mężczyznę uważnym, wrogim spojrzeniem, wystosowanym, jak ostrze, zza zmrużonych oczu. – Że lepiej ci się ułożyło w życiu? Bo to może się bardzo szybko zmienić. – wyprostował się nagle i parsknął cicho, czując jak cierpki posmak goryczy osiada mu na języku. – Niczym się ode mnie nie różnisz, Fárbauti, niczym, więc nie próbuj się teraz wywyższać, bo wszyscy dowiedzą się, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. – obły wyraz zaklęcia ugrzązł mu w gardle, Egon zacisnął zatem szczękę, czując, jak zęby zgrzytają cicho, jak biel szkliwa nieomal kruszy się pod wpływem jego emocji, zaraz opamiętał się jednak, po raz kolejny, ukradkiem, przenosząc klatkę spojrzenia poza stromą drabinę kamiennych schodów, ku ulicy i wyrastających wzdłuż jej krawężników kamienic, zapłakanych jesienną ulewą. Przez długie lata nauczył się trzymać własny umysł na baczności, w nieustannym, męczącym oczekiwaniu na coś, co nigdy nie miało się wydarzyć, jego pozorna, pełna swobody beztroska kapitulowała jednak niekiedy pod gwałtownymi uderzeniami paniki, która przymuszała mięśnie do niechcianych skurczów, mimowolnie kierując wzrok ku kałużom cienia, jak gdyby w obawie przed ich pomrokiem.
Na słowa Bergmana odruchowo zacisnął pięść, czując jak paznokcie wbijają mu się boleśnie w wewnętrzną skórę dłoni, zaraz zrobił jednak krok do przodu, z bezsilnością spoglądając na mosiężną kołatkę zamkniętych drzwi. W głowie wykonywał raptowną analizę strat, poddawał swoją dumę widmowemu procesowi sądowemu, na uwadze mając jednak zagrożenie, które jeszcze chwilę temu nakazało zbiec w dół schodów, schować się w półcieniu wysokiego gzymsu.
– W porządku. – odrzekł nareszcie, tonem wskazującym na własne upokorzenie, rozkapryszenie, które nadawało jego fizjonomii niepokojącego wyrazu. – Mam problem, poważny, kurwa, problem, więc przestań stroić fochy i otwórz drzwi. – dodał po chwili, wpierw siląc się na spokój, zaraz pozwalając jednak, by w jego głos wkradła się frustracja, pewne fatalistyczne drżenie, które dotąd usilnie próbował powstrzymywać, które teraz przesiąkło jednak jego słowa na wylot, pozostawiając go – jak zawsze – na przegranej pozycji. Czuł, jak ręce również drżą mu nieznacznie, więc schował je do kieszeni, przechodząc kilka kroków do przodu, by przystanąć u samego progu schodów. Wychylił się bacznie, po czym, dopiero upewniwszy się, że w okolicy nikogo nie ma, wszedł na pierwszy stopień – była to, w jego odczuciu, subtelna, wyjątkowo poniżająca próba komitywy, oznaka wyciągniętej dłoni, którą trzymał, jak gdyby na złość, głęboko wśród mokrych zwojów materiałowej kurtki.
– On tu jest. – zdradził w końcu, kierując bursztyn spojrzenia na starszego towarzysza, uparcie napierając na niego wzrokiem, gdzie, płytko pod złotą, przyćmioną mrokiem powierzchnią tęczówek, krył się prawdziwy przekaz jego wypowiedzi – Göran tu jest, Göran, od którego uciekał lata temu, gdy spotkali się po raz pierwszy. Göran, którego obawiał się bardziej, niźli samego Odyna.
Isak Bergman
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Sro 5 Maj - 11:02
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Obserwował taniec muchy, zataczającej kolejne piruety na linii, która tylko pozornie przypominała tę zawieszoną w cyrku i służącą do wykonywania wymyślnych akrobacji. W rzeczywistości srebrzysta nitka była zdradliwą siecią zaciskającą się coraz mocniej i mocniej na jej korpusie, odnóżach i skrzydłach – jedynych narzędziach mogących w ostatniej chwili wyratować stworzenie przed szczękami pająka szaleństwa i nieuzasadnionego lęku. Widział ten spektakl wiele razy – leżąc na zmarzniętych snopach słomy, wydychając powietrze ciężkie od wilgoci, opadające rosą na rzęsy, policzki i wargi. Wciąż z taką samą satysfakcją, przyjemnością płynącą z nieporadności. W pierwszych chwilach zawsze próbował ratować muchę, jednak jeden nieostrożny ruch potrafił zniweczyć cały proceder; opuszkami, które zbyt mocno nacisnęły na skrzydła i zlepiły je z siecią zastawioną przez drapieżnika – uniemożliwiając funkcjonowanie, nawet gdyby owad cudownie uniknął śmierci. Łatwo przychodziło stanie się katem, nawet w obliczu pozornej chęci niesienia pomocy. Isak rozumiał, że nieumiejętne wyciągnięcie dłoni owocowało destrukcją i śmiercią. Czy eksperyment, który zaryzykował wiele lat temu, miał okazać się zwiastunem marnego końca? Tego nie potrafił jeszcze ocenić, choć niepokój zaznaczał finezyjnie swą obecność na wąskiej linii ust i przyczynił się do nerwowego zaciskania rączki parasola. Niechętnie pozwalał na ciągłe podnoszenie się stopnia irytacji, gdy Munch rzucił kolejną groźbę – nieprzemyślaną, skrojoną ponad jego rzeczywiste możliwości. Bergman nie zwykł jednak zupełnie bagatelizować jakichkolwiek słów mogących nieść chociaż cień próby ich urzeczywistnienia. Szaleństwo emocji pchało ludzi ku różnym decyzjom, nawet takim, które mogły im zaszkodzić.
Prawy kącik ust uniósł się w paskudnym uśmiechu, gdy rzucił mężczyźnie spojrzenie spode łba.
– Zapewniam cię. Utoniesz wtedy razem ze mną – chłopcze… Złożenie obietnicy nie było trudne; nawet jeśli nie zwykł rzucać pustych frazesów.
Zatroszczę się o to, byś sczezł pół sekundy wcześniej niż ja, byle mieć satysfakcję.
Faktycznie, w wielu aspektach nie różnili się od siebie, ochoczo wrzuceni przez społeczeństwo galdrów do jednego worka osób zaślepionych zakazaną magią – tu chodziło jednak o niuanse, drobnostki stawiające wyraźną linię pomiędzy Egonem a Isakiem. Począwszy od faktycznych pokładów okrucieństwa, różnicy lat spędzonych na ziemi, na umiejętnościach kończąc. Spokój starszego ślepca był jedynie fasadą – skrywający całą zgniliznę uczynków i uzależnienia, którego zaspokajanie wzniecało w żyłach euforię, ekstazę, doświadczenie nieporównywalne z czymkolwiek innym.
Czystość była pozorna.
Obserwował kolejne etapy zachowania Muncha, rozwarstwiające się pod wpływem padających słów, kropli deszczu i narastającej w jego ciele frustracji. Triumf był jedynie chwilowy, gdy poczuł że nieznacznie wola nieszczęśnika nagina się, by skapitulować, w obliczu obawy i lęku wypełzającego na światło dzienne. Doskonale znał te ruchy, obserwował je wcześniej, nie tylko u ludzi, ale i u spłoszonej zwierzyny niepewnie sprawdzającej, czy udało się jej zgubić drapieżnika depczącego po piętach.
Przechylił na bok szyję, potem powtórzył ruch, jakby chciał rozgrzać skostniałe stawy. Dotykając spojrzenia chłopaka odkrył w nim kolejny element, który nie potrzebował jakiegokolwiek wyjaśnienia – obudowania słowami czy gestami. Stwierdzenie niepożądanej obecności było bardziej wartościowe niż ciągłe próby wymuszenia działania. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, próbując stwierdzić, czy znowu ma do czynienia z niesprecyzowanym lękiem, wyobrażeniem człowieka skrzywdzonego i wciąż uciekającego przed własną przeszłością.
Lęki należy zabijać. Zwłaszcza, jeśli przybierają kształt ludzkich istnień.
Skórzana podeszwa butów mlasnęła o błoto zalegające pomiędzy kostkami brukowymi. Wykonał pierwszy krok, ospale i leniwie, wciąż nie odrywając spojrzenia od twarzy, która uporczywie nosiła rys dziecka poznanego lata temu. Kolejne stąpnięcie przybliżyło go do schodów.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza śnieżnobiałą chustkę. Zrównując się prawie z Egonem uniósł rękę pogłębiając uśmiech. Nienaturalna troska spłynęła na oblicze ślepca.
– Niepokoi mnie twoje zachowanie… – Dotknął materiałem do strugi krwi na skroni, przytrzymał przez kilka chwil. Następnie odsunął i spojrzał na wykwit plam układających się w makabreskę projekcyjnego wytworu – niczym u Rorschacha. Niedbale złożył chustkę i wyrzucił dłoń przed siebie ofiarowując zwitek towarzyszowi. Dbając, by żadna z niepotrzebnych emocji nie zaistniała na ograniczonej powierzchni schodów.
– Nikogo nie ma na ulicy – stwierdził, lecz spojrzał w stronę miejsca, gdzie Munch liczył na odnalezienie spokoju i bezpieczeństwa przed złem czającym się tuż za rogiem. Dla osoby zdeterminowanej hasło nie stanowiły przeszkody.– Lęk cię paraliżuje. Znowu. – Zaniechał dalszego drążenia tematu, kładąc dłoń na wytartej obręczy kołatki, by uczynić dobrze wyćwiczony gest mający przynieść upragnione skrzypnięcie drzwi. – To ci w niczym nie pomoże.
Prawy kącik ust uniósł się w paskudnym uśmiechu, gdy rzucił mężczyźnie spojrzenie spode łba.
– Zapewniam cię. Utoniesz wtedy razem ze mną – chłopcze… Złożenie obietnicy nie było trudne; nawet jeśli nie zwykł rzucać pustych frazesów.
Zatroszczę się o to, byś sczezł pół sekundy wcześniej niż ja, byle mieć satysfakcję.
Faktycznie, w wielu aspektach nie różnili się od siebie, ochoczo wrzuceni przez społeczeństwo galdrów do jednego worka osób zaślepionych zakazaną magią – tu chodziło jednak o niuanse, drobnostki stawiające wyraźną linię pomiędzy Egonem a Isakiem. Począwszy od faktycznych pokładów okrucieństwa, różnicy lat spędzonych na ziemi, na umiejętnościach kończąc. Spokój starszego ślepca był jedynie fasadą – skrywający całą zgniliznę uczynków i uzależnienia, którego zaspokajanie wzniecało w żyłach euforię, ekstazę, doświadczenie nieporównywalne z czymkolwiek innym.
Czystość była pozorna.
Obserwował kolejne etapy zachowania Muncha, rozwarstwiające się pod wpływem padających słów, kropli deszczu i narastającej w jego ciele frustracji. Triumf był jedynie chwilowy, gdy poczuł że nieznacznie wola nieszczęśnika nagina się, by skapitulować, w obliczu obawy i lęku wypełzającego na światło dzienne. Doskonale znał te ruchy, obserwował je wcześniej, nie tylko u ludzi, ale i u spłoszonej zwierzyny niepewnie sprawdzającej, czy udało się jej zgubić drapieżnika depczącego po piętach.
Przechylił na bok szyję, potem powtórzył ruch, jakby chciał rozgrzać skostniałe stawy. Dotykając spojrzenia chłopaka odkrył w nim kolejny element, który nie potrzebował jakiegokolwiek wyjaśnienia – obudowania słowami czy gestami. Stwierdzenie niepożądanej obecności było bardziej wartościowe niż ciągłe próby wymuszenia działania. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, próbując stwierdzić, czy znowu ma do czynienia z niesprecyzowanym lękiem, wyobrażeniem człowieka skrzywdzonego i wciąż uciekającego przed własną przeszłością.
Lęki należy zabijać. Zwłaszcza, jeśli przybierają kształt ludzkich istnień.
Skórzana podeszwa butów mlasnęła o błoto zalegające pomiędzy kostkami brukowymi. Wykonał pierwszy krok, ospale i leniwie, wciąż nie odrywając spojrzenia od twarzy, która uporczywie nosiła rys dziecka poznanego lata temu. Kolejne stąpnięcie przybliżyło go do schodów.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza śnieżnobiałą chustkę. Zrównując się prawie z Egonem uniósł rękę pogłębiając uśmiech. Nienaturalna troska spłynęła na oblicze ślepca.
– Niepokoi mnie twoje zachowanie… – Dotknął materiałem do strugi krwi na skroni, przytrzymał przez kilka chwil. Następnie odsunął i spojrzał na wykwit plam układających się w makabreskę projekcyjnego wytworu – niczym u Rorschacha. Niedbale złożył chustkę i wyrzucił dłoń przed siebie ofiarowując zwitek towarzyszowi. Dbając, by żadna z niepotrzebnych emocji nie zaistniała na ograniczonej powierzchni schodów.
– Nikogo nie ma na ulicy – stwierdził, lecz spojrzał w stronę miejsca, gdzie Munch liczył na odnalezienie spokoju i bezpieczeństwa przed złem czającym się tuż za rogiem. Dla osoby zdeterminowanej hasło nie stanowiły przeszkody.– Lęk cię paraliżuje. Znowu. – Zaniechał dalszego drążenia tematu, kładąc dłoń na wytartej obręczy kołatki, by uczynić dobrze wyćwiczony gest mający przynieść upragnione skrzypnięcie drzwi. – To ci w niczym nie pomoże.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Sro 12 Maj - 22:39
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Emocje, niby rząd koralików nawleczonych opacznie na postronek nerwów, runęły na ziemię z głośnym stukotem, odbijając się i drżąc, wymykając się spomiędzy dłoni, których zdrętwiałe palce nie były w stanie ich pochwycić. Nigdy nie potrafił ich udźwignąć, zawsze wypadały mu ze zbyt płytkich kieszeni, przeciekały przez rybacką sieć opanowania, którą rozpaczliwie próbował na nie zarzucić – byle chociaż przez chwilę nie czuć tej wściekłości, tego żalu, smutku, trwogi, przerażenia, tych uczuć, których nigdy nie udało mu się obłaskawić, w huraganie których nawet pokrzepiająco wyciągnięta dłoń wyglądała jak bicz, sztywniejący złowrogą przestrogą ponad jego karkiem. Gniew był silny, silniejszy niż jego ciało – gniewem rozrysowywały się kwieciste, fioletowe plamy na twardych wybrzuszeniach żeber, gniewem pękała drobna żyłka, rozlewająca kałużę krwi po alabastrowym białku oka, gniewem rozrywały się zapisane karty powieści, wirujące na wietrze, jak szaty muzułmańskiego derwisza – lecz był również krótki, gwałtownością swej afektacji wyczerpywał umysł, pozostawiał po sobie wiele pustego miejsca, w które natychmiast, jak powódź wlewał się strach, ustawiczny lęk płynący wielką rzeką, bez początku i końca.
W bursztynowym spojrzeniu rozbłysła jeszcze iskra zwierzęcego wzburzenia, kolejna groźba, niewypowiedziana odpowiedź na zapewnienia starszego mężczyzny, pod skórą fermentowała już jednak niecierpliwość, szorstki piasek pragnienia, którego nigdy nie byłby w stanie wyrazić. Patrzył w napięciu, jak Fárbauti pokonuje kolejne stopnie schodów, powoli, ostrożnie schodzi ze swojego piedestału, zatrzymując się bezpośrednio naprzeciwko niego. Jeszcze chwilę temu był na niego wściekły, teraz opadła na niego jednak płachta przytłaczająco zmęczenia, chociaż chciał zatem odsunąć od siebie ten pierwszy, niepokojący komentarz, stał w ciszy, zaciskając szczękę tak mocno, że rysy jego twarzy uwydatniły się pośród spływających wzdłuż policzków kropel rzęsistego deszczu. Nie chciał się do tego przyznawać, nie przed nim, nie przed samym sobą, nie wiedział już jednak, czy może jeszcze mówić, że to nerwy, stres, pogoda, że ta rozpaczliwa afektacja przydarzyła mu się tylko dzisiaj, że po raz pierwszy, że rozcięta rana na czole, jątrząca się brzydkim odcieniem czerwieni to głupi wypadek, przypadkowe potknięcie, że panika, która przesączała się przez niego wartkim strumieniem zagłady nie paraliżowała go co wieczór na brudnej podłodze łazienki, że godzinami nie leżał przemarznięty, z głową opartą o zakurzoną, niebieską terakotę. Przełknął ślinę.
– Widziałem go, widziałem jego twarz. Rozpoznałbym ją... – zaczął pokracznie, niespodziewanie tracąc rezon, a ponieważ z tonu jego głosu wyparowała wcześniejsza opryskliwość, słowa wybrzmiały dziecinnie na drżącej pożywce strachu. – Rozpoznałbym ją wszędzie. – wymamrotał, bardziej do siebie niż do niego, pozwalając by biel chustki otarła arabeski szkarłatnej posoki na jego czole, by Bergman nachylił się nad nim z ojcowską nieomal troską, gdzie w krótkim, niezręcznym zetknięciu spojrzeń błysnęła iskra wdzięczności, pojednania. W głębi serca chciał przecież mu wierzyć – pragnął pozwolić sobie na naiwne osunięcie się w ramiona czyiś osądów, na wyrzucenie z siebie, jednym haustem, wszystkich tych infantylnych wzburzeń, tego demona, którego w dzieciństwie tak często mu wmawiano, pomimo wszelkich mankamentów charakteru nie był jednak wystarczająco naiwny, aby zaufać mu w pełni. Podskórnie musiał wiedzieć, że Fárbauti, podobnie jak Göran, najpierw zawsze dbał o siebie, że w obronie własnej reputacji nie zawahałby się rozerwać nieba ponad jego głową.
– Potrafię nad tym panować. – odparł hardo, choć sam dawno nie wierzył już w te słowa i czuł, że Isak również w nie nie wierzy. – Potrafię. Nie oszalałem. – oszaleć – to byłoby najprostsze wyjście, ekstatyczne, pożądane, czy istniało wszak coś, czego pragnął bardziej, jak tylko położyć się na fali i dać się ponieść morskim nurtom? Stracić resztki kręgosłupa, stracić wszystkie bezpieczniki, zagłębić się w oceanie delirycznych fantazji i już nie wrócić? Zanurzyć głowę, zanurkować aż do samych głębin i nigdy nie wychynąć z powrotem na powierzchnię? Wyzbyć się wszystkiego, czego można by się bać?
Cichy stukot kołatki przerwał wartki nurt rozmyślań, ciężkie drzwi galerii uchyliły się przed nimi natomiast ze zmęczonym, litościwym skrzypieniem, zapewniając wgląd ku ciemnościom swego wnętrza. Wzrok, rozbiegany, usilnie przywoływany do porządku, raz jeszcze sięgnął ku scenerii ulicy, po karku zsunął się tymczasem krótki, chłodny dreszcz, nieprzyjemny, gorszący dowód na niechęć względem stawianych mu insynuacji – zaważywszy, że Isak dostrzegł ten uwłaczający neurotyzm, poczuł, jak zalewa go fala frustracji, jak palce lewej ręki mimowolnie zaciskają się w pięść. Do środka wszedł bez słowa, pozwalając by bladą, przemoczoną twarz okryła chłodna kałuża cienia.
W bursztynowym spojrzeniu rozbłysła jeszcze iskra zwierzęcego wzburzenia, kolejna groźba, niewypowiedziana odpowiedź na zapewnienia starszego mężczyzny, pod skórą fermentowała już jednak niecierpliwość, szorstki piasek pragnienia, którego nigdy nie byłby w stanie wyrazić. Patrzył w napięciu, jak Fárbauti pokonuje kolejne stopnie schodów, powoli, ostrożnie schodzi ze swojego piedestału, zatrzymując się bezpośrednio naprzeciwko niego. Jeszcze chwilę temu był na niego wściekły, teraz opadła na niego jednak płachta przytłaczająco zmęczenia, chociaż chciał zatem odsunąć od siebie ten pierwszy, niepokojący komentarz, stał w ciszy, zaciskając szczękę tak mocno, że rysy jego twarzy uwydatniły się pośród spływających wzdłuż policzków kropel rzęsistego deszczu. Nie chciał się do tego przyznawać, nie przed nim, nie przed samym sobą, nie wiedział już jednak, czy może jeszcze mówić, że to nerwy, stres, pogoda, że ta rozpaczliwa afektacja przydarzyła mu się tylko dzisiaj, że po raz pierwszy, że rozcięta rana na czole, jątrząca się brzydkim odcieniem czerwieni to głupi wypadek, przypadkowe potknięcie, że panika, która przesączała się przez niego wartkim strumieniem zagłady nie paraliżowała go co wieczór na brudnej podłodze łazienki, że godzinami nie leżał przemarznięty, z głową opartą o zakurzoną, niebieską terakotę. Przełknął ślinę.
– Widziałem go, widziałem jego twarz. Rozpoznałbym ją... – zaczął pokracznie, niespodziewanie tracąc rezon, a ponieważ z tonu jego głosu wyparowała wcześniejsza opryskliwość, słowa wybrzmiały dziecinnie na drżącej pożywce strachu. – Rozpoznałbym ją wszędzie. – wymamrotał, bardziej do siebie niż do niego, pozwalając by biel chustki otarła arabeski szkarłatnej posoki na jego czole, by Bergman nachylił się nad nim z ojcowską nieomal troską, gdzie w krótkim, niezręcznym zetknięciu spojrzeń błysnęła iskra wdzięczności, pojednania. W głębi serca chciał przecież mu wierzyć – pragnął pozwolić sobie na naiwne osunięcie się w ramiona czyiś osądów, na wyrzucenie z siebie, jednym haustem, wszystkich tych infantylnych wzburzeń, tego demona, którego w dzieciństwie tak często mu wmawiano, pomimo wszelkich mankamentów charakteru nie był jednak wystarczająco naiwny, aby zaufać mu w pełni. Podskórnie musiał wiedzieć, że Fárbauti, podobnie jak Göran, najpierw zawsze dbał o siebie, że w obronie własnej reputacji nie zawahałby się rozerwać nieba ponad jego głową.
– Potrafię nad tym panować. – odparł hardo, choć sam dawno nie wierzył już w te słowa i czuł, że Isak również w nie nie wierzy. – Potrafię. Nie oszalałem. – oszaleć – to byłoby najprostsze wyjście, ekstatyczne, pożądane, czy istniało wszak coś, czego pragnął bardziej, jak tylko położyć się na fali i dać się ponieść morskim nurtom? Stracić resztki kręgosłupa, stracić wszystkie bezpieczniki, zagłębić się w oceanie delirycznych fantazji i już nie wrócić? Zanurzyć głowę, zanurkować aż do samych głębin i nigdy nie wychynąć z powrotem na powierzchnię? Wyzbyć się wszystkiego, czego można by się bać?
Cichy stukot kołatki przerwał wartki nurt rozmyślań, ciężkie drzwi galerii uchyliły się przed nimi natomiast ze zmęczonym, litościwym skrzypieniem, zapewniając wgląd ku ciemnościom swego wnętrza. Wzrok, rozbiegany, usilnie przywoływany do porządku, raz jeszcze sięgnął ku scenerii ulicy, po karku zsunął się tymczasem krótki, chłodny dreszcz, nieprzyjemny, gorszący dowód na niechęć względem stawianych mu insynuacji – zaważywszy, że Isak dostrzegł ten uwłaczający neurotyzm, poczuł, jak zalewa go fala frustracji, jak palce lewej ręki mimowolnie zaciskają się w pięść. Do środka wszedł bez słowa, pozwalając by bladą, przemoczoną twarz okryła chłodna kałuża cienia.
Isak Bergman
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Pią 14 Maj - 16:32
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Obrana taktyka przyniosła pierwszy plon w postaci niewypowiedzianej groźby, wiszącej gdzieś wewnątrz Muncha – tego był zupełnie pewien. Nie sądził, aby młodszy ślepiec pozostał zupełnie obojętny na zapewnienie, które padło z ust Bergmana. Jednak – co zaskakujące – przerwał ciąg kolejnych nieudolnych prób wywarcia na szkutniku jakiegokolwiek wrażenia, poza rosnącym znużeniem i ochotą zakończenia farsy tu i teraz. Kolejny raz ugrzązł w tym samym, powtarzanym od lat cyklu, zmuszającym go w końcu, aby pochylił nieznacznie kark i przyniósł upragnioną pomoc, nieco na przekór sobie, choć z dziwnym poczuciem obowiązku.
Kołatka obiła się kilkukrotnie o drzwi, które posłusznie ustąpiły, odkrywając mroczną gardziel sklepu. Mimowolnie obejrzał się jeszcze raz przez ramię, wiedziony zapewnieniami Muncha – miał ochotę je zbagatelizować, siłą wciskając kolejne stwierdzenie kreślące brak zdrowego rozsądku pod przemokniętą czupryną. Wielokrotnie próbował wyobrazić sobie, co czuje osoba miotana taką ilością emocji – szybko jednak kapitulował, odczuwając już samo szaleństwo swych myśli wiodących go do rozważań tak pokrętnej natury. Współodczuwanie było mu raczej obce, zarezerwowane jedynie dla osób najbliższych, choć wciąż raczej przypominające chaotyczne próby odgrywania zupełnie sztucznego aspektu charakteru. Schował dłoń, w której trzymał przed chwilą chustkę, i zacisnął skostniale palce w pięść. Twarz mężczyzny pogrążyła się w cieniu sklepu niosącego pozorny spokój i separację od świata zewnętrznego. Strach błądzący w spojrzeniu Muncha nie napawał go optymizmem; widmo Görana zawisło nad nim na dobre i nie zamierzało zbyt łatwo ustąpić – nawet gdyby Bergman przedstawił mu szereg racjonalnych argumentów przemawiających za tym, że w istocie nie ma teraz się czego obawiać.
Wypuścił powietrze ze świstem, rozglądając się po pomieszczeniu, które znał całkiem dobrze, choć zawsze miał wrażenie, iż z każdą wizytą zmienia się nieznacznie, a on odkrywa nowe elementy wprawiające go w zdumienie. Pozwolił drzwiom zamknąć się za ich plecami. Sam złożył ociekający parasol i ustawił tuż przy ścianie, aby nie zagradzać nim drogi. Nie czekając na kolejne słowa mdłych wyjaśnień, które zdawały się mu zupełnie abstrakcyjne, przemówił roszcząc sobie głosem władzę nad ciszą zalegającą w Galerii Forbannelse.
– Tak? Uwierzę w twoje słowa, jeśli przedstawisz mi choć cień racjonalnego planu. Chyba, że zamierzasz tu zostać do usranej śmierci. – Nieuzasadniony lęk potrafił trzymać w kleszczach przez całe życie, sam z rzadka ustępował, miał raczej tendencję do pochłaniania coraz większych kawałków, do rozlewania się na kolejne sytuacje, z którymi mierzył się człowiek. Paranoja przesycająca każdą minutę życia napędzała koło kolejnych nieracjonalnych czynów, a tych Bergman nienawidził szczególnie. Nie silił się na ton, który kolejny raz miałby świadczyć o byciu ponad problemem, spoglądał na Muncha raczej natarczywie, wwiercając weń, pomimo półmroku, szarobłękitne spojrzenie, wyraźnie oczekujące na odpowiedź. Jednak, nie byle jaką odpowiedź, a taką, która przyniesie dokładny obraz kolejnych zamiarów.
– Egonie, na Surtra… – Chciał dodać, że miał nadzieję, iż mężczyzna radzi sobie lepiej w porównaniu do tego, co obserwował ostatnim razem, jednak w ostatniej chwili zrezygnował, widząc ogromny dysonans pomiędzy myślami a rzeczywistością. Stąpanie po tak kruchym lodzie wymagało niezwykłej ostrożności. – Ochłoń. – Wątpił, aby przyniosło to jakikolwiek skutek, mogło jedynie przyklepać problem sięgający swymi korzeniami tak daleko, że jego usunięcie groziłoby śmiercią bądź dożywotnim kalectwem. Pomimo pozoru odrobiny opanowania, Fárbauti wiedział, że byle iskra może ponownie wzniecić płomień.
Podążył spokojnym krokiem bardziej w głąb sklepu, powoli eksplorując kolejne regały, tonąc pomiędzy piętrzącymi się przedmiotami, znajdując gdzieś pomiędzy mizernymi alejkami – przypominającymi raczej usypane z towarów stosy – wystarczająco dużo swobody, by wydobyć ręce z kieszeni i nieco rozluźnić spięcie obecne w ramionach. Rozsądek nakazywał mu pozostać w towarzystwie Muncha, nawet jeśli czuł odrazę do całej sytuacji; jedynie obserwując go miał pewność, że towarzysz nie zacznie ponownie brnąć w paranoję.
Przesunął opuszkiem palca po grzbietach ksiąg ciasno ułożonych na jednej z półek. Zatrzymał się na chwilę przy jednym z tomów oprawionych w nadgryzioną zębem czasu skórę – ciekawość była jednak jedynie pozorna, gdyż utarczki z Egonem zupełnie wyprały go z chęci poszukiwania czegokolwiek w asortymencie sklepu. Wciąż oczekiwał na jakikolwiek przebłysk racjonalnego osądu sytuacji, choć dał mu nieco więcej przestrzeni, aby przetrawił raz jeszcze całość.
Kołatka obiła się kilkukrotnie o drzwi, które posłusznie ustąpiły, odkrywając mroczną gardziel sklepu. Mimowolnie obejrzał się jeszcze raz przez ramię, wiedziony zapewnieniami Muncha – miał ochotę je zbagatelizować, siłą wciskając kolejne stwierdzenie kreślące brak zdrowego rozsądku pod przemokniętą czupryną. Wielokrotnie próbował wyobrazić sobie, co czuje osoba miotana taką ilością emocji – szybko jednak kapitulował, odczuwając już samo szaleństwo swych myśli wiodących go do rozważań tak pokrętnej natury. Współodczuwanie było mu raczej obce, zarezerwowane jedynie dla osób najbliższych, choć wciąż raczej przypominające chaotyczne próby odgrywania zupełnie sztucznego aspektu charakteru. Schował dłoń, w której trzymał przed chwilą chustkę, i zacisnął skostniale palce w pięść. Twarz mężczyzny pogrążyła się w cieniu sklepu niosącego pozorny spokój i separację od świata zewnętrznego. Strach błądzący w spojrzeniu Muncha nie napawał go optymizmem; widmo Görana zawisło nad nim na dobre i nie zamierzało zbyt łatwo ustąpić – nawet gdyby Bergman przedstawił mu szereg racjonalnych argumentów przemawiających za tym, że w istocie nie ma teraz się czego obawiać.
Wypuścił powietrze ze świstem, rozglądając się po pomieszczeniu, które znał całkiem dobrze, choć zawsze miał wrażenie, iż z każdą wizytą zmienia się nieznacznie, a on odkrywa nowe elementy wprawiające go w zdumienie. Pozwolił drzwiom zamknąć się za ich plecami. Sam złożył ociekający parasol i ustawił tuż przy ścianie, aby nie zagradzać nim drogi. Nie czekając na kolejne słowa mdłych wyjaśnień, które zdawały się mu zupełnie abstrakcyjne, przemówił roszcząc sobie głosem władzę nad ciszą zalegającą w Galerii Forbannelse.
– Tak? Uwierzę w twoje słowa, jeśli przedstawisz mi choć cień racjonalnego planu. Chyba, że zamierzasz tu zostać do usranej śmierci. – Nieuzasadniony lęk potrafił trzymać w kleszczach przez całe życie, sam z rzadka ustępował, miał raczej tendencję do pochłaniania coraz większych kawałków, do rozlewania się na kolejne sytuacje, z którymi mierzył się człowiek. Paranoja przesycająca każdą minutę życia napędzała koło kolejnych nieracjonalnych czynów, a tych Bergman nienawidził szczególnie. Nie silił się na ton, który kolejny raz miałby świadczyć o byciu ponad problemem, spoglądał na Muncha raczej natarczywie, wwiercając weń, pomimo półmroku, szarobłękitne spojrzenie, wyraźnie oczekujące na odpowiedź. Jednak, nie byle jaką odpowiedź, a taką, która przyniesie dokładny obraz kolejnych zamiarów.
– Egonie, na Surtra… – Chciał dodać, że miał nadzieję, iż mężczyzna radzi sobie lepiej w porównaniu do tego, co obserwował ostatnim razem, jednak w ostatniej chwili zrezygnował, widząc ogromny dysonans pomiędzy myślami a rzeczywistością. Stąpanie po tak kruchym lodzie wymagało niezwykłej ostrożności. – Ochłoń. – Wątpił, aby przyniosło to jakikolwiek skutek, mogło jedynie przyklepać problem sięgający swymi korzeniami tak daleko, że jego usunięcie groziłoby śmiercią bądź dożywotnim kalectwem. Pomimo pozoru odrobiny opanowania, Fárbauti wiedział, że byle iskra może ponownie wzniecić płomień.
Podążył spokojnym krokiem bardziej w głąb sklepu, powoli eksplorując kolejne regały, tonąc pomiędzy piętrzącymi się przedmiotami, znajdując gdzieś pomiędzy mizernymi alejkami – przypominającymi raczej usypane z towarów stosy – wystarczająco dużo swobody, by wydobyć ręce z kieszeni i nieco rozluźnić spięcie obecne w ramionach. Rozsądek nakazywał mu pozostać w towarzystwie Muncha, nawet jeśli czuł odrazę do całej sytuacji; jedynie obserwując go miał pewność, że towarzysz nie zacznie ponownie brnąć w paranoję.
Przesunął opuszkiem palca po grzbietach ksiąg ciasno ułożonych na jednej z półek. Zatrzymał się na chwilę przy jednym z tomów oprawionych w nadgryzioną zębem czasu skórę – ciekawość była jednak jedynie pozorna, gdyż utarczki z Egonem zupełnie wyprały go z chęci poszukiwania czegokolwiek w asortymencie sklepu. Wciąż oczekiwał na jakikolwiek przebłysk racjonalnego osądu sytuacji, choć dał mu nieco więcej przestrzeni, aby przetrawił raz jeszcze całość.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Pon 24 Maj - 23:19
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nieszczęsna ramota jego życia stawała się tym bardziej płaska i wyjałowiona, im gwałtowniej próbował roztoczyć nad nią kuratelę pozornego spokoju, opanowania, które – cienkie i rozwarstwione – nieustannie wymykało się z oków jego możliwości, pozostawiając umysł podatny na dziecięce afektacje i rozjątrzony jak świeża rana. Wpuszczony do ciemnego wnętrza eterycznego sklepu poczuł, jak gorejący dotąd lęk i złość nakrywa ciężka kotara upokorzenia, zmęczenia nakazującego wypełnić płuca chłodnym, wilgotnym powietrzem wewnątrz galerii, odwrócić wzrok i pozwolić sobie uwierzyć, że chwilowe bezpieczeństwo było wystarczające, aby nareszcie odzyskać rezon. Głęboko w piersi, wewnątrz ciemnych, zakurzonych szufladek, które zamknął z hukiem w dniu, w którym pozostawił za sobą mieszkanie Görana, pragnął zdradzić komuś naręcze problemów, jakie w spazmach szarpały niekiedy jego ciałem, ciągnąc zębami za zszargany rękaw sumienia, przez lata przywykł jednak do uporczywego zaciskania pięści, kruszenia szkliwa zębów pod napiętymi mięśniami szczęki, z determinacją milczał zatem o osobistych, wewnętrznych skazach i spaczeniach, których ciemne larwy zalęgły się na stałe w jego krwioobiegu, na zawsze brzemiennego w sromotne konsekwencje.
Żywił ambiwalentne uczucia względem Isaka – wbrew pęczniejącemu pragnieniu niezależności, był mu wdzięczny za pomoc, wsparcie, jakie okazał, lata temu wyciągając rękę w stronę chłopca rozdeptanego przeraźliwym galopem nieustępliwego losu, upodlonego własnymi skłonnościami, które wciąż przywodziły go niekiedy na granicę zdrowego rozsądku, z drugiej strony odczuwał jednak słuszną frustrację, gniew, który z samego siebie kierował ku starszemu mężczyźnie, obarczając go odpowiedzialnością za swoje emocje oraz nagłe, nieuzasadnione pragnienie pokiwania głową na dowód subordynacji, przeproszenie za zachowanie, nad którym przecież nie panował, za które tymczasem zawsze go karano, wypalając inicjały tej wściekłości na wrażliwej fakturze skóry. Odetchnął ciężko, ganiąc się w głowie za okazanie podobnej słabości, za nadstawienie gołej szyi pod ostre kły drapieżnika, pochwytując już jednak w garść dawny animusz, nakazujący spojrzeć na mężczyznę z butnym niezadowoleniem.
– Mam plan. – odparł, odgarniając do tyłu włosy, które, nareszcie posłuszne i przesiąknięte wilgocią siarczystego deszczu, jak na brylantynę przyległy płasko do skalpu. Mięśnie twarzy, dotąd spięte, nastroszone gniewną neurotycznością, rozluźniły się niespodziewanie, wzrok natomiast, chwilowo przymglony, odzyskał dawne iskry niepoczytalności, złote bursztyny pozostawione na dnie jasnych tęczówek. – Zamierzam go zabić. – słowa, jak wystrzał z pistoletu przecięły nie tylko wąskie, spierzchnięte wargi, wygięte teraz w nikłym, rozchybotanym uśmiechu, lecz również ciszę panującą dotąd wewnątrz pomieszczenia, odbijając natarczywe spojrzenie Bergmana, który, czy to zniecierpliwiony, zażenowany czy zaniepokojony, wpatrywał się w niego dotąd w milczącym wyrazie niezadowolenia – nigdy nie lubił zwracać na siebie uwagi i chociaż Egon korzystał wcześniej kąśliwie z wagi, jaką miała dla niego ta skrytość, dzisiaj zdecydował się dłużej jej nie folgować, zadzierając nieznacznie brodę i wzruszając ramionami, jak gdyby proponował ledwie przypadkowe rozwiązanie na wieczorową nudę lub rozważał, czym zająć się w deszczowe popołudnie. Wbrew jego gestykulacji, znów niepokojąco swobodnej, nieomal zatrważająco infantylnej w swej zuchwałości, nie ulegało jednak wątpliwościom, że wypowiedziane słowa nie były zdaniem, które, niezdecydowany, mógłby ssać w ustach jak cukierek – były wyrokiem niezawisłego sądu, przestrogą przed którą nie zamierzał się cofać.
– Możesz udawać, że cię to wszystko nie dotyczy, myśleć, że masz teraz nade mną jakąś przewagę. Ale nie masz. – odrzekł w końcu, podążając w ślad za Fárbautim i przystając kilka kroków za jego plecami. Wzrok, na ponów uważny, wyostrzony złotem tęczówek, zatrzymał się na opasłych tomach, gładzonych przez mężczyznę po grubych, obrośniętych kurzem grzbietach jak obłaskawione zwierzęta, pokornie uginające swe karki pod dłonią oswobodziciela. – Wiem, że coś ukrywasz i prędzej czy później dowiem się, co to takiego. – ton jego głosu, spokojny, osobliwie przyjacielski wskazywał, że dawna złość oraz ślepo rzucane groźby wyparowały pod ciemną kopułą Galerii Forbannelse, zuchwała determinacja pozostawała jednak wciąż wpisana głęboko w podszewkę jego intencji – chociaż przez lustra wzroku prześwitywały zatem blade dowody na zakorzenioną w jego życiorysie paranoję, skromna mowa ciała sugerowała stopniową odbudowę dawnego opanowania, które teraz lgnęło w spójną całość, jak rozbryzgana woda, na nowo spływająca strumieniami w zagłębienie tej samej kałuży.
Żywił ambiwalentne uczucia względem Isaka – wbrew pęczniejącemu pragnieniu niezależności, był mu wdzięczny za pomoc, wsparcie, jakie okazał, lata temu wyciągając rękę w stronę chłopca rozdeptanego przeraźliwym galopem nieustępliwego losu, upodlonego własnymi skłonnościami, które wciąż przywodziły go niekiedy na granicę zdrowego rozsądku, z drugiej strony odczuwał jednak słuszną frustrację, gniew, który z samego siebie kierował ku starszemu mężczyźnie, obarczając go odpowiedzialnością za swoje emocje oraz nagłe, nieuzasadnione pragnienie pokiwania głową na dowód subordynacji, przeproszenie za zachowanie, nad którym przecież nie panował, za które tymczasem zawsze go karano, wypalając inicjały tej wściekłości na wrażliwej fakturze skóry. Odetchnął ciężko, ganiąc się w głowie za okazanie podobnej słabości, za nadstawienie gołej szyi pod ostre kły drapieżnika, pochwytując już jednak w garść dawny animusz, nakazujący spojrzeć na mężczyznę z butnym niezadowoleniem.
– Mam plan. – odparł, odgarniając do tyłu włosy, które, nareszcie posłuszne i przesiąknięte wilgocią siarczystego deszczu, jak na brylantynę przyległy płasko do skalpu. Mięśnie twarzy, dotąd spięte, nastroszone gniewną neurotycznością, rozluźniły się niespodziewanie, wzrok natomiast, chwilowo przymglony, odzyskał dawne iskry niepoczytalności, złote bursztyny pozostawione na dnie jasnych tęczówek. – Zamierzam go zabić. – słowa, jak wystrzał z pistoletu przecięły nie tylko wąskie, spierzchnięte wargi, wygięte teraz w nikłym, rozchybotanym uśmiechu, lecz również ciszę panującą dotąd wewnątrz pomieszczenia, odbijając natarczywe spojrzenie Bergmana, który, czy to zniecierpliwiony, zażenowany czy zaniepokojony, wpatrywał się w niego dotąd w milczącym wyrazie niezadowolenia – nigdy nie lubił zwracać na siebie uwagi i chociaż Egon korzystał wcześniej kąśliwie z wagi, jaką miała dla niego ta skrytość, dzisiaj zdecydował się dłużej jej nie folgować, zadzierając nieznacznie brodę i wzruszając ramionami, jak gdyby proponował ledwie przypadkowe rozwiązanie na wieczorową nudę lub rozważał, czym zająć się w deszczowe popołudnie. Wbrew jego gestykulacji, znów niepokojąco swobodnej, nieomal zatrważająco infantylnej w swej zuchwałości, nie ulegało jednak wątpliwościom, że wypowiedziane słowa nie były zdaniem, które, niezdecydowany, mógłby ssać w ustach jak cukierek – były wyrokiem niezawisłego sądu, przestrogą przed którą nie zamierzał się cofać.
– Możesz udawać, że cię to wszystko nie dotyczy, myśleć, że masz teraz nade mną jakąś przewagę. Ale nie masz. – odrzekł w końcu, podążając w ślad za Fárbautim i przystając kilka kroków za jego plecami. Wzrok, na ponów uważny, wyostrzony złotem tęczówek, zatrzymał się na opasłych tomach, gładzonych przez mężczyznę po grubych, obrośniętych kurzem grzbietach jak obłaskawione zwierzęta, pokornie uginające swe karki pod dłonią oswobodziciela. – Wiem, że coś ukrywasz i prędzej czy później dowiem się, co to takiego. – ton jego głosu, spokojny, osobliwie przyjacielski wskazywał, że dawna złość oraz ślepo rzucane groźby wyparowały pod ciemną kopułą Galerii Forbannelse, zuchwała determinacja pozostawała jednak wciąż wpisana głęboko w podszewkę jego intencji – chociaż przez lustra wzroku prześwitywały zatem blade dowody na zakorzenioną w jego życiorysie paranoję, skromna mowa ciała sugerowała stopniową odbudowę dawnego opanowania, które teraz lgnęło w spójną całość, jak rozbryzgana woda, na nowo spływająca strumieniami w zagłębienie tej samej kałuży.
Isak Bergman
Re: 12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Pon 31 Maj - 16:37
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Obojętność z jaką przemierzał kolejne centymetry pomieszczenia i spojrzenie beznamiętnie zatapiające się w ciemniejszych zakamarkach sklepu towarzyszyło wypowiedzi wystosowanej przez Muncha. Zdecydowanie pewniejszej i bardziej okrzepłej niż słowa, które ulatywały z niego w akcie desperacji i emocjonalnego rozdygotania. Bergman sunął palcem po regale, zbierając na opuszek miękki kożuszek kurzu osiadłego na eksponatach, pomimo jako takiego porządku, który utrzymywali w Galerii właściciele. Uniósł dłoń z niedowierzaniem, ścierając pomiędzy palcami brud przyklejający się do skóry; zdecydowanie bardziej wolał odczucie sosnowych wiór i pyłu ze szlifowanego drewna. Ilość ksiąg wprawiała go w lekki zawrót głowy i potęgowała dyskomfort narzucany akumulacją wiedzy w tak małym pomieszczeniu, krzyczącej swoją nachalnością.
Statki śpiewały o wiele prościej i czysto.
Obojętnie.
Nie w taki sposób przyjmowało się wieść o zamiarach pozbawienia kogokolwiek życia, jednak Bergman nie wznosił się na wyżyny ekscytacji, zwłaszcza gdy poruszali się w takiej tematyce – nie różnej od innych mogących przejść w rutynę czynności. Nie zgłębiał się w zagadnienia odnoszące się do ludzkiej moralności, piętnując raczej sam wzór w jaki Munch działał i bezsensowność marnowania potencjału, który można było przekuć we własną siłę, niż realne zamiary popełnienia zbrodni. Nie sam czyn, a sposób – to uwierało go niemiłosiernie i powodowało kolejne spazmy ciała. Sama idea wykwitająca w Munchu nie zdawała mu się niczym niedorzecznym, wręcz przeciwnie. Faktycznie mogłaby świadczyć o odzyskaniu zdrowego rozsądku, jednak nie mógł wyzbyć się przeczucia, iż być może niepotrzebnie skłonił go do tak zdecydowanego uzewnętrznienia idei. Póki coś pozostawało w sferze myśli i nie ulatywało na świat w postaci słów, było o wiele mniej szkodliwe. Opuścił bezwładnie szorstką od kurzu dłoń i zawiesił wzrok na kolejnym z tomów.
Taksydermia. Nieintencjonalny uśmiech zmienił zupełnie wydźwięk rozmowy, choć pozwolił sobie na to, by Egon mógł go zauważyć i poddać rosnące emocje zupełnie opacznej analizie.
Jak to jest zabić „mistrza”, by cykl się dopełnił?
Poznał to uczucie od podszewki, wywlekając truchło Hryma przed boski sąd – beznamiętnie, ze złością ledwo tlącą się na dnie duszy. Przetrawił ją wielokrotnie, o wiele wcześniej, składając w głowie pełen obraz wydarzeń oraz pełen proces własnej przemiany, u której początku stał stary szkutnik, Hrym, Ismael, Begman… mistrz...
Ojciec?
– Chętnie to zobaczę. – Zbyt pobłażliwie traktował słowa dzieciaka, którego lata temu postanowił wyratować, zachwiawszy wcześniej naturalnym biegiem wydarzeń. Z perspektywy czasu myślał o sobie jako o abominacji, która wytworzyła niepotrzebną wyrwę, lukę. Prawdopodobnie jednak przeceniał swoją rolę. Gdyby go wtedy zostawił? Pokusa i pragnienie domniemania o tym, co pogrzebał bezpowrotnie zagościła mdlącą słodyczą rozkładu w nozdrzach.
Słyszał wyraźnie stukot butów i szmer wprawionego w ruch ciała; nie zamierzał jednak odwracać się przez ramię w odruchu niepewności świadczącym o poczuciu zagrożenia. Znowu zaczęło towarzyszyć mu odczucie człowieka osaczonego przez natrętną muchę, nieustępliwie starającą się przysiąść na skórze pomimo odganiania. Wychylił lekko jeden z tomów, by obejrzeć okładkę; nieciekawą, wypełzłą, naznaczoną krzywo wybitym napisem o barwie zieleniejącego złota. Bezsensowne było dociekanie, czy bardziej irytuje go niedojrzałe zachowanie Muncha, czy ciągłe próby wbijania się w rolę pełzającego robala wszędzie podkreślającego to, jak bardzo inni starają się być ponad nim. Wypuścił z płuc resztki powietrza, troszcząc się o to, by odgłos w końcu poświadczył o wyraźnie topniejących pokładach cierpliwości. Nienawidził się wychylać, jednak sytuacje takie jak ta zmuszały go do oddania emocjom choć odrobiny kontroli. Wysoka sylwetka ślepca płynnie obróciła się w stronę towarzysza. Potrzeba załagodzenia sytuacji przeistoczyła się w ukąszenie gniewu.
– Nienawidzę wciskania mi w głowę nie moich myśli. – Szurnął oglądanym tomem, odkładając go na regał, który już i tak pękał w szwach, wzniecił nieco kurzu podrygującego w szaleńczym pląsie. – Mam przewagę, bo sam wbijasz się w rolę nędznego śmiecia. – Ostrze słów przecięło duchotę pomieszczenia podsycaną parującym ciepłem przemokniętych ciał. – Lepiej, żebyś nie wił się tak przed Göranem. – Podszedł bliżej, chętnie ryzykując konfrontację, pomimo wcześniejszego pozornego opanowania sytuacji. Kąciki ust Bergmana rozciągnęły się w przymilnym uśmiechu, błękitne oczy błysnęły niebezpiecznie. – Popadasz w paranoję. Węszysz podstęp tam, gdzie go nie ma. Chcesz wydłubać ze mnie rzeczy, o których nie masz pojęcia. – Munch próbował chwiać podstawami wytworzonej przed laty zależności. Zamiast zjednywać sobie potencjalnych sojuszników, skłaniał do wyciągnięcia kolejnego katowskiego ostrza, dyndającego na lichym pasku tuż ponad karkiem. Osoby tak rozszalałe były niezwykle niebezpieczne, gdy szło o kwestię pozostawania nieuchwytnym i niezauważanym.
– Pomagałem ci i nigdy nie prosiłem o nic w zamian, nawet o szacunek, więc ten jeden raz bacz na swoje słowa lub odejdź i nie waż się nigdy wracać z podkulonym ogonem. – Pożałował, że zostawił parasol przy drzwiach, nie mogąc wbić paznokci w jego strukturę. Brnięcie w rozmowę zwiastowało powtórzenie emocjonalnej sinusoidy – tym razem to on uczynił krok za daleko, obnażając swoje odczucia. – Nudzisz mnie już – przyznał i naciągnął głębiej płaszcz, wskazując na to, że zamierza opuścić sklep i pozostawić Egona sam na sam z szaleństwem – nawet kosztem doszczętnego zdewastowania Galerii Forbannelse.
Cokolwiek, obojętne, niech płonie, niech niszczy, niech się zabije, niech zamorduje innych, byle nie w mojej obecności...
Byle nie świadcząc o mej porażce
Statki śpiewały o wiele prościej i czysto.
Obojętnie.
Nie w taki sposób przyjmowało się wieść o zamiarach pozbawienia kogokolwiek życia, jednak Bergman nie wznosił się na wyżyny ekscytacji, zwłaszcza gdy poruszali się w takiej tematyce – nie różnej od innych mogących przejść w rutynę czynności. Nie zgłębiał się w zagadnienia odnoszące się do ludzkiej moralności, piętnując raczej sam wzór w jaki Munch działał i bezsensowność marnowania potencjału, który można było przekuć we własną siłę, niż realne zamiary popełnienia zbrodni. Nie sam czyn, a sposób – to uwierało go niemiłosiernie i powodowało kolejne spazmy ciała. Sama idea wykwitająca w Munchu nie zdawała mu się niczym niedorzecznym, wręcz przeciwnie. Faktycznie mogłaby świadczyć o odzyskaniu zdrowego rozsądku, jednak nie mógł wyzbyć się przeczucia, iż być może niepotrzebnie skłonił go do tak zdecydowanego uzewnętrznienia idei. Póki coś pozostawało w sferze myśli i nie ulatywało na świat w postaci słów, było o wiele mniej szkodliwe. Opuścił bezwładnie szorstką od kurzu dłoń i zawiesił wzrok na kolejnym z tomów.
Taksydermia. Nieintencjonalny uśmiech zmienił zupełnie wydźwięk rozmowy, choć pozwolił sobie na to, by Egon mógł go zauważyć i poddać rosnące emocje zupełnie opacznej analizie.
Jak to jest zabić „mistrza”, by cykl się dopełnił?
Poznał to uczucie od podszewki, wywlekając truchło Hryma przed boski sąd – beznamiętnie, ze złością ledwo tlącą się na dnie duszy. Przetrawił ją wielokrotnie, o wiele wcześniej, składając w głowie pełen obraz wydarzeń oraz pełen proces własnej przemiany, u której początku stał stary szkutnik, Hrym, Ismael, Begman… mistrz...
Ojciec?
– Chętnie to zobaczę. – Zbyt pobłażliwie traktował słowa dzieciaka, którego lata temu postanowił wyratować, zachwiawszy wcześniej naturalnym biegiem wydarzeń. Z perspektywy czasu myślał o sobie jako o abominacji, która wytworzyła niepotrzebną wyrwę, lukę. Prawdopodobnie jednak przeceniał swoją rolę. Gdyby go wtedy zostawił? Pokusa i pragnienie domniemania o tym, co pogrzebał bezpowrotnie zagościła mdlącą słodyczą rozkładu w nozdrzach.
Słyszał wyraźnie stukot butów i szmer wprawionego w ruch ciała; nie zamierzał jednak odwracać się przez ramię w odruchu niepewności świadczącym o poczuciu zagrożenia. Znowu zaczęło towarzyszyć mu odczucie człowieka osaczonego przez natrętną muchę, nieustępliwie starającą się przysiąść na skórze pomimo odganiania. Wychylił lekko jeden z tomów, by obejrzeć okładkę; nieciekawą, wypełzłą, naznaczoną krzywo wybitym napisem o barwie zieleniejącego złota. Bezsensowne było dociekanie, czy bardziej irytuje go niedojrzałe zachowanie Muncha, czy ciągłe próby wbijania się w rolę pełzającego robala wszędzie podkreślającego to, jak bardzo inni starają się być ponad nim. Wypuścił z płuc resztki powietrza, troszcząc się o to, by odgłos w końcu poświadczył o wyraźnie topniejących pokładach cierpliwości. Nienawidził się wychylać, jednak sytuacje takie jak ta zmuszały go do oddania emocjom choć odrobiny kontroli. Wysoka sylwetka ślepca płynnie obróciła się w stronę towarzysza. Potrzeba załagodzenia sytuacji przeistoczyła się w ukąszenie gniewu.
– Nienawidzę wciskania mi w głowę nie moich myśli. – Szurnął oglądanym tomem, odkładając go na regał, który już i tak pękał w szwach, wzniecił nieco kurzu podrygującego w szaleńczym pląsie. – Mam przewagę, bo sam wbijasz się w rolę nędznego śmiecia. – Ostrze słów przecięło duchotę pomieszczenia podsycaną parującym ciepłem przemokniętych ciał. – Lepiej, żebyś nie wił się tak przed Göranem. – Podszedł bliżej, chętnie ryzykując konfrontację, pomimo wcześniejszego pozornego opanowania sytuacji. Kąciki ust Bergmana rozciągnęły się w przymilnym uśmiechu, błękitne oczy błysnęły niebezpiecznie. – Popadasz w paranoję. Węszysz podstęp tam, gdzie go nie ma. Chcesz wydłubać ze mnie rzeczy, o których nie masz pojęcia. – Munch próbował chwiać podstawami wytworzonej przed laty zależności. Zamiast zjednywać sobie potencjalnych sojuszników, skłaniał do wyciągnięcia kolejnego katowskiego ostrza, dyndającego na lichym pasku tuż ponad karkiem. Osoby tak rozszalałe były niezwykle niebezpieczne, gdy szło o kwestię pozostawania nieuchwytnym i niezauważanym.
– Pomagałem ci i nigdy nie prosiłem o nic w zamian, nawet o szacunek, więc ten jeden raz bacz na swoje słowa lub odejdź i nie waż się nigdy wracać z podkulonym ogonem. – Pożałował, że zostawił parasol przy drzwiach, nie mogąc wbić paznokci w jego strukturę. Brnięcie w rozmowę zwiastowało powtórzenie emocjonalnej sinusoidy – tym razem to on uczynił krok za daleko, obnażając swoje odczucia. – Nudzisz mnie już – przyznał i naciągnął głębiej płaszcz, wskazując na to, że zamierza opuścić sklep i pozostawić Egona sam na sam z szaleństwem – nawet kosztem doszczętnego zdewastowania Galerii Forbannelse.
Cokolwiek, obojętne, niech płonie, niech niszczy, niech się zabije, niech zamorduje innych, byle nie w mojej obecności...
Byle nie świadcząc o mej porażce
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Egon Munch
12.10.2000 – Galeria Forbannelse – E. Munch & F. Bergman Wto 15 Cze - 16:23
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Przełknął ślinę, a wraz z nią gorycz, która pozostawiała nieprzyjemny, pęczniejący osad na zaczerwienionej śluzówce gardła, jak warstwa kurzu, która zsunęła się opornie w dół ściśniętego przełyku. Wdzięczność, którą małodusznie obdarzył Isaka tyle lat temu, zdołała wyparować z porów jego ciała, przeobrazić jak chowane w niewoli zwierzę, pierwszy raz wypuszczone na łono swych atawistycznych instynktów, śpiącej w sercu dzikości – był jeszcze bardzo młody, rozjuszony swymi niepowodzeniami, drżący w gniewie przed poniesioną dłonią, jak pies, który ze strachu broni się zębami, warczy, szarpie i ujada, byle wieść prym nad swymi urojonymi napastnikami. Fárbauti nie był jego nestorem, nie był autorytetem, nie był nawet opiekunem i być może dlatego w duszy Egona pojawiała się ta niezrozumiała, zezwierzęciała frustracja wobec dojrzewającej w krtani potrzeby, aby mu się usprawiedliwiać. Nie miał już siły na wściekłość – uprzedni zryw opadł na niego teraz grubym płaszczem nagłego zmęczenia, świadomości, jak bardzo był obolały, głodny, bezmyślny, jak łatwo pozwolił się podejść, jak impulsywnie podrzucał na języku obłą znajomość zaklęcia, jak wiele gotów był zrobić, aby udowodnić, że to on stoi zawsze na wygranej pozycji.
– Nie wierzysz mi. – odparł surowo, wychwytując pobłażliwość kąśliwej litości w głosie Bergmana. W chłodnym, osobliwym półcieniu galerii szybko odzyskał dawny rezon, wykorzystując go teraz z posępną efronterią, zatrzymując na licu mężczyzny bursztyn spojrzenia, w którego złoconym, przesączonym szaleństwem odmęcie tlił się scenariusz niechybnego odwetu, zbrodnia idealna, rozciągająca w jego duszy nieskończony obszar emocjonalnego pandemonium. Piekło, którego kręgi pochłaniały jego głowę i serce, rozszerzało się na kolejne aspekty jego osobowości, dramatycznie pochwytując go jak zwierzę zakonserwowane w słoiku lepkiej formaliny, duszone we własnej, natarczywej obecności, podskórnie łaknące sensu i pocieszenia, odnajdujące jednak jedynie zło i trwogę, stanowiące pierwsze, ciemne węgliki zarzewia pod ognisko swych gwałtownych afektów. Chociaż Göran nie był jego ojcem, wpisał się w jego życiorys kreską znacznie grubszą i bardziej ekspresywną, niż Herman, który, choć równie silnie przeżarty parszywą, męską nikczemnością, na przestrzeni lat jawił się w jego wspomnieniach jako człowiek miałki, żałosny, biernie oddany własnemu wizjonerstwu, którego owoce nigdy nie miały prawa dojrzeć do pełni upragnionej słodyczy – Egon otrzymał od niego cząstkę przeklętej spuścizny, świecącej złowieszczym blaskiem w jego duszy, lecz to Göran zadbał o to, by skłonności te nie zmarnowały się, nakryte płachtą społecznej moralności, upewnił się, że z rozrzuconych w jego sercu ziaren wyrosną najpiękniejsze, kłujące bodiaki.
Dłuższą chwilę przemykających mu pomiędzy palcami drobin cennego czasu przyglądał się, jak spracowane dłonie Isaka przesuwają po grzbietach starych ksiąg, jak opuszek palca zbiera cienki, zszarzały kołtun kurzu, jak unosi go powoli do twarzy, jak gdyby w konsternacji, niedowierzaniu, którego blady grymas fizjonomii, lśniący krótko, niby filmowa odbitka, wśród jego ściągniętej spokojem lineatury, w innych okolicznościach zapewne wzbudziłby w Munchu rozbawienie, teraz stanowił jednak ledwie groteskowe dopełnienie dzisiejszego spotkania.
– Wyolbrzymiasz. – prychnął pretensjonalnie w słabym odwecie na wymierzone mu ostrze zarzutów – zdawał sobie oczywiście sprawę, że wzmożona tendencja do wybuchów podobnej irracjonalności dojrzewała w nim proporcjonalnie szybko do czasu, jaki dzielił go od popełnionej zbrodni, a myśli, dawniej ciasne i skondensowane, napierające jak młot na kostne ściany czaszki, rozpłynęły się jak akwarela, pozornie niewidoczne, lecz wciąż zatruwające każdy jego dzień, każde słowo, gest, decyzję i działanie. Z głębi serca pragnął zwierzyć się przed kimś, wypowiedzieć swoje grzechy na głos, zrzucić ciężar noszonej na barkach winy na jak najwięcej osób, byle wyzbyć się go z własnego ciała, wyskrobać jak rdzę pokrywającą błyszczącą niegdyś fakturę metalu, ostała w nim garstka rozsądku upewniała jednak w przekonaniu, że tego zrobić nie było mu wolno – tę jedną historię musiał zachować dla siebie.
Lineatura jego twarzy wygięła się w nieprzyjemny, skonsternowany paroksyzm wobec niespodziewanie postawionego mu ultimatum i choć Egon podjął natychmiastową, usilną próbę zakrycia dowodu swej jawnej słabości, draśnięcie, jakim odbiła się na nim wypowiedź starszego mężczyzny, rozjątrzyło się ropą w ulotnym prześwicie jego duszy. Cofnął się o krok do tyłu, nakrywając twarz maską nonszalanckiego uśmiechu, drżącej pomiędzy kącikami impertynencji, którą zwykł osłaniać swój wstyd, żal i boleść i która teraz, jak przyjacielska, uprzejmie wyciągnięta dłoń, odprowadzała Fárbautiego do drzwi wyjściowych.
– To nie jest pożegnanie. Jak tylko go znajdę, będziesz być może pierwszym, który o mnie usłyszy, ale na pewno nie ostatnim. – odparł nareszcie, ściągając nieznacznie brwi i opierając się o jedną z szafek, by lustrzanym gestem wysunąć jeden z opasłych, ciemnych tomów i rzucić szybkie, ukradkowe spojrzenie na litery tytułu, wygrawerowane połyskującym złotem na ciemnej skórze okładki. – Nie mógłbym pozwolić, żeby ta nuda trwała zbyt długo. – dodał zaraz, tym razem już z wyraźnym przekąsem. – Z troski oczywiście, od tego człowiek podobno szybciej się starzeje. – wzruszył ramionami, uśmiechając się skąpo, bardziej do siebie, niż do Isaka, po czym znikając za masywną, drewnianą komodą, nachylając się nad czymś we wszechobecnym półcieniu Forbannelse, ledwie poruszając głową, gdy drzwi wyjściowe zamknęły się za jego plecami z cichym stukotem, odprowadzając Bergmana zgnębionym jęknięciem nienaoliwionych zawiasów.
Egon i Fárbauti z tematu
– Nie wierzysz mi. – odparł surowo, wychwytując pobłażliwość kąśliwej litości w głosie Bergmana. W chłodnym, osobliwym półcieniu galerii szybko odzyskał dawny rezon, wykorzystując go teraz z posępną efronterią, zatrzymując na licu mężczyzny bursztyn spojrzenia, w którego złoconym, przesączonym szaleństwem odmęcie tlił się scenariusz niechybnego odwetu, zbrodnia idealna, rozciągająca w jego duszy nieskończony obszar emocjonalnego pandemonium. Piekło, którego kręgi pochłaniały jego głowę i serce, rozszerzało się na kolejne aspekty jego osobowości, dramatycznie pochwytując go jak zwierzę zakonserwowane w słoiku lepkiej formaliny, duszone we własnej, natarczywej obecności, podskórnie łaknące sensu i pocieszenia, odnajdujące jednak jedynie zło i trwogę, stanowiące pierwsze, ciemne węgliki zarzewia pod ognisko swych gwałtownych afektów. Chociaż Göran nie był jego ojcem, wpisał się w jego życiorys kreską znacznie grubszą i bardziej ekspresywną, niż Herman, który, choć równie silnie przeżarty parszywą, męską nikczemnością, na przestrzeni lat jawił się w jego wspomnieniach jako człowiek miałki, żałosny, biernie oddany własnemu wizjonerstwu, którego owoce nigdy nie miały prawa dojrzeć do pełni upragnionej słodyczy – Egon otrzymał od niego cząstkę przeklętej spuścizny, świecącej złowieszczym blaskiem w jego duszy, lecz to Göran zadbał o to, by skłonności te nie zmarnowały się, nakryte płachtą społecznej moralności, upewnił się, że z rozrzuconych w jego sercu ziaren wyrosną najpiękniejsze, kłujące bodiaki.
Dłuższą chwilę przemykających mu pomiędzy palcami drobin cennego czasu przyglądał się, jak spracowane dłonie Isaka przesuwają po grzbietach starych ksiąg, jak opuszek palca zbiera cienki, zszarzały kołtun kurzu, jak unosi go powoli do twarzy, jak gdyby w konsternacji, niedowierzaniu, którego blady grymas fizjonomii, lśniący krótko, niby filmowa odbitka, wśród jego ściągniętej spokojem lineatury, w innych okolicznościach zapewne wzbudziłby w Munchu rozbawienie, teraz stanowił jednak ledwie groteskowe dopełnienie dzisiejszego spotkania.
– Wyolbrzymiasz. – prychnął pretensjonalnie w słabym odwecie na wymierzone mu ostrze zarzutów – zdawał sobie oczywiście sprawę, że wzmożona tendencja do wybuchów podobnej irracjonalności dojrzewała w nim proporcjonalnie szybko do czasu, jaki dzielił go od popełnionej zbrodni, a myśli, dawniej ciasne i skondensowane, napierające jak młot na kostne ściany czaszki, rozpłynęły się jak akwarela, pozornie niewidoczne, lecz wciąż zatruwające każdy jego dzień, każde słowo, gest, decyzję i działanie. Z głębi serca pragnął zwierzyć się przed kimś, wypowiedzieć swoje grzechy na głos, zrzucić ciężar noszonej na barkach winy na jak najwięcej osób, byle wyzbyć się go z własnego ciała, wyskrobać jak rdzę pokrywającą błyszczącą niegdyś fakturę metalu, ostała w nim garstka rozsądku upewniała jednak w przekonaniu, że tego zrobić nie było mu wolno – tę jedną historię musiał zachować dla siebie.
Lineatura jego twarzy wygięła się w nieprzyjemny, skonsternowany paroksyzm wobec niespodziewanie postawionego mu ultimatum i choć Egon podjął natychmiastową, usilną próbę zakrycia dowodu swej jawnej słabości, draśnięcie, jakim odbiła się na nim wypowiedź starszego mężczyzny, rozjątrzyło się ropą w ulotnym prześwicie jego duszy. Cofnął się o krok do tyłu, nakrywając twarz maską nonszalanckiego uśmiechu, drżącej pomiędzy kącikami impertynencji, którą zwykł osłaniać swój wstyd, żal i boleść i która teraz, jak przyjacielska, uprzejmie wyciągnięta dłoń, odprowadzała Fárbautiego do drzwi wyjściowych.
– To nie jest pożegnanie. Jak tylko go znajdę, będziesz być może pierwszym, który o mnie usłyszy, ale na pewno nie ostatnim. – odparł nareszcie, ściągając nieznacznie brwi i opierając się o jedną z szafek, by lustrzanym gestem wysunąć jeden z opasłych, ciemnych tomów i rzucić szybkie, ukradkowe spojrzenie na litery tytułu, wygrawerowane połyskującym złotem na ciemnej skórze okładki. – Nie mógłbym pozwolić, żeby ta nuda trwała zbyt długo. – dodał zaraz, tym razem już z wyraźnym przekąsem. – Z troski oczywiście, od tego człowiek podobno szybciej się starzeje. – wzruszył ramionami, uśmiechając się skąpo, bardziej do siebie, niż do Isaka, po czym znikając za masywną, drewnianą komodą, nachylając się nad czymś we wszechobecnym półcieniu Forbannelse, ledwie poruszając głową, gdy drzwi wyjściowe zamknęły się za jego plecami z cichym stukotem, odprowadzając Bergmana zgnębionym jęknięciem nienaoliwionych zawiasów.
Egon i Fárbauti z tematu