:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä
2 posters
Bezimienny
20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:54
20.01.2001
Nie potrafił przegrywać – nie, kiedy był jeszcze dzieckiem i przepychał się z braćmi na zakurzonym podwórku, nie, kiedy mecz ciążył mu na sumieniu niezadowalającym wynikiem i nie, kiedy karty, zamiast zwracać się ku niemu satysfakcjonującym grymasem wygranej, wyginały się paroksyzmem uwłaczającej porażki; nieświadomie miął w dłoni jedną z barwnych tekturek, gniewnie wciskając paznokieć w róg sklejonych ze sobą prostokątów, gdzie pod cienką warstwą plastiku rwał się szorstki, biały papier, podczas gdy spomiędzy zębów szurała przycichła frustracja, dość podtopiona alkoholem, by nie potrafił zupełnie jej w sobie stłumić, więc nieruchome spojrzenie, zatrzymane w mdłych barwach sepii, podburzyło się gorejącymi wewnątrz emocjami, a gdy wstawał od stołu, odsuwając krzesło tak gwałtownie, że zachrobotało o drewnianą podłogę, był już całkiem owładnięty przez własną złość – stworzenie, którego nigdy nie trzymał na smyczy, pozwalając mu warczeć i kąsać, dopóki ślina nie spieniła się pąsowym zabarwieniem krwi. Z szerokich sieni akademii znał wszystkie reguły gry – reguła oszukiwania, reguła pokerowej twarzy, reguła krzyku i uderzania pięścią w stół, kiedy znów przegrywał, niezdolny zaakceptować przewrotnego oblicza losu, z którego rąk musiał sam wyszarpywać sobie złote nici sukcesu, podszywać nimi ściegi własnej świadomości, nakłuć palce Norn należącymi do nich igłami, sądząc, że mógłby oszukać przeznaczenie, gdyby obłaskawił własną przyszłość tak, jak obłaskawia się dzikie zwierzęta: wzniesionym głosem, ciasną klatką i skórzanym batem. Był zbyt zajęty zacieśnianiem uprzęży na swoim szczęściu, by zauważyć, że to samo pęto zaciskało się wokół jego szyi, podduszając go wybujałą ambicją niespełnionych oczekiwań – wydawało mu się, że świat był mu winny swoje dobrodziejstwa, podobnie jak ludzie byli mu winni swój zachwyt, a teraz przegrywał i nie potrafił rozgryźć pomiędzy zębami gorzkiej pigułki rozczarowania.
Traktował swój gniew jak żywą istotę, która poruszała się frenetycznie w jego wnętrzu, bo, puszczona wolno, nie znała łańcucha, który przywiązywałby ją do rękojeści mostka i więził pod zastawką nabrzmiałego pretensją serca – czuł jego obecność przesuwającą się pod skronią, lgnącą do języka kolejnym przekleństwem, napinającą mięśnie przykurczonego spazmem ramienia. Złość z przegranej, która pozbawiła go trzech garści srebrnych monet, kumulowała się w ciele wydarzeniami minionego miesiąca, hołubiąc pod żebrami nienawiść do własnego ciała i trawiącej go słabości, pogardę dla ułomnej prawdy, jaka broczyła umysł Maartena i podświadomego strachu przed każdym, bezwarunkowym drgnieniem własnych tkanek, jakby obawiał się, że to choroba powracała bolesną konwulsją, taką, której nie byłby w stanie dłużej ukrywać i która zakończyłaby jego karierę – co napisaliby o nim w gazetach, gdyby teraz odszedł z turnieju? Gdyby na stronę tytułową nie wypływały już jego zwycięstwa, ale ciążące na świadomości uzależnienie? Czy wyciętoby go nożyczkami z plakatów złotego duetu, pozostawiając na nich jedynie Vilho, który, choć nigdy nie mógł mu dorównać, potrafił przynajmniej dobrze ukrywać swoje tajemnice? Był pewien, że musiałby osunąć się w ramiona jeziora Golddajávri w taki sam sposób, jak zrobił to Jaakko – byłaby to być może jedyna śmierć, jaką potrafiłby przeżyć.
Miasto poza dusznym gwarem wewnątrz kasyna było tymczasem ciche i pogrążone w mroku, tak zagęszczone panującą wokoło grozą, że idąc przed siebie brukowanym gardłem jednego z zaułków, nie zdał sobie sprawy, że niskie, betonowe zabudowania dzielnicy portowej zaczęły strzępić się krajobrazem strzelistych, nieodrestaurowanych kamienic, ulica wyszczerbiła się kolejnymi dziurami, a mdły zapach nadmorskiej bryzy stał się ociężały i stęchły, drapiąc w gardło echem znajomej niestrawności. Nie miał ochoty wracać do domu, więc włóczył się przez plątaninę miejskiego labiryntu, nie zauważając, kiedy jaźń podprowadziła go pod znajomy budynek, obsypujący się rdzawą cegłą i niemal zupełnie opustoszały, bo chociaż wewnątrz przebywali nieliczni mieszkańcy, w oknach nigdy nie paliło się światło, a drzwi wejściowe wyglądały na tak spróchniałe, że gdyby nie był tu nigdy wcześniej, mógłby sądzić, że cała elewacja zawali się pod lekkim naciskiem klamki. Nie przyznawał się do obecności w podobnych miejscach, ale noc była cicha jakby zalana atramentem, a jemu szumiało w głowie potrzebą opuszczenia powiek i złożenia skroni na chłodnej powierzchni ściany – nieco chwiejnym ruchem wspiął się po pojedynczych, podprowadzających na podest schodkach, zaglądając do środka przez okno na parterze. Nacisnął palcem metalowy przycisk domofonu, wokół nie rozbrzmiał jednak żaden dźwięk – jedynie ciężki oddech miasta, zalegający chłodem na zesztywniałym karku.
Viggo Räikkönen
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:55
Viggo RäikkönenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Saariselkä, Finlandia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : berserker
Zawód : najemnik, zawodowy szuler
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : lider (I), pięściarz (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gwar kasyna, był niczym pomruk spuszczonej z łańcucha bestii, tak obserwując gromadzącą się masę ludzką okiem krytyka oceniał zasobność ich kieszeni, bawiąc się ludzkim kosztem pozwalał chłonąć obraz, jaki rejestrowały oczy. Czasem przestawiając się na inny zmysł wyszukiwał nut nadmiernej pewności siebie lubił segregację, tak aby wejść do kurnika i wynieść zadowalający łup, nie bawiąc się w półśrodki bywało, iż pozwalał w pierwszych ruchach na słabość okazując, brak zrozumienia dla gry, czy równie częstego pecha, tym samym rozpalając pragnienia kusząc, aby pogrążyć i do ostatniego talara oskubać pechowca, kto koniec końców, był oskubywany, nie trzeba dodawać. Co prawda najemnik wbrew pozorom sporadycznie oszukiwał, miał naturalne szczęście do kart i zwykle przyziemne sumy wygrywał, bez sięgania po tanie sztuczki. Lubił to uczucie, kiedy czuł nosem desperację, kiedy widział w oczach przeciwnika rozpacz, bezsilność momentu losowej gry, ale czy na pewno takiej losowej? Dziś miał szczęście, bowiem na blacie figurowały równe srebrne stosiki, jednak nie było tego, aż tyle, by przesadnie po ich stracie płakać. To jednak nie sama wizja porażki uderzała w jego przeciwnika tego, który interesował najemnika, a jego zachowanie; agresja podjudzona alkoholem rozpalała wnętrze młodzieńca, który ciskał gniewnym spojrzeniem, na wszystkie strony świata. Porażka nie była niczym złym – hartowała charakter, to chciałoby się powiedzieć, lecz gdyby ktokolwiek spróbował mu to wygarnać skończyłby ze złamanym nosem i obitą twarzą. Jego cel zdradzał wiele cech, które mógł wykorzystać przeciw niemu, tak w grze subtelnie naciskał na agresywną postawę, by po chwili zwolnić i wprowadzić moment zawieszenia, dezorientacji. Fin pozornie skupiony był wyłącznie na grze, lecz w rzeczy samej to śladem Ahvo podążając, znalazł się w murach kasyna, to on, chociaż jeszcze jedynie skromnie badany, miał niebawem stanąć na piedestale w świetle butelkowozielonych oczu zostać oskarżonym i ponieść czynów swych konsekwencje. Pozostając głuchy na przejaw rozsądku, tak ci dwaj Finowie, mieli ze sobą więcej wspólnego, niżby można było sądzić na pierwszy rzut oka.
Noc była niezwykle zimna, wręcz wrogo nieprzyjazna, gdyby nie musiał odpuściłby dziś robotę. W stawach nieprzyjemnie strzelało, przy śmielszych – porywistych ruchach. Czuł się zmęczony i obolały, a kasyno go rozleniwiło. Przez to był zły na siebie, że pozwolił sobie zaznać odprężenia, bawiąc się ze smarkiem w kotka i myszkę. Jednocześnie jego irytacja satysfakcjonowała bardziej, niżeli talary. Krocząc gardzielą mrocznych i nieprzyjaznych ścieżek zorientował się, że znacznie odbili od pozornie bezpiecznych dzielnic, natomiast niebezpiecznie zagłębiali się do wylęgarni wszelkiego plugastwa zwłaszcza o tej porze i w taką noc. Chowając słowa Maartena w pamięci, nie chciał śmierci młodej gwiazdeczki, a taka swoboda, jaką ten prezentował tak bezmyślnie, kusząc los wołała o alarm do jego rozsądku, o ile tego jeszcze nikt nie wybił mu kijem hokejowym.
Kiedy młodzik zatrzymał się na schodach prowadzących do jednej z obskurniejszych kamienic, jakie wdział w swoim życiu. Viggo przystanął w cieniu jednego z budynków. Opierając o jego ścianę, mierzył go ciekawym spojrzeniem – oceniając trzeźwość umysłu.
– Dałeś dupy, tam w kasynie – rzucony tekst, podszyty prowokacyjnym drwiącym uśmieszkiem rozbłysł. Butelkowozielone oczy śmieją się wymownie. – Przyszedłeś w odwiedziny do narzeczonej? – Nie odrywa się od ściany budynku, bawiąc słowem celowo zabiega o pierwszy ruch, chce poczuć, że żyje. Słowa przyjaciela pozostają mu drogie, jednak jeśli miał chłopaka czegokolwiek nauczyć, musiał zdać się na swoje metody. – Kiepska sprawa. Widziałem, jak wychodziła z dwójką innych mężczyzn, ale nie martw się, to tylko przyjaciele. Na pewno do ciebie po wszystkim wróci. – Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pozwalał sobie na tak mizerną prowokację, ale sądził, że na podpitego szczeniaka wystarczą.
Noc była niezwykle zimna, wręcz wrogo nieprzyjazna, gdyby nie musiał odpuściłby dziś robotę. W stawach nieprzyjemnie strzelało, przy śmielszych – porywistych ruchach. Czuł się zmęczony i obolały, a kasyno go rozleniwiło. Przez to był zły na siebie, że pozwolił sobie zaznać odprężenia, bawiąc się ze smarkiem w kotka i myszkę. Jednocześnie jego irytacja satysfakcjonowała bardziej, niżeli talary. Krocząc gardzielą mrocznych i nieprzyjaznych ścieżek zorientował się, że znacznie odbili od pozornie bezpiecznych dzielnic, natomiast niebezpiecznie zagłębiali się do wylęgarni wszelkiego plugastwa zwłaszcza o tej porze i w taką noc. Chowając słowa Maartena w pamięci, nie chciał śmierci młodej gwiazdeczki, a taka swoboda, jaką ten prezentował tak bezmyślnie, kusząc los wołała o alarm do jego rozsądku, o ile tego jeszcze nikt nie wybił mu kijem hokejowym.
Kiedy młodzik zatrzymał się na schodach prowadzących do jednej z obskurniejszych kamienic, jakie wdział w swoim życiu. Viggo przystanął w cieniu jednego z budynków. Opierając o jego ścianę, mierzył go ciekawym spojrzeniem – oceniając trzeźwość umysłu.
– Dałeś dupy, tam w kasynie – rzucony tekst, podszyty prowokacyjnym drwiącym uśmieszkiem rozbłysł. Butelkowozielone oczy śmieją się wymownie. – Przyszedłeś w odwiedziny do narzeczonej? – Nie odrywa się od ściany budynku, bawiąc słowem celowo zabiega o pierwszy ruch, chce poczuć, że żyje. Słowa przyjaciela pozostają mu drogie, jednak jeśli miał chłopaka czegokolwiek nauczyć, musiał zdać się na swoje metody. – Kiepska sprawa. Widziałem, jak wychodziła z dwójką innych mężczyzn, ale nie martw się, to tylko przyjaciele. Na pewno do ciebie po wszystkim wróci. – Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pozwalał sobie na tak mizerną prowokację, ale sądził, że na podpitego szczeniaka wystarczą.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:55
Ukrywał swoje tajemnice głęboko pod językiem rzeczywistości – tam, gdzie nie sięgał błysk medialnej ciekawości, nie zaglądały wścibskie spojrzenia wielbicielek i nie uwierała go apodyktyczna dłoń starszego brata, wytresowana ojcowskim rygorem do zaciskania się w pięść na cudzym gardle; czasem był pewien, że ukrywał je nawet przed samym sobą, chował je wewnątrz własnego dzieciństwa, przewieszonego tobołkiem przez lewę ramię, jak wtedy kiedy miał osiem lat i postanowił uciec z domu, zawijając w kolorową szmatkę garść talarów, gwizdek i starą wiatrówkę – odszedł zaledwie dwa kilometry, zanim niebo nie rozerwało się nagłym grzmotem, rozmakając deszczem, który wyziębił go do samych kości. Za każdym razem, kiedy świat chmurzył się jesienną słotą, wyobrażał sobie, że doznane wtedy zimno musiało wciąż tkwić w jego szpiku, skąd osuwało się wzdłuż kręgosłupa dreszczem podświadomie hołubionej zgrozy – nie był już dzieckiem, choć w wieku ośmiu lat wydawało mu się to równie oczywiste, co dzisiaj, nie potrafił jednak odmówić sobie przewiązanego na kiju worka chowanych przed światem sekretów, wstydliwych przyjemności, które zadowalały go tym bardziej, im dłużej trzymał je w cieniu. Stojąc pod fasadą obskurnej kamienicy, na przekór cierpnącemu na języku smakowi porażki i mdłościom podchodzącego do gardła alkoholu, czuł zatem pod skórą dygot infantylnego entuzjazmu, podobny do tego, który poruszał tkanką jego serca, gdy otwarcie sprzeciwiał się woli Maarit, wychodząc z domu po zmroku i nosząc ze sobą ojcowski scyzoryk, o który zawsze obawiała się, że mógłby otworzyć mu się w kieszeni. Wewnątrz odstręczającego mieszkania na drugim piętrze mógł być nikim, odurzony złotym jabłkiem, z ustami wykrzywionymi rzeczywistym grymasem, nie takim, z jakim szczerzył kły na lodowisku, ale paroksyzmem pełnym emocji, na jakie nie pozwalał sobie nawet przed lustrem – zamiast znajomego, rzężącego sygnału dzwonka wokoło wciąż panowała jednak cisza, osuwająca się na świadomość kotarą drażniącej niecierpliwości.
Zacisnął palce na klamce, gotowy wyrwać drzwi siłą, w tej samej chwili nocny szum miasta przerwała jednak obuch cudzego głosu, szrapnel drwiny rozrywający nadwątlone płótno jego świadomości, jątrzący na nowo ranę rozbuchanej dumy – odwrócił się gwałtownie, sięgając spojrzeniem ku postaci barczystego mężczyzny, który przystanął w niewielkiej odległości od progu kamienicy; pamiętał go z kasyna – jego butelkowozielone oczy, surowe oblicze i prowokacyjny uśmiech, wyzierający spod płowej szczeciny zarostu, teraz, z fizjonomią wyzwoloną spod przymusu pokerowego spokoju, jawił mu się jednak tym bardziej drażniący, bo butnym wyrazem roześmianego spojrzenia przypominał mu o poniesionej klęsce, blamażu pustoszejącemu wypełnione talarami kieszenie i ciężarze lgnącym gniewem na barki, gdy wstawał od stołu, przymuszając się, by zacisnąć palce jedynie na brzegu blatu, nie na kruchej fakturze ugiętego karku. Spomiędzy zębów wydobył się głośny zgrzyt, gdy napiął szczęki, pozwalając złości wyboczyć na blade płótno twarzy.
– Przynajmniej nie jestem pierdolonym oszustem – warknął, ściągając ciemne brwi wpierw w wyrazie obrzydłego triumfu, a następnie – wzburzonego niedowierzania, gdy słowa nieznajomego trafiły nieświadomie w niewygojoną jeszcze zieleń siniaka, który wykwitł mu w piersi czekanem oskarżeń starszego brata; obiecywał Vilho rozsądek do czasu wygranego meczu, teraz przysięga ta wydała mu się jednak głupia i uwłaczająca, bo odkrztuszając ją z powrotem na język, miał wrażenie, że uwiązała go wokół szyi ciężkim łańcuchem posłuszeństwa – nigdy nie był psem, który długo znosił ciasne ograniczenie smyczy. – Moja narzeczona – zaczął, wykrzywiając usta w podłym grymasie, subtelne spazmy jego fizjonomii zdradzały jednak cierpnące pod skórą rozdrażnienie. – Wie lepiej, niż żeby zadawać się z ulicznymi kundlami. – z kimś takim jak ty, chciał mu powiedzieć, lecz intencje miał wystarczająco jawne, by zastygły w cieniu niewyraźnego uśmiechu. Okolica była zupełnie pusta, a on poczuł, jak gestią impulsu jego dłonie znów zaciskają się w pięści. – Czego chcesz?
Zacisnął palce na klamce, gotowy wyrwać drzwi siłą, w tej samej chwili nocny szum miasta przerwała jednak obuch cudzego głosu, szrapnel drwiny rozrywający nadwątlone płótno jego świadomości, jątrzący na nowo ranę rozbuchanej dumy – odwrócił się gwałtownie, sięgając spojrzeniem ku postaci barczystego mężczyzny, który przystanął w niewielkiej odległości od progu kamienicy; pamiętał go z kasyna – jego butelkowozielone oczy, surowe oblicze i prowokacyjny uśmiech, wyzierający spod płowej szczeciny zarostu, teraz, z fizjonomią wyzwoloną spod przymusu pokerowego spokoju, jawił mu się jednak tym bardziej drażniący, bo butnym wyrazem roześmianego spojrzenia przypominał mu o poniesionej klęsce, blamażu pustoszejącemu wypełnione talarami kieszenie i ciężarze lgnącym gniewem na barki, gdy wstawał od stołu, przymuszając się, by zacisnąć palce jedynie na brzegu blatu, nie na kruchej fakturze ugiętego karku. Spomiędzy zębów wydobył się głośny zgrzyt, gdy napiął szczęki, pozwalając złości wyboczyć na blade płótno twarzy.
– Przynajmniej nie jestem pierdolonym oszustem – warknął, ściągając ciemne brwi wpierw w wyrazie obrzydłego triumfu, a następnie – wzburzonego niedowierzania, gdy słowa nieznajomego trafiły nieświadomie w niewygojoną jeszcze zieleń siniaka, który wykwitł mu w piersi czekanem oskarżeń starszego brata; obiecywał Vilho rozsądek do czasu wygranego meczu, teraz przysięga ta wydała mu się jednak głupia i uwłaczająca, bo odkrztuszając ją z powrotem na język, miał wrażenie, że uwiązała go wokół szyi ciężkim łańcuchem posłuszeństwa – nigdy nie był psem, który długo znosił ciasne ograniczenie smyczy. – Moja narzeczona – zaczął, wykrzywiając usta w podłym grymasie, subtelne spazmy jego fizjonomii zdradzały jednak cierpnące pod skórą rozdrażnienie. – Wie lepiej, niż żeby zadawać się z ulicznymi kundlami. – z kimś takim jak ty, chciał mu powiedzieć, lecz intencje miał wystarczająco jawne, by zastygły w cieniu niewyraźnego uśmiechu. Okolica była zupełnie pusta, a on poczuł, jak gestią impulsu jego dłonie znów zaciskają się w pięści. – Czego chcesz?
Viggo Räikkönen
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:55
Viggo RäikkönenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Saariselkä, Finlandia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : berserker
Zawód : najemnik, zawodowy szuler
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : lider (I), pięściarz (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dźwięki nocnego miasta potrafiły być usypiające w swej melodii kojące, lecz bywało, iż z nagła ostry rys dźwięku wybija się ponad dotychczasowe miarowe tętno i uderza nieoczekiwanie raptownie, przyciągając uwagę, tak w swym mniemaniu przywykły do lasu i obcowania na łonie natury Fin, wolał zdecydowanie swe ustronie, niżeli ciasnotę miejskiej zabudowy.
Czuł wibrującą w młodzieńcu irytację już, przy stole podczas gry dostrzegał, tę skłonność do wybuchu, tym sposobem zdradzał się również w grze, która wymagała panowania, nad emocjami, niejednokrotnie krycia ich przed światem zewnętrznym, aby rozgrywać partię tak, by do końca stanowić nieodgadnioną zagadkę dla swych przeciwników, aby ci, zbyt śmiało nie, mogli postępować w taktyce przewidzianej na grę. Zarzucona przynęta spełniała swe założenie, co prawda nie tak skutecznie, jak to założył, ale wyczuwając nastawienie młodzieńca potrafił zwęzić krąg tematów, jakie mogłyby go dodatkowo pobudzić i wprawić w podlejszy nastrój.
Oszust.
Uśmiechnął się, a wyraz tej emocji wypełzł śmielej, niżby się tego spodziewał. Nie zliczy w pamięci, ileż razy go tak nazywano paradoksalnie i jak na ironię zawsze, kiedy zdawał się na ślepy los i szczyptę umiejętności, a niżeli korzystając z wachlarza swych oszukańczych sztuczek, stąd wykwitła reakcja na jego słowa. W zamyśleniu podrapał się po szczecinie zarostu komentując na fali przykrych emocji, jakie słowa przegranego w nim wywołały: – Słodko szczekasz, jak na pudelka, masz może jakieś dowody, czy raczej wzorcem prawdziwie męskich zachowań próbujesz usprawiedliwić się, po poniesionej porażce? – Zapytał, niesiony ciekawością, tego, co było powodem oskarżenia. Wprawdzie mógł go zignorować; nastraszyć i zamknąć temat w przeciągu zaledwie pięciu minut, ale jakoś zebrało mu się na rozmowę, a jako iż chłopaczek, był wyszczekany, tym milej było mu grać na nosie.
– Mhm… a ty, łykasz wszystko, co ci mówi, jak potulny szczeniaczek? – Wykrzywił usta w złośliwym uśmieszku, a dłonie złożyły się do niemych braw, nagradzających prezentowaną postawę. Odrywając się, od kamiennego murka wyszedł z cienia, w którym przebywał pozwalając złamać odległość, jaka ich dzieliła. Patrzył z nutką wyzwania czającego się w zielonych – kpiących oczach, mimowolnie chcąc się przekonać, czy cios ma równie dobitny, co język, a może podwinie ogon po pierwszej wymianie uprzejmości i ucieknie z podkulonym ogonem? Różne scenariusze zachowań, miał przed oczami, lecz jedno było pewne; obaj byli odpowiednio nastawieni do każdego zwrotu akcji.
– Nauczyć cię pokory. A przy okazji ograbić z tego irytującego uśmieszku. – Wyznał szczerą prawdę nie pozostawiając cienia wątpliwości, co przez to miał na myśli. Pomimo uroczych słów nie podszedł do krawędzi schodów, chcąc wymusić na przeciwniku złamanie tej nieznacznej odległości.
Czuł wibrującą w młodzieńcu irytację już, przy stole podczas gry dostrzegał, tę skłonność do wybuchu, tym sposobem zdradzał się również w grze, która wymagała panowania, nad emocjami, niejednokrotnie krycia ich przed światem zewnętrznym, aby rozgrywać partię tak, by do końca stanowić nieodgadnioną zagadkę dla swych przeciwników, aby ci, zbyt śmiało nie, mogli postępować w taktyce przewidzianej na grę. Zarzucona przynęta spełniała swe założenie, co prawda nie tak skutecznie, jak to założył, ale wyczuwając nastawienie młodzieńca potrafił zwęzić krąg tematów, jakie mogłyby go dodatkowo pobudzić i wprawić w podlejszy nastrój.
Oszust.
Uśmiechnął się, a wyraz tej emocji wypełzł śmielej, niżby się tego spodziewał. Nie zliczy w pamięci, ileż razy go tak nazywano paradoksalnie i jak na ironię zawsze, kiedy zdawał się na ślepy los i szczyptę umiejętności, a niżeli korzystając z wachlarza swych oszukańczych sztuczek, stąd wykwitła reakcja na jego słowa. W zamyśleniu podrapał się po szczecinie zarostu komentując na fali przykrych emocji, jakie słowa przegranego w nim wywołały: – Słodko szczekasz, jak na pudelka, masz może jakieś dowody, czy raczej wzorcem prawdziwie męskich zachowań próbujesz usprawiedliwić się, po poniesionej porażce? – Zapytał, niesiony ciekawością, tego, co było powodem oskarżenia. Wprawdzie mógł go zignorować; nastraszyć i zamknąć temat w przeciągu zaledwie pięciu minut, ale jakoś zebrało mu się na rozmowę, a jako iż chłopaczek, był wyszczekany, tym milej było mu grać na nosie.
– Mhm… a ty, łykasz wszystko, co ci mówi, jak potulny szczeniaczek? – Wykrzywił usta w złośliwym uśmieszku, a dłonie złożyły się do niemych braw, nagradzających prezentowaną postawę. Odrywając się, od kamiennego murka wyszedł z cienia, w którym przebywał pozwalając złamać odległość, jaka ich dzieliła. Patrzył z nutką wyzwania czającego się w zielonych – kpiących oczach, mimowolnie chcąc się przekonać, czy cios ma równie dobitny, co język, a może podwinie ogon po pierwszej wymianie uprzejmości i ucieknie z podkulonym ogonem? Różne scenariusze zachowań, miał przed oczami, lecz jedno było pewne; obaj byli odpowiednio nastawieni do każdego zwrotu akcji.
– Nauczyć cię pokory. A przy okazji ograbić z tego irytującego uśmieszku. – Wyznał szczerą prawdę nie pozostawiając cienia wątpliwości, co przez to miał na myśli. Pomimo uroczych słów nie podszedł do krawędzi schodów, chcąc wymusić na przeciwniku złamanie tej nieznacznej odległości.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:55
Nie potrafił utrzymać gniewu w ciasnej klatce osierdzia – uwiązywał go niezdarnie na smycz aorty, lecz ten zawsze zrywał się gwałtownym szarpnięciem, przegryzał podduszającą go obrożę rozsądku i skakał do cudzego gardła. Zawsze taki był – zbyt impulsywny, poddany swej napastliwej złości, z sierścią złowrogo zmierzwioną na karku; krzyczał, a widownia krzyczała za nim, unosząc się wiwatem, gdy spod hokejowego kija znów bryzgały cętki topniejącej na lodzie krwi – jednał sobie publiczność, bo przypominał drapieżne zwierzę, którego łakome kły błyskały prowokacyjnie przy każdym, szalbierczym uśmiechu, który z premedytacją posyłał w stronę stłoczonych przy balustradzie fanek. Szarpał się i pluł flegmą podchodzących do gardła przekleństw, kiedy Vilho był zmuszony chwycić go za ramiona, wgnieść palce w płytkie wgłębienie kości, dopóki zesztywniałe łopatki nie naderwały się rwącym bólem mięśni – cofał się o krok, wciąż zły, bo nikt nigdy nie wskazał mu miejsca, gdzie mógłby odłożyć swój gniew, kiedy zabawa dobiegała końca; trzymał jego fragmenty rozrzucone po ciele, popsute i zaniedbane, by w każdej chwili móc zacisnąć palce na dowolnym z nich, rzucić nim o ścianę w sposób, po którym w tynku pozostawało obłupane wgłębienie. Dzisiaj nikt nie trzymał go za ramiona, emocje nie podduszały się parcianą uprzężą ostrożności; dzisiaj dłonie zaciskały się w pięści, a on nie zamierzał ich powstrzymywać.
– Potrafię rozpoznać oszusta, kiedy go widzę, przez lodowisko przewinęło się ich dostatecznie wielu – warknął kpiąco, zstępując z betonowych schodków, by zmniejszyć dzielący ich dystans. – Wszyscy skończyli z wybitymi zębami. – nie miał już znaczenia niedziałający dzwonek, smak lgnącej do języka porażki ani obietnica, którą składał bratu – nieznajomy zaczynał go drażnić, a on nie miał w zwyczaju trzymać odruchów swego ciała na wodzy; skrzywił się wyraźnie, ściągając ku sobie ciemne brwi, które nadały jego twarzy niebezpiecznego wyrazu, zbyt bliskiego paroksyzmowi, w jaki zwierzęta pokazywały zęby, zanim spinały mięśnie do ataku. Miał dość wrogów, by zastanawianie się, który z nich poruszał doczepionymi do nadgarstków sznurkami postawnego mężczyzny, nie miało sensu – nie obchodziło go to, bo nie zwykł odwracać się do życia plecami; Vilho ciosał mu w głowie rozsądek zaciśniętą pięścią, a on za każdym razem śmiał się tylko występnie, śmiał się, choć szkliwo zębów naciekało mu krwią, a pod skronią sączyło się echo nabiegającej sińcem migreny – jego brat miał w sobie więcej opanowania, wiedział, kiedy należało odwrócić wzrok, ruszyć przyspieszonym krokiem w przeciwną stronę, on nigdy nie odziedziczył jednak tej samej przezorności, nie zamierzał się poddać, choćby spojrzenie zaszło mu mgłą, a każda kość w ciele przepołowiła się dolegliwym złamaniem.
– W takim razie powinieneś już przestać pierdolić i wziąć się do roboty – rozciągnął usta w niewygodnym uśmiechu, spluwając na brudny chodnik pod nogami nieznajomego. – Jesteś nieśmiały? – kontynuował, pozwalając, by lżąca kpina zgrzytała mu pomiędzy zaciśniętymi zębami; podszedł bliżej, mierząc przeciwnika wyzywającym spojrzeniem. – Z chęcią cię wyręczę. – wcisnął paznokcie głębiej w miękką tkankę śródręcza, po czym odwinął się gwałtownie, celując obuchem pięści w bok twarzy mężczyzny, aż ta nie nabiegła czerwienią wżynających się pod skórę knykci. Popełniał błąd, lecz błąd ten smakował nadzwyczaj słodko.
– Potrafię rozpoznać oszusta, kiedy go widzę, przez lodowisko przewinęło się ich dostatecznie wielu – warknął kpiąco, zstępując z betonowych schodków, by zmniejszyć dzielący ich dystans. – Wszyscy skończyli z wybitymi zębami. – nie miał już znaczenia niedziałający dzwonek, smak lgnącej do języka porażki ani obietnica, którą składał bratu – nieznajomy zaczynał go drażnić, a on nie miał w zwyczaju trzymać odruchów swego ciała na wodzy; skrzywił się wyraźnie, ściągając ku sobie ciemne brwi, które nadały jego twarzy niebezpiecznego wyrazu, zbyt bliskiego paroksyzmowi, w jaki zwierzęta pokazywały zęby, zanim spinały mięśnie do ataku. Miał dość wrogów, by zastanawianie się, który z nich poruszał doczepionymi do nadgarstków sznurkami postawnego mężczyzny, nie miało sensu – nie obchodziło go to, bo nie zwykł odwracać się do życia plecami; Vilho ciosał mu w głowie rozsądek zaciśniętą pięścią, a on za każdym razem śmiał się tylko występnie, śmiał się, choć szkliwo zębów naciekało mu krwią, a pod skronią sączyło się echo nabiegającej sińcem migreny – jego brat miał w sobie więcej opanowania, wiedział, kiedy należało odwrócić wzrok, ruszyć przyspieszonym krokiem w przeciwną stronę, on nigdy nie odziedziczył jednak tej samej przezorności, nie zamierzał się poddać, choćby spojrzenie zaszło mu mgłą, a każda kość w ciele przepołowiła się dolegliwym złamaniem.
– W takim razie powinieneś już przestać pierdolić i wziąć się do roboty – rozciągnął usta w niewygodnym uśmiechu, spluwając na brudny chodnik pod nogami nieznajomego. – Jesteś nieśmiały? – kontynuował, pozwalając, by lżąca kpina zgrzytała mu pomiędzy zaciśniętymi zębami; podszedł bliżej, mierząc przeciwnika wyzywającym spojrzeniem. – Z chęcią cię wyręczę. – wcisnął paznokcie głębiej w miękką tkankę śródręcza, po czym odwinął się gwałtownie, celując obuchem pięści w bok twarzy mężczyzny, aż ta nie nabiegła czerwienią wżynających się pod skórę knykci. Popełniał błąd, lecz błąd ten smakował nadzwyczaj słodko.
Viggo Räikkönen
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:56
Viggo RäikkönenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Saariselkä, Finlandia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : berserker
Zawód : najemnik, zawodowy szuler
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : lider (I), pięściarz (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Uśmiechał się z politowaniem na rzucane pod wpływem fali irytacji słowa młodzika, który niekoniecznie zdawał być może sobie sprawę z faktu, w jakie gówno właśnie wdepnął. Z pokorą, niemal przyjął oskarżenie o oszustwo, co było jedynie kolejną dawką pokazu jego ignorancji dla zasad rządzących się grą i popisem przerośniętego ego, gdyż na tak prostych osobnikach nawet nie wysilał się z sięganiem po wymyślne sztuczki w swym dominującym fachu, ot zwyczajnie sami wpędzali się do dołu porażki, co jednak budziło lekkie rozbawienie u Räikkönena to, to że ten uparcie trzymał się swej wersji, jakby nie pojmował, jakim impulsywnym człowiekiem, był za stołem podatnym wielce na efekty gry, która nie idzie zgodnie z jego myślą, to owocowało zaślepienie, a zuchwała arogancja dla otoczenia nasiąknięta pogardą dodatkowo utrudniała mu rozeznanie w sytuacji, zbyt pewnie spoglądając na siebie i swe krzywe odbicie w zwierciadle zapewne z przyzwyczajenia, że grano pod niego i to on zwykle wygrywał, stąd ten szok, kiedy odszedł z pustymi rękami oraz kotłującym się w osierdzia klatce gniewiem, jaki zapewne wyładowałby na przypadkowym człowieku, a tak mógł skorzystać, z okazji jakiej nieczęsto się spotyka i zetknąć z berserkerem, sęk w tym, iż Ahvo – chłopiec na sterydach – nie wiedział jeszcze tego, a sam Fin zastanawiał się, czy pozwolić mu na to, aby poszczał się ze strachu w majty.
Uwolnienie bestii, jakkolwiek to brzmi, było irytujące oraz ciągnęło ze sobą szereg konsekwencji, wszak nie mógł ocenić, czy w porywie walki, a raczej będąc konkretnym; czy w szale nie rozerwie hokeisty na strzępy? To budziło niepokój w ślepcu, bo nastręczało problemów, gdyby ten był zwykłym szarakiem, jakich pełno, może nie wahałby się i nie trzymał się tak kurczowo hamulców rozsądku. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, czy zdechnie na ulicy, czy w zawilgoconym, zimnym, śmierdzącym fekaliami Forcie Nordkinn.
– Czyń honory – paskudny grymas wymknął się na twarz najemnika, który pierwszy raz tej nocy pozwolił sobie na uśmiech pełen nieodpartej satysfakcji z nadchodzącej przyjemności, jakiej źródło biło w mordobiciu i przelewaniu krwi bliźniego.
Uderzenie nadeszło, a on był przygotowany, lecz nie blokował, nie unikał, nawet nie zareagował od razu po przyjęciu silnego i przepełnionego złością wyrazu emocji, która drzemała w młodziki, a teraz miała podstawy, by wyjść na wolność i nacieszyć się tą chwilą. Splunął w bok, a posmak krwi począł dominować na języku. Oblizał się. I momentalnie przyskoczył do przeciwnika, ale nie z pięścią, a otwartą dłonią, z popularnie określanego „plaskacza” na odlew z niedbałością, w jakiej tliła się siła, zdzielił go w policzek. I nim echo uderzenia przebrzmiało w głuchej nocnej ciszy. Zacisnął palce lewej ręki w gąszczu ciemnej czupryny i szarpnął ostro przyciągając go, tym samym do siebie i podrywając jego rozwścieczoną twarz, ku swojej posłał mu szyderczy uśmiech.
– Bijesz jak na kundelka przystało. Nie zmęcz się, pizdusiu – po tych słowach, odepchnął go.
Uwolnienie bestii, jakkolwiek to brzmi, było irytujące oraz ciągnęło ze sobą szereg konsekwencji, wszak nie mógł ocenić, czy w porywie walki, a raczej będąc konkretnym; czy w szale nie rozerwie hokeisty na strzępy? To budziło niepokój w ślepcu, bo nastręczało problemów, gdyby ten był zwykłym szarakiem, jakich pełno, może nie wahałby się i nie trzymał się tak kurczowo hamulców rozsądku. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, czy zdechnie na ulicy, czy w zawilgoconym, zimnym, śmierdzącym fekaliami Forcie Nordkinn.
– Czyń honory – paskudny grymas wymknął się na twarz najemnika, który pierwszy raz tej nocy pozwolił sobie na uśmiech pełen nieodpartej satysfakcji z nadchodzącej przyjemności, jakiej źródło biło w mordobiciu i przelewaniu krwi bliźniego.
Uderzenie nadeszło, a on był przygotowany, lecz nie blokował, nie unikał, nawet nie zareagował od razu po przyjęciu silnego i przepełnionego złością wyrazu emocji, która drzemała w młodziki, a teraz miała podstawy, by wyjść na wolność i nacieszyć się tą chwilą. Splunął w bok, a posmak krwi począł dominować na języku. Oblizał się. I momentalnie przyskoczył do przeciwnika, ale nie z pięścią, a otwartą dłonią, z popularnie określanego „plaskacza” na odlew z niedbałością, w jakiej tliła się siła, zdzielił go w policzek. I nim echo uderzenia przebrzmiało w głuchej nocnej ciszy. Zacisnął palce lewej ręki w gąszczu ciemnej czupryny i szarpnął ostro przyciągając go, tym samym do siebie i podrywając jego rozwścieczoną twarz, ku swojej posłał mu szyderczy uśmiech.
– Bijesz jak na kundelka przystało. Nie zmęcz się, pizdusiu – po tych słowach, odepchnął go.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:56
Matka załamywała ręce nad jego charakterem – nad szkolnymi bójkami, które wyrywały spod dziąseł biel wrażliwych mleczaków i plamiły skórę cieniem sinych plam, jakich nie pozwalał jej dotykać dłońmi, jakby obawiał się, że czułość miękkich, kobiecych palców okaże się dla ciała bardziej upokarzająca niż przegrana potyczka; bał się, że polubi opiekuńcze objęcie jej ramion, więc szarpał się i prychał, uciskając krwiaki mocniej w głąb tkanki, próbując sprawić, by sięgnęły aż do nagiej kości. Łatwo było mu się złościć – na jej nieporadną uczuciowość, która zawsze napływała pod powieki mielizną z trudem powstrzymywanych łez, na samego siebie, zbyt późno zaciskającego dłonie w pięści, na świat, będący w jego oczach kolczystym i rosochatym krajobrazem, przez jaki należało przedzierać się siłą, tnąc grube pnącza, zanim te przewiążą się ciasno wokół kostki i oplotą pod wybrzuszeniem grdyki; nie miał zatem w zwyczaju prowadzić długich rozmów – słowa nigdy nie przebijały skóry dość boleśnie, nie otwierały krwawiących ran, nie posiadały rękojeści, za którą mógłby chwycić przed gwałtownym zamachem ku cudzej szczęce. Starsi bracia wiele razy chwytali go za ramiona, podczas gdy on wciąż jeszcze wierzgał się i krzyczał, lżył, aż w końcu sam nie zakrztusił się podchodzącym mu pod gardło przekleństwem – tym razem nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać.
Szczęka mężczyzny była twarda i zachrzęściła głośno pod siłą uderzenia, ten nosił jednak w barkach dość stabilności, by ledwie odchylić głowę, spluwając na ziemię flegmą, której jasny śluz zabarwił się rdzawym odcieniem czerwieni – knykcie poczerwieniały mu śladem uderzenia, wątpliwości roztarły się tymczasem wraz z prześwitującą spod skóry kością; nie miało już znaczenia, kim był nieznajomy, dlaczego podążał za nim spod kasyna w głąb ciasnej i nabrzmiałej szlamem uliczki, gdzie, pomimo mrozu, śnieg spełzł pod krawężniki, a kocie łby chodnika wystawały chrząstkami brudnego kamienia spod wierzchniej warstwy wilgoci. Rozciągnął usta w złośliwym uśmiechu, przedwcześnie usatysfakcjonowany trafnym ciosem, ośmielony nagłą biernością przeciwnika, który nie tylko nie próbował się odsunąć, ale nie wzniósł nawet dłoni w daremnej obronie przed wymierzonym ciosem – grymas ten ledwie zakołysał się jednak na rozchylonych wargach, mężczyzna doskoczył do niego bowiem, podejmując się banalnej szarży z dziecinnie rozchylonej dłoni. Nie spodziewając się podobnego uderzenia, zachwiał się lekko i rozchylił usta, czując, jak na policzku kwitnie mu ciepły, pąsowy ślad – nie wygiął ust w paroksyzmie rozdrażnienia ani nie poprawił gardy, wpijając paznokcie mocniej w tkliwe wnętrze śródręcza, ale roześmiał się głośno i bezczelnie, wznosząc brwi, by spod kpiącego łuku ich pytajnika spojrzeć przeciwnikowi w twarz.
– Bijesz się jak baba – parsknął, lecz ledwie te słowa opuściły wargi, palce mężczyzny zacisnęły się mocno na jego włosach, siłą podrywając twarz wyżej, odsłaniając jasne gardło, gdzie wciąż poruszała się wypukłość rozhuśtanej śmiechem grdyki – rwące pieczenie w górnej części skalpu ustało, a on zachwiał się pod mocą gwałtownego pchnięcia, po czym, tracąc równowagę, przewrócił się na brudny grunt pobocznej uliczki. Parsknął gniewnie, nagle podjudzony do zawistnego odwetu, nie tylko zirytowany, ale już całkiem zły – dźwignął się na nogi, nie sięgając nawet wzrokiem ku twarzy nieznajomego, ale rzucając się na niego całym ciężarem ciała, tak by oboje runęli na ziemię; kimkolwiek był, nie zamierzał poddać mu się tak łatwo.
Szczęka mężczyzny była twarda i zachrzęściła głośno pod siłą uderzenia, ten nosił jednak w barkach dość stabilności, by ledwie odchylić głowę, spluwając na ziemię flegmą, której jasny śluz zabarwił się rdzawym odcieniem czerwieni – knykcie poczerwieniały mu śladem uderzenia, wątpliwości roztarły się tymczasem wraz z prześwitującą spod skóry kością; nie miało już znaczenia, kim był nieznajomy, dlaczego podążał za nim spod kasyna w głąb ciasnej i nabrzmiałej szlamem uliczki, gdzie, pomimo mrozu, śnieg spełzł pod krawężniki, a kocie łby chodnika wystawały chrząstkami brudnego kamienia spod wierzchniej warstwy wilgoci. Rozciągnął usta w złośliwym uśmiechu, przedwcześnie usatysfakcjonowany trafnym ciosem, ośmielony nagłą biernością przeciwnika, który nie tylko nie próbował się odsunąć, ale nie wzniósł nawet dłoni w daremnej obronie przed wymierzonym ciosem – grymas ten ledwie zakołysał się jednak na rozchylonych wargach, mężczyzna doskoczył do niego bowiem, podejmując się banalnej szarży z dziecinnie rozchylonej dłoni. Nie spodziewając się podobnego uderzenia, zachwiał się lekko i rozchylił usta, czując, jak na policzku kwitnie mu ciepły, pąsowy ślad – nie wygiął ust w paroksyzmie rozdrażnienia ani nie poprawił gardy, wpijając paznokcie mocniej w tkliwe wnętrze śródręcza, ale roześmiał się głośno i bezczelnie, wznosząc brwi, by spod kpiącego łuku ich pytajnika spojrzeć przeciwnikowi w twarz.
– Bijesz się jak baba – parsknął, lecz ledwie te słowa opuściły wargi, palce mężczyzny zacisnęły się mocno na jego włosach, siłą podrywając twarz wyżej, odsłaniając jasne gardło, gdzie wciąż poruszała się wypukłość rozhuśtanej śmiechem grdyki – rwące pieczenie w górnej części skalpu ustało, a on zachwiał się pod mocą gwałtownego pchnięcia, po czym, tracąc równowagę, przewrócił się na brudny grunt pobocznej uliczki. Parsknął gniewnie, nagle podjudzony do zawistnego odwetu, nie tylko zirytowany, ale już całkiem zły – dźwignął się na nogi, nie sięgając nawet wzrokiem ku twarzy nieznajomego, ale rzucając się na niego całym ciężarem ciała, tak by oboje runęli na ziemię; kimkolwiek był, nie zamierzał poddać mu się tak łatwo.
Viggo Räikkönen
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:56
Viggo RäikkönenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Saariselkä, Finlandia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : berserker
Zawód : najemnik, zawodowy szuler
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : lider (I), pięściarz (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Trzymając agresję na łańcuchu rozwagi zahartowany w poskramianiu drzemiącej w duszy bestii, trwał w stanie podekscytowania wydarzeniami – lubił walkę, paradoksalnie nie przepadał za nieuzasadnioną przemocą zwłaszcza stosowaną wobec słabszych, ale i te resztki moralności w sercu ślepca zamierały pozostawiając zdawać, by się mogło jedynie pustą wyrwę, co zionie lodowatym zimnem.
Wyrwane z ust westchnięcie oceniło zachowanie Ahvo w mig rozumiejąc, że młodzik potrzebuje i chce wyładować frustrację za przegraną w karty, ale może i kryło się tu drugie dno, o jakim Fin nie miał prawa wiedzieć, mógł jedynie zgadywać w ciemno oceniając rys psychiki i to, co przedstawiał swym zachowaniem. Grając z ludźmi poznawał ich słabe i mocne strony, musiał być dobrym obserwatorem, by czytać z twarzy emocje, aby wykorzystać je w praktyce, to bywało przydawało się i w zwykłej szarej codzienności. Dość pomocne przyznać trzeba uczciwie, bywało podczas walki nawet tak żałosnej i śmiesznej jak ta, gdy wprawdzie istotą problemu, była ciekawość i gniew, gdzie słowo dane w liście przechodziło płynnie w czyn, a obraz kary miał nakreślić w niewielkim jeno stopniu, wyraz dezaprobaty. Niestety Räikkönen, był człowiekiem naznaczonym przez życie, zbyt okrutnie, aby odmierzać precyzyjne baty z czułością surowego, ale troskliwego ojca, bliżej mu było do kata. Ale nie, nie planował zabijać nikogo. Chciał posmakować tej rozkoszy płynącej z zabawy w pojedynek, który wcale z góry nie był nakreślony, a mimo tego wydawało się, iż czerpie z tego procederu pełnię zadowolenia.
Czuł w kościach kolejne ruchy przeciwnika, jego gwałtowny zryw dyktowany impulsem gniewu widocznie odstawiając rozum na boczny tor parł uparcie, jak osioł przed siebie celując w najemnika, który tylko na to czekał. Przygotowany, by w odpowiednim momencie wykorzystać impet i odwrócić go przeciw gwiazdeczce magicznego hokeja. Wykonał rzut przez biodro, trwając przy przeciwniku, doskoczył do niego, gdy leżał oszołomiony na łopatkach zajmując pozycję z góry; dogodną do zadawania ciosów począł wymierzać siarczyste sierpowe przełamując ewentualną gardę. Rozbijając ją w drobny mak atakując zawzięcie i naprzemiennie, bez nadmiernej ekscytacji, lecz sukcesywnie demolując twarz. Trwało to kilka sekund, nim wilgotnymi od krwi i śliny oraz pulsującymi tępym wyrazem bólu dłońmi szarpnął za kołnierz rodaka i badał przez moment jego stan w szczególności, to czy kontaktował. Nie uważał, że przesadził, lecz jak na hokeistę ten powinien być odporny na te trochę bólu. Miał nadzieję, że nie był miękką fają i stanie na wysokości pokładanych przez najemnika nadziei.
– Wybacz, że tak delikatnie. Powiedz, jak coś poczujesz – uśmiechnął się, niemal serdecznie i z siłą trzasnął głową młodzieńca o bruk.
Wyrwane z ust westchnięcie oceniło zachowanie Ahvo w mig rozumiejąc, że młodzik potrzebuje i chce wyładować frustrację za przegraną w karty, ale może i kryło się tu drugie dno, o jakim Fin nie miał prawa wiedzieć, mógł jedynie zgadywać w ciemno oceniając rys psychiki i to, co przedstawiał swym zachowaniem. Grając z ludźmi poznawał ich słabe i mocne strony, musiał być dobrym obserwatorem, by czytać z twarzy emocje, aby wykorzystać je w praktyce, to bywało przydawało się i w zwykłej szarej codzienności. Dość pomocne przyznać trzeba uczciwie, bywało podczas walki nawet tak żałosnej i śmiesznej jak ta, gdy wprawdzie istotą problemu, była ciekawość i gniew, gdzie słowo dane w liście przechodziło płynnie w czyn, a obraz kary miał nakreślić w niewielkim jeno stopniu, wyraz dezaprobaty. Niestety Räikkönen, był człowiekiem naznaczonym przez życie, zbyt okrutnie, aby odmierzać precyzyjne baty z czułością surowego, ale troskliwego ojca, bliżej mu było do kata. Ale nie, nie planował zabijać nikogo. Chciał posmakować tej rozkoszy płynącej z zabawy w pojedynek, który wcale z góry nie był nakreślony, a mimo tego wydawało się, iż czerpie z tego procederu pełnię zadowolenia.
Czuł w kościach kolejne ruchy przeciwnika, jego gwałtowny zryw dyktowany impulsem gniewu widocznie odstawiając rozum na boczny tor parł uparcie, jak osioł przed siebie celując w najemnika, który tylko na to czekał. Przygotowany, by w odpowiednim momencie wykorzystać impet i odwrócić go przeciw gwiazdeczce magicznego hokeja. Wykonał rzut przez biodro, trwając przy przeciwniku, doskoczył do niego, gdy leżał oszołomiony na łopatkach zajmując pozycję z góry; dogodną do zadawania ciosów począł wymierzać siarczyste sierpowe przełamując ewentualną gardę. Rozbijając ją w drobny mak atakując zawzięcie i naprzemiennie, bez nadmiernej ekscytacji, lecz sukcesywnie demolując twarz. Trwało to kilka sekund, nim wilgotnymi od krwi i śliny oraz pulsującymi tępym wyrazem bólu dłońmi szarpnął za kołnierz rodaka i badał przez moment jego stan w szczególności, to czy kontaktował. Nie uważał, że przesadził, lecz jak na hokeistę ten powinien być odporny na te trochę bólu. Miał nadzieję, że nie był miękką fają i stanie na wysokości pokładanych przez najemnika nadziei.
– Wybacz, że tak delikatnie. Powiedz, jak coś poczujesz – uśmiechnął się, niemal serdecznie i z siłą trzasnął głową młodzieńca o bruk.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:56
Gniew był emocją, którą nauczył się trzymać na podorędziu – przypominał spazm przewleczony przez napięte nerwy, wiecznie drżące lekkim rozeźleniem, nawet wtedy, kiedy się uśmiechał; tkwił na stałe w jego fizjonomii, w nieszczerym uśmiechu, rozciągniętym siłą pomiędzy wargami, rysach eleganckiej, wysmukłej twarzy i oczach, które przypominały wabik głębinowej ryby, dwie lśniące źrenice, zdolne zatopić w sobie ludzką duszę. Wszystkie pozostałe uczucia, zamieszkujące na okurzonych peryferiach jego serca, wydawały się nosić w sobie odpryśnięte fragmenty wściekłości, która biła wraz z rytmem uwięzionego pod żebrami serca – zła była jego radość, zła była satysfakcja, zły był żal, każda z nich jednako struta ciemną naleciałością uporczywego nienasycenia, bo im więcej rozlewał krwi, tym silniejsza stawała się oskoma, by jej posmakować; nie potrafił wyobrazić sobie życia, nie dudniącego w piersi tym gwałtownym, oszołamiającym rytmem, łagodnego strumienia, jaki płynął pod nadgarstkiem Ingrid, wypierającego ambicje zadowolenia, którym nigdy nie chciał się zadowolić, bo brodę miał zawsze rezolutnie wzniesioną ku górze, a spojrzenie utkwione w horyzoncie. Wiedział, że mógł osiągnąć więcej – nawet z ukrywaną pod językiem tajemnicą, uciążliwym spojrzeniem brata i czerwiem zaszytej pod skórą choroby.
Na lodowisku działał wedle surowo określonej strategii, sprawiając wrażenie, że przemoc była jedyną rzeczą w jego życiu, którą potrafił zaaranżować, tym razem jego gniew rzedł jednak w alkoholu i rozwarstwiał się na kanciastym stropie poniesionej porażki, strosząc się jak zbutwiałe drewno, pozostawiające drzazgi na opuszkach ku niemu dłoni – natarł na przeciwnika całym ciężarem ciała, uderzając w tkliwy fragment nadbrzusza, ledwie zdążył jednak odczuć impet podjętej defensywy, gdy zgarbione wokoło kamienice wywróciły się do góry nogami, a brudny chodnik uderzył go w tył głowy, rozlewając po potylicy echo oszołomionego bólu. Stęknął cicho, zaciskając szczęki, spomiędzy których wydobył się chrobot ścierających się o siebie zębów, tkliwego szkliwa poddanego gwałtowności kolejnego zatargu – haust zimnego powietrza ledwie świsnął mu pomiędzy rozchylonymi wargami na chwilę zanim zaciśnięta pięść mężczyzny nie uderzyła go w szczękę; poczuł, jak wnętrze ust nabiega mu krwią, a jej ciepły, metaliczny posmak podsuwa się pod język, cieknie z rozbitej brwi, wzdłuż rozciętej knykciami wargi. Był odporny na ból – często wyobrażał sobie, że skórę miał wciąż oziębłą i skutą twardym lodem, jakie pokrywało taflę lodowiska, że uderzenia pozostawiały na nim tylko cienkie rysy i nieco zebranego wokoło szronu, tymczasem cała twarz pulsowała mu nabrzmiałym bólem, od którego robiło mu się niedobrze, który nie powstrzymał go jednak przed szarmanckim rozchyleniem ust, gdy napastnik chwycił go za kołnierz i podciągnął do góry.
– Pożałujesz, że zrobiłeś sobie ze mnie wroga – warknął głucho, unosząc ciemny wzrok na twarz starszego mężczyzny – uśmiech przemknął mu po licu nieśpiesznym grymasem, odsłaniając rząd zalanych czerwienią zębów; chrząknął cicho, po czym, jeszcze zanim ramię nieznajomego zdążyło się wyprostować, splunął mu w twarz skrwawioną flegmą. Chwilę później jego potylica trzasnęła z hukiem o bruk.
Na lodowisku działał wedle surowo określonej strategii, sprawiając wrażenie, że przemoc była jedyną rzeczą w jego życiu, którą potrafił zaaranżować, tym razem jego gniew rzedł jednak w alkoholu i rozwarstwiał się na kanciastym stropie poniesionej porażki, strosząc się jak zbutwiałe drewno, pozostawiające drzazgi na opuszkach ku niemu dłoni – natarł na przeciwnika całym ciężarem ciała, uderzając w tkliwy fragment nadbrzusza, ledwie zdążył jednak odczuć impet podjętej defensywy, gdy zgarbione wokoło kamienice wywróciły się do góry nogami, a brudny chodnik uderzył go w tył głowy, rozlewając po potylicy echo oszołomionego bólu. Stęknął cicho, zaciskając szczęki, spomiędzy których wydobył się chrobot ścierających się o siebie zębów, tkliwego szkliwa poddanego gwałtowności kolejnego zatargu – haust zimnego powietrza ledwie świsnął mu pomiędzy rozchylonymi wargami na chwilę zanim zaciśnięta pięść mężczyzny nie uderzyła go w szczękę; poczuł, jak wnętrze ust nabiega mu krwią, a jej ciepły, metaliczny posmak podsuwa się pod język, cieknie z rozbitej brwi, wzdłuż rozciętej knykciami wargi. Był odporny na ból – często wyobrażał sobie, że skórę miał wciąż oziębłą i skutą twardym lodem, jakie pokrywało taflę lodowiska, że uderzenia pozostawiały na nim tylko cienkie rysy i nieco zebranego wokoło szronu, tymczasem cała twarz pulsowała mu nabrzmiałym bólem, od którego robiło mu się niedobrze, który nie powstrzymał go jednak przed szarmanckim rozchyleniem ust, gdy napastnik chwycił go za kołnierz i podciągnął do góry.
– Pożałujesz, że zrobiłeś sobie ze mnie wroga – warknął głucho, unosząc ciemny wzrok na twarz starszego mężczyzny – uśmiech przemknął mu po licu nieśpiesznym grymasem, odsłaniając rząd zalanych czerwienią zębów; chrząknął cicho, po czym, jeszcze zanim ramię nieznajomego zdążyło się wyprostować, splunął mu w twarz skrwawioną flegmą. Chwilę później jego potylica trzasnęła z hukiem o bruk.
Viggo Räikkönen
Re: 20.01.2001 – Stare kamienice – V. Räikkönen & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 13:56
Viggo RäikkönenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Saariselkä, Finlandia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : berserker
Zawód : najemnik, zawodowy szuler
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : lider (I), pięściarz (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie przepadał za rzucaniem gróźb, a i samemu takowe traktował z przymrużeniem oka. Dzieciak był rozemocjonowany, pobudzony i naładowany negatywną energią, której próżno baterie wyładować na kilkugodzinnym treningu. Znał z autopsji ten typ, aczkolwiek i tak w jakimś względzie mu zaimponował, chociaż była noc, a oni stali naprzeciw siebie w otoczeniu ponurych ścian rozpadającej się kamienicy, tak ten pewnie i bez strachu w oczach przyjął rzucone rękawice. Ten wszak nie, miał prawa podejrzewać, że mierzy się z najemnikiem obdarzonym genetyką, która łamliwym echem zaklętej grozy odzywa się w piersi blondyna gotowa wyrwać się z okowów cielesnej powłoki i przeobrazić w bestię, jaka w przypływie prawdziwej furii rozszarpie młodą gwiazdeczkę hokeja. To byłoby niedopuszczalne, a jednocześnie Viggo wiele by dał, aby być świadkiem takiej sceny, by zobaczyć reakcję młodzieńca na widok prawdziwego niebezpieczeństwa, czy ten ze strachu poszczałby się w spodnie, a może hardo stawiłby czoła zagrożeniu? Tego nie mógł wiedzieć, aczkolwiek miał swoje podejrzenia.
– Jakoś wątpię… I na twoje szczęście nie jesteś moim wrogiem – nim zabarwiona krwią plwocina udekorowała policzek najemnika, ten zdążył odpowiedzieć, a gdy głuche echo zderzenia potylicy z kostką brukową obwieściło koniec tego „spotkania” Fin długo jeszcze siedząc na przeciwniku mierzył go wzrokiem, jakby oczekując, że ten faktycznie wyjdzie z siebie i pokaże mu, co w nim takiego drzemie, to jednak się nie stało, a Räikkönen uświadomił sobie, że ma przed sobą zwykłego smarka, który gdyby nie sport zapewne prędzej czy później skończyłby w rynsztoku lub pierdlu, a może i na cmentarzu? Żadnej z tych trzech opcji nie można było wykluczyć, ani również tego, że gnojek zechce się zrewanżować i odszuka go kiedyś, miał nadzieję, że tak się nie stanie, ale ten zdradzał niezwykłą upartość w swym zacietrzewieniu. Dzisiejszy sromotny łomot, może i był rózgą dla kapryśnego bachora – wymierzoną starannie i stanowczo, bez przesadnej agresji, czy siły, lecz nie nakieruje charakteru na właściwe tory, tych lekcji powinien przyjąć więcej i na pewno Fin nie był odpowiednią osobą do „tresury”, a raczej wychowania tej małej bestii, co rzuca się na wszystkich i wszystko, jak rozwścieczony ratlerek.
Poderwał się z bruku i zaciągnął nieprzytomnego paniczyka, pod składowisko odpadków potocznie nazywane śmietnikiem, coby odrobinę zadbać o jego komfort i by od leżenia na zimnym bruku nie dostał przypadkiem wilka. Upewnił się, że jeszcze dycha, a puls jest na tyle wyczuwalny, iż nie trzeba obawiać się o nagły zgon. Z drugiej strony nie obił go, aż tak dotkliwie, ba po niejednym amatorskim meczu hokeja, niektórzy gracze schodząc wyglądali paskudniej, a Ahvo, nawet uśmiechał się przez sen, ale trudno było rozeznać w tym świetle, może to jeno nerwowy grymas, ot skurcz ust.
Viggo i Bezimienny z tematu
– Jakoś wątpię… I na twoje szczęście nie jesteś moim wrogiem – nim zabarwiona krwią plwocina udekorowała policzek najemnika, ten zdążył odpowiedzieć, a gdy głuche echo zderzenia potylicy z kostką brukową obwieściło koniec tego „spotkania” Fin długo jeszcze siedząc na przeciwniku mierzył go wzrokiem, jakby oczekując, że ten faktycznie wyjdzie z siebie i pokaże mu, co w nim takiego drzemie, to jednak się nie stało, a Räikkönen uświadomił sobie, że ma przed sobą zwykłego smarka, który gdyby nie sport zapewne prędzej czy później skończyłby w rynsztoku lub pierdlu, a może i na cmentarzu? Żadnej z tych trzech opcji nie można było wykluczyć, ani również tego, że gnojek zechce się zrewanżować i odszuka go kiedyś, miał nadzieję, że tak się nie stanie, ale ten zdradzał niezwykłą upartość w swym zacietrzewieniu. Dzisiejszy sromotny łomot, może i był rózgą dla kapryśnego bachora – wymierzoną starannie i stanowczo, bez przesadnej agresji, czy siły, lecz nie nakieruje charakteru na właściwe tory, tych lekcji powinien przyjąć więcej i na pewno Fin nie był odpowiednią osobą do „tresury”, a raczej wychowania tej małej bestii, co rzuca się na wszystkich i wszystko, jak rozwścieczony ratlerek.
Poderwał się z bruku i zaciągnął nieprzytomnego paniczyka, pod składowisko odpadków potocznie nazywane śmietnikiem, coby odrobinę zadbać o jego komfort i by od leżenia na zimnym bruku nie dostał przypadkiem wilka. Upewnił się, że jeszcze dycha, a puls jest na tyle wyczuwalny, iż nie trzeba obawiać się o nagły zgon. Z drugiej strony nie obił go, aż tak dotkliwie, ba po niejednym amatorskim meczu hokeja, niektórzy gracze schodząc wyglądali paskudniej, a Ahvo, nawet uśmiechał się przez sen, ale trudno było rozeznać w tym świetle, może to jeno nerwowy grymas, ot skurcz ust.
Viggo i Bezimienny z tematu