:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
25.01.2001 – Wejście – Z. Damgaard
Zacharias Damgaard
25.01.2001 – Wejście – Z. Damgaard Nie 20 Lis - 23:09
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
25.01.2001
Milczenie jest czasem najlepszą odpowiedzią. Gorzej jednak, jeśli zdarza się ono zupełnie nieoczekiwanie i w sytuacji, gdy myślisz, że wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku. Rzadko się niepokoję. Rzadko też podejmuję inicjatywę, jeśli ktoś tak jawnie zaczyna mnie ignorować. Mam zakorzenione przez ojca resztki honoru i szacunku do siebie samego, a przede wszystkim zasadę, by nie urywać sobie głowy za marny ochłap uwagi. Niestety, list bez odpowiedzi otwiera wpierw nienachalnie drobną ranę, następnie ora mocniej wraz z kolejną dawką ciszy. Raz po raz zagryzam zęby na plastiku długopisu i znaczę na papierze niedoskonałe, noszące pozór lekkości litery, bez większego przekonania, z pewną rezygnacją w ruchach. Dodatkowo czuję nieprzyjemny chłód spowijający pracownię. Zaczynam się zastanawiać nad własnymi czynami i analizuję zupełnie niedorzecznie przesadnie, czy nie spieprzyłem czegoś przez nieuwagę. Natarczywość myśli zaczyna mnie przytłaczać. Próbuję w przeciągu kilku kolejnych dni dojść do jako takiego spokoju. Chwytam równowagę, ale na moment. Zaraz powracam do rozdrapywania świeżej rany. Rozważam już nawet, czy powodem milczenia nie jest jakiś wypadek. Odrzucam szybko czarne scenariusze, wolę utwierdzać się w przekonaniu, że zwyczajnie przemyślała sprawę i nie ma ochoty na moje towarzystwo. Po tych kilku spotkaniach nic przecież nie zostało jeszcze jasno określone. Błąkaliśmy się i sprawdzaliśmy nawzajem intencje zaszyte w gestach i strzępkach bliskości. To tak niewiele.
Ziarno niepewności pada jednak na podatny grunt. W akcie desperacji przesyłam drobny upominek, naiwnie sądząc, że tego z całą pewnością nie będzie mogła przeoczyć. Jestem okropnie dziecinny. Chwytam wiewiórkę w ostatniej chwili i nie pozwalam jej, by była dowodem mojego upadku. Pozwalam na ciszę. Jest mi przecież obojętna.
Jest mi tak okropnie obojętna, że po odprowadzeniu Samuela do szkoły, kieruję się w głąb miasta, dając znać wujowi, że dzisiejsze obowiązki muszę przełożyć na kolejny dzień. Idę spokojnie ściętą przez mróz ulicą i mijam przechodniów z niewyraźną miną. Jest mi tak obojętna, że intuicyjnie poszukuję szyldu sklepu jubilerskiego Sørensenów. Trwam potem w niepewności przed witryną i oglądam błyskotki, starając się skrajem uwagi wychwycić poruszające się wewnątrz postacie. Niestety, niewiele mi to daje, bowiem refleksy dzisiejszego, dość ostrego słońca zniekształcają obraz, ale przecież jest mi wszystko jedno. Przechodzę więc dalej, kieruję się w kolejną przecznicę. Powinienem jednak zająć się obowiązkami. Zataczam koło i znów ląduję przy sklepie. Naciskam klamkę i wchodzę do ciepłego wnętrza. Jest tu wprawdzie sporo miejsca, ale nie na tyle, by obsługa pozostała obojętna na moją obecność. Zaraz słyszę radosne powitanie płynące z ust młodego mężczyzny. Odwzajemniam uśmiech, kiwam głową i udaję, że oglądam kryształowe kolczyki. Jest mi to tak obojętne, że pod pretekstem chęci złożenia specjalnego zamówienia pytam o pannę Sørensen. Odpowiedź obcego mi człowieka zasiewa kolejne ziarno niepewności. Przedłużająca się nieobecność usprawiedliwiona sytuacją osobistą niby nie jest czymś wyjątkowym, ale połączona z milczeniem przyprawia mnie o skręt żołądka. Dziękuję uprzejmie, wychodzę dość szybko, zaczynam zastanawiać się nad słusznością impulsu, który nakazuje mi pójść do mieszkania jej brata. Może wyjechała do Odense? Może w zupełnie innym kierunku; z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że jest bardzo sumienna i nie pozwoliłaby sobie na zaniechanie pracy. Niełatwo skłonić mnie do tak nietypowego zachowania, a jednak już w kilka godzin później zmierzam dobrze znaną klatką schodową ściskając w dłoniach niewielki pakunek. Tak na wszelki wypadek, aby mieć pretekst i aby w razie potrzeby zbyć jakoś jej brata, jeśli to on mi otworzy.
Dyskomfort usztywnia każdy kolejny krok, który stawiam zmniejszając dystans dzielący mnie od odpowiedniego numeru wypisanego na drewnianych drzwiach. Papier szeleści mi pod palcami – z wnętrza unosi się słodkawy zapach ciasta naleśnikowego. Wanilia przesącza się przez akordy wyraźnie jagodowe i czekoladowe. Całość jest jeszcze ciepła, gdyż teleportowałem się spod sklepu w Ragnhildzie Potężnej, by nie utracić walorów smakowych. Oprócz tego, wcześniej zabrałem z domu kilka płyt i przenośny odtwarzacz zaopatrzony w słuchawki – jeden z wynalazków śniących – bo przecież cała ta szopka jest mi zupełnie obojętna.
W chwili, gdy stukam do drzwi wiem, że to jeden, wielki błąd i prawdopodobnie tylko się ośmieszę, a jednak towarzyszy mi ogromny niepokój i mam nadzieję, że za chwilę zobaczę w szczelinie twarz Vivian. Będę spokojniejszy, cokolwiek mi powie.
Napięcie przeciąga się przez kolejnych kilka chwil. Szmer za drzwiami nie uspokaja. Co ja tak właściwie robię? Nie powinienem się tak mieszać. Przecież zawsze uciekam przed podobnym zaangażowaniem. Niewidzialna siła przebija się przez mój mostek, a na usta wkrada się niezrozumiały grymas bólu połączonego z uśmiechem.
Schylam się, kładę na progu paczkę z naleśnikami i odtwarzacz z płytą Doorsów.
Zaciskam palce na brzegu kurtki.
Nie zmieniłem się wcale, dlatego tłamszę w sobie pragnienie podążenia za innym scenariuszem. Odchodzę, nim otworzy drzwi.
Zacharias z tematu