:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg
2 posters
Bezimienny
02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:36
02.12.2000
Nie zostawiaj mnie, rozbrzmiało w listopadzie w pewnej portowej uliczce, a Theo - niczym wierny pies - potrafił przynajmniej reagować na proste komunikaty. Dopiero miał się przekonać, że w zadaniu nie było nic prostego, ale na razie jakoś sobie radził. Nie zostawi Egona i jego okropnego, niegdyś nieposprzątanego (dzięki wysiłkom berserkera, już znośniejszego!) mieszkania, nie zostawi, dopóki nie zgłębi przyczyn choroby Muncha, bo nikt zdrowy nie osuwa się na kolana po kilkunastominutowej rozmowie, nie żywi się suchymi płatkami, nie ignoruje pleśni ba bułkach i nie ma tak rozgorączkowanych oczu ani wystających policzków. Theo się martwił i nie wiedział, co martwiło go bardziej - to, że z pozoru nie był w stanie zgłębić przyczyn tego stanu, czy to, że podświadomie wychwytywał w rozbieganym spojrzeniu i zapuszczonym mieszkaniu znajome motywy. Wspomnienia, o których wolałby zapomnieć. Przecież kilka lat temu też nie obchodziło go, gdzie mieszka i co się z nim dzieje. Jego ciało też poddawało się przy byle wysiłku, a umysł błądził gdzieś daleko. Eliksiry - liczyły się tylko one, ale specyfików pani Munch nie mógł nigdzie odnaleźć. Szybko pojął, że można je zastąpić narkotykami, a wierny Soren dostarczał mu zarówno towaru, jak i dbał o to, by Theo jakikolwiek wegetował.
Może, paradoksalnie, nauczył się tej troski od Lindbloma. Choć większość tamtych tygodni spędził w delirium, to przecież zapamiętał, co trzeba zrobić. Wywietrzyć. Przygotować rosół. Łagodnie przekonać Egona do zjedzenia obiadu. Żadnych gwałtownych ruchów, nie naciskać na prawdę zbyt natarczywie, omijać niewygodne tematy - i będzie dobrze. Będzie dobrze. Nie zostawi go, a trupy wepchnęli do szafy. Temat Munchów już nie wracał, tajemnicze wyznanie Egona z portowej uliczki również urwało się w połowie, a ilekroć Theo zbierał się do obwieszczenia a wiesz, też oślepłem to po pierwsze uznawał, że brzmi to idiotycznie i melodramatycznie, a po drugie - że nie będzie mu psuć humoru. Od tygodnia gryzł się też w język w kwestii odnalezienia Sagi - z jednej strony chciał podzielić się radością, z drugiej jednak rodzina zdawała się rozdrapywać pewne rany.
Egon Munch zdawał się być kruchą i delikatną konstrukcją, a po upragnionym acz nieoczekiwanym pojednaniu w porcie, Theo obiecał sobie, że zrobi wszystko, by tej konstrukcji nie naruszyć.
Na razie szło mu świetnie - Egon chyba nie miał już członków rodziny do zagryzienia, Theo próbował przy nim trzymać emocje i niedźwiedzie przemiany pod kontrolą, a zupy wychodziły coraz lepsze. Zaczęli od rosołu - jedynej zupy, jaką Theo ugotować potrafił, ale przez ostatnie tygodnie Holmberg przyłożył się do studiowania przepisów i dania wychodziły coraz lepsze. Pensja od pana Wahlberga z łatwością starczała na składniki, a berserker nawet polubił eksperymentowanie przy garach. Jego ostatni krem warzywny wyszedł co prawda nieco średni, kawałki marchewki były zdecydowanie za duże i za twarde, ale dzisiaj dopracował tą recepturę i krem wreszcie był kremowy! Szczerze podekscytowany sukcesem, znalazł się pod drzwiami Egona z garnkiem w dłoniach - wolał gotować u siebie, we własnej kuchni jakoś lepiej się odnajdywał i znajdował potrzebny sprzęt oraz działającą kuchenkę.
-To ja, wpadłem na obiad! - zawołał od progu, pukając łokciem do drzwi. Uśmiechał się, żałując, że dobry humor nie jest zaraźliwy.
Egon Munch
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:37
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Poddać było się istotnie łatwiej, zrzec się człowieczeństwa, wyrugować lęk, że mógłby umrzeć z twarzą przyklejoną do lepkiej, łazienkowej podłogi, że ktoś znalazłby go w brudzie, z wnętrznościami przetrąconymi ostatnim, bolesnym spazmem mięśni, wyzbyć się pragnienia trzymania się przy życiu jak przy drewnianej tratwie, roztrzaskiwanej z hukiem o skaliste wybrzeże; rachityczne, upodlone ciało nie przejmowało się dłużej podobnymi rzeczami – zwłaszcza ciało pozbawione duszy, bo tę utracił przecież lata temu, firmował, by wycięto mu ją ostrzem skalpela jak wadliwy, bezużyteczny narząd, który naciskał tylko na trzewia, trawił wnętrze gorączką ciągłych infekcji. Pozwolił zatem, by piętno uwłaczającej porażki kierowało nim na oślep, bezwładnie, jakby był kukłą unoszoną nerwowymi ruchami czyiś dłoni na cienkich, niewidocznych sznureczkach, zaczepionych boleśnie o zakrwawione nadgarstki – być może dlatego zgadzał się, by dłonie Theo, które z takim lękiem od siebie odpychał, chwyciły go asekuracyjnie pod ramię, być może dlatego nie zareagował na obmierzłe słowa zamroczonego alkoholem matrosa, chociaż coś odruchowo szarpnęło się za mostkiem, nie mając siły przyznać się do winy, być może dlatego pozwalał, by mężczyzna wchodził i wychodził, by zmuszał go do przyjęcia pozycji stojącej, by starł z blatu lepki obrus brudu, by stawiał przed nim coś ciepłego i pożywnego, by wierzył, że na chorobę, która toczyła jego umysł, było jeszcze jakieś remedium. Rzeczywiście nie ufał chyba żadnej z tych rzeczy – miłość, jaką niegdyś posiadał, była bitym i głodzonym psem, który w końcu umarł z zaniedbania.
Długie, listopadowe dni i rychły początek grudnia ciągnęły się zatem ponurym, odstręczającym korowodem, przez który przeprowadzała go nędzna resztka towaru, skrupulatnie ukrywana za łazienkowym zlewem, wyciągana drżącymi dłońmi, które z trudem powstrzymywał przed gestem gwałtownym i kategorycznym, a jednak im więcej czasu mijało, tym bardziej dolegliwe były nieuchronne objawy owej panicznej, krótkotrwałej abstynencji – każdy nerw rwał ostro, gdy żołądek, pochwycony we wnyki nocnych torsji, patroszył się jak ryba obmacywana szorstkimi, nieuważnymi dłońmi marynarzy; dostrzegał w sobie jedynie pęknięcia, niemoc i daremne wzburzenie, był i czuł się przegniły, jak przegniłe było wszystko, czego dotykał. Zasnął rozpalony dygotem delirycznej maligny, przez sen zaciskając zęby tak mocno, że szczękę miał zesztywniałą bolesnym pulsowaniem, nad ranem obudził się natomiast z naglącą potrzebą, której w żaden sposób nie potrafił ignorować, przeglądając gniewnie kolejne szuflady, których zawartość pierzchła pod nerwowym dygotem jego dłoni, cieśniny między poduszkami, wąskie przestrzenie pod łóżkiem i między krzywo ustawianymi komodami, z nabierającym siły przeświadczeniem, że jeżeli czegoś nie znajdzie, to oszaleje – jeżeli nie oszalał już wcześniej, pozwalając umysłowi sczeznąć w toksynach nałogowo zażywanych substancji. Dopiero wtedy – gdy klęczał na brudnych, wilgotnych kafelkach łazienki – ciało zesztywniało gwałtownie, a dłonie natrafiły nareszcie na przeszklony flakon, w którego wnętrzu kołysała się znajoma, brunatna zieleń eliksiru; to nie było to, czego szukał, ale musiało wystarczyć, kwaśny posmak zaległ więc na języku, a później cały świat wywrócił się przed jego oczami, wirując na przekór ruchom wskazówek zegara, na przekór rozsądkowi.
Z transu wyrwał go wizg znajomego głosu, skrzypnięcie drzwi, które uchyliły się posłusznie, niezatrzymane przez felerny mechanizm przetrąconego zamka – uniósł powoli dłonie, przyglądając się swoim kościstym palcom, paznokciom, które wydawały mu się niebieskie, osobliwie wyostrzone, po czym przesunął się w stronę drzwi, zatrzymując spojrzenie na Theo, wyraźnie zaciskając palce mocniej na framudze, jakby coś wywołało w nim lęk, jakiś fantom odurzonego umysłu sprawił, że źrenice rozszerzyły się do wielkości okrągłych talarów, niemal całkowicie przysłaniając kalafonię jasnych tęczówek. Przełknął ślinę.
– Jak tu wszedłeś? – wzrok podążył ku otwartym drzwiom, jakby zapominając o wyłamanym zamku, o klamce uchylającej się pod byle podmuchem wiatru, o tym, że wchodził tu już wcześniej. Z twarzą o zapadniętych, wklęsłych policzkach i oczach podkrążonych fioletem zmęczenia wyglądał nie tyle na chorego, co na spłoszonego – jakby ta entuzjastyczna, nagła obecność Theo istotnie miała niebawem wytrącić go z równowagi.
Długie, listopadowe dni i rychły początek grudnia ciągnęły się zatem ponurym, odstręczającym korowodem, przez który przeprowadzała go nędzna resztka towaru, skrupulatnie ukrywana za łazienkowym zlewem, wyciągana drżącymi dłońmi, które z trudem powstrzymywał przed gestem gwałtownym i kategorycznym, a jednak im więcej czasu mijało, tym bardziej dolegliwe były nieuchronne objawy owej panicznej, krótkotrwałej abstynencji – każdy nerw rwał ostro, gdy żołądek, pochwycony we wnyki nocnych torsji, patroszył się jak ryba obmacywana szorstkimi, nieuważnymi dłońmi marynarzy; dostrzegał w sobie jedynie pęknięcia, niemoc i daremne wzburzenie, był i czuł się przegniły, jak przegniłe było wszystko, czego dotykał. Zasnął rozpalony dygotem delirycznej maligny, przez sen zaciskając zęby tak mocno, że szczękę miał zesztywniałą bolesnym pulsowaniem, nad ranem obudził się natomiast z naglącą potrzebą, której w żaden sposób nie potrafił ignorować, przeglądając gniewnie kolejne szuflady, których zawartość pierzchła pod nerwowym dygotem jego dłoni, cieśniny między poduszkami, wąskie przestrzenie pod łóżkiem i między krzywo ustawianymi komodami, z nabierającym siły przeświadczeniem, że jeżeli czegoś nie znajdzie, to oszaleje – jeżeli nie oszalał już wcześniej, pozwalając umysłowi sczeznąć w toksynach nałogowo zażywanych substancji. Dopiero wtedy – gdy klęczał na brudnych, wilgotnych kafelkach łazienki – ciało zesztywniało gwałtownie, a dłonie natrafiły nareszcie na przeszklony flakon, w którego wnętrzu kołysała się znajoma, brunatna zieleń eliksiru; to nie było to, czego szukał, ale musiało wystarczyć, kwaśny posmak zaległ więc na języku, a później cały świat wywrócił się przed jego oczami, wirując na przekór ruchom wskazówek zegara, na przekór rozsądkowi.
Z transu wyrwał go wizg znajomego głosu, skrzypnięcie drzwi, które uchyliły się posłusznie, niezatrzymane przez felerny mechanizm przetrąconego zamka – uniósł powoli dłonie, przyglądając się swoim kościstym palcom, paznokciom, które wydawały mu się niebieskie, osobliwie wyostrzone, po czym przesunął się w stronę drzwi, zatrzymując spojrzenie na Theo, wyraźnie zaciskając palce mocniej na framudze, jakby coś wywołało w nim lęk, jakiś fantom odurzonego umysłu sprawił, że źrenice rozszerzyły się do wielkości okrągłych talarów, niemal całkowicie przysłaniając kalafonię jasnych tęczówek. Przełknął ślinę.
– Jak tu wszedłeś? – wzrok podążył ku otwartym drzwiom, jakby zapominając o wyłamanym zamku, o klamce uchylającej się pod byle podmuchem wiatru, o tym, że wchodził tu już wcześniej. Z twarzą o zapadniętych, wklęsłych policzkach i oczach podkrążonych fioletem zmęczenia wyglądał nie tyle na chorego, co na spłoszonego – jakby ta entuzjastyczna, nagła obecność Theo istotnie miała niebawem wytrącić go z równowagi.
Bezimienny
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:37
Nie bój się mnie, Egon - próbował powiedzieć każdym czynem i gestem, odkąd w listopadzie odprowadził go do tego obskurnego mieszkania, odkąd jakimś cudem wyżebrał sobie coś, co zdawało się kruchem przebaczeniem. Nie liczył na nie, nie mógł na nie liczyć - pomimo przeprosin był przecież świadom własnej winy i tego, że już nigdy nie zmyje ich krwi z rąk, a ich smak pozostanie z nim do końca jego dni. Może właśnie tym były próby doprowadzenia Egona i jego mieszkania do stanu używalności - kiepskim zadośćuczynieniem? Nie, to chyba było coś więcej, ale sam nie wiedział, co. Próba wskrzeszenia dawnej przyjaźni...? Wdzięczność za te wszystkie okazje, gdy to Munch opiekował się nim?
Nie myślał nad tym zbyt długo, myślenie nigdy nie było jego mocną stroną. Szczególnie, że przy Egonie zawsze czuł się, jakby stąpał po cienkim lodzie - jakby bał się, że jedno słowo za dużo, jeden nieostrożny gest, jeden płomień gniewu, a lód pęknie i utoną obydwoje w lodowatym jeziorze poczucia winy. Ilekroć krzyżowali spojrzenia, serce biło mu panicznie, po skórze pełzały węże niepokoju, wijąc się gęsią skórką niczym wstęgi ślepca ilekroć czarował - a prawdziwy spokój czuł dopiero, gdy Egon zasypiał w nieudolnie pościelonym łóżku (umiał gotować, ale składanie pościeli równo go przerastało) i wyglądał wreszcie tak spokojnie. Policzki wydawały się wtedy mniej zapadnięte, gorączkowe spojrzenie nie wbijało się Theo prosto w serce, a Munch wydawał się tamtym dawnym, niewinnym chłopcem, którego Theo próbował pokochać jak brata - i chyba nie był w stanie, nie jak brata.
Chociaż nie był dobrym mówcą, a myślenie przychodziło mu jeszcze gorzej, to przynajmniej potrafił obserwować. Przez te kilka tygodni obył się już z mieszkaniem Egona i z samym Munchem - wiedział, gdzie znaleźć miotłę, gdzie najczęściej zbierał się kurz, kiedy przyjaciel (czy mógł go już tak nazywać…?) był zmęczony i mrukliwy, a kiedy chciwie rzucał się na posiłek.
Dzisiaj zdawał się jakiś inny. Uniósł lekko brwi, zamykając drzwi za sobą nogą i niosąc garnek w stronę kuchni.
-Jak to jak? Jak zawsze. - roześmiał się lekko, poczciwie. Odstawił rosół na palnik i odwrócił się, by przyjrzeć się uważniej Egonowi. Rozbiegane spojrzenie, oczy zapadnięte głębiej niż zwykle.
-Nie wyspałeś się? - zapytał łagodnie, choć niewyspanego też go już widział, to nie to. Przełknął nerwowo ślinę, rozpoznając w rachitycznej sylwetce i wychudłej twarzy coś innego - kogoś innego - dawnego siebie.
Tylko nie to.
-Egon, czy ty coś brałeś? - westchnął z wyraźnym wyrzutem. W pierwszej chwili nie zauważył nawet, ze znów spełniło się niewyobrażalne - że Egon znowu się go bał.
Nie myślał nad tym zbyt długo, myślenie nigdy nie było jego mocną stroną. Szczególnie, że przy Egonie zawsze czuł się, jakby stąpał po cienkim lodzie - jakby bał się, że jedno słowo za dużo, jeden nieostrożny gest, jeden płomień gniewu, a lód pęknie i utoną obydwoje w lodowatym jeziorze poczucia winy. Ilekroć krzyżowali spojrzenia, serce biło mu panicznie, po skórze pełzały węże niepokoju, wijąc się gęsią skórką niczym wstęgi ślepca ilekroć czarował - a prawdziwy spokój czuł dopiero, gdy Egon zasypiał w nieudolnie pościelonym łóżku (umiał gotować, ale składanie pościeli równo go przerastało) i wyglądał wreszcie tak spokojnie. Policzki wydawały się wtedy mniej zapadnięte, gorączkowe spojrzenie nie wbijało się Theo prosto w serce, a Munch wydawał się tamtym dawnym, niewinnym chłopcem, którego Theo próbował pokochać jak brata - i chyba nie był w stanie, nie jak brata.
Chociaż nie był dobrym mówcą, a myślenie przychodziło mu jeszcze gorzej, to przynajmniej potrafił obserwować. Przez te kilka tygodni obył się już z mieszkaniem Egona i z samym Munchem - wiedział, gdzie znaleźć miotłę, gdzie najczęściej zbierał się kurz, kiedy przyjaciel (czy mógł go już tak nazywać…?) był zmęczony i mrukliwy, a kiedy chciwie rzucał się na posiłek.
Dzisiaj zdawał się jakiś inny. Uniósł lekko brwi, zamykając drzwi za sobą nogą i niosąc garnek w stronę kuchni.
-Jak to jak? Jak zawsze. - roześmiał się lekko, poczciwie. Odstawił rosół na palnik i odwrócił się, by przyjrzeć się uważniej Egonowi. Rozbiegane spojrzenie, oczy zapadnięte głębiej niż zwykle.
-Nie wyspałeś się? - zapytał łagodnie, choć niewyspanego też go już widział, to nie to. Przełknął nerwowo ślinę, rozpoznając w rachitycznej sylwetce i wychudłej twarzy coś innego - kogoś innego - dawnego siebie.
Tylko nie to.
-Egon, czy ty coś brałeś? - westchnął z wyraźnym wyrzutem. W pierwszej chwili nie zauważył nawet, ze znów spełniło się niewyobrażalne - że Egon znowu się go bał.
Egon Munch
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:38
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Theo wyglądał inaczej – wydawało mu się, że z miękkiego płótna skóry, spod warstw ubrań, wyzierały pojedyncze wiechcie brązowego futra, kępki szorstkiej, zwierzęcej sierści, która znikała, gdy mrugał nerwowo, by zaraz pojawić się w innym miejscu, wystawać z rękawów kurtki jak słoma z odzianego po ludzku stracha na wróble; uniósł brwi w grymasie zdziwienia, a czoło, które zmarszczyło się pod wpływem tego gestu, przypominało gniewne fałdy na krępej, niedźwiedziej kufie. Drgnął, na moment wciskając nerwowo dłonie w oczodoły, a kiedy znów uniósł wzrok, w obręczy tęczówek zalśnił schizofreniczny wyraz niepoczytalności, zgroza będąca nie tyle strachem, co gniewem, który na nowo kiełkował w piersi, oplatając się kolczystymi pnączami wokół mostka, szarpiąc za nadwyrężone chorobliwie trzewia – wciąż odczuwał nieprzyjemne mrowienie nienasycenia, feeryczne delirium tłumiło jednak bolesność tych doznań, podgrzewając kocioł umysłu aż do spienionego wrzenia, które odbiło się przenikliwym echem na tyłach skancerowanego przeszłością umysłu. Zamknięty przez ostatnie kilka dni w ponurym, bezsilnym letargu, odczuł teraz, jak dawne emocje na nowo wypełniają labirynt splątanych żył, kładąc się na karku znajomym, dolegliwym ciężarem gwałtowności, której w żaden sposób nie potrafił okiełznać.
– To ty. – odparł w końcu, a głos miał chrobotliwy i stłumiony, nie tylko nieprzyjemny, ale przede wszystkim nieswój, jakby dobywał się z głębi, zniekształcony drogą, jaką musiał przebyć, by wychynąć zza wąskich, lekko uchylonych warg. Ignorował pytania, ignorował jego uśmiech, ignorował pozorne, jak sądził, skonfundowanie, zatrzymując rozszerzone narkotykiem źrenice na twarzy mężczyzny w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby chciał przebić go tym spojrzeniem na wylot, jak szpada torreadora przebija napuchnięte mięśniami ciało wzburzonego byka. – Ty je zabrałeś, gdzie one są? – oskarżenie z trudem wyszarpnięte z głębi gardła sprawiło, że to zawęziło się boleśnie, pozostawiając ledwie cieśninę, w której zatrzymała się ślina, flegmatyczna pecyna z trudem zsunięta wzdłuż przełyku. Odurzony eliksirem, sądził, że dostrzegał w fizjonomii Theo wyraz umyślnej groźby, triumfu rozrysowanego płytko pod błękitem tęczówek i przypominał sobie wszystkie te lata, które spędził pod egidą brutalnego rygoru Görana, uginając się, jak wyschła gałąź, pod siłą jego zwierzchnictwa, drapiąc paznokciami o drewnianą fakturę zamkniętych drzwi, dopóki palce nie krwawiły boleśnie, wyjąc, aż gardło nie stało się szorstkie i zaczerwienione, prosząc go, naiwnie, z dziecięcą małodusznością, żeby nareszcie z nim skończył – ale Göran nigdy nie folgował łatwym rozwiązaniom.
Na ostatnie pytanie Holmberga uśmiechnął się nareszcie – złośliwie, nieco szaleńczo, frenetycznie, niezdolny pogodzić w sobie emocji, które napierały jednostajnym tonem na pośpiesznie bijące serce, dudniące nierównym riffem za kostnymi kratami żeber. Trzymał od niego jawny dystans, chociaż nie wyglądał już na tak zastraszonego, jak wcześniej, mimo źrenic niezdolnych zatrzymać się w miejscu, jakby kalafonia otaczającej je barwy okazała się płynnym miodem, który zatapiał skąpane w jego lepkiej gęstości obiekty – maligna narkotyku działała intensywniej, niż zapamiętał, a może to jedynie afektacja wzburzonej empirii sprawiała, że halucynacje przybierały strzeliste, złowrogie oblicza, zamykając obraz rzeczywistości w ciemnej winiecie koszmaru.
– Gdzie one są? – powtórzył, tym razem nie stroniąc się od złości, dobitnie, gwałtownie uświadomiony dlaczego wszystkie, jemu tylko znane skrytki były puste, dlaczego niczego nie znalazł, dlaczego dłonie drżały mu z rozgorączkowania, a żołądek podchodził do gardła siłą dojmujących mdłości. Czuł ferment narastającej w piersi histerii i musiał ściągnąć spojrzenie ku ziemi, odwrócić się raptownie, by przejść kilka kroków – paralitycznie, nerwowo – po czym nareszcie oprzeć dłonie nad zlewem. – Kurwa! – nagły grzmot, jak wystrzał z pistoletu. – Gadaj.
– To ty. – odparł w końcu, a głos miał chrobotliwy i stłumiony, nie tylko nieprzyjemny, ale przede wszystkim nieswój, jakby dobywał się z głębi, zniekształcony drogą, jaką musiał przebyć, by wychynąć zza wąskich, lekko uchylonych warg. Ignorował pytania, ignorował jego uśmiech, ignorował pozorne, jak sądził, skonfundowanie, zatrzymując rozszerzone narkotykiem źrenice na twarzy mężczyzny w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby chciał przebić go tym spojrzeniem na wylot, jak szpada torreadora przebija napuchnięte mięśniami ciało wzburzonego byka. – Ty je zabrałeś, gdzie one są? – oskarżenie z trudem wyszarpnięte z głębi gardła sprawiło, że to zawęziło się boleśnie, pozostawiając ledwie cieśninę, w której zatrzymała się ślina, flegmatyczna pecyna z trudem zsunięta wzdłuż przełyku. Odurzony eliksirem, sądził, że dostrzegał w fizjonomii Theo wyraz umyślnej groźby, triumfu rozrysowanego płytko pod błękitem tęczówek i przypominał sobie wszystkie te lata, które spędził pod egidą brutalnego rygoru Görana, uginając się, jak wyschła gałąź, pod siłą jego zwierzchnictwa, drapiąc paznokciami o drewnianą fakturę zamkniętych drzwi, dopóki palce nie krwawiły boleśnie, wyjąc, aż gardło nie stało się szorstkie i zaczerwienione, prosząc go, naiwnie, z dziecięcą małodusznością, żeby nareszcie z nim skończył – ale Göran nigdy nie folgował łatwym rozwiązaniom.
Na ostatnie pytanie Holmberga uśmiechnął się nareszcie – złośliwie, nieco szaleńczo, frenetycznie, niezdolny pogodzić w sobie emocji, które napierały jednostajnym tonem na pośpiesznie bijące serce, dudniące nierównym riffem za kostnymi kratami żeber. Trzymał od niego jawny dystans, chociaż nie wyglądał już na tak zastraszonego, jak wcześniej, mimo źrenic niezdolnych zatrzymać się w miejscu, jakby kalafonia otaczającej je barwy okazała się płynnym miodem, który zatapiał skąpane w jego lepkiej gęstości obiekty – maligna narkotyku działała intensywniej, niż zapamiętał, a może to jedynie afektacja wzburzonej empirii sprawiała, że halucynacje przybierały strzeliste, złowrogie oblicza, zamykając obraz rzeczywistości w ciemnej winiecie koszmaru.
– Gdzie one są? – powtórzył, tym razem nie stroniąc się od złości, dobitnie, gwałtownie uświadomiony dlaczego wszystkie, jemu tylko znane skrytki były puste, dlaczego niczego nie znalazł, dlaczego dłonie drżały mu z rozgorączkowania, a żołądek podchodził do gardła siłą dojmujących mdłości. Czuł ferment narastającej w piersi histerii i musiał ściągnąć spojrzenie ku ziemi, odwrócić się raptownie, by przejść kilka kroków – paralitycznie, nerwowo – po czym nareszcie oprzeć dłonie nad zlewem. – Kurwa! – nagły grzmot, jak wystrzał z pistoletu. – Gadaj.
Bezimienny
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:38
Spojrzał mu w oczy- i wiedział. Czerń przyćmiła bursztyn, a ciemność wydawała się straszniejsza od ciemnych żył pełzających pod skórą - bo bardziej znajoma. Niebezpieczeństwa magii zakazanej poznawał od stosunkowo niedawna, a rozszerzone źrenice i narkotyczne otumanienie towarzyszyły mu od lat nastoletnich, odkąd matka Egona po raz pierwszy podała mu tamten eliksir. Widział to samo spojrzenie w lustrze, w lękliwych oczach Lindbloma gdy leżał w delirium, głód rozpoczął się na dobre tuż po ucieczce z cyrku i towarzyszył Theo przez długie miesiące i lata.
-Jak się w to wpakowałeś…? - westchnął, ze smutnym niedowierzaniem kręcąc głową. -Po co sięgasz po to gówno, Egon? Ja nie miałem wyboru. - wytknął mu żarliwie, zanim ugryzł się w język. Może lepiej nie wspominać cyrku, ani pani Mucnh, ani jej wyrafinowanych mieszanek kulinarnych.
Nie był człowiekiem okrutnym ani manipulantem, nie miał zamiaru umyślnie przeciągać odpowiedzi. Gdyby narkotyki wciąż gdzieś były, musiałby milczeć - ale skutecznie pozbył się tego, co zdołał znaleźć w mieszkaniu Egona.
-Są tam, gdzie miejsce gówien. Spuściłem je w toalecie. - wyznał pokornie, ale bez śladu skruchy. Wyświadczał mu przysługę, był o tym przekonany. Lindblom, co prawda, nigdy nie wyrzucał narkotyków - wręcz mu je dostarczał, łagodząc delirium i bolesny głód - ale Theo robił wszystko na przekór, a odkąd obraził się śmiertelnie na huldrekalla, zwątpił również w sens jego dobrych intencji. Zrobi to lepiej, gwałtownie i szybko, jak bestia, którą bywał - plaster trzeba zerwać, powrócić do rzeczywistości.
-Zjedz rosół, poczujesz się lepiej. - korciło go, by spytać o coś innego - skąd masz to, co właśnie wziąłeś? Co to było? - ale roztropnie się opanował. Spokój, musiał zachować spokój, oderwać jakoś myśli Egona od tego gniewnego i posępnego miejsca, w którym teraz krążyły. Widząc go w takim stanie, zaczął się bać - trudno określić czy o siebie, czy o niego. Chyba to drugie, bo w razie potrzeby potrafiłby unieruchomić rozgniewanego cyrkowca nawet siłą mięśni, chyba nigdy nie uznawał go za zagrożenie, nawet wtedy, gdy Munch zamachnął się na niego nożem. Chyba nie chciał w to wierzyć, w tą nienawiść, to za bardzo by bolało.
Zaczął się bać dopiero, gdy wybrzmiało przekleństwo - ostre, gwałtowne i niespodziewane, jak gniew jego ojca zanim sięgnął po pas.
-Nie mów tak... - bąknął cicho, odruchowo spuszczając głowę, jak skarcony pies. -Nie ma ich. - powtórzył cierpliwie, ale to chyba nic nie dawało, rozpoznawał już w postawie Egona tą samą histerię, której poddawał się gdy samemu był uzależniony.
Więc - niewiele myśląc, a już na pewno nie myśląc o tym, że nie powinien czarować - szepnął rozpaczliwie inkantację, która pomagała niegdyś jemu, która tamowała nadmierną euforię i rozpalone emocje, która przywracała go do rzeczywistości. Nie wiedział nawet, czy zadziała na stan Egona, ale chciał - musiał - spróbować.
-Strilla. - wyszeptał, a jasne oczy zaszły mgłą.
-Jak się w to wpakowałeś…? - westchnął, ze smutnym niedowierzaniem kręcąc głową. -Po co sięgasz po to gówno, Egon? Ja nie miałem wyboru. - wytknął mu żarliwie, zanim ugryzł się w język. Może lepiej nie wspominać cyrku, ani pani Mucnh, ani jej wyrafinowanych mieszanek kulinarnych.
Nie był człowiekiem okrutnym ani manipulantem, nie miał zamiaru umyślnie przeciągać odpowiedzi. Gdyby narkotyki wciąż gdzieś były, musiałby milczeć - ale skutecznie pozbył się tego, co zdołał znaleźć w mieszkaniu Egona.
-Są tam, gdzie miejsce gówien. Spuściłem je w toalecie. - wyznał pokornie, ale bez śladu skruchy. Wyświadczał mu przysługę, był o tym przekonany. Lindblom, co prawda, nigdy nie wyrzucał narkotyków - wręcz mu je dostarczał, łagodząc delirium i bolesny głód - ale Theo robił wszystko na przekór, a odkąd obraził się śmiertelnie na huldrekalla, zwątpił również w sens jego dobrych intencji. Zrobi to lepiej, gwałtownie i szybko, jak bestia, którą bywał - plaster trzeba zerwać, powrócić do rzeczywistości.
-Zjedz rosół, poczujesz się lepiej. - korciło go, by spytać o coś innego - skąd masz to, co właśnie wziąłeś? Co to było? - ale roztropnie się opanował. Spokój, musiał zachować spokój, oderwać jakoś myśli Egona od tego gniewnego i posępnego miejsca, w którym teraz krążyły. Widząc go w takim stanie, zaczął się bać - trudno określić czy o siebie, czy o niego. Chyba to drugie, bo w razie potrzeby potrafiłby unieruchomić rozgniewanego cyrkowca nawet siłą mięśni, chyba nigdy nie uznawał go za zagrożenie, nawet wtedy, gdy Munch zamachnął się na niego nożem. Chyba nie chciał w to wierzyć, w tą nienawiść, to za bardzo by bolało.
Zaczął się bać dopiero, gdy wybrzmiało przekleństwo - ostre, gwałtowne i niespodziewane, jak gniew jego ojca zanim sięgnął po pas.
-Nie mów tak... - bąknął cicho, odruchowo spuszczając głowę, jak skarcony pies. -Nie ma ich. - powtórzył cierpliwie, ale to chyba nic nie dawało, rozpoznawał już w postawie Egona tą samą histerię, której poddawał się gdy samemu był uzależniony.
Więc - niewiele myśląc, a już na pewno nie myśląc o tym, że nie powinien czarować - szepnął rozpaczliwie inkantację, która pomagała niegdyś jemu, która tamowała nadmierną euforię i rozpalone emocje, która przywracała go do rzeczywistości. Nie wiedział nawet, czy zadziała na stan Egona, ale chciał - musiał - spróbować.
-Strilla. - wyszeptał, a jasne oczy zaszły mgłą.
Egon Munch
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:38
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Dłonie mu drżały, zaciśnięte kurczowo na brzegu blatu, tak mocno, że knykcie pobielały, a opuszki odezwały się bolesnym pieczeniem siły nacisku – stał zgarbiony nad zlewem, wpatrując się hipnotycznie w okrągły zawór odpływu, wokół którego rozpościerała się kałuża rdzy i zaschnięte, nadgniłe resztki jedzenia, których widok tym sugestywniej przyprawił go o mdłości, podsuwające się charakterystycznym, palącym gorącem w górę przełyku. Nie pamiętał, kiedy wszystko się zaczęło, choć musiał sięgnąć po eliksiry jeszcze pod czujnym, złowrogim spojrzeniem Görana, pod uciskiem jego ręki, napierającej hardo na jego wąskie, kościste ramiona, gdy halucynacje narkotyku wypełniały przestrzeń pod powiekami – był przekonujący, dopóki był mu potrzebny i objęty kaftanem strachu przez długie godziny miarowej fatamorgany koszmarów, wizji, które ukazywały się w cieniu, strosząc się gniewnie, sięgając nieistniejącymi kończynami pod materiał ubrań, zatapiając iluzoryczne zęby w okaleczonej fakturze skóry, odbijając w sobie obraz jego przeszłości, zdrętwiałej grozą, sprawiając, że, zastygły w kącie ciasnego pokoju, wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń, a jego źrenice rozszerzały się powoli, jak gdyby odchodziły w inny wymiar. Szept Wyroczni rzeczywiście przekazywał mu na ucho sekrety, przed którymi uciekał, lecz ku którym jednocześnie, w masochistycznej ascezie, się zbliżał, karmiąc bestię własnego sumienia pożywką treściwą i sycącą.
Zaśmiał się gardłowo i ochryple, dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na Theo, odginając szyję jak mechaniczna zabawka – twarz miał bladą, a wiechcie przylepiały mu się do czoła, zroszonego pojedynczym kroplami potu jak woskiem; sprawiał wrażenie całkiem nieruchomego, jakby gorejący w piersi gniew pochwycił mięśnie w bolesnym przykurczu, jedynie grdyka poruszała się nerwowo, przesuwając się pod cienką membraną skóry, niby uwięziona w słoiku osa, rozpaczliwie próbująca wydostać się na zewnątrz. Rok temu próbowałby się jeszcze tłumaczyć, przysięgać sobie trzeźwość, gdy ustępowała koncentracja i zwierzęca ostrość zmysłów, a pojawiały się pierwsze spazmy zatrutych narkotykiem trzewi, nogi podkurczone boleśnie pod klatkę piersiową i dreszcze paraliżującego lęku, ustępującego dopiero nad ranem, gdy sięgał po kolejną dawkę – dzisiaj tkwił już w tym wszystkim zbyt głęboko, nie patrzył, po co sięga, nie odliczał skrupulatnie przydziałów, nie dbał o konsekwencje; uciekał przed własnymi myślami, a im szybciej biegł, tym głośniej skowyczały, rozdrażnione, niecierpliwe i głodne.
– Nie, nie… – obraz Theo zaczął rozmazywać mu się przed oczami, uwypuklać i zniekształcać – jego plecy wygięte w niedźwiedzią sylwetkę, futro wystające spod naciągniętych na nadgarstki rękawów, twarz, której rysy zmieniały się jak antyczne maski, od chłopca, któremu podawał kromkę chleba przez żelazne kraty klatki, po niedźwiedzia z kufą zbrukaną krwią, po mężczyznę, który stał przed nim bezradnie, odbierając jedyne, co mu jeszcze pozostało. – Nie… nie miałeś… nie miałeś prawa. – z trudem wydzierał słowa z głębi krtani, wyrzucał je z siebie jak w torsjach, próbując hamować emocje, które podżegały rozkwitające mu przed oczami obrazy, trzymać się brzytwy rzeczywistości, choć nie wiedział już, która w istocie była prawdziwa. Zgiął się w pół, przesuwając dłoń po powierzchni blatu, by oprzeć się łokciem o krawędź zlewu, zwiesić głowę na wysokości piersi Holmberga i ostrożnie, bardzo powoli, unieść wzrok na garnek, który wciąż stał na palniku.
– Dlaczego to robisz, Theo? Zostaw… mnie. – warknął i przez krótką chwilę przez obmierzłość jego fizjonomii rzeczywiście przedarła się skrucha, coś wzniosło się jednak zaraz za plecami berserkera i wrażenie to zniknęło, ustępując paroksyzmowi gniewu, nabierając diabelskich rysów postępującego szaleństwa. Nagłym, nieprzewidywalnym ruchem szarpnął się do przodu, wówczas szept zaklęcia przedarł się jednak przez dzielącą ich przestrzeń, a następnie przez jego umysł, nakrywając go kompresem nagłej bezwolności, pod siłą której kolana ugięły się gwałtownie, zmuszając, by kurczowo przytrzymał się rękami blatu, oszołomiony nie tylko ciosem czaru, lecz również twarzą mężczyzny – pokrytą syczącym wężowiskiem czarnych żył, inkrustowaną spojrzeniem białym jak morskie perły, a widok ten odkrył kolejne, piętrzące się halucynacją za jego plecami. – Skończysz tak samo… tak samo jak ona. – syknął, zaciskając szczękę, której linia uwypukliła się wzdłuż zapadniętych policzków. – Odejdź, zostaw mnie. – cofnął się, wpierw wpatrując się bezpośrednio w Theo, lecz później przenosząc rozgorączkowany wzrok na coś za jego plecami. – Odejdź, dosyć. – powtarzał, uparcie rozdzierając źrenicami w przestrzeń, osuwając się po ścianie, przerażony i udręczony.
Zaśmiał się gardłowo i ochryple, dopiero po chwili przenosząc spojrzenie na Theo, odginając szyję jak mechaniczna zabawka – twarz miał bladą, a wiechcie przylepiały mu się do czoła, zroszonego pojedynczym kroplami potu jak woskiem; sprawiał wrażenie całkiem nieruchomego, jakby gorejący w piersi gniew pochwycił mięśnie w bolesnym przykurczu, jedynie grdyka poruszała się nerwowo, przesuwając się pod cienką membraną skóry, niby uwięziona w słoiku osa, rozpaczliwie próbująca wydostać się na zewnątrz. Rok temu próbowałby się jeszcze tłumaczyć, przysięgać sobie trzeźwość, gdy ustępowała koncentracja i zwierzęca ostrość zmysłów, a pojawiały się pierwsze spazmy zatrutych narkotykiem trzewi, nogi podkurczone boleśnie pod klatkę piersiową i dreszcze paraliżującego lęku, ustępującego dopiero nad ranem, gdy sięgał po kolejną dawkę – dzisiaj tkwił już w tym wszystkim zbyt głęboko, nie patrzył, po co sięga, nie odliczał skrupulatnie przydziałów, nie dbał o konsekwencje; uciekał przed własnymi myślami, a im szybciej biegł, tym głośniej skowyczały, rozdrażnione, niecierpliwe i głodne.
– Nie, nie… – obraz Theo zaczął rozmazywać mu się przed oczami, uwypuklać i zniekształcać – jego plecy wygięte w niedźwiedzią sylwetkę, futro wystające spod naciągniętych na nadgarstki rękawów, twarz, której rysy zmieniały się jak antyczne maski, od chłopca, któremu podawał kromkę chleba przez żelazne kraty klatki, po niedźwiedzia z kufą zbrukaną krwią, po mężczyznę, który stał przed nim bezradnie, odbierając jedyne, co mu jeszcze pozostało. – Nie… nie miałeś… nie miałeś prawa. – z trudem wydzierał słowa z głębi krtani, wyrzucał je z siebie jak w torsjach, próbując hamować emocje, które podżegały rozkwitające mu przed oczami obrazy, trzymać się brzytwy rzeczywistości, choć nie wiedział już, która w istocie była prawdziwa. Zgiął się w pół, przesuwając dłoń po powierzchni blatu, by oprzeć się łokciem o krawędź zlewu, zwiesić głowę na wysokości piersi Holmberga i ostrożnie, bardzo powoli, unieść wzrok na garnek, który wciąż stał na palniku.
– Dlaczego to robisz, Theo? Zostaw… mnie. – warknął i przez krótką chwilę przez obmierzłość jego fizjonomii rzeczywiście przedarła się skrucha, coś wzniosło się jednak zaraz za plecami berserkera i wrażenie to zniknęło, ustępując paroksyzmowi gniewu, nabierając diabelskich rysów postępującego szaleństwa. Nagłym, nieprzewidywalnym ruchem szarpnął się do przodu, wówczas szept zaklęcia przedarł się jednak przez dzielącą ich przestrzeń, a następnie przez jego umysł, nakrywając go kompresem nagłej bezwolności, pod siłą której kolana ugięły się gwałtownie, zmuszając, by kurczowo przytrzymał się rękami blatu, oszołomiony nie tylko ciosem czaru, lecz również twarzą mężczyzny – pokrytą syczącym wężowiskiem czarnych żył, inkrustowaną spojrzeniem białym jak morskie perły, a widok ten odkrył kolejne, piętrzące się halucynacją za jego plecami. – Skończysz tak samo… tak samo jak ona. – syknął, zaciskając szczękę, której linia uwypukliła się wzdłuż zapadniętych policzków. – Odejdź, zostaw mnie. – cofnął się, wpierw wpatrując się bezpośrednio w Theo, lecz później przenosząc rozgorączkowany wzrok na coś za jego plecami. – Odejdź, dosyć. – powtarzał, uparcie rozdzierając źrenicami w przestrzeń, osuwając się po ścianie, przerażony i udręczony.
Bezimienny
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:39
-Jak kto...? - zmarszczył lekko brwi, ale słowa Egona nie docierały do niego w pełni, powaga tego zagadkowego wyznania zatarła się gdzieś pośród czarnych żył Theo i półprzytomnego spojrzenia Muncha. Spoglądał na niego i widział kogoś gorszego od ćpuna i ślepca. Widział siebie, w najgorszym momencie swojego życia, tuż po ucieczce z cyrku. Żałosnego, uzależnionego od narkotyków, niechętnego do zmiany.
-Nie, Egon - to ty skończysz jak ja. Dawny ja. Ta skorupa, którą zrobili ze mnie... - urwał, nie będzie wspominał jego rodziców, nie teraz. Pokręcił bezradnie głową.
-A ja - ja skończyłem jak ty. - roześmiał się histerycznie, spoglądając na plątaninę czarnych żył na własnych przedramionach. Opuścił ręce - nie mógł, nie chciał już czarować. To obrzydliwe - brzydził się siebie. Spróbował podchwycić spojrzenie Egona, ale przypomniał sobie o bielmie na własnych oczach i spuścił wzrok, czekając aż przejdzie.
Splótł ramiona na szerokim torsie. Munch wydawał się przerażony, bezradny wręcz i ludzki odruch nakazywał usiąść obok niego, położyć dłoń na jego ramieniu, zapewnić, że jest bezpieczny, że efekty uboczne miną, że wszystko będzie dobrze. Tak robił dla Theo Soren, lisi ogon kołysał się miarowo, to działało.
Ale teraz Theo był bezsilny. Nie był huldrekallem, nie był szczwanym lisem, nie był nawet nikim łagodnym. Z plątaniną ciemnych wstąg na ciele czuł się potworem, a niedźwiedzi temperament i zakazana magia tworzyły mieszankę wybuchową. Widząc na podłodze skulonego Egona, nie bał się jego gniewu - tylko własnego. Bał się o niego.
Wdech. Wydech.
-Ja... mam nadzieję, że z tego wyjdziesz, Egon. To... to cię zniszczy. Nie chciałem ich spuścić, nie chciałem... bez twojej zgody... ale ja... miałem podobny problem i instynktownie... - westchnął cicho, pocierając czoło dłonią. -Chciałbym, by ktoś spuścił to w toalecie dla mnie, wiesz? - cofnął się o krok, czarne żyły zaczęły blednąć. Czy Egon w ogóle zauważył, czy wziął to za halucynację? Jeśli nie zauważył, to czemu by się tak bał?
-P..pójdę już. Zjedz rosół, dobrze? - wybąkał.
-Nie, Egon - to ty skończysz jak ja. Dawny ja. Ta skorupa, którą zrobili ze mnie... - urwał, nie będzie wspominał jego rodziców, nie teraz. Pokręcił bezradnie głową.
-A ja - ja skończyłem jak ty. - roześmiał się histerycznie, spoglądając na plątaninę czarnych żył na własnych przedramionach. Opuścił ręce - nie mógł, nie chciał już czarować. To obrzydliwe - brzydził się siebie. Spróbował podchwycić spojrzenie Egona, ale przypomniał sobie o bielmie na własnych oczach i spuścił wzrok, czekając aż przejdzie.
Splótł ramiona na szerokim torsie. Munch wydawał się przerażony, bezradny wręcz i ludzki odruch nakazywał usiąść obok niego, położyć dłoń na jego ramieniu, zapewnić, że jest bezpieczny, że efekty uboczne miną, że wszystko będzie dobrze. Tak robił dla Theo Soren, lisi ogon kołysał się miarowo, to działało.
Ale teraz Theo był bezsilny. Nie był huldrekallem, nie był szczwanym lisem, nie był nawet nikim łagodnym. Z plątaniną ciemnych wstąg na ciele czuł się potworem, a niedźwiedzi temperament i zakazana magia tworzyły mieszankę wybuchową. Widząc na podłodze skulonego Egona, nie bał się jego gniewu - tylko własnego. Bał się o niego.
Wdech. Wydech.
-Ja... mam nadzieję, że z tego wyjdziesz, Egon. To... to cię zniszczy. Nie chciałem ich spuścić, nie chciałem... bez twojej zgody... ale ja... miałem podobny problem i instynktownie... - westchnął cicho, pocierając czoło dłonią. -Chciałbym, by ktoś spuścił to w toalecie dla mnie, wiesz? - cofnął się o krok, czarne żyły zaczęły blednąć. Czy Egon w ogóle zauważył, czy wziął to za halucynację? Jeśli nie zauważył, to czemu by się tak bał?
-P..pójdę już. Zjedz rosół, dobrze? - wybąkał.
Egon Munch
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:39
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Strach był czymś gorszym od bólu, czymś gorszym od gniewu – katedralnym dzwonem zamkniętym w ciasnym kasztelu wygiętych żeber, dudniącym w pulsujących skroniach, które nakrywały się dropiatością woskowych kropel potu, sprawiając, że włosy przyklejały mu się do bladego czoła, mokre i splątane. Strachu nie potrafił spętać jutowymi linami siły woli ani osłabić, upuszczając krew ze starej blizny, na nowo otwierającej się przeraźliwym, czerwonym ślepiem na rozchylonej dłoni – podczas gdy jego złość była zwierzęciem o krępym cielsku i ogromnym, łuskowatym ogonie, który nienawistnie uderzał o ziemię, strach przypominał drobne, tchórzliwe stworzenie, miotające się wewnątrz labiryntu trzewi, niczym zamknięta pod słojem osa, niemożliwa do pochwycenia w garść odgórnie narzuconej kontroli; takiego owada nie sposób było uspokoić, można było go tylko zdeptać.
Tym razem nie bał się jednak Theo, nie jego czarnych żył, uwypuklonych cierpkością zaklęcia, które zatrzymało go w krótkotrwałym stuporze i nie jego oczu, które z zawstydzeniem tak uparcie od niego odwracał – przyglądał mu się zza mętnej tarczy własnych urojeń, obserwował metamorfozę zachodzącą jak na zaciętej kliszy: człowiek o niedźwiedziej twarzy, niedźwiedź o ludzkiej twarzy, zbroczone posoką kły przeobrażające się błysk ludzkich zębów, mgła opadająca z szaroniebieskich tęczówek, dwa guziki zwierzęcego szału, mierzącego przenikliwie ofiarę, zanim szczęki zacisną się niebawem na miękkiej i wiotkiej szyi, ustępującej jak roślinna łodyga. Nie bał się go, bo bardziej niż fatum rodzinnej śmierci przerażała go postać, która pojawiła się przy drzwiach, blada i popielata, z szyją posiniałą od zaklęcia, oczami czarnymi jak smoła, która oznaczać mogła jedynie śmierć – wiedział, że była nieprawdziwa, lecz nie potrafił znieść jej widoku, który pojawiał się pod jego powiekami nawet kiedy frenetycznie dociskał dłonie do twarzy, co jakiś czas poruszając nerwowo głową, jakby sądził, że mógłby w ten sposób pozbyć się niechcianych widoków, wysypać je z umysłu na podłogę, by zginęły pośród brudnych, zakurzonych frędzli dywanu.
– Nie. – chropowata niestabilność jego głosu przedarła się przez krótką salwę histerycznego śmiechu, który wychynął z krtani Theo, zniekształcony w jego głowie w zwierzęcy ryk, gardłowy warkot, sprawiający, że jego twarz – znajome rysy, na których uporczywie próbował się skupić – nabierała niepokojącej fizjonomii, jakby płytko pod skórą pełzało coś ciemnego i obrzydliwego. Odetchnął ciężko, a do ust podeszły mu mdłości – patrzył na niego z dołu, z rozszerzonymi źrenicami uciekającymi na tyły zaczerwienionych białek, ciałem drżącym i słabym, nagle widocznie rachitycznym, zapadniętym i spsiałym. – Myślisz, że jesteś taki kurwa cnotliwy? Że ci wybaczę, jak przez kilka dni pobawisz się w jakieś pierdolone hobby miłosierdzia?! Dobrze ci radzę, wypierdalaj. – warknął gwałtownie, a bursztyn jego spojrzenia znów nabrał ostrości, nagły zryw gniewu sprawił jednak, że ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, a on osunął się lekko po otynkowanej ścianie, oddychając ciężko. – Nie mam siły z tobą walczyć. – głos miał słaby i przyciszony, spojrzenie wciąż trzymał jednak gdzieś za ramieniem Theo. – Zabierz ją ze sobą. – dodał po chwili, już prawie błagalnie, przyglądając się niewyraźnej sylwetce Freydis, majaczącej na granicy jego świadomości. Wróciła, żeby się na mnie zemścić, pomyślał; wykopał sobie tak wiele grobów i nigdy nie miał odwagi położyć się w żadnym z nich.
Tym razem nie bał się jednak Theo, nie jego czarnych żył, uwypuklonych cierpkością zaklęcia, które zatrzymało go w krótkotrwałym stuporze i nie jego oczu, które z zawstydzeniem tak uparcie od niego odwracał – przyglądał mu się zza mętnej tarczy własnych urojeń, obserwował metamorfozę zachodzącą jak na zaciętej kliszy: człowiek o niedźwiedziej twarzy, niedźwiedź o ludzkiej twarzy, zbroczone posoką kły przeobrażające się błysk ludzkich zębów, mgła opadająca z szaroniebieskich tęczówek, dwa guziki zwierzęcego szału, mierzącego przenikliwie ofiarę, zanim szczęki zacisną się niebawem na miękkiej i wiotkiej szyi, ustępującej jak roślinna łodyga. Nie bał się go, bo bardziej niż fatum rodzinnej śmierci przerażała go postać, która pojawiła się przy drzwiach, blada i popielata, z szyją posiniałą od zaklęcia, oczami czarnymi jak smoła, która oznaczać mogła jedynie śmierć – wiedział, że była nieprawdziwa, lecz nie potrafił znieść jej widoku, który pojawiał się pod jego powiekami nawet kiedy frenetycznie dociskał dłonie do twarzy, co jakiś czas poruszając nerwowo głową, jakby sądził, że mógłby w ten sposób pozbyć się niechcianych widoków, wysypać je z umysłu na podłogę, by zginęły pośród brudnych, zakurzonych frędzli dywanu.
– Nie. – chropowata niestabilność jego głosu przedarła się przez krótką salwę histerycznego śmiechu, który wychynął z krtani Theo, zniekształcony w jego głowie w zwierzęcy ryk, gardłowy warkot, sprawiający, że jego twarz – znajome rysy, na których uporczywie próbował się skupić – nabierała niepokojącej fizjonomii, jakby płytko pod skórą pełzało coś ciemnego i obrzydliwego. Odetchnął ciężko, a do ust podeszły mu mdłości – patrzył na niego z dołu, z rozszerzonymi źrenicami uciekającymi na tyły zaczerwienionych białek, ciałem drżącym i słabym, nagle widocznie rachitycznym, zapadniętym i spsiałym. – Myślisz, że jesteś taki kurwa cnotliwy? Że ci wybaczę, jak przez kilka dni pobawisz się w jakieś pierdolone hobby miłosierdzia?! Dobrze ci radzę, wypierdalaj. – warknął gwałtownie, a bursztyn jego spojrzenia znów nabrał ostrości, nagły zryw gniewu sprawił jednak, że ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, a on osunął się lekko po otynkowanej ścianie, oddychając ciężko. – Nie mam siły z tobą walczyć. – głos miał słaby i przyciszony, spojrzenie wciąż trzymał jednak gdzieś za ramieniem Theo. – Zabierz ją ze sobą. – dodał po chwili, już prawie błagalnie, przyglądając się niewyraźnej sylwetce Freydis, majaczącej na granicy jego świadomości. Wróciła, żeby się na mnie zemścić, pomyślał; wykopał sobie tak wiele grobów i nigdy nie miał odwagi położyć się w żadnym z nich.
Bezimienny
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:40
Nie zauważył nieobecnego wzroku Egona, prześlizgującego się własnej postaci - półprzytomnej, (nie tak znowu) zadziwiającej tolerancji dla ohydnie nabrzmiałych żył i zamglonego spojrzenia. Uparcie na niego nie patrzył, jakby bał się odrazy - choć przecież Egon też był ślepcem, choć Theo nigdy by się go nie bał (a może powinien, zwłaszcza gdy ten trzymał w ręku nóż). Jedynie mu współczuł. I się martwił, szczerze. Odebrał mu tak wiele - rodziców, jedyną, cyrkową rodzinę - a nie mógł podarować nic, poza rosołem i chaotyczną próbą pozbycia się z domu narkotyków.
Podświadomie skulił ramiona, jak zawsze, gdy czuł się winny i niepewny siebie. Pojednanie z Egonem zdjęło z karku częściowy ciężar dawnej winy, ale teraz...
-Myślałem, że wybaczyłeś mi wtedy, w porcie... - jęknął głucho, trochę bezradnie, trochę nieśmiało, słuchając oskarżeń. Munch był naćpany, mógłby go usprawiedliwić. Wmówić sobie, że to nieprawda, że to tylko gniew i narkotykowy głód przemawiają przez Egona, formują w jego gardle te okrutne zgłoski. Tylko gniew.
Na głębszym poziomie wiedział jednak, że Egon ma rację. Był mordercą. Kilka dni - czy to wystarczy? Czy cokolwiek wystarczy? Słowa brzmiały logicznie, wytykając Holmbergowi naiwność i braki w rozumowaniu - bo przecież przyjął pojednanie z Egonem intuicyjnie i spontanicznie, niewiele myśląc. Może się mylił, może powinien dać mu spokój?
-Jak... jak sobie życzysz. - skapitulował, czując nadchodzącą migrenę, cenę za pochopne używanie magii, pamiątkę niedawnej przemiany i słabości. Ciało i umysł domagały się innego rodzaju magii, tej zakazanej, ale serce uparcie im odmawiało. Nie mógł, nie mógł poddać się pokusie. -Ja też nie mam siły. - wymamrotał. Nie miał siły ani walczyć, ani się od tego powstrzymywać - a słowa Egona były bolesne, on nie był święty, jak długo zdołałby nad sobą panować. Gniew był zdradziecki, przebieglejszy od Theo, nadciągał szybko.
-Kogo? - zdziwił się, wreszcie dostrzegając, że Egon patrzy gdzieś indziej. -Nikogo tu nie ma. - przyznał posępnie, a następnie szybkim krokiem ruszył do drzwi i wyszedł, zatrzaskując je głośno za sobą. Zostawiał za sobą wyrzuty sumienia i nadzieję na odkupienie i nie był nawet świadom, że zabiera ze sobą ją, cień nękający Egona i zajmujący o wiele zbyt mało miejsca w poszatkowanej narkotykami pamięci Theo.
Theo z tematu
Podświadomie skulił ramiona, jak zawsze, gdy czuł się winny i niepewny siebie. Pojednanie z Egonem zdjęło z karku częściowy ciężar dawnej winy, ale teraz...
-Myślałem, że wybaczyłeś mi wtedy, w porcie... - jęknął głucho, trochę bezradnie, trochę nieśmiało, słuchając oskarżeń. Munch był naćpany, mógłby go usprawiedliwić. Wmówić sobie, że to nieprawda, że to tylko gniew i narkotykowy głód przemawiają przez Egona, formują w jego gardle te okrutne zgłoski. Tylko gniew.
Na głębszym poziomie wiedział jednak, że Egon ma rację. Był mordercą. Kilka dni - czy to wystarczy? Czy cokolwiek wystarczy? Słowa brzmiały logicznie, wytykając Holmbergowi naiwność i braki w rozumowaniu - bo przecież przyjął pojednanie z Egonem intuicyjnie i spontanicznie, niewiele myśląc. Może się mylił, może powinien dać mu spokój?
-Jak... jak sobie życzysz. - skapitulował, czując nadchodzącą migrenę, cenę za pochopne używanie magii, pamiątkę niedawnej przemiany i słabości. Ciało i umysł domagały się innego rodzaju magii, tej zakazanej, ale serce uparcie im odmawiało. Nie mógł, nie mógł poddać się pokusie. -Ja też nie mam siły. - wymamrotał. Nie miał siły ani walczyć, ani się od tego powstrzymywać - a słowa Egona były bolesne, on nie był święty, jak długo zdołałby nad sobą panować. Gniew był zdradziecki, przebieglejszy od Theo, nadciągał szybko.
-Kogo? - zdziwił się, wreszcie dostrzegając, że Egon patrzy gdzieś indziej. -Nikogo tu nie ma. - przyznał posępnie, a następnie szybkim krokiem ruszył do drzwi i wyszedł, zatrzaskując je głośno za sobą. Zostawiał za sobą wyrzuty sumienia i nadzieję na odkupienie i nie był nawet świadom, że zabiera ze sobą ją, cień nękający Egona i zajmujący o wiele zbyt mało miejsca w poszatkowanej narkotykami pamięci Theo.
Theo z tematu
Egon Munch
Re: 02.12.2000 – Kuchnia – E. Munch & Bezimienny: T. Holmberg Czw 23 Lis - 16:40
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Pomyślał, że go nienawidził – nienawidził ich wszystkich, każdej twarzy, która odwracała się w jego stronę, każdej pary oczu, każdych dłoni zalegających na miękkiej skórze, w końcu zawsze zdradliwych, zakończonych ostrymi paznokciami, szarpiących za włosy i wdzierających się, niczym poszukujące ciepła zwierzę, głęboko pod ubranie. Nienawidził szpiczastych czubków rodzinnego cyrku, nienawidził swojej matki i swojego ojca, nienawidził świadomości, że miał w sobie cząstki ich obu, spleśniałe fragmenty biologicznego dziedzictwa zaszyte w korowodzie genów, niemożliwe do wycięcia z ciała skalpelem żarliwej determinacji – zabić mógł jedynie ich wspomnienia, te odradzały się jednak w jego umyśle wciąż na nowo, na przestrzeni lat coraz bardziej obmierzłe, zasnuwające świadomość mgłą nagłej realizacji, jakby ktoś chwycił go w talii i rzucił w otchłań przeszłości, pod znajomy ból zatapiającego się w plecach batoga.
Uniósł wzrok z powrotem na twarz Theo, powoli i nieprzytomnie, jakby poruszenie głową sprawiało mu rzeczywisty dyskomfort – brzydził się jego skruchą i niepewnością, ramionami skulonymi wyraźnie, wzrokiem nieśmiało uciekającym w bok; przypominał mu ranne zwierzę, spłoszonego zająca, jakieś smutne i żałosne stworzenie, które wpadło w myśliwskie wnyki i nie miało nawet odwagi próbować się z nich wyszarpnąć. Nie rozumiał jego pokory i bezradności, był zły, że nie doprowadził jego wnętrzności do wrzenia, nie rozbudził bestii śniętej w gawrze ciała, zdolnej przedrzeć się drapieżnymi szczękami przez ludzką fizjonomię, zatopić w nim kły i raz na zawsze ukrócić to, czego sam zakończyć nie potrafił – mimo to, nie potrafił zmusić się, by mu odpowiedzieć, przełknąć nabrzmiałe w gardle mdłości, więc zwiesił tylko głowę, celując w jego twarz bursztynowymi ognikami spojrzenia, prawie całkiem przysłoniętymi okrągłymi talarami rozszerzonych źrenic, w których odbijała się podobizna niedźwiedzia, groźnego i potężnego.
Pokręcił głową na pytanie, nagle nabierając głęboki, rwany haust powietrza, jakby musiał niespodziewanie przypomnieć sobie, aby oddychać – pokój zaczynał kołysać się niewygodnie, własne dłonie, na które spuścił powoli wzrok, stawały się czarne i odrażające, jakby przez skórę przegryzła się zgnilizna i sięgnęła aż po pożółkłe, łamliwe płytki paznokci. Opuścił powieki, nie potrafił jednak wygonić spod ich kurtyny twarzy Freydis, więc raptem otworzył je ponownie i odgiął szyję do tyłu, odsłaniając odstającą wypukłość drgającej nerwowo grdyki – prawie w zachęceniu, lecz Theo nie miał już kłów i pazurów, nie chciał broczyć śliny jego krwią.
Zdawało mu się, że kazał mu odejść, lecz nie pamiętał, czy słowa te aby na pewno opuściły napięte struny jego krtani, czy nie rozrysowały się tylko pod membraną umysłu, nakazujące i rozpaczliwe, w końcu mężczyzna odwrócił się jednak do niego plecami i chociaż nie widział, jak wychodził, usłyszał trzask drzwi, których huk przypieczętował jego samotność. Krzyczał, choć brzmiało to bardziej jak skowyt rannego zwierzęcia, przeszywające, straszliwe wycie, stłumione brudnym linoleum podłogi, do którego dociskał febrycznie rozgrzaną skroń – zawsze łatwiej było robić z siebie potwora, którego w dzieciństwie wszyscy mu wmawiali, kłapać i gryźć, pokazywać zęby, chować się i uciekać.
Egon z tematu
Uniósł wzrok z powrotem na twarz Theo, powoli i nieprzytomnie, jakby poruszenie głową sprawiało mu rzeczywisty dyskomfort – brzydził się jego skruchą i niepewnością, ramionami skulonymi wyraźnie, wzrokiem nieśmiało uciekającym w bok; przypominał mu ranne zwierzę, spłoszonego zająca, jakieś smutne i żałosne stworzenie, które wpadło w myśliwskie wnyki i nie miało nawet odwagi próbować się z nich wyszarpnąć. Nie rozumiał jego pokory i bezradności, był zły, że nie doprowadził jego wnętrzności do wrzenia, nie rozbudził bestii śniętej w gawrze ciała, zdolnej przedrzeć się drapieżnymi szczękami przez ludzką fizjonomię, zatopić w nim kły i raz na zawsze ukrócić to, czego sam zakończyć nie potrafił – mimo to, nie potrafił zmusić się, by mu odpowiedzieć, przełknąć nabrzmiałe w gardle mdłości, więc zwiesił tylko głowę, celując w jego twarz bursztynowymi ognikami spojrzenia, prawie całkiem przysłoniętymi okrągłymi talarami rozszerzonych źrenic, w których odbijała się podobizna niedźwiedzia, groźnego i potężnego.
Pokręcił głową na pytanie, nagle nabierając głęboki, rwany haust powietrza, jakby musiał niespodziewanie przypomnieć sobie, aby oddychać – pokój zaczynał kołysać się niewygodnie, własne dłonie, na które spuścił powoli wzrok, stawały się czarne i odrażające, jakby przez skórę przegryzła się zgnilizna i sięgnęła aż po pożółkłe, łamliwe płytki paznokci. Opuścił powieki, nie potrafił jednak wygonić spod ich kurtyny twarzy Freydis, więc raptem otworzył je ponownie i odgiął szyję do tyłu, odsłaniając odstającą wypukłość drgającej nerwowo grdyki – prawie w zachęceniu, lecz Theo nie miał już kłów i pazurów, nie chciał broczyć śliny jego krwią.
Zdawało mu się, że kazał mu odejść, lecz nie pamiętał, czy słowa te aby na pewno opuściły napięte struny jego krtani, czy nie rozrysowały się tylko pod membraną umysłu, nakazujące i rozpaczliwe, w końcu mężczyzna odwrócił się jednak do niego plecami i chociaż nie widział, jak wychodził, usłyszał trzask drzwi, których huk przypieczętował jego samotność. Krzyczał, choć brzmiało to bardziej jak skowyt rannego zwierzęcia, przeszywające, straszliwe wycie, stłumione brudnym linoleum podłogi, do którego dociskał febrycznie rozgrzaną skroń – zawsze łatwiej było robić z siebie potwora, którego w dzieciństwie wszyscy mu wmawiali, kłapać i gryźć, pokazywać zęby, chować się i uciekać.
Egon z tematu