Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    10.01.2001 – Przystanek magibusów – G. Molander & G. Molander

    Gość
    Anonymous


    10.01.2001

    Na podniebieniu, zdawało mu się, wciąż czuł smak świątecznych wypieków. Zapach korzennego wina muskał nos, a kości ogrzewała pamięć o lampkach rozwieszonych gęsto w domu rodzinnym. Uszy strzygły w poszukiwaniu melodii piosenek związanych z Jul. Nie chciał pozbywać się okruchów beztroski i błogiego lenistwa, kiedy leżał na swoim wysłużonym materacu odziany w sweter z brzdękającymi dzwoneczkami przyszytymi kilka lat temu przez Gerdę. Matka wołała go na obiad i swoim zwyczajem zbiegał, ścigając się z siostrą, kto pierwszy dotknie blatu kuchennego. Wszystko było wyśmienite, za oknem sypało, a szkło mróz malował we wspaniałe arabeski. Sufit następnie mienił się od fajerwerków i choć ten czas spędził już zupełnie sam, pielęgnował piękno wstępowania w nowy rok, spoglądając z nadzieją i pragnieniem, by był lepszy od poprzedniego. Chciał dla wszystkich swoich bliskich więcej spokoju i dobra, bezpieczeństwa w Midgardzie, lecz to przychodziło z opieszałością, wciąż ustępując miejsca powszechnemu terrorowi i lękom wyzierającym z ciemnych zakamarków ulic. Nie bał się wielu rzeczy, nawet Wyzwolonych, lecz martwić potrafił się niezliczoną ilością spraw. Dlatego już w styczniu spało mu się gorzej, a wracanie do wspomnień z Jul było jednym z niewielu sposobów na poradzenie sobie z natłokiem złych wizji.
    Zaszył się w Samotnej Wieży na ponad tydzień, gdzie uzupełniał głównie swoje zapasy ziół i innych ingrediencji, mieszał wytrwale w kociołku i szykował eliksiry dla łowców, bo niechęć wychodzenia w teren ogarnęła go niespodziewanie i nie potrafił wręcz zmusić się, by ruszyć wydeptanymi ścieżkami dalej, niż wymagałoby tego zwykłe zbieranie roślin i w celu odmiennym, od poruszania sprawnie nożykiem. Dlatego wisiał później w pracowni alchemicznej nad oparami unoszącymi się znad gotujących się cieczy i myślał. Myślał wciąż bardzo dużo. O bliskich, o przyjaciołach, o towarzyszach, a przede wszystkim o włosach w kolorze pachnących źdźbeł siana wystawionego na ciepłe promienie słoneczne. Przebywając w zupełnej samotności i narzucając sobie indywidualne tempo pracy, nie musiał się tłumaczyć z nieobecnego wzroku i rozmarzenia błąkającego się na obliczu.
    Obiecał matce, jeszcze przed powrotem do Midgardu, że będzie częściej doglądał, co dzieje się u Gerdy. Wyczuwał w kobiecie liczne obawy i nawet, kiedy starał się jakoś ją rozweselić, patrzyła na niego poważnie – bardzo rzadko miała taki wyraz twarzy – i uparcie ponawiała prośbę. Nie mógł jej odmówić, choć wiedział, że siostra nie ucieszy się wyjątkowo z takiego obrotu spraw, nie przez wzgląd na jego osobę (przecież bardzo lubiła wspólne wyjścia i narzekała, że mają tak mało czasu dla siebie), ale  przez owe drobne przysługi dające pole popisu dla jej obaw związanych z pracą najmłodszej latorośli.
    Po powrocie ograniczył się jedynie do częstszych notek wysyłanych wiewiórką, gryzmolonych niezgrabnym, krzywym pismem, zwykle czynionym za pomocą przypadkowego pisadła – czasami był to długopis, czasami ołówek, czasami była to świecowa, czerwona kredka, którą znalazł w kieszeni. Prawdopodobnie jedno z dzieci z sierocińca wcisnęło mu ją przypadkiem do palta, a może sam ją zgarnął bezrefleksyjnie? Nie pamiętał, wciąż jednak trzymał ten ogryzek jak najcenniejszy skarb i pisał nim jedynie ważne rzeczy takie jak:
    “Dzisiaj znalazlem czy penk wełnianki wonskolistnęj i trohu torfofego mchu. Nie poczebujesz morze wywaru wzmocnienia? Moge ci uważyć, tylko powiec. Odpisz szypko.”
    lub
    ”Pszypomniałem sobie ostatnio o tym śmiesznym Juzefie Martensonie co mieszkał na naszej wsi. Pamientasz? Miał on taki dobry sierp do ćenća siuł. Mój już niedomaga, musz kupidź nowy. Morze pamientasz, skond on go miał? Chfalił się nim czasem na rynku. Daj znać. Odpisz.”
    albo jeszcze
    ”Mam dzisiaj wolny dźeń, wiesz rze zgóbiłem jednom gablotke z motylem? To był witalnik dembiniak. Szkoda wielka. Lóbiłem go. Co u ciebie wogule? Dobże sie masz? Nie czeba ci jakiejś pomocy? Odpisz szypko, pszyjde zaraz jagby co.”
    Gołym okiem było widać, że owo odosobnienie wcale mu nie służy, dlatego stosik listów wysyłanych do Gerdy rósł i rósł w zastraszającym tempie, a ręka bolała go coraz bardziej od skrobania nierównych liter. Ucieszył się dlatego wyjątkowo, kiedy siostra dała mu znać, że potrzebuje pomocy w bardzo ważnym zadaniu. Opuścił swoją samotnię jak na komendę, szykując się do powrotu w zabudowę miejską, której tak uporczywie unikał. Nie wiedział jednak czy to wieści i widmo zaciągające się nad głowami odmieńców czy zupełnie coś innego.
    Umówili się przy przystanku magibusów. Stał tam, zerkając na czapę śnieżną pokrywającą zadaszenie i dłubał  w niej palcem, znowu bardzo nieobecny i zupełnie nie zwracający uwagi na rzucane z ukosa spojrzenia ludzi stłoczonych jeden przy drugim i chuchających w dłonie. Mazał dalej, wprawiając metalową konstrukcję w drżenie.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Przez cały okres świąteczny spędzany w rodzinnym domu starała się pilnować – nie potrafiła wprawdzie zgodnie z zaleceniem czujnej matki zrezygnować zupełnie z zaglądania do nowych numerów codziennej gazety (wychodziła jedynie na szybki spacer, przypadkiem przechodząc obok małego lokalnego sklepu, gdzie sprzedawca, rozpoznający natychmiast płomień kasztanowych włosów, wyciągał spod lady zachomikowany egzemplarz lub kilka z nich, jeśli przegapiła któryś dzień; wnosiła je do domu schowane ukradkiem pod swetrem i wsuwała pospiesznie pod materac łóżka, by wyciągnąć go dopiero wieczorem i przeczytać, od deski do deski, pod kocem), ale starała się nie myśleć nadto o pozostawionej w mieście pracy, o wszystkich sprawach, których postęp obserwowała ukradkiem, wychylając się dociekliwie ze swojego tymczasowego biurka w administracji, próbowała przede wszystkim nie myśleć o popołudniach spędzanych na przemierzaniu dawnych ścieżek w okolicznych lasach jak o popołudniach zmarnowanych, bo biernych względem spraw, którym podporządkowywała ostatnie miesiące. Dziwnie było wrócić do swojego zwykłego życia, do zapachu korzennych ciastek i smaku słodzonego miodem mleka, do ciepłej atmosfery rodzinnego domu rozświetlonego girlandami lampek, które rozplątywała cierpliwie z Gertem tuż po przyjeździe, owijając mu odmotane zwoje na szpulach wyciągniętych naprzód sztywno rąk – zneutralizowany w ten sposób nie miał możliwości skutecznej defensywy przeciw uszczypnięciom zadawanym w żebra i kiedy matka pojawiła się w drzwiach, zwabiona hałasem, zarumienione policzki zdążyły ją rozboleć od złośliwego, ubawionego śmiechu. Próbowała pomagać wszędzie, gdzie matka do pomocy ją dopuszczała, zajmować wszystkimi dawnymi obowiązkami, jak gdyby czas cofnął się na krótką chwilę wytchnienia, starała się nie zostawać długo bezczynna lub sama, bo to pozostawiało zbyt dużo przestrzeni na zapełnienie ciszy nieupilnowaną refleksją; a jednak, pomimo tego wszystkiego, nie udało jej się ukryć wewnętrznej niespokojności przed matczynym spojrzeniem – zrozumiała to, kiedy dłoń Sibylli zgarnęła jej zbłąkany kosmyk z policzka zatroskanym gestem, wyrywając ją tym z chwilowego letargu, w którym przepadła, wyglądając za okno z wygodnych poduszek kanapy; chowanie gazety pod materac nie nabierało jej wcale. Gert drzemał w tym czasie, wsparty plecami o jej podkurczone pod brodę nogi, z głową odchyloną na jej kolana, kędziorami ryżych włosów przeczesywanymi wpółprzytomnie nerwowymi palcami; nogi zdążyły jej zdrętwieć, ale nie chciała go budzić: przez chwilę czuła się, jakby wrócili do czasów beztroskiego dzieciństwa – tylko strapione spojrzenie Sibylli pytającej, czy ma ochotę na któryś z jej autorskich ziołowych wywarów, przypominało, że minione lata nieśmiałego snucia własnego, niezależnego życia, niepostrzeżenie odcisnęły na niej swoje piętno. Jesteś taka poważna, Stokrotko.
    Małe mieszkanie w Ragnhildzie po powrocie wydawało się nieznośnie milczące – musiała na nowo przyzwyczaić się do jego przytulnej przestrzeni, oswoić się z wszystkimi pozostawionymi w nieładzie przedmiotami, niespieszne zbieranymi w pierwszym zrywie słomianej werwy, by ostatecznie zalec jedynie w nowym miejscu, równie nieporządnie. Świąteczny, ciepły sweter wciąż jednak pachniał domem, serdecznym objęciem mamy i kuksańcami brata, a w tle mruczały kolędy puszczone cicho z płyty wykradzionej z matczynego zbioru; w pierwsze dni zatrzymywała się często przy oknie, wyglądając na chodniku przed kamienicą wracających sąsiadów – trzymała dla nich w szafce domowe pierniczki i ciepły, serdeczny uśmiech, tysiące pytań o rodzinę i minione święta. Największym pocieszeniem były jednak w tym wszystkim przychodzące nieregularnie i jakby z tendencją wzrostową listy, przysyłane przez brata i odczytywane zawsze z radosnym uśmiechem, pogłębiającym łagodne dołeczki w piegowatych policzkach; przewiązywała je błękitną wstążką i trzymała na parapecie w skrupulatnym stosie, by przypominały jej o konieczności odpisania – co czyniła jednak zdecydowanie rzadziej niż chciała, popadając znów, nieuchronnie, w kompulsywną potrzebę działania; mieszkanie wypełniało się więc znów coraz grubszą warstwą nieuważnej dysharmonii, a przychodzące listy często nie zastawały jej w domu, z piórem pod dłonią.
    Rosnąca sterta wiadomości troskała ją instynktownym przeczuciem, że ich wzrastająca częstotliwość nie jest winą wyłącznie interwencji matki – próbowała daremnie wyłuskać spomiędzy wersów źródło tego wrażenia, ponadto tęskniła za nim przy tym coraz bardziej, propozycja ponownego spotkania była więc wyłącznie kwestią, krótkiego zresztą, czasu. Czuła się odrobinę jedynie winna, że zamiast darować mu wolne, niedzielone z niczym, popołudnie, na umówione miejsce spotkania maszerowała z dwoma plikami przewiązanych jutowym sznurkiem kartek, z których spoglądała na nią twarz trzeciego, nieobecnego wprawdzie faktycznie, partycypanta, prawie z wyrzutem; albo tak jej się wydawało przez kąsanie podrażnionego sumienia.
    Gert! – Dostrzegła go z łatwością, górującego nad zasypaną śniegiem bryłą przystanku. Z ucieszonym entuzjazmem przyśpieszyła kroku, zbierając ciaśniej w ramionach trzymane kartki; wyłącznie przez ich ciężar nie wskoczyła mu swoim zwyczajem w nadstawione ramiona. – Gert, co tam malujesz? – spytała, zadzierając głowę, zdążyła przyuważyć go wprawdzie z palcem zanurzonym w czapie przymarzłego do zadaszenia śniegu. – Piszesz mi kolejny list? Czy do kogoś innego? – spytała, poprawiając zaraz wymownie zaczepnym tonem; ostatecznie nie powiedział jej nigdy, czy wspomnianej przez niego kobiecie spodobał się prezent.
    Gość
    Anonymous


    Rzadko bywał aż tak markotny, choć markotny, to może zbyt przesadne słowo – zwykle nie był aż tak pogrążony we własnych myślach. Nie miał w zwyczaju zamykać się w sobie i nie potrafił też bardzo długo trzymać języka za zębami, kiedy coś go prawdziwie gryzło. Owszem, najczęściej oszczędzał matce i Gerdzie trosk, kiedy coś mu się działo, nie biegł z tym zaraz i nie prosił o wsparcie, samemu radząc sobie z kłopotami. Bywały jednak takie rzeczy, o których chętnie rozprawiał i w których szukał porady osób bardziej doświadczonych – tu jednak było mu jakoś bardziej niezręcznie i wstydliwie. Przeżywał swoje drobne, uczuciowe zawirowania, prosił raz Gerdę, żeby napisała za niego kartkę urodzinową czy wybrała najlepszą koszulę pasującą na szkolne spotkanie, ale jakoś wtedy było to bardziej naturalne i do przełknięcia. Już sama kwestia, że było mu głupio, kiedy wygadał się z planowaniem prezentu dla Asty, skutecznie odwiodła go od poruszania tematu jeszcze bardziej, choć sądził, że stanie w obliczu przynajmniej kilku pytań. Było to dość zabawne, gdyż w rzeczywistości drobił w miejscu i pośrednio, zasypując Iskierkę czczym paplaniem zapisanym na kartkach, liczył na spotkanie i zainteresowanie tym, co się u niego działo. Wyobrażał już sobie, że zbywa ją machnięciem ręki i śmiechem, że nic przecież złego, a ona go naciska. On się opiera, ona znów prosi i nie ma już innego wyjścia, jak wyrzucić z siebie wszystko to, co zalega mu na sercu z miną wielce zrezygnowaną, lub trochę urażoną. Przecież wtedy to nie byłaby kwestia jego słabej woli, a konieczności złagodzenia siostrzanych obaw. Prawda? Miał w głowie chyba już cały scenariusz – często tworzył je sobie dla dodania otuchy i poczucia, że ma wszystko pod kontrolą. Na ten moment zamierzał jednak siedzieć cicho i nie wychodzić przed szereg, nawet jeśli będą mu błyszczeć oczy rzucające prowokujące spojrzenia w kierunku rudowłosej dziewczyny – jakby proszące się o atencję i o przerwanie milczenia. Zresztą, przecież znał bardzo dobrze Gerdę, wiedział jak to między nimi jest i że pewne schematy nie wychodzą z mody. Stąd też pewność.
    Stał więc przy przystanku, dziabał palcem w lodową skorupkę pokrywającą gdzieniegdzie śnieżny puch i powracał, to do świąt, to do przedświątecznego spotkania z Mølgaard. Zaraz robiło mu się jakoś dziwnie ciepło i luzował szalik ściśle przylegający do brody, a gdy wpadały mu za kołnierz okruchy sypiące się z nieba, pociągał tylko nosem i znów zaciskał wełniany węzeł. Ktoś chrząknął nawet dość znacznie, gdy znów cała wiata zatrzęsła się pod naciskiem olbrzymowego łokcia. Jakaś kobieta wyszła spod przystanku, a na jej głowę spadła śnieżna czapa, zupełnie przypadkiem strącona przez Gerta. Fuknięcie otrzeźwiło go jeszcze, nim zdołał wypatrzeć siostrę. Przeraził się trochę i zaczął przepraszać, zaoferował nawet pomoc, ale wtedy podjechał magibus i urażona nieznajoma, wraz z grupką pozostałych galdrów, wsiadła do środka. Westchnął zrezygnowany i powrócił do swojego zajęcia, kreśląc na bieli podłoża prosty piktogram ptaka. Coś mu jednak nie pasowało i zmazał go stanowczym ruchem, niemal w tym samym momencie, gdy zagadnęła do niego Gerda.
    Hę? — wydukał, jakby ktoś wyrwał go z popołudniowej drzemki. — Gerda! — rozchmurzył się jednak zaraz i uśmiechnął szeroko, ukazując rząd zębów. — A nie, nic takiego, tak sobie bazgram, dla zabicia czasu. Bez celu — wytłumaczył się, nie do końca podchwytując siostrzaną uszczypliwość, bo bardziej był zaaferowany tym, że wreszcie się spotykają, niż rozgryzaniem ukrytego sensu jej słów. Oderwał się od przeszklonej konstrukcji i objął ją ramieniem, bo obowiązkowo potrzebował się przytulić. Tego nie potrafił sobie podarować, będąc z natury stworzeniem niezwykle lubiącym bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem. Mama zawsze śmiała się, wspominając, jak bardzo był łasy na wszelkie głaskanie i drapanie po plecach, które nadstawiał przy każdej, możliwej okazji będąc jeszcze uczniem akademii. Kontakt fizyczny nigdy nie sprawiał mu większego problemu i być może stawał się czasami w tym zbyt bezpośredni, lecz nie widział nic złego w tak niewinnych gestach. Czasami jedynie Sibylla strofowała go nieco, ucząc, że nie każdy człowiek ma tak samo i należy brać to pod rozwagę, ostrożnie rozdając podobne gesty, jednak przy siostrze miał tę pewność, że nie będzie szczególnie protestowała. Zmierzwił więc jeszcze – obowiązkowo – włosy na samym czubku jej głowy i zaśmiał się, zerkając krytycznie na stertę papierów przez nią niesionych. — Dawaj to mi, nie będziesz targać. Po to tu jestem — wyznał i wyprężył się z dumą, po czym bez zbędnego powtarzania, zabrał plik plakatów. Spojrzał na pierwszy napis i spochmurniał nieco. Wszystko przecież kręciło się dookoła zaginięć i tragedii pochłaniającej Midgard. — Masz coś do przyklejania? — zapytał i rozejrzał się po okolicy, szukając już dogodnego miejsca na pierwszy arkusz. — Ale cię z tym urządzili. Tylko mi nie mów, że sama się dałaś przekabacić na to chodzenie po mrozie — pokiwał głową i zaraz zaśmiał się znowu. — Żartuję tylko, trzeba rozwiesić co do jednego i dobrze się składa, że masz mnie. Zrobimy to tak, żeby dzieciarnia nie miała możliwości ich porysować i poodrywać — zapewnił ją. Cieszył się, że wreszcie będzie miał okazję przysłużyć się jakoś społeczeństwu. Rzadko kiedy można było obserwować olbrzyma angażującego się w działania Kruczej Straży. Takiego z Gleipniru – należy dodać. Czuł się przez to wyjątkowo i wcale nie ukrywał, że prośba Gerdy połechtała jego dumę. Poza tym… Poza tym myślał też o Ascie i o tym, co przeżyła. Miał szczerą, naprawdę szczerą nadzieję, że swoją pomocą ocali jakąś niewinną duszę. Na samą myśl o kobiecie, tym razem, jego twarz ściął grymas powagi i wewnętrzny smutek rozlał się na uśmiechnięte do tej pory usta. Szybko jednak zakrył się kartką papieru, by przypadkiem siostra nie wywęszyła, że coś jest nie tak. — Opowiadaj mi lepiej, w międzyczasie, co u ciebie — zarządził.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Rozbawiony uśmiech wciąż rozjaśniał jej zarumienione lico, kiedy przysuwała się chętnie bliżej, korzystając z ciepłego objęcia oferowanego przez brata w ramach przywitania; zadarła przy tym brodę, zupełnie pocieszona – gdyby własnych rąk nie zajmowały jej dwie sterty plakatów do rozwieszenia, nie miałaby większych skrupułów, by poprosić go, żeby przytrzymał ją chwilę dłużej, nie mniej łasa na ciepłe przejawy pokrzepiającej bliskości, choć była w tym od zawsze mniej od niego pewna. W dzieciństwie chwytała mamę często za rękawy lub spódnicę, domagając się jej czułości, nieustannie zaczepiała Gerta, wyciągając ku niemu dłonie, by ją podnosił, lub łapała go za większą dłoń, by dotrzymywać mu kroku i nie pozwolić mu uciec, brat zresztą nie pozwalał jej nigdy poczuć się zapomnianą czy niedopieszczoną – wydawało jej się to naturalne i zupełnie odruchowe, tak proste objawy wzajemnej czułości, a jednak zdobycie się na podobną poufałość z innymi ludźmi zawsze zajmowało jej więcej czasu, jak odkryła później, z zarumienionym zawstydzeniem i przygryzanym nerwowo policzkiem. Była wprawdzie zbyt nieśmiała, wymagając czasu i cierpliwości, zanim udawało jej się pokonać pierwsze lody nieoswojenia, a z upływem lat powściągliwość ta jedynie się tylko pogłębiała; z mimowiednym żalem wyrzucała sobie jeszcze, że nie miała odwagi wcześniej sięgnąć ku dłoni Josefa, mimo że wielokrotnie o tym myślała, że nie potrafiła przełamać swojej niepewności, nawet kiedy znali się już tak długo – obiecywała sobie, że następnym razem nie będzie tak tchórzliwa, następny raz jednak jednocześnie przerażał ją zawczasu i nie miała ku temu pośpiechu; tymczasem wciąż pozostawała ze swoją potrzebą bliskości i niezręczną kłopotliwością w proszeniu o nią. Opierała więc wdzięcznie ramię o bok witającego ją Gerta, znajdując ciepłe, uspokajające muśnięcie komfortu w jego objęciu – to samo, które znajdowała w uścisku jego większej ręki na swoich drżących palcach, kiedy byli młodsi, a ona wyobrażała sobie, że zwitek jego ręki to serce zamykające się bezpieczną osłoną na jej własnym płochliwym sercu, znajdując w tej myśli uśmierzające pokrzepienie: nic nie mogło jej się wtedy przydarzyć, włącznie ze złapaniem kostki przez potwory mieszkające pod łóżkiem.
    Przepraszam, że musiałeś czekać – odparła, jednak bez nadmiernej skruchy, niechętnie wysuwając się spod jego ramienia, kiedy rozluźnił uścisk, sama zaciskając własny mocniej na przyciśniętych do piersi papierach. Być może przesadziła z ich ilością, ufała jednak, że z pomocą brata uda im się rozwiesić przynajmniej większość z nich, a czas naturalnie przepłynie przy tym szybciej: mieli w końcu, o czym rozmawiać, jak przecież dobrze jeszcze pamiętała, a o co nie chciała pytać go listownie, zdawało się to wprawdzie zbyt osobiste i istotne, by sprowadzać sprawę do wersów pisanych niezgrabnie między jedną rzeczą a następną. – Tamta pani musi wyraźnie nie znać się zupełnie na sztuce abstrakcyjnej – skomentowała jeszcze z niewinnym rozbawieniem, zerkając na niego z psotliwym błyskiem w kasztanie oczu, by chwilę później zmarszczyć łagodnie nos, grymasząc z wyraźną wesołością silącą się na oburzenie, próbując bez większego zdecydowania uchylić mierzwioną głowę przed napaścią z jego strony na jej fryzurę, rozsypaną bezładnie zawczasu przez rześki, zimowy wiatr.
    Proszę bardzo, wspólniku – mruknęła, nie zamierzając nawet spierać się z nim; dłonie zdążyły jej zmęczyć się już niesionym ciężarem, a rozczochrane pukle łaskotały ją w zarumienione policzki, podała mu więc ochoczo pliki kartek, zaraz pospiesznie odgarniając miedzianą kaskadę włosów za uszy i przygładzając je niedbale na czubku potarganej głowy. Niedyskretne spochmurnienie, sprawiające, że brunatna barwa rozsypana w jego tęczówkach zdawała się pociemnieć raptem, nie uszła jej uwadze i zdawało się, że ten sam cień przesunął się po jej twarzy, złagodniały jednak przez cierpliwą wyrozumiałość i oswojenie; widywała je przecież na co dzień, zajmowała się tym na co dzień, zapominała czasem, że ludzie snuli swoje życie gdzieś obok, nie przewlekając jego nici przez igielne ucho całej tej sprawy z takim przywiązaniem i ogłoszenie czy słowo przypominające im o tym wywierało przykre wrażenie. Chwila cisza związała ich krótkim zrozumieniem; była wdzięczna Gertowi, że przechodził nad tym tak zręcznie i dziarsko, nie zatrzymując się dłużej – czułaby się źle, gdyby wybrane przez nią okoliczności okazały się zbyt kłopotliwe, by czerpać ze spotkania właściwą przyjemność.
    Tak, mam gdzieś tutaj... – podjęła natychmiast, poklepując się najpierw po małej torebce przewieszonej na ukos przez pierś, później poklepując się po kieszeniach płaszcza, w końcu z jednej z nich wyławiając taśmę triumfalnie. – To ja ich do tego przekabaciłam, prawdę mówiąc – przyznawała nieco mamrotliwie, z policzkami pąsowiejącymi nieco bardziej wobec jego śmiechu, któremu wtórowała zachęconym uśmiechem. Nikt jej właściwie wprawdzie o to nie prosił, a zaczynała podejrzewać, że w wydziale poszukiwawczym dedykowano jej już zmęczone westchnienia, ale to ją wcale a wcale nie zniechęcało, dopóki jeszcze pozwalano jej przychodzić. – I to rozumiem, młodszy oficerze Molander – w śmielszym już prychnięciu przebrzmiewało echo zadowolonego śmiechu i zarazem wdzięczności, że zgadzał się na tak nietypowe warunki spotkania; pomyślała, że powinna mu za to właściwie podziękować później, kiedy się już ze wszystkim uporają. Pomyślała, że mogłaby mu uwarzyć coś przydatnego, tęskniła wprawdzie do pichcenia eliksirów, choć zdawało się, że w ostatnim czasie musiał zapełnić zupełnie swoje zapasy. Pomyślała też, mimowiednie, że być może odreagowywał podobnie do niej, jedynie inną pracą zapełniając czas – nachmurzenie, zamiast pierzchnąć, zdawało się ugrzęznąć w jego spojrzeniu tylko silniej, zaraz przesłanianym kartką.
    W pracy właściwie nic nowego – mówiąc to w pierwszym odruchu, ruszyła się z miejsca w poszukiwaniu pierwszej odpowiednio wyglądającej i odpowiednio widocznej powierzchni pionowej. – Poza pracą właściwie też nie. Staram się trochę… staram się odzyskać trochę równowagę w tym wszystkim – przyznała, łypiąc na niego z lekkim onieśmieleniem, chowając zaraz brodę głębiej w zwojach szalika. Żebyście nie musieli się martwić. – Udało mi się wreszcie zobaczyć się z Vivian, miałyśmy tyle do nadrobienia... Karl pracuje nad nową książką, wiesz? To znaczy ma przerwę, ale pracuje. A Viv... Viv jak zwykle żyje za nas dwie – uśmiechnęła się z pochmurną wesołością. – Spotyka się z kimś, nie mogę powiedzieć nazwiska, będziesz wiedział, a nie powinni, ale to podobno straszny krętacz i boję się, że źle się to skończy, ale nie wiem, czy powinnam... Myślisz, że powinnam namawiać ją, żeby odpuściła? Wydaje się tak oczarowana. I byłam na kawie też, mam na myśli z kimś, ale to właściwie, to raczej właściwie nic takiego, mówię tylko, żebyś wiedział, że nie robię tylko tego – wyjaśniła pospiesznie, wyraźnie speszona, podnosząc trzymaną wciąż w dłoni taśmę, spoglądając na niego z rumieńcem odrobinę cieplejszym, by mógł być wyłącznie sprawką mrozu. – Ale teraz ty, młodszy oficerze Molander, szczerze, jak na przesłuchaniu przed starszym oficerem Molander. Spodobał jej się prezent?
    Gość
    Anonymous


    Czerpał przyjemność z wykonywania zupełnie prostych czynności. Nie potrzebował wiele, by jego twarz rozjaśnił uśmiech i dobry nastrój przetarł się niczym błękitne niebo przez ołowianą ciężkość chmur zatroskania. Cieszył się, że mógł pomóc siostrze, nawet jeśli miał ograniczyć swoje działanie do niesienia papieru i przyczepiania plakatów w miejscach niedostępnych dla ciekawskich palców dzieci i młodzieży. Cenił ten rodzaj pracy; wspominał z wielkim rozrzewnieniem drobne gesty miejscowej ludności w jego rodzinnych okolicach, bez których codzienność byłaby zdecydowanie bardziej nieprzystępna. Podobnie i tu, jak bez pracy piekarza i mleczarza, bez małych uczynków nie można było dokonywać rzeczy ważnych. Nie chciał wartościować, jednak sądził, że sumienność siostry i jej zaciętość, w ostatecznym rozrachunku przynosiły więcej od nagłówkowych dokonań jej starszych fachem kolegów. Owszem, i im nie odmawiał uznania, choć sądził, że mogli mieć go nadto w porównaniu z rudowłosą stażystką. Pokręcił więc głową i pomyślał zaraz o tym, że w istocie, choć młodsza, zawsze stanowiła dla niego pewien niedościgniony wzór, fascynowała go nie tylko ze względu na intelekt i piękno duszy, ale i uczciwość oraz wytrwałość – właśnie w tych małych rzeczach. Pamiętał czasy, w których łapali do czapek żaby i przenosili je przez ulicę, szeroką arterię przecinającą las kilka kilometrów od ich chatki. Pamiętał, jak wspólnie zajmowali się ptasim dzieckiem, gdy przynosiła je zapłakana z przydomowego ogrodu. Wreszcie dokładnie widział dzień, w którym rozwieszali po wiosce ręcznie wymalowane ogłoszenia, by odnaleźć kota pani Ruth – szczerbatego Ancymona. Kolekcjonował wszystkie te drobnostki i widział, że ich codzienność wypełniało pragnienie niesienia pomocy przez młodszą Molander; sam od urodzenia chłonął niczym gąbka podobne odruchy, wpierw od matki, potem od niej, stając się bardziej ludzkim, niż mogłaby okazać się znakomita większość sąsiadów odmawiających mu człowieczeństwa. Nie myślał o tym jednak zbyt często, prawie nigdy, zajęty swoimi obowiązkami wykonywanymi z naturalnością, bez najmniejszego zająknięcia. Podobnie było i teraz, gdy trzymał stertę papieru, nie zajmując się wyjątkowo spojrzeniami kierowanymi w jego stronę. Zaśmiał się na uwagę Gerdy, szczerze i beztrosko, wzruszając ramionami, gdzieś jeszcze kątem oka wyłapując cień magicznego autobusu niknącego w gardzieli midgardzkiej ulicy.
    Nowa moda chyba też nie jest dla niej wyjątkowo dobrze znana — wyznał, wspominając placek śniegu opadający na kobiecą czapkę. Wprawdzie przepraszał nieznajomą za brak ostrożności, nie potrafił sobie jednak odmówić teraz kąśliwej uwagi, nawet jeśli śnieżny atak nie był przecież niczym zamierzonym. Zacisnął mocniej dłonie na plakatach, choć szczerze bardziej wolał trwać w uścisku z siostrą, nie chciał jednak stawiać jej w niezręcznej sytuacji. Zwłaszcza, jeśli ktoś z pracy miałby wypatrzeć ich dwójkę na chodniku. Nie byli już małymi dziećmi, nawet jeśli udawał, że świat wiele się nie zmienił i że nie przybyło im kolejnych lat.
    A to inna sprawa — cmoknął, gdy przyznała się, że w rzeczywistości to jej pomysł i nikt siłą nie wypychał jej z komendy. Uwierzył, bo było to do niej podobne. Nie potrzebowała wyjątkowej zachęty, by brać sprawy we własne ręce. O tym dokładnie rozmyślał jeszcze chwilę temu. — Gdybym usłyszał, że się tobą wysługują w jakiś niemiły sposób, to bym się tam przeszedł — łypnął, ni to groźnie, ni pobłażliwie, bo w zasadzie nie wiedział, co sam ma na myśli. Pamiętał tylko, że jego pierwsze lata wśród łowców nie należały do wspaniałych, a okres szkolenia niósł ze sobą sporo nieprzyjemnych sytuacji – zwykle dostawał najgorsze zadania i wcale nie było mu z tym dobrze, choć przetrwał i to. Miał nadzieję, że w Kruczej Straży było jednak bardziej znośnie. Nigdy też nie przyznał się jawnie do tego, co sam przeżył, chcąc oszczędzić mamie i Gerdzie trosk.
    Zmieszał się, bo nie był pewien, czy aby na pewno nie dostrzegła w nim chwili zawahania i próby przykrycia jej błahym pytaniem o pracę. Na szczęście odetchnął, bo zaczęła snuć opowieść o ostatnich wydarzeniach z życia. Trochę cieszył się, że ubiegł ją i nie musiał rozpocząć od własnego wywodu nie zawierającego nic ponad: mieszałem w garach jak zwykle, trochę łaziłem po zioła, no i ten sierp mi się już wysłużył, pisałem ci przecież o wszystkim dokładnie. Bo o tym, że myślał o pewnej osobie więcej niż powinien, wcale nie chciał mówić.
    O, że z kim się spotkałaś na kawie? — nagle jakby fakt pozostałych wątpliwości siostry został zatarty tą, jedną, wychwyconą w braterskim odruchu informacją. Nie wiedział, dlaczego tak się stało. Intuicja zaszczepiona przez bogów? Zmiana w tonie głosu? Twarz jakaś taka inna? Policzki czerwone? — Znaczy no ten — zreflektował się zaraz, że zareagował zbyt pochopnie i po prawdzie zignorował początek jej wypowiedzi. — Vivian Sørensen? Dobrze mówię, nie? — nie miał głowy do nazwisk klanów, choć bardzo dobrze znał przyjaciół Gerdy. Bardziej jednak zwracał uwagę na imiona i fotograficznie zapamiętywał twarze. — Już wszystko pamiętam, nie myśl, że nie. Strasznie żywiołowa była. No a ten jej wybranek, wiesz, że przecież nikomu bym nic nie powiedział — naburmuszył się i wydął policzki, wypuszczając spomiędzy warg powietrze ze świstem. — No ale mniejsza. Ja sobie myślę, że to czasami przynosi zupełnie odmienny skutek, znaczy nie wiem na pewno, wiesz, że ja i porady odnośnie rozterek miłosnych, to zupełnie nietrafiona para. Czasami też wiesz jak to bywa z plotkami — zawiesił się i pochylił lekko, przyglądając jednemu ze słupów, całkiem dobrze lokowanych, w sam raz na jeden z plakatów. Sam był ofiarą wielu plotek i półprawd rozrzucanych wśród mieszkańców Tärnaby. — Ale ty masz dobrą intuicję, wiesz? Na pewno postąpisz właściwie, bo z czystej troski o nią — dodał i zaraz zaczął powracać temat, na który tak bardzo się przecież ożywił. — Wracając… A dobra ta kawa była? Z ciastkiem? — niby pytał o jedzenie, ale jakoś bardzo intensywnie świdrował ją wzrokiem, choć w międzyczasie, dla niepoznaki sięgnął po taśmę i zajął się przylepianiem plakatu. Nie musiał nawet wyjątkowo się wysilać, by ułożyć arkusz w odpowiednim miejscu. Kawałki taśmy, swoim zwyczajem, odrywał zębami, mało elegancko, by wreszcie niemal zakrztusić się jednym z kawałków, bo nie tylko on zamierzał wykonać zmasowany atak pod postacią pytań.
    Prezent? Aaa, prezent, że tamten prezent, Prezent dla znajomej, ten co specjalnie dla niej wybieraliśmy. Prezent dla Asty. Prezent wybrany z myślą o Aście. Ten prezent?  — wybełkotał, wypluwając wcześniej skrawek plastiku. Rumieniec Gerdy, przy jego buraczanym zabarwieniu zdawał się jedynie niepozornym muśnięciem.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Posiadała zgubną predylekcję oddawania się innym w drobnych odruchach wrażliwego serca – z uporczywą determinacją i niezdolnością nakreślenia koniecznych granic poświęcała kolejne pęczki przejętych myśli, kolejne wiązki nerwów przewleczonych węzłem zmartwienia, kolejne fragmenty wykrawane ze swojego czasu i osierdzia, zbyt cienkiego, by osłonić spokojność tętna przed poruszeniem litości, współczucia lub prostodusznej potrzeby działania, w którym poszukiwała dowodów swojej użyteczności, tłumaczonej naiwnie na wartość. Nie znosiła przy tym dławiącego uczucia bezradności; biorąc nieopierzone pisklę w dziecięce śródręcza, nie mogła powstrzymać łez napływających do przestraszonych źrenic, bo nie wiedziała, jak mu pomóc, dopóki brat nie uspokoił jej zapewnieniem, że odchowają go razem i wypuszczą, kiedy będzie gotowy – wyłożyła więc stary wiklinowy koszyk ligniną i nie płakała więcej, obserwując zamiast tego pilnie wskazówki zegarków, choć odczytywanie z nich godziny wciąż przychodziło jej z kłopotem, wstawała wczesnym rankiem z łóżka, zanim jeszcze drzwi matczynej sypialni zdążyły zaskrzypieć cicho; budziła się później z głową złożoną na dłoniach wspartych o stół obok koszyka, z czułym pocałunkiem przykładanym do zmęczonej skroni. Nie płakała więcej – dopiero, kiedy tygodnie później trzymała go w wyciągniętych przed siebie rękach, wyrosłego i opierzonego wróbla, rozciągającego niecierpliwie drobne skrzydła, kasztanowe spojrzenie przeszkliło jej się znów, zwracane bezradnie ku bratu, bo nie potrafiła się z nim rozstać, bo przywiązywała się, również, zbyt mocno i zbyt łatwo. Nie prosiła nigdy Sibylli, sposobem większości dzieci, o domowe zwierzątko, doświadczona tym pierwszym rozstaniem wystarczająco – bawiła się z kotem pani Ruth i oswajała wiejskie przybłędy, nosząc wyniesione skrawki jedzenia w kieszeniach kurtki.
    Parsknęła łagodnie na uwagę na temat zasypanej kobiety, marszcząc znów lekko nos, ale nie dodając nic więcej, okazując jej wreszcie litość po popełnieniu tego drobnego przejawu solidarności. Magibus zniknął za rogiem ulicy, zabierając ze sobą również jej wspomnienie, kiedy z wdzięcznością oddawała bratu trzymany pakiet kartek, wreszcie mogąc ugłaskać niesforne włosy i rozprostować odciążone ramiona, śmiejąc się jeszcze z pocieszonym rozbawieniem wobec rzucanej przez brata groźby, wyraźnie nie przejmując się tym zanadto: choć staż bywał nużący i w większości oddawano jej rzeczy najprostsze, nie czuła, żeby jej obecności w jakiś sposób nadużywano. Niezależnie zresztą, nie chciała skarżyć się Gertowi i oczekiwać od niego interwencji; miał wystarczająco własnych problemów, a ona chciała wierzyć, że potrafiłaby poradzić sobie sama lub – może – z odrobiną wsparcia, by zdobyć się na konieczną asertywność, którą często odczuwała z poczuciem winy jak własną zwyczajną nieuprzejmość, przez co tym trudniej było ją z siebie wykrzesać.
    Nie odważyliby się, to w końcu w większości całkiem kompetentni oficerowie. Rozumieją, z kim nie należy zadzierać – odpowiadała, jak zazwyczaj uciekając się do przesadnej pewności, której zawsze jej brakowało, jakby mogła podobnymi słowami ją sobie wmówić. W rzeczywistości była jedynie cichą dłonią przynoszącą odpowiednie dokumenty, głosem odzywającym się zza progu uchylonych drzwi, do którego nie podnoszono spojrzenia znad obowiązków, przekazującym czyjeś polecenia i odbierającym zirytowane westchnienia, lekkim uśmiechem zgubionym między szelestem dokumentów i szuraniem zajętych stalówek. Panna Molander ci z tym pomoże i zaskoczony wzrok podążający za kierunkiem wskazanym przez pracownicę z pierwszego biurka, wdzięczny za tę wskazówkę, bo nie miała wprawdzie swojej plakietki.
    Rumieniec wyjaskrawił się jeszcze pośród piegów, kiedy ze wszystkiego chwytał natychmiast rzecz, którą zamierzała prześlizgnąć jedynie mimochodem, tak jak należało mówić o rzeczach swobodnych i niewymagających nachylenia się nad nimi. Opuściła spojrzenie, wsuwając drobną brodę za wełniany zwój szalika, zbyt zakłopotana, żeby odpowiedzieć od razu, choć przecież nie było to pytanie z kategorii trudnych ani sugestywnych – przypominając sobie wymienione przy kawie słowa, obawiała się chyba, że zawstydzenie zdradliwie przebrzmi w jej głosie.
    Tak, właśnie ta Vivian – powiedziała zamiast tego, wdzięczna za pospieszną zmianę wątku, prostując znów ramiona i spoglądając przed siebie, nabierając w usta rześkiego powietrza, przewracając trzymaną taśmę w zmarzniętych palcach w roztargnionym zamyśleniu. – Nie powinnam ci w ogóle o tym mówić właściwie. Dowiesz się może zresztą niedługo, brzmiało całkiem jakby miało się zrobić poważnie. Albo się skończyć, może tak byłoby lepiej, sama nie wiem – pociągnęła, prześlizgując zamyślonym wzrokiem po wysokiej sylwetce słupa, do której powoli kierowali zgodnie swoje kroki. Przygryzła policzek, słuchając pocieszającego mamrotania jego głosu, w końcu zaprzestając, kiedy poczuła delikatny posmak krwi na koniuszku języka, uszczypnięcie poczucia winy, kiedy mówił o plotkach: czy faktycznie dokładała się jedynie do tego niesprawiedliwego precedensu pomówień, przez swoją nieufność? Choć wiedziała przecież, istotnie, jak krzywdząca potrafiła być tak bezkrytyczna wiara w powtarzane pokątnie rzeczy. Gazety wprawdzie wspominały często o Halvorsenie w towarzystwie różnych kobiet, dając nieraz dowody zdjęciowe, poza wyłącznie domysłami – czy było zresztą coś złego w cieszeniu się ich towarzystwem, jeśli wszyscy czerpali z tego przyjemność i nie łamano żadnych wiarołomnych obietnic? Nie znała go wcale, jak mogła go oceniać? Viv nie była jednak jedną z podobnych kobiet; zasługiwała na szczerość i trwałe oddanie. Spojrzała na niego, wyraźnie strapiona, pozwalając, by ciepło jego słów odjęło nieco ciężaru z jej barków i pozwalając ustom znów rozciągnąć się w lekkim, stroskanym uśmiechu.
    Wiem, dlatego jestem w tym tak niepewna. Ostatecznie nie mogę decydować za nią, ale chciałabym umieć właściwie jej doradzić. Ochronić ją przed tym – głos przygasł jej trochę przy tych słowach, w nieśmiałej trosce, przygaszony świadomością, że nic z tego nie było finalnie od niej zależne. Uniosła głowę, gotowa odzyskać żywszą dziarskość kroku, tym razem nie dając się spłoszyć tak bardzo powracającym tematem, jakby czas, dany jej przez zmianę tematu, pozwolił jej odzyskać rezon, choć policzki niezmiennie oblewały się ciepłym onieśmieleniem. Udało jej się nawet prychnąć z rozbawieniem na wymowny dobór słów, tym zabawniejszy, że zdawał się zupełnie nieintencjonalny; podała mu taśmę, pozwalając mu zawiesić plakat wyżej, podczas gdy sama obeszła słup z drugiej strony, rozkładając drugi plakat, by przyłożyć go na wysokości oczy do chłodnej powierzchni.
    Dobra – odpowiedziała prosto, odwzajemniając jego czujne spojrzenie dopiero ukradkiem, kiedy wyciągała dłoń po odgryzany kawałek taśmy, szybko zwracając go z powrotem ku kartce, wyraźne jednak chowając po rzęsami nieśmiały błysk zadowolenia. – Z dobrym ciastkiem. Poproszono mnie, żebym pomogła mu znaleźć akta sprawy i mogłam przypadkiem być trochę złośliwa, trochę złośliwie powiedzieć za dużo, trochę może flirtować nawet, nie wiem, co sobie myślałam, jest wysłannikiem – zaczynała mówić pospieszne, podobnym do niego nawykiem, chowając znów brodę w szaliku, bełkocząc ostatnie słowa, jakby miały wyjaśniać wszystko i finalizować wszystko, zamykać temat w tym prostym stwierdzeniu. Docisnęła palcami kawałek taśmy, przesuwając po chłodnej powierzchni, odchrząkując łagodnie.
    Byli sobie zabawnie symetryczni w tych odruchach: w zapalczywym wyparciu i onieśmieleniu, w słowach wymykających się pospiesznie z ust, licznych, ale niemówiących wiele, unikających bezpośredniego poruszenia tematu. Poczuła się pewniej, kiedy obserwowała u niego tę reakcję, zawstydzenie wschodzące na twarzy poczerwieniałym pąsem, którego nie dało się zrzucić na kąsający mróz. Wychynęła zza słupa, opierając się o niego ramieniem, podnosząc ku niemu przenikliwe, nagle pewniejsze, spojrzenie, chowając uśmiech pod gwaszem pytającej nagany.
    Tak, ten dla znajomej. Dla Asty, tej właśnie Asty. Asty z Wielkiej Biblioteki. Dałeś jej go? Gert – wymawiała jego imię, jakby nakazywała mu spojrzeć sobie w oczy, przestrzegała go przed dalszą ucieczką lub kłamstwem. – Dałeś jej, prawda? Spodobał jej się?
    Gość
    Anonymous


    Robił się bardziej spokojny, kiedy mówiła do niego w ten sposób. Być może obracanie każdej sytuacji w żart nie było najlepszym rozwiązaniem, zwłaszcza kiedy powaga wydarzeń szczypała nieprzyjemnie, lecz w tym wypadku ów zabieg sprawiał, że robiło mu się lżej. Przecież rozpoznałby w jej oczach, gdyby coś działo się nie tak. Chciał wierzyć w to, że posiada niewyjaśnioną umiejętność czytania z siostrzanych gestów, a swoisty, dodatkowy zmysł, pozwala na chwytanie choćby najmniejszych oznak alarmujących o niebezpieczeństwie, w którym może się znajdować. Byli sobie tak bliscy.
    Znów pamięcią powrócił do czasów, kiedy poznawał ją dopiero, a jej płacz rozdzierał ciszę mieszkania, w którym mieszkał do tej pory zupełnie sam z matką. Bał się nieco, podchodził do niemowlęcia z rezerwą, jakby poznawał dopiero nowy gatunek stworzenia – różowego,  zupełnie nieporadnego, zdanego na łaskę dorosłych ludzi. Przypominała mu wtedy małą ptaszynę lub nagiego królika zagrzebanego w futrze skrzętnie gromadzonym na gniazdo przez króliczą mamę. Nie chciał jej dotykać, jakby instynktownie doszukiwał się w owym geście czegoś, co może zburzyć harmonię i panujący porządek. Kiedy rodzicielka musiała wyjść na chwilę i zostawiała ją pod czujnym, zielonym okiem chłopca o kędzierzawych włosach mającego w głowie tylko tyle, by nie zaczęła znów kwilić, w pokoju zaczynała panować napięta atmosfera. Tłamsił w sobie chęć sięgnięcia palcem i zatopienia go w pulchnym, miękkim policzku przypominającym chmurkę malinowej pianki robionej każdego lata przez Sibyllę. Był ciekawy niemal tak samo mocno jak zlękniony. Nie rozumiał jej gestów i potrzeb. Nie sądził, że kiedykolwiek połączy ich mocna, głęboka więź. Dopiero wtedy, gdy matka powiedziała mu, by zaufał swoim instynktom i wsłuchał się w cichutki głosik, by spojrzał na wykrzywioną twarzyczkę z większą pewnością, stał się nieco bardziej odważny. Patrzył na nią całymi dniami i rozszyfrowywał niemowlęce nawyki, zaczynał rozumieć powoli, kiedy robi się głodna i że jeśli dotknie ją palcem, wcale nie rozpadnie się niczym porcelanowa filiżanka prababki, a zamiast tego zaśmieje się dźwięcznie łaskotana opuszkiem palca. Co najwspanialsze – mała Gerda przyjmowała go dokładnie takim, jakim był. Nigdy nie brzydziła się i nie wiedziała, że jej brat jest kimś zupełnie nieprzystającym do standardów, że jego skrzywiona sylwetka powinna być o wiele mniejsza, a dłonie bardziej zgrabne, że nie powinien z taką łatwością, w wieku ośmiu lat, sięgać do słoika z ciastkami ustawionego na wysokości niedostępnej przeciętnemu dziecku. Odkrywał czystość jej intencji i miłości, którą nosiła w sobie bezwarunkowo zarówno dla niego, jak i dla reszty rodziny. Po pierwszych obawach pozostało naprawdę niewiele i zdarzały się chwile, w których potrafił pochwycić jej potrzeby szybciej od Sibylli. Chyba dlatego wciąż wierzył, że poznałby choćby najmniejszą oznakę niepewności i obaw w zupełnie już przecież dorosłej twarzy Gerdy.
    Się wie, z Molanderami nie ma co wchodzić w zatarg — dodał jeszcze, pokrzepiając ją i siebie samego.
    Dalsza część rozmowy wprawiała go w niemałą konsternację – naprawdę bardzo ostrożnie poruszał się po gruncie spraw sercowych, doświadczony bardzo nieprzyjemnie przez los. Nie miał wiele szczęścia i nie potrafił doradzać. Jego własne podboje, o ile tak nazwać można było nieporadne próby zwrócenia na siebie uwagi, zwykle kończyły się fiaskiem. Katastrofa goniła katastrofę, a on z każdej potyczki wychodził coraz mocniej poraniony. Nie chciał pamiętać wszystkich chwil, w których spotykał go jedynie śmiech i niesłuszne oskarżenia. Plotki. Wiele plotek. Mógł jedynie wyobrazić sobie, co stało za słowami siostry. Nie znał zupełnie osoby, o której mówiła, a z Vivian nie miał również wiele wspólnego, jedynie opowieści siostry pozwalały mu tworzyć w głowie pewien obraz przyjaciółki Gerdy.
    Nie możesz, ale możesz przecież być przy niej, w razie czego, no i dawać jej znać, jeśli coś cię zaniepokoi, prawda? Milczenie byłoby chyba zaniechaniem, hmm? — zaczął mocno zastanawiać się nad sensem własnych słów: czy aby na pewno dobrze jej radzi? Wiedział, jak wrażliwa jest i że nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie zrobiła chociaż drobnego kroku w kierunku pomocy przyjaciółce. — Cokolwiek się stanie, bądź dla niej, bez żadnego “a nie mówiłam”. Tylko… tylko no… ze zrozumieniem. — Podrapał się po skroni i przystąpił do przytwierdzania plakatu. — Gerdo, przecież masz dobre serce i ono zawsze właściwie ci podpowiada. Jeśli sobie samemu w czymś nie ufam, to zawsze jesteś pierwszym wyborem, by uzyskać pomoc. Myślę, że Vivian też to czuje — pocieszał ją jak potrafił i uspokajał rozedrgane sumienie. Nie powinna sobie nic wyrzucać w związku z ową sytuacją.
    Czujne spojrzenie przesunęło się po pąsie dziewczęcych policzków. Zapewne w owych sytuacjach byli lustrzanym odbiciem i tak samo nieporadnie reagowali na uwagi, gdy coś więcej drgało w ich duszy na widok pewnych osób. Nie chciał być surowym, starszym bratem, nawet jeśli iskra niepokoju zatliła się na podatnym podłożu opiekuńczości. Zmrużył oczy i postanowił pójść dalej, poszukując odpowiedniego miejsca na następny plakat, chciał złagodzić wydźwięk kierowanych do niej słów, zmniejszając ryzyko nachalnego peszenia młodej Molander.  
    Czyli to jeden z kruczych? — złapał w lot i wydął policzki. Zastanawiał się, co by było gdyby spotkali się oko w oko. — Flirtować? Wysłannik? — znów pochwycił najbardziej kłopotliwe słowa, choć przecież obiecał sobie, że nie będzie podejrzliwy. Jedno myślał, drugie robił, zbyt spontanicznie poddając się kiełkującym emocjom. Na jego nieszczęście, lub też na szczęście Gerdy, kolejny z tematów był jeszcze bardziej kłopotliwym, zwłaszcza z perspektywy Gerta. Czy aby na pewno nie chciała go jakoś odwieść od dalszego drążenia?
    Poczerwieniały zaczął skubać brzeg plakatu, niebezpiecznie zbliżając się do wytłuszczonego napisu z imieniem i nazwiskiem.
    Noo taaak… wysłałem jej prezent. No i list, ten, który pomogłaś mi poprawić. Chyba bym nie zniósł, gdyby musiała dostać moje kulfony… — westchnienie było przepełnione boleścią, potrafił krytycznie spojrzeć na swoje umiejętności. Tym bardziej się mieszał, bowiem w głębi duszy uważał, że zbytnio od Asty odstaje, że nie jest tak lotny i dobrze wyedukowany. Jeden, wielki kompleks. — Ona też mi ofiarowała podarek. A ostatnio… ostatnio wysłała do mnie jeszcze list — mówiąc to twarz mu stężała, jakby w rzeczywistości był to fakt dość kłopotliwy. — Nie odpisałem jej jeszcze, był długi i mądry. Bardzo mi dziękowała i była chyba szczęśliwa, że wtedy, w Łucję się z nią spotkałem. Wiesz. Ja nie wiem, chyba dobrze zrobiłem, chociaż okoliczności były kiepskie. Wciąż nie wiem, czy powinienem, bo przecież straciła kogoś bliskiego — mówił dużo i szybko, bo był to jedyny sposób na wyrzucenie z siebie przyciskających go myśli. — Zaproponowała, chciała znaczy się odwdzięczyć — sprostował, aby Gerda nie snuła zbyt daleko idących wniosków. — Chciała się odwdzięczyć i wyjść ze mną do motylarni. Nie wiem, czy powinienem. Martwię się, ale chcę z drugiej strony. Dawno jej nie widziałem… chyba… chyba…tęsknię, chciał rzec, lecz skończył, doczłapał do ogrodzenia pobliskiego parku i na tablicy informacyjnej wyszukał wolne miejsce. — Tu będzie dobrze?
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Choć rozmowa nie rozwiewała kąsających nieufnie wątpliwości ani nie przynosiła jednoznacznej, rzeczowej instrukcji postępowania w podobnych sytuacjach, przynosiła znajome, spodziewane uspokojenie – jakby wyłożenie przed nim problemu, sposobem wyniesionym ze wspólnego dzieciństwa, przez którego wertepy zwykła przybiegać do niego z najdrobniejszym kłopotem, odbierało mu część ciężaru i tępiło zęby podgryzające zaniepokojoną podświadomość. W młodości nie potrafiła mieć przed nim żadnych tajemnic, bo miała kruche ramiona i niepewne dłonie, a każdy sekret wydawał się pęcznieć w jej piersi i uciskać na wewnętrzne krawędzie żeber, uwierając cienkie, od zawsze zbyt wątłe, osierdzie: nie umiała zostawać z czymś sam na sam, nie potrafiła chować pod podszewką serca osobistych trosk i wsuwać dyskretnie pod język swoich niepokojów, nie potrafiła przede wszystkich ukryć ich pod dnem źrenic jak w książkach chowano listy pod dnem szuflady, choć czasami naiwnie próbowała – próbowała nie mówić nikomu o kawałkach szynki wykradanych z lodówki dla kota sąsiada, próbowała nie mówić o tym, że ciągnięto ją za warkocze ani o tym, że dziewczęta nie chciały się z nią bawić, o tym, że wyzwano ją od olbrzymicy, próbowała szczególnie nie mówić o tym, że mówiono o Gercie okrutne rzeczy i że przewróciła na żwir chłopca, który śmiał się najgłośniej, próbowała nie mówić też, że czasami czuje się samotna i tego przynajmniej nie sposób było od niej wyciągnąć, bo pojęcie samotność wydawało jej się zawsze rozczarowująco niewdzięczne i zbyt przykre. Próbowała przytulać brzozy o rozwartych w białej korze powiekach w lesie niedaleko domu i słuchać szumu liści; mówiono, że brzozy miały dobry wpływ na duszę i była o tym cicho przeświadczona do dzisiaj. Ostatecznie zawsze – prawie zawsze – rozsypywała się przed Gertem, opowiadając mu o wszystkim w pospiesznych słowach, rozsypywała się przed nim instynktownym odruchem zaufania, wierząc, że pomoże jej utrzymać to wszystko: był przecież zawsze, wysoki i silny, zdumiewająco wyrozumiały; rozsypywała się też teraz, nawet jeśli nie było na jej niepokój prostej odpowiedzi – ale nie zostawała przynajmniej z nim sama i uzmysławiała sobie, jak bardzo jej tego brakowało. Odkąd Gert się wyprowadził, nie miała na tyle zuchwałości, by zwracać się do niego ze wszystkim; musiała nauczyć się nosić większość rzeczy sama, czuła się w pewnym stopniu dumna z tej nabytej z czasem samodzielności, z dorosłości, w której nie przytulała dłużej naiwnie brzóz i nie truchlała wobec kłopotliwości jak kiedyś, jakby wypychały jej wszystkie kieszenie i nie wiedziała, jak się z nimi obchodzić ani jak się poruszać, by nie wysypały się przed czyimś spojrzeniem. Było przyjemnie tymczasem nie trzymać czegoś samej; nie upierać się tak przy niezależności, przymuszonej do punktu, w którym stawała się właściwie dobrowolnym odosobnieniem. Przymuszonej, bo przecież nigdy nie było to dla niej naturalne: chować się za dnem swoich źrenic i zagryzać zęby na języku. Mimo to miała wrażenie, że nie zdołałaby przeciągnąć przez krtań imienia Josefa, które tkwiło w jej sercu jak ugrzęźnięty haczyk – wydawało się, że musiałaby wyciągnąć z siebie je wraz z nim, obrośnięte tym nauczonym dystansem i ciszą, drobne jak jej pięść i równie rozedrgane; jeszcze nie dzisiaj, za wcześnie.
    Nie przestawała się uśmiechać, wdzięczna za pokrzepiającą szczodrość jego słów. Musiał mieć rację, nie mogła wprawdzie uczynić wiele więcej w zaistniałej sytuacji, poza pilną obecnością i zatroskaniem – Vivian chciała zaryzykować i nie zamierzała jej przed tym przestrzegać. Miłość, ostatecznie, była być może podobnego ryzyka warta; czy przynajmniej jej chwilowa, przekonująca iluzja, po której miały pozostać wspomnienia. Przyjaciółka miała w tym być może rację: nie było sensu w zamykaniu się pod kloszem, tchórzliwie unikać wszystkiego, bo nie było rzeczy, szczególnie między ludźmi, nieobarczonej ryzykiem.
    Prawda – przyznała spokojniej, dociskając opuszką palca kawałek taśmy do słupa, pozwalając słowom Gerta obłaskawić jej obawy, wobec których musiała pozostać cierpliwa: wszystko się rozwiąże, niezależnie od niej. Jej zadaniem było wyłącznie być wtedy, kiedy będzie potrzebna i ta rola wystarczała jej zupełnie, dalszoplanowa i bezpieczna. Zdawało jej się, że wyczuwa łagodne zadrżenie w piersi, jakby serce, wywołane z imienia, przypominało o sobie również; nie było to drżenie do końca przyjemne, poznaczone bardziej odruchowym sprzeciwem, bo nie była zupełnie pewna co do właściwości jego podszeptów. – Dziękuję. Do wszystkiego się sumiennie zastosuję, masz rację – mruknęła, kotwicząc na nim ciepłe, wdzięczne spojrzenie, rozjaśniając oblicze poweselałym uśmiechem, choć ostatki zatroskania chowały się jeszcze w kącikach grymasu.
    Zaraz później celowo unikała jednak jego spojrzenia, nie wiedząc właściwie do końca, czy chciała mówić cokolwiek więcej na temat swojej niespodziewanej znajomości z wysłannikiem – ostatecznie nie było wiele, o czym mogłaby jeszcze powiedzieć, nie wiedziała nawet, co powinna myśleć czy właściwie unikała myślenia o tym nadto; to nic, to tylko kawa. Kasztanowy wzrok zdawał się mówić to samo, krótko jedynie podnoszony, by zbadać jego minę – przez chwilę wyglądał jakby niewyraźnie i rozbawiło ją to lekko, kiedy podążała za nim przyspieszonym nieznacznie krokiem.
    No tak, z kruczych – potwierdziła, odnajdując nową przyjemność w tym temacie, zdającym się nagle dręczyć go bardziej niż dręczył ją. Zrównała z nim krok, wychylając się odrobinę naprzód i przekręcając głowę, by móc mu się przyjrzeć, kiedy tak parł niezłomnie przed siebie, niedbale powtarzając kłopotliwe słowa, co starała się znieść z godnością, niezmiennie zarumienioną. – Tylko trochę. To pierwsze. Wysłannikiem jest bardziej niż trochę – mruknęła pospiesznie, skrzętnie przedzierając się przez skrępowanie, wyraźnie nie chcąc zostawać przy tym dłużej.
    Dostrzegła krawędź papieru, obrywany strzęp po strzępie bezmyślnie i nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu, choć miała ochotę złapać go za dłoń i powstrzymać, zanim przemieli resztę plakatów w niezdatny do niczego biały miał. Nie chciała jednak przerywać mu, w obawie, że zakłopotany urwie i przełknie coś istotnego, dlatego cierpliwie szła obok, przyglądając się skrawkom sypiącym się na śnieg jak drobny, zostawiany za sobą trop, jedynie momentami pozwalając sobie zadrzeć spojrzenie, by zanotować coraz jaskrawszy odcień rumieńca napływającego mu na policzki. Nie wiedziała o niej wciąż zbyt wiele, niewystarczająco, nie wiedziała, kogo straciła; iskrzące się w niej radosne rozbawienie przygasło na moment, łagodniejąc do ucieszonego entuzjazmu, pod którym utknęły niewypowiedziane pytanie: kogo straciła? jak bardzo byli sobie bliscy? To nie była wprawdzie jej sprawa, zapragnęła tym bardziej jednak ją poznać, mimowiednie odczuwając pewną nić odruchowego, zatroskanego zrozumienia. Gert próbował tymczasem uciec od swoich słów, od tego, co przystawało mu w piersi, niewypowiedziane; przewróciła wobec tego w duchu oczyma, wciskając się żywym krokiem między niego a namierzoną tablicę informacyjną i sięgając do trzymanego przez niego pliku plakatów, by nakryć palcami ślepe oczy i wytłuszczone nazwisko, kategorycznie odciąć mu drogę ewakuacji przed rozmową.
    Jesteś czasami okropnie ślepy, wiesz? Jak na kogoś twojego wzrostu, zdaje się, że dużo rzeczy ci przesłania klarowny widok – zauważyła, próbując przywrócić tematowi właściwą wesołość, pochmurny ton jego głosu wprawiał ją wprawdzie w zmartwienie; nie rozumiała, dlaczego zdawał się nie cieszyć w ogóle. – Gert – przywołała go jeszcze raz, zadzierając uważne spojrzenie ku niemu, zdecydowana wydobyć z niego więcej. – Przyjęła prezent i odwdzięczyła się w zamian prezentem. Wysłała ci list i cieszyła się ze spotkania, zdajesz się nie mieć wątpliwości. I chce się z tobą jeszcze raz spotkać, na domiar wszystkiego w motylarni – zdawała się przykładać do tego elementu szczególną uwagę. – Wszystko to właśnie od ciebie usłyszałam, ale z jakiegoś powodu mam dziwne wrażenie, że mówisz coś innego i ja słyszę coś innego. Gert... rozumiem, że... że to nie jest tak proste, podobne rzeczy nigdy nie są chyba proste, ale wydaje mi się, że pozwalasz swoim zmartwieniom przesłonić ci zupełnie to, co mówi ci Asta. A mówi, że chce się z tobą jeszcze raz spotkać – przywołała swój głos do większej cierpliwości, przesuwając dłoń na krawędź plakatu, nie sięgając jego ręki, ale przykładając lekko palce do zmarzniętej skóry w ukradkowym pokrzepieniu. – Dlaczego nie?
    Gość
    Anonymous


    Nie zamierzał przecież psuć jej żadnej z relacji. Nie chciał, aby to tak wyglądało, kiedy spoglądał dość nieufnie w jej stronę na dźwięk słowa “Wysłannik”. Wprawdzie nie miał zatargów z prawem, ale życie nauczyło go, że w obecności funkcjonariuszy należy pilnować się bardzo, albo nawet bardziej niż bardzo, idąc za wypowiedzią Gerdy. Jeśli ktoś mocno przykładał się do wypełnianych obowiązków i z powagą traktował pełniony zawód, ciężko było liczyć na jakiekolwiek fory. A o powielaniu przez podobnych delikwentów krzywdzących stereotypów już nawet nie chciał wspominać. Próbował więc robić minę świadczącą o tym, że ją rozumie, że doskonale zdaje sobie sprawę jak to jest, no i że przecież nie będzie jej robił problemów, a jednak na jego lico wdarła się niepewność, swego rodzaju obawa, dlatego usta zastygły mu wpierw w zupełnej powadze, by następnie poruszyć się i ułożyć do słów, które mamrotał ledwo słyszalnie, a jednak na tyle wyraźnie, by siostra je wyłapała bez problemu.
    Dużo rozmawialiście o życiu prywatnym? Znaczy czy opowiadałaś mu o rodzinie? — Chyba nie powinien wciskać nosa tak głęboko, a jednak się nie powstrzymał. Bał się chyba trochę, że wieść o takim bracie wywoła w nieznajomym mężczyźnie falę niechęci, albo skaże młodą Milander na nieprzychylną ocenę, a takiej by nie zniósł. Nie wybaczyłby sobie, jeśli jakiś gamoń próbowałby robić jej z tego tytułu problemy. W takich chwilach chyba wolał, aby siostra niewiele wspominała o jego obecności, albo chociaż ominęła niewygodne fakty o nim. — No bo wiesz… — chciał jeszcze podjąć temat, ale zrezygnował. — Nie ważne… — Zamiast poddawać się dalszym dywagacjom postanowił zabrać się za coś, co przecież potrafił robić doskonale, czyli sięgać tam, gdzie o wiele niższa długowłosa dziewczyna nie mogła dotrzeć. Skupił się na plakatach, studiował każdą literę i zastanawiał się bardzo mocno nad tym, jakimi ludźmi byli ci, którzy zaginęli. Dlaczego to ich spotkało nieszczęście i wreszcie, kto na nich czekał i czy kiedykolwiek zazna spokoju, zwłaszcza wiedząc o tym, jak kończą się ostatnio podobne historie. Zrobiło mu się całkiem przykro, sposępniał dodatkowo, zupełnie odganiając zmieszanie narastające wtedy, gdy przeskakiwali z tematu spotkania Gerdy z nieznajomym mu Kruczym, na kwestię listu, który otrzymał od Asty.
    Siostra znała go na tyle dobrze i też całkiem porządnie orientowała się w jego poczynaniach, że mogła pojąć w lot, iż rozmowa na temat relacji osobistych jest dla niego materią bardzo kłopotliwą, jeśli w grę wchodziły jakiekolwiek uczucia, albo ich zalążki. Zwyczajnie sobie z tym nie radził. Nie miał też dobrych doświadczeń związanych z budowaniem zaufania i przechodzenia na kolejne etapy zażyłości. Tak właściwie, nie zdarzało mu się to wiele razy, a być może nigdy. Zawsze gdzieś po drodze się gubił, potrafił utknąć w kłopotliwym impasie związanym z ogromnym lękiem o to, co będzie dalej. Zdarzało mu się również, że zaczynał na tyle niezgrabnie, by już na samym starcie przekreślić sobie możliwość na cokolwiek przyjemniejszego od przerażonych, bądź karcących spojrzeń. Było to dla niego o tyle bolesne, że pokłady jego serca zdawały się być niewyczerpane, a miłość, którą w sobie nosił uciekała we wszystkie strony próbując ogarnąć nawet te najmniejsze, najdrobniejsze istnienia, każde na swój sposób, choć ciągle brakowało w tym ostatecznego, najważniejszego obiektu, któremu mógłby bez obaw powierzyć wszystko, co tylko nosił na swoich barkach, byle było mu nieco łatwiej i wzajemnie – obiektu, któremu on mógłby być oparciem, bo przecież potrafił doskonale roztaczać opiekę.
    Niestety, brakowało mu zwykle szczęścia lub zwyczajnie padał ofiarą cudzej kpiny. Nie potrafił zliczyć wieczorów, podczas których ze łzami zastygłymi na policzkach opowiadał siostrze o tym, jak bardzo nie rozumie i jak bardzo boli go to, co ciągle się powtarza. Że zawsze jest nierozumiany i pozostaje ostatecznie zupełnie sam, skazany na ludzką kpinę.
    Ja wcale nie jestem ślepy — bąknął, odrywając kolejne pasma taśmy z niknącej w oczach szpulki. — Jestem po prostu zdrowo… sceptyczny… — dodał na usprawiedliwienie, robiąc przy tym przedziwną minę, jakby nagle zamierzał przemienić się w mędrca prawiącego morały uczniowi. Znów skupił się na przytwierdzaniu plakatu, choć z niegasnącą uwagą słuchał słów siostry mówiącej przecież zupełnie przytomnie i oceniającej trafnie zaistniałą sytuację, w którą on sam nie potrafił wciąż uwierzyć. — To nie tak, Gerda, że ja nie widzę. Chodzi o to, że zwyczajnie nie wiem, co powinienem. Cieszę się, ale mam wrażenie, że potem spotka mnie tylko rozczarowanie, jak zawsze — dodał i westchnął, wzniecając w powietrze kłąb mlecznobiałej pary. Zawiesił rdzawozielone oczy na sylwetce siostry i uśmiechnął się nikle w odpowiedzi na jej gest. Wiesz dobrze… wiesz dobrze, że mi takie rzeczy się nie przytrafiają… zdawał się mówić, choć wcale z jego ust nie uciekały słowa. Bardzo chciał tego spotkania i okropnie niecierpliwie wypatrywał obecności Asty, jednak wciąż zdawał się żyć w cieniu ich felernego początku, własnej głupoty i braku umiejętności, za który Gerda z całą pewnością by go zganiła. Teraz jednak czuł w sobie jedynie strach, który przysłonił mu pierwotną ekscytację. Paraliż postępował.
    Czuję się strasznie głupio, bo bardzo chciałem, żebyśmy się spotkali, a teraz zwyczajnie ogarnia mnie strach i chęć ucieczki. Jaki w tym sens? — zadał pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi, choć wiedział, że ma bardzo mądrą siostrę potrafiącą wyratować go z każdej sytuacji. Przytwierdził plakat i ruszył dalej chodnikiem w poszukiwaniu dogodnego miejsca na następny. Zagryzł wargi. Chciał wyciągnąć papierosa. Sięgnął po niego nawet i ścisnął pomiędzy palcami, ale zamiast włożyć do ust, zatknął za ucho.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Nie mogła go winić za podobne pytania, w końcu rozumiała, że ludzie od zawsze dawali mu powody, żeby postrzegać siebie w ten sposób – jak kwestię, którą należy poruszać z ostrożnością albo ukrywać do momentu, kiedy przestanie to być dłużej możliwe; jak coś, o czym należy kogoś uprzedzić, na wszelki wypadek, sprawdzić jego reakcję i najlepiej zapytać, czy nie ma nic przeciwko, co zawsze zdawało jej się zwyczajnie i po prostu głupie. Nie winiła go, jednak mimowolnie ściągnęła brwi z niepocieszeniem; gniewało ją to i w pierwszej chwili miała ochotę tupnąć mocniej podeszwą w śnieg i upomnieć go, żeby w ten sposób o sobie nie myślał – narastająca w ostatnim czasie aktywność wyzwolonych sprawiała, że stawała się jeszcze bardziej przeczulona i sfrustrowana, a przede wszystkim przestraszona: Gert, w przeciwieństwie do innych osób odmiennych, nie posiadał możliwości wmieszania się w tłum – nie sposób było go przeoczyć i nie zauważyć, że nie należy do czystej rasy galdrów. Łudziła się, że jego postura powstrzyma ludzi przed nienawistnymi aktami, ale ruch wyzwolonych wyraźnie nabieraj bojowej wręcz śmiałości – i wiedziała też, że nawet jeśli Gert mógł bez problemu sobie z nimi poradzić w potyczce, najgorsze pozostawały te skaleczenia, które otwierały się pod żebrami; gniewało ją, że coś podobnego mogłoby spotkać kogoś o tak dobrym, dużym sercu, przez idiotyczne uprzedzenia pozbawione zasadności. Przygryzła nerwowo wnętrze policzka.
    Trochę – przyznała w końcu; nie chciała chyba wspominać, jak spotkanie się zakończyło; miała mętlik w głowie, od dawna i nie wiedziałaby, jak mu to wyjaśnić, i jak mu to wyjaśnić, jak powiedzieć, że wciąż żyła jakimś naiwnym przywiązaniem do człowieka, który dawno odszedł, jak gdyby spodziewała się, że mógłby jeszcze wrócić, w każdej chwili lub po odnalezieniu człowieka, który pozostawił sińce na jego ramionach i szyi, jakby znalezienie winnego (w co nikt już chyba nie wierzył) miało przywrócić mu życie. Było jej przede wszystkim wstyd za to, jak się zachowała i choć wiedziała, że spróbowałby zrozumieć, zdecydowała się nie mówić za dużo; miała nadzieję zapomnieć. – Pisano o jego siostrze w gazecie. Wtedy, kiedy zniszczyli pomnik Arvidssona, była na miejscu. Próbowała przemówić im do rozsądku – wyjaśniła, spoglądając na niego krótko; wprawdzie nie była pewna tego, co Guldbrandsen wtedy powiedział, sądziła jednak, że to wyraża wystarczająco, a przynajmniej tyle, by brata uspokoić. Wolałaby, żeby nie było to w ogóle koniecznością. Wydawało jej się dotąd, że społeczeństwo galdrów powoli uczy się akceptować odmienności, nie rozumiała więc, dlaczego tak nagle doszło do tak drastycznego wybuchu nienawiści coraz częściej zakrawającej o agresję. Pomyślała cierpko, że jej ojciec jest zapewne zadowolony. Wyobraziła sobie ich kolejne spotkanie: szczęk sztućców i napiętą pauzę, zanim się odezwie, ci wyzwoleni mówią do rzeczy, zawsze powtarzałem to samo, to nie jest miejsce dla takich jak oni. Pokłócą się, po raz kolejny.
    Dla mnie jest ważne – zaoponowała, spoglądając na niego bez cienia zawahania; z błyskiem determinacji w kasztanowym oku. Nigdy nie tolerowała głupich komentarzy na jego temat, już jako mała dziewczynka wiedziała, że innych dzieciaków nie powinno się nigdy popychać – nie kropka, ale przecinek – chyba że śmiali się z jej brata. – Nie rozmawiałabym z nim, gdybym podejrzewała, że jest takim głupkiem, a jeśli rzeczywiście okaże się, że nim jest, niech się wypcha. Wysłannik, syn Oldenburga czy perski książę, to nieważne – burknęła jedynie połowicznie żartobliwie, podkasując kąciki ust w lekkim uśmiechu, by odjąć nastrojowi trochę ciężaru. Jedynie z lekkim poczuciem winy w gardle, na myśl o swoim ojcu; jemu nie umiała nigdy odmówić i zerwać kontaktu, choć myślała o tym każdego miesiąca po wspólnych obiadach.
    Przygładziła plakat otwartą dłonią, upewniając się, że mocniejszy wiatr nie poderwie go od powierzchni słupa. Nie spoglądała na fotografię na ogłoszeniu, tak było łatwiej. Nie chciała teraz o tym jeszcze myśleć – o tym, jak rozmawiali o swoim życiu wobec kogoś, kto być może je stracił. Zauważyła, że też zmarkotniał, być może dotknięty podobną myślą, przyzwoliła więc na krótką ciszę, nim powrócili do swojej rozmowy, skupiając się tym razem na nim i Aście. Trzymała w dłoniach plik kartek i przyglądała się mu już zupełnie wprost, obserwując jego zakłopotanie i słuchając jego wyjaśnień, zupełnie zrozumiałych. Nie mogła znieść tego, o ile trudniejsze było dla niego życie, tylko przez to, że urodził się trochę większy przez swoje geny. Kiedy była mała, czytała o olbrzymach żyjących w odosobnieniu i bała się, że któregoś dnia odejdzie, by żyć podobnie jak oni w odległej pustelni na drugim końcu świata, gdzie będzie mogła go odwiedzać raz w roku albo rzadziej i gdzie zima jest tak okrutna, że musiałby chodzić w trzech warstwach niedźwiedziej skóry i w czapce z lisa. W pewnym sensie to wprawdzie zrobił, dołączając do łowców – zaszył się w ich wieży poza miastem, próbował zrobić ze swojej siły należyty użytek; jakby nie mógł po prostu przeżywać życia tak jak chciał i tak samo jak inni.
    Nie możesz być pewien, jeśli nie spróbujesz – mruknęła, nabierając rumieńców; wiedziała przecież, jak naiwnie brzmiały te słowa, podobne każdej innej formułce traktującej o życiu, jakby cokolwiek o nim wiedziała, choć chwilę wcześniej sama uciekła przed czułością męskiej dłoni obejmującej ostrożnie jej palce, jakby było w tym prawdziwie strasznego. – Rozumiem, że to trudne, ale jeśli ona sama chce spróbować… Chciałabym po prostu, żebyś mógł poczuć się doceniony. Kochany, po prostu. Żebyś sobie na to pozwolił, zamiast odgradzać się od świata w tej wieży, jakbyś musiał chronić resztę świata przed sobą albo siebie przed resztą świata – teraz i ona mięła łagodnie w palcach krawędź plakatu, spłoniona przejęciem; wyraźnie była to dla niej rzecz ważna. Bała się, że połknie go w końcu samotność. – Zasługujesz na to, żeby być kochany przez kogoś dobrego i mam po prostu wrażenie... wydaje się, że musi być bardzo dobra. Myślę, że inaczej nie spodobałaby ci się tak bardzo. Jaki sens w tym, żeby nie dawać temu nawet szansy? – spytała, wodząc spojrzeniem za wyciąganym papierosem, zadowolona, że wylądował ostatecznie za jego uchem. – Powinieneś pójść – brzmiało to jak rzecz postanowiona, kiedy z przekonaniem przycisnęła dłonią kartkę do mijanego słupa.

    Gerda i Gert z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.