:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny
2 posters
Egon Munch
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Nie 10 Kwi - 2:14
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
17.12.2000
Rzadko patrzył sobie w oczy – nie pamiętał, jaki miały kolor, czy białka okalające cienkie obręcze tęczówek wciąż napływały krwią, czy źrenice nadal kurczyły się pod wpływem światła i rozszerzały, gdy wkraczał z powrotem z brudną kałużę mroku; matka zawsze powtarzała, że w jego spojrzeniu kryło się coś obmierzłego, łakome czerwie zepsucia pełzające płytko pod taflą spojówki, demoniczna oznaka złych skłonności, klątwa sprowadzająca zarazę i nieszczęście; przede wszystkim mówiła jednak, że czaiła się w nim śmierć. Nieważne ile razy otwierał oczy, odginając szyję, ilekroć miasto spływało ulewą, ile razy płakał w nadziei, że razem ze łzami wyrzuci z siebie zmazę toczącego organizm przekleństwa, ile razy odwracał głowę i unikał własnego odbicia w zakurzonych witrynach sklepów i zniekształconych krakelurach luster – coś zawsze tkwiło w jego wnętrzu, niemożliwe do wyrugowania, ciemne i złowrogie; śmierć, która wietrzyła za nim jak drapieżnik po rosochatych zboczach tundry, zdawała się istnieć w nim samym, zaklęta słowami Arabelli, zaciśnięta kajdanami świeżych blizn na kościstych nadgarstkach, powracająca wspomnieniem każdej nocy, podczas której był przekonany, że umierał – pod groźbą ojcowskiego kańczuga, wżynającego się rozkrwawionymi wstęgami w zgarbione plecy; w głębokim śniegu, kąsającym palce pąsowym zdrętwieniem odmrożeń; z konwulsją mściwego zaklęcia, wypełniającego kręty labirynt jego żył, dłonią Görana wpijającą się paznokciami w skórę na jego szyi, a potem sięgającą niżej, dopóki nie zgiął się w pół, łamiąc żebra o twardą, betonową podłogę. Niekiedy marzył o tym, by nareszcie go zabrała, przetrawiła ciało maligną, która rozpalała się w trzewiach, gdy kulił się na brudnej podłodze, wymiotując żółcią i resztkami wspomnień, docisnęła palce zbyt mocno do skóry, której każdy, najmniejszy nawet zaułek znał szorstkość dotyku drugiego człowieka. Z goryczą konstatował, że może rzeczywiście był demonem, którego później wielokrotnie mu wmawiano – pamiętał dłoń, która zatrzymała końcówkę noża w miejscu, gdzie pod skórą biło jego serce; fantazjował, by miała odwagę przebić broń przez napięte mięsnie, aż po drewnianą rękojeść, nie wiedząc jeszcze, że był to najmniej czuły punkt w całym jego ciele.
Tym razem zatrzymał wzrok na własnym odbiciu z niechętnego przypadku – mrok zwieszał się już ciemną plwociną nadchodzącej nocy nad krętymi ulicami miasta, tęchnący maras rynsztoku chlupotał pod nogami, gdy przemierzał pośpiesznym krokiem uśpione arterie dzielnicy, nadgniłe czernią, przez którą nie przedzierała się nawet blada poświata zakrzywionych nad brukiem latarni. Z witryny jednego z lokali spoglądał na niego rachityczny mężczyzna, sylwetka zgarbiona ciężarem wełnianego płaszcza, blada twarz o ciężkich powiekach, zapadniętych policzkach i jasnych oczach – w przyciemnionym szkle nie widział ich dokładnej barwy – które wydawały się jedynym żywym elementem w całej jego istocie, parą zwierzęcych ślepi inkrustowanych w powłóczyste płótno obcej, brzydkiej skóry, nakrapianej wybroczynami czerwieni, ponacinanej ewokacją przeszłego bólu; nie zawsze wyglądał w ten sposób, chociaż ledwo pamiętał własną twarz z czasów, gdy przyozdabiały ją cekiny połysku i triumfalny uśmiech. Lub też raczej pamiętał ją, lecz nie uważał, by należała do człowieka, którym był dzisiaj, bo była domeną kogoś, kto sztucznym triumfem udawał, że świat jadł przesłodzoną miazgę prosto z jego dłoni, szedł po giętkiej linie kilkanaście metrów nad poziomem gruntu, podpalał miód w dym i jęczał tylko wtedy, gdy dawano mu ku temu odpowiedni sygnał; był dekadencki i czarujący, choć głowę miał pustą jak metalowa śledziona zgniecionej na chodniku puszki, żołądek przykurczony syntetyczną przyjemnością uzależnienia, które nie wgryzło się jeszcze w jego duszę, teraz zdrożną i upodloną, język czarny od bluźnierstwa słów, które zsuwały się z niego wierszem – a wszystko to zawsze kończyło się aplauzem.
Patrzył na swoje odbicie – a potem drgnął, gdy coś w jego spojrzeniu rozjątrzyło się groźnie, po czym zmaterializowało za jego plecami cieniem znajomej fizjonomii, od której natychmiast odwrócił wzrok, czując, jak wzdłuż karku spełzł zimny dreszcz przerażenia, a wnętrzności szarpnęły mdlącą konwulsją, podchodzącą piekącym dyskomfortem pod rozdrażnione sklepienie gardła; przełknął ślinę, po czym odwrócił się gwałtownie, lecz brukowana ulica za jego plecami była zupełnie pusta. W cichym szemraniu miasta słyszał dudnienie własnego serca, płytki szelest oddechu, który opuszczał rozchylone wargi pobielałymi oparami chłodu, niepokojące, zgubne przeświadczenie, że ktoś podążał jego śladem wciąż przylegało jednak ciasno do nadwyrężonej świadomości, nieobłaskawione mirażem nieprzekonującego bezpieczeństwa; zacisnął zęby, wypychając spod powiek wspomnienia, które napłynęły falą rozbijającą się boleśnie o skalisty brzeg rzeczywistości, po czym odruchowo sięgnął dłonią do kieszeni płaszcza – pusta. Głęboko w trzewiach rozsunęły się szczęki niezaspokojonego głodu, nie tego, który zalegał na żołądku, odzywającego się ledwie uciskiem w nadbrzuszu, lecz tego, który wydawał się otwierać pustką w jego wnętrzu i pożerać pozostałe tkanki, dopóki słodycz którejś z nich nie zaspokoiła łaknącej delirium oskomy; nie miał dzisiaj przy sobie niczego, a ślina, którą przełknął, smakowała zepsuciem i butwą.
Ruszył przed siebie, brocząc nogawki błotem i resztkami brudnego, topniejącego na ulicy śniegu, przemykając się ciemnymi wnękami zaułków, coraz głębiej przez kręte jelita zaciemnionej dzielnicy – czuł, jak czyjś wzrok wżynał się w jego plecy, żłobiąc dwie dziury w miejscu, gdzie spod skóry wyłaniał się zarys łopatek, tym razem nie odwracał się jednak za siebie, przyśpieszając kroku, podczas gdy labirynt wzniesionych szpalerem kamienic wydawał się nachylać ponad jego głową, grożąc zmiażdżeniem w coraz węższym przesmyku wijącej się miastem uliczki, by nareszcie zwieńczyć się wysoką, murowaną ścianą, odcinającą ostatnią drogę ucieczki. Bezpowrotnie.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Wto 19 Kwi - 18:34
Było coś okrutnie satysfakcjonującego w tej spokojnej pogoni, cierpliwym podążaniu za wychudłą, znajomą sylwetką, której niespokojnie pospieszny krok chwiał się jakby tuż przed granicą omdlałego słaniania się; wydawało mu się, że Munch prawie powłóczył za sobą ociężałymi, kościstymi nogami, przygarbiony naprzód, jakby ciężar niewidzialnego powrozu ciągnął go ku brudnej ziemi, wprost w objęcia nawołującego go matecznika, na którego podszeptywane zaproszenie uporczywie, ze zdumiewającą wytrwałością, nie odpowiadał. Nigdy nie udało mu się zrozumieć, co trzymało wynędzniały wór chudego mięsa, skwaśniałej limfy i sczerniałej krwi jego ciała z tak zacietrzewioną determinacją ponad poziomem gruntu, jakim sposobem padlinożerne robactwo zalęgłe głęboko między spróchniałymi wiciami jesionowych korzeni nie przegryzło się jeszcze przez skorupę zlodowaciałego błota, by wżąć mu się zębami w kruche kostki, rozedrzeć płótno słabych łydek, naciąć pionowe linie na bladych udach i rozłupać puklerze kolan skruszałych od żałośliwej uległości, wciągnąć wreszcie jego dezintegrujące powoli żywe truchło między szorstkie zęby piachu wiecznie spragnionego podobnie łatwej, słabowitej krwi, by na wiosnę, nakarmiony nią, wypuścić z siebie wątłe kwiaty maków, o anemicznie bladych płatkach pokrytych brunatną skazą. Choć powinien być może prędzej spodziewać się, że z rozcieńczonych soków jego trzewi wykwitnie wyłącznie niezrozumiale zawzięty, irytujący perz o suchotniczych pędach i podstępnych rozłogach, którego wyplewienie zdawało się bliskie rzeczy niemożliwej – podobnie jak wyrugowanie obmierzłej, rozsierdzającej niewdzięczności z różowego spłachcia szmaty wetkniętego w gardło jego zapadłej piersi, nieważne jak długo i jak konsekwentnie próbował jałowić jego oporny na nauki umysł z podobnie plugawych idei, nieważne jak przemyślnie i wprawnie nacinał cienką błonę skóry, wtłaczał pod nią chrzęst zaklęć, skarmiał tkanki bólem prawie miłosnym, jak rzemieślnik czule rzezający kawał topornej gliny, nadający mu powoli kształt skutecznego narzędzia; nieważne jak bezwzględnie próbował przywieść tego wynędzniałego, przetrąconego chłopca do abulicznej, wdzięcznej podległości, która była przecież zawsze w interesie ich obydwu, czego Munch zdawał się zawzięcie nie rozumieć, niepokorny i zajadły, uciążliwie narwany, wykręcający giętką szyję, próbując kąsać trzymającą go za kark – prawie troskliwie – dłoń.
Zrobiłbyś sobie krzywdę, chłopcze, gdybym cię puścił – powtarzał zawsze, zaciskając palce mocniej, wpijając zniszczone paznokcie w popielatą skórę, w miękkie partie szyi, gdzie coraz spokojniej pulsowały usypiane presją tętnice, przyglądając się mgle zasnuwającej uciekające pod powieki złoto tęczówek, rozbłyskowi nagłej, rozpaczliwej trzeźwości, kiedy zaklęcie niepostrzeżenie zsuwało się z języka, dosięgając jego trzewi, ściskając je skurczem bólu, spazmem zasłużonej kary, której przecież mógłby uniknąć, gdyby tylko, choć raz, postarał się wystarczająco. Zdechłbyś jak parchaty szczur w rynsztoku, gdybym cię zostawił, przypominał, próbując odnaleźć w nim marne strzępy rozsądku, zapadające się coraz bardziej w zmętniałej czerni ściśniętych strachem źrenic, wypełnionych po brzegi smolistym, śmierdzącym mułem zepsucia – czasami zastanawiał się, czy nie popadał w naiwność, sądząc, że uda mu się jeszcze coś z tego truchła wyciągnąć, uczynić go użytecznym i poprawnym, ustawić jego ażurowy kręgosłup we właściwy pion wsparty mocno na posadach słusznej wdzięczności, usztywnić go oddanym posłuszeństwem, podczas gdy ten pozostawał wciąż krnąbrny i giętki, wił się pod podbitą metalem podeszwą jego buta jak oślizgły węgorz, dopraszając się, żeby nacisnąć mocniej, przyciskać, dopóki nie chrupnąłby w końcu pod nią delikatny kark. Czasami myśl o tym wprawiała go we wściekłość; zmarnował na niego zbyt wiele, by móc pozwolić mu tak po prostu odejść, bez zwrócenia mu równowartości tych wszystkich starań i nerwów, wszystkich zimnych nocy, które pozwalał mu spędzać na brudnym, zatęchłym materacu za obdrapanymi drzwiami piwnicy (dla jego dobra; w końcu inaczej wyrządziłby sobie najpewniej krzywdę jeszcze zanim zdążyłby zrobić to ktoś inny), wszystkich rozwścieczeń, do których ustawicznie go doprowadzał swoją nieporadnością, tępotą i krnąbrnym temperamentem.
Obserwował więc, z przedwczesnym okrutnym triumfem, jak Munch kluczy uliczkami, próbując go zgubić w ich grząskiej sieci, zapominając, że to on wprowadził go w ich nabrzmiałe zgnilizną żyły; zapominając, że potrafiłby znaleźć go wszędzie, zwietrzyć go jak doświadczony posokowiec – odnalazłby i rozpoznał obmierzły ślad jego rozpadu wszędzie, bo był sam jego twórcą, był człowiekiem, spod którego rąk wyszła ta pokraczna istota, zwierzę zaszczute własnym bezmyślnym strachem, niepotrafiące odróżnić samodzielnie tego, co było dla niego dobre od tego, co było straceńcze, potrzebujące rozpaczliwe, by ktoś decydował o tym za niego. Przystając u wylotu ślepej uliczki, za plecami złapanego w potrzask marnotrawnego, nie mógł powstrzymać pewnej podłej tkliwości, wspaniałomyślnego odruchu pobłażliwej litości, kiedy widział, jak Munch zdaje sobie sprawę ze swojego położenia; był może naiwny, ale nie obawiał się jego stępionych zębów na swojej wyciąganej szczodrze dłoni – wiedział przecież dobrze, jak złapać go za pysk, żeby rozewrzeć mu zakleszczone spazmatycznie szczęki.
– Kazałeś mi węszyć za sobą tak długo, że doszedłem prawie do wniosku, że próbujesz się przede mną ukryć. Prawie uwierzyłem, że nie chcesz do mnie wracać – szorstki głos pewnie poniósł się po wąskiej przestrzeni uliczki, odbijając się od nachylonych konfidencjonalnie murów kamienic; brzmiał nieomal serdecznie, uśmiech zastygły na jego pobliźnionej twarzy lekkim grymasem był jednak nieprzyjemny, jak ciemne sobacze wargi rozciągnięte w rozwścieczonym oczekiwaniu. Ciemne włosy, poprzetykane srebrnymi nićmi siwizny bielejącej na skroniach, miał zaczesane do tyłu; wyglądał prawie przyzwoicie. – Wyobrażasz sobie taką niedorzeczność? – pytał, postępując ku niemu niespiesznie, głębiej ku ścianie zamkniętej na nim pułapki, z drapieżnym błyskiem w oku podając mu jeszcze ostatnią możliwość ratunku. Nasunął obrys swojej sylwetki na czarne szkło rozszerzonych źrenic, jak pryzmat, przeźrocze, które mogło naprostować jeszcze zakrzywiony obraz rzeczywistości na nieposłusznej spojówce. Podniósł dłoń, powoli, prawie spokojnie, chcąc ująć w palce jego szczękę, obejrzeć dokładniej kondycję odnalezionej własności. – Spójrz na siebie, jaki stałeś się delikatny; brakowało ci mocnej ręki, co, chłopcze? – wpił się, wreszcie, brzytwą uwagi w złote lśnienie oczu. – Wracamy do domu.
Zrobiłbyś sobie krzywdę, chłopcze, gdybym cię puścił – powtarzał zawsze, zaciskając palce mocniej, wpijając zniszczone paznokcie w popielatą skórę, w miękkie partie szyi, gdzie coraz spokojniej pulsowały usypiane presją tętnice, przyglądając się mgle zasnuwającej uciekające pod powieki złoto tęczówek, rozbłyskowi nagłej, rozpaczliwej trzeźwości, kiedy zaklęcie niepostrzeżenie zsuwało się z języka, dosięgając jego trzewi, ściskając je skurczem bólu, spazmem zasłużonej kary, której przecież mógłby uniknąć, gdyby tylko, choć raz, postarał się wystarczająco. Zdechłbyś jak parchaty szczur w rynsztoku, gdybym cię zostawił, przypominał, próbując odnaleźć w nim marne strzępy rozsądku, zapadające się coraz bardziej w zmętniałej czerni ściśniętych strachem źrenic, wypełnionych po brzegi smolistym, śmierdzącym mułem zepsucia – czasami zastanawiał się, czy nie popadał w naiwność, sądząc, że uda mu się jeszcze coś z tego truchła wyciągnąć, uczynić go użytecznym i poprawnym, ustawić jego ażurowy kręgosłup we właściwy pion wsparty mocno na posadach słusznej wdzięczności, usztywnić go oddanym posłuszeństwem, podczas gdy ten pozostawał wciąż krnąbrny i giętki, wił się pod podbitą metalem podeszwą jego buta jak oślizgły węgorz, dopraszając się, żeby nacisnąć mocniej, przyciskać, dopóki nie chrupnąłby w końcu pod nią delikatny kark. Czasami myśl o tym wprawiała go we wściekłość; zmarnował na niego zbyt wiele, by móc pozwolić mu tak po prostu odejść, bez zwrócenia mu równowartości tych wszystkich starań i nerwów, wszystkich zimnych nocy, które pozwalał mu spędzać na brudnym, zatęchłym materacu za obdrapanymi drzwiami piwnicy (dla jego dobra; w końcu inaczej wyrządziłby sobie najpewniej krzywdę jeszcze zanim zdążyłby zrobić to ktoś inny), wszystkich rozwścieczeń, do których ustawicznie go doprowadzał swoją nieporadnością, tępotą i krnąbrnym temperamentem.
Obserwował więc, z przedwczesnym okrutnym triumfem, jak Munch kluczy uliczkami, próbując go zgubić w ich grząskiej sieci, zapominając, że to on wprowadził go w ich nabrzmiałe zgnilizną żyły; zapominając, że potrafiłby znaleźć go wszędzie, zwietrzyć go jak doświadczony posokowiec – odnalazłby i rozpoznał obmierzły ślad jego rozpadu wszędzie, bo był sam jego twórcą, był człowiekiem, spod którego rąk wyszła ta pokraczna istota, zwierzę zaszczute własnym bezmyślnym strachem, niepotrafiące odróżnić samodzielnie tego, co było dla niego dobre od tego, co było straceńcze, potrzebujące rozpaczliwe, by ktoś decydował o tym za niego. Przystając u wylotu ślepej uliczki, za plecami złapanego w potrzask marnotrawnego, nie mógł powstrzymać pewnej podłej tkliwości, wspaniałomyślnego odruchu pobłażliwej litości, kiedy widział, jak Munch zdaje sobie sprawę ze swojego położenia; był może naiwny, ale nie obawiał się jego stępionych zębów na swojej wyciąganej szczodrze dłoni – wiedział przecież dobrze, jak złapać go za pysk, żeby rozewrzeć mu zakleszczone spazmatycznie szczęki.
– Kazałeś mi węszyć za sobą tak długo, że doszedłem prawie do wniosku, że próbujesz się przede mną ukryć. Prawie uwierzyłem, że nie chcesz do mnie wracać – szorstki głos pewnie poniósł się po wąskiej przestrzeni uliczki, odbijając się od nachylonych konfidencjonalnie murów kamienic; brzmiał nieomal serdecznie, uśmiech zastygły na jego pobliźnionej twarzy lekkim grymasem był jednak nieprzyjemny, jak ciemne sobacze wargi rozciągnięte w rozwścieczonym oczekiwaniu. Ciemne włosy, poprzetykane srebrnymi nićmi siwizny bielejącej na skroniach, miał zaczesane do tyłu; wyglądał prawie przyzwoicie. – Wyobrażasz sobie taką niedorzeczność? – pytał, postępując ku niemu niespiesznie, głębiej ku ścianie zamkniętej na nim pułapki, z drapieżnym błyskiem w oku podając mu jeszcze ostatnią możliwość ratunku. Nasunął obrys swojej sylwetki na czarne szkło rozszerzonych źrenic, jak pryzmat, przeźrocze, które mogło naprostować jeszcze zakrzywiony obraz rzeczywistości na nieposłusznej spojówce. Podniósł dłoń, powoli, prawie spokojnie, chcąc ująć w palce jego szczękę, obejrzeć dokładniej kondycję odnalezionej własności. – Spójrz na siebie, jaki stałeś się delikatny; brakowało ci mocnej ręki, co, chłopcze? – wpił się, wreszcie, brzytwą uwagi w złote lśnienie oczu. – Wracamy do domu.
Egon Munch
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Pią 6 Maj - 23:01
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Mógł rzeczywiście narodzić się z ciemnego brzucha Arabelli, skręcić jej trzewia konwulsją dziecięcego płaczu, ułożyć się w dłoniach jeszcze jako bezbronne dziecko, pokryte tłustą, białą wydzieliną i rozrzedzoną krwią, lepiącą się do pojedynczych, jasnych włosków na ciemieniowym zaokrągleniu głowy, ale to, kim się stał, nie zostało nigdy odciśnięte na jego ciele matczynymi dłońmi, tak niechętnymi, by przygarniać go do ciepłej piersi; był pewien, że wszystko, czym był dzisiaj, zawdzięczał Göranowi – każdy impuls gniewnej agresji, z jaką zaciskał pięści, atakując nie jak człowiek, ale jak dzikie zwierzę, każde żłobienie zgrubiałej pajęczyny blizn, rozcinanych wciąż na nowo w miękkiej, posiniaczonej tkance, każdy dreszcz przyjemności, jaki rozlewał się po naczyniu jego piersi, ilekroć po języku spełzało przekleństwo narkotycznej magii, każdy koszmar, który budził go gwałtownym szarpnięciem podchodzących do gardła torsji, każde perwersyjne, zmierzłe pragnienia, które zatruwały umysł obłędem burzliwych urojeń. Nawet po latach wciąż był splamiony jego dotykiem, dawniej tak rozpaczliwie zdzieranym z obolałej skóry, płatanym szponami zaostrzonych paznokci, dopóki ciało nie paliło czerwienią tak bolesną, że czuł się, jakby był jedynie szkieletem oblepionym krwawiącymi fragmentami odsłoniętych mięśni, wciąż nawiedzało go echo jego obecności, pulsujące płytko pod naskórkiem, brud, którego nie potrafił wytłoczyć z krwioobiegu, nieważne jak często broczył krwią prześcieradło – był jak zmurszała gąbka nasiąknięta Göranem tak bardzo, że aż się uginał i nie miał innego wyboru, jak tylko wykręcać się, deformować i zgniatać, aż będzie już zupełnie zużyty. Sądził, że zdołał się od niego uwolnić, kiedy zapuszczał się coraz głębiej w kręty labirynt Przesmyku, czując na karku ciepło jego oddechu, lecz nie mając odwagi, by po raz kolejny odwrócić się za siebie, zrozumiał jednak, że nie uwolni się nigdy – nie, dopóki oboje będą żyć.
Zawsze powtarzał, że znał tę dzielnicę lepiej, niż topografię własnego serca – poruszał się jej ulicami na ślepo, z oczami przewiązanymi instynktem, odtwarzał w myślach każde uwypuklenie brukowej kostki, każde drzwi szemranego baru, które skrzypiały dopiero, gdy uchyliło się je wystarczająco szeroko, każdą kładkę w podłodze, przez którą można było wślizgnąć się do śmierdzącego jelita kanałów, rozpościerających się oddzielnym, lustrzanym błędnikiem pod poziomem miasta, tym razem zmysł jego orientacji zdawał się jednak zdławiony pęczniejącą w piersi paniką, zduszony płytkim oddechem i wygłuszony nerwowym dudnieniem serca, które w atawistycznym odruchu przyśpieszyło rytm, przeskakując miarowe takty i kłując płytko za rękojeścią mostka, jakby w proteście przed emocjami, jakie zalały jego przykurczone komory; po raz pierwszy nie wiedział, gdzie się znajdował, potykał się o nierówności wystających kamieni, ocierał wyblakłe, wełniane ramiona płaszcza o chłodną powierzchnię murowanych fasad, rozpaczliwie poszukując miejsca, w którym mógłby się schować, klamki ustępującej pod naciskiem dłoni, zardzewiałej kraty zatęchłych, dusznych piwnic, wzrok rozmywał mu się jednak, ciemność ulicy zacieśniała się winietą wokół pola widzenia, przerzedzanego jedynie przez odległe fatamorgany świateł. Świat przed jego oczami kołysał się i płynął, wyostrzając się z odurzającą gwałtownością dopiero, gdy natrafił na betonową ścianę, odcinającą dopływ wąskiej, stłamszonej w mroku uliczki – przyłożył dłoń do płaskiej, zimnej powierzchni, lecz jego ciało zdrętwiało dopiero, gdy przez przycichły szum miasta przedarło się brzmienie znajomego głosu, ciężkiego, gardłowego barytonu, który w jednej chwili zburzył wszystkie, rzetelnie wznoszone tamy, zalewając jego umysł falą brudnej, wzburzonej wody wspomnień, powodzią przeszłości, którą dotąd uparcie starał się dyskredytować, a która teraz stanęła mu przed oczami żywa i obdarta ze złudzeń. Poczuł konwulsyjne szarpnięcie w dole ściśniętego żołądka i z trudem przełknął mdłości, które spiętrzyły się ścierpłą żółcią w górze przełyku – gdzieś głęboko w splątanych myślach łudził się jeszcze, że to znów tylko delirium schodzącego z niego narkotyku, okrutna maligna abstynencji, bo potrzebował coraz większych dawek, by poczuć cokolwiek poza mrowiącym dyskomfortem nienasycenia, kolejny koszmar, z którego obudzi się, wymiotując na podłogę obok materaca, tym razem świat okazał się jednak prawdziwy, a para ciemnych, zazielenionych oczu, które spoglądały na niego spod krzaczastych brwi, bardziej rzeczywista, niż kiedykolwiek wcześniej.
Nienawidził jego uśmiechu – sobaczego rozbawienia, które kołysało się pomiędzy kącikami warg nawet wtedy, kiedy był zły (przede wszystkim wtedy, kiedy był zły), nienawidził cienkiej siatki zmarszczek przecinających jego lico tym głębszymi bruzdami, nienawidził srebrnych nici siwizny, która bielała na skroniach, gdy włosy powoli wytracały kruczą czerń pigmentu, nienawidził blizny, jaka ciągnęła się grubym, białym zagłębieniem pod jego lewym okiem – nie dlatego, że sam ją zadał, ale ponieważ w odwecie otrzymał coś dużo gorszego. Nienawidził, że po latach wciąż tak dobrze pamiętał jego twarz, bo odtwarzał ją w twarzy każdego z przechodniów, hołubił własną nienawiścią w snach, które nie pozwalały mu odpocząć, przede wszystkim nienawidził jednak, że w niektórych z nich czuł się, jakby wciąż za nim tęsknił. Na jawie żył dotąd w narastającym pewnością przekonaniu, że wyzbył się dziecięcego sentymentu, nie oglądał się wciąż przez ramię, poszukując śladów obecności Görana w każdym aspekcie swej codzienności, nie płakał, ilekroć koszmary okazywały się zbyt realistyczne; był pewien, że zdołałby go zabić, gdyby tylko znów poczuł dotyk jego dłoni na odsłoniętym płótnie własnego ciała – teraz, kiedy palce mężczyzny ujęły go za szczękę, siłą unosząc ją ku górze, jakby oglądał zwierzę na licytacji, poczuł jednak, jak mięśnie mu sztywnieją, a wybujała odwaga ulatnia się z niego smugami obmierzłego dymu, pozostawiając miejsce dla strachu, który przyćmił zaostrzoną jasność umysłu. Znów był tylko dzieckiem w rękach dorosłego, pacynką z podwiązanymi żyłami, drgającymi na sznurkach cudzej woli, bezwolnym, zezwierzęconym ciałem, które w zamian za obietnicę bezpieczeństwa pozwalało się wyginać, upokarzać i łamać – pamiętał pytanie, które Göran niegdyś mu zadał, boli cię to?, jakby nie wierzył, nie ufał, nie postrzegał go wystarczająco jako żywą istotę, by sądzić, że mógłby odczuwać ból z własnego upodlenia.
– Nie. – zdziwiło go, jak wiele trudu wymagało od niego nagle uniesienie wzroku, zderzenie bursztynu własnego spojrzenia z półcieniami jego zazielenionych białek i czernią nasączonych smołą źrenic, których widok rozsunął wzdłuż łopatek reminiscencję dawnego życia. Wydawało mu się, że palce, zatrzymane na jego brodzie, wypalały mu skórę i dobierały się do kości – pragnął go zabić, najpierw chciał jednak pokazać, że potrafił grać na tych samych zasadach. – Brjóta fingur. – czerń zaklęcia przedostała się przez ściśnięte gardło, unosząc kącik ust w kpiącym uśmiechu, gdy jego oczy nabrały białego odcienia, a palce wyciągniętej ku niemu dłoni trzasnęły dźwiękiem przełamanych kości. – Nigdy z tobą nie wrócę. Będziesz musiał rozpłatać mi gardło i zaciągnąć mnie tam siłą.
Zawsze powtarzał, że znał tę dzielnicę lepiej, niż topografię własnego serca – poruszał się jej ulicami na ślepo, z oczami przewiązanymi instynktem, odtwarzał w myślach każde uwypuklenie brukowej kostki, każde drzwi szemranego baru, które skrzypiały dopiero, gdy uchyliło się je wystarczająco szeroko, każdą kładkę w podłodze, przez którą można było wślizgnąć się do śmierdzącego jelita kanałów, rozpościerających się oddzielnym, lustrzanym błędnikiem pod poziomem miasta, tym razem zmysł jego orientacji zdawał się jednak zdławiony pęczniejącą w piersi paniką, zduszony płytkim oddechem i wygłuszony nerwowym dudnieniem serca, które w atawistycznym odruchu przyśpieszyło rytm, przeskakując miarowe takty i kłując płytko za rękojeścią mostka, jakby w proteście przed emocjami, jakie zalały jego przykurczone komory; po raz pierwszy nie wiedział, gdzie się znajdował, potykał się o nierówności wystających kamieni, ocierał wyblakłe, wełniane ramiona płaszcza o chłodną powierzchnię murowanych fasad, rozpaczliwie poszukując miejsca, w którym mógłby się schować, klamki ustępującej pod naciskiem dłoni, zardzewiałej kraty zatęchłych, dusznych piwnic, wzrok rozmywał mu się jednak, ciemność ulicy zacieśniała się winietą wokół pola widzenia, przerzedzanego jedynie przez odległe fatamorgany świateł. Świat przed jego oczami kołysał się i płynął, wyostrzając się z odurzającą gwałtownością dopiero, gdy natrafił na betonową ścianę, odcinającą dopływ wąskiej, stłamszonej w mroku uliczki – przyłożył dłoń do płaskiej, zimnej powierzchni, lecz jego ciało zdrętwiało dopiero, gdy przez przycichły szum miasta przedarło się brzmienie znajomego głosu, ciężkiego, gardłowego barytonu, który w jednej chwili zburzył wszystkie, rzetelnie wznoszone tamy, zalewając jego umysł falą brudnej, wzburzonej wody wspomnień, powodzią przeszłości, którą dotąd uparcie starał się dyskredytować, a która teraz stanęła mu przed oczami żywa i obdarta ze złudzeń. Poczuł konwulsyjne szarpnięcie w dole ściśniętego żołądka i z trudem przełknął mdłości, które spiętrzyły się ścierpłą żółcią w górze przełyku – gdzieś głęboko w splątanych myślach łudził się jeszcze, że to znów tylko delirium schodzącego z niego narkotyku, okrutna maligna abstynencji, bo potrzebował coraz większych dawek, by poczuć cokolwiek poza mrowiącym dyskomfortem nienasycenia, kolejny koszmar, z którego obudzi się, wymiotując na podłogę obok materaca, tym razem świat okazał się jednak prawdziwy, a para ciemnych, zazielenionych oczu, które spoglądały na niego spod krzaczastych brwi, bardziej rzeczywista, niż kiedykolwiek wcześniej.
Nienawidził jego uśmiechu – sobaczego rozbawienia, które kołysało się pomiędzy kącikami warg nawet wtedy, kiedy był zły (przede wszystkim wtedy, kiedy był zły), nienawidził cienkiej siatki zmarszczek przecinających jego lico tym głębszymi bruzdami, nienawidził srebrnych nici siwizny, która bielała na skroniach, gdy włosy powoli wytracały kruczą czerń pigmentu, nienawidził blizny, jaka ciągnęła się grubym, białym zagłębieniem pod jego lewym okiem – nie dlatego, że sam ją zadał, ale ponieważ w odwecie otrzymał coś dużo gorszego. Nienawidził, że po latach wciąż tak dobrze pamiętał jego twarz, bo odtwarzał ją w twarzy każdego z przechodniów, hołubił własną nienawiścią w snach, które nie pozwalały mu odpocząć, przede wszystkim nienawidził jednak, że w niektórych z nich czuł się, jakby wciąż za nim tęsknił. Na jawie żył dotąd w narastającym pewnością przekonaniu, że wyzbył się dziecięcego sentymentu, nie oglądał się wciąż przez ramię, poszukując śladów obecności Görana w każdym aspekcie swej codzienności, nie płakał, ilekroć koszmary okazywały się zbyt realistyczne; był pewien, że zdołałby go zabić, gdyby tylko znów poczuł dotyk jego dłoni na odsłoniętym płótnie własnego ciała – teraz, kiedy palce mężczyzny ujęły go za szczękę, siłą unosząc ją ku górze, jakby oglądał zwierzę na licytacji, poczuł jednak, jak mięśnie mu sztywnieją, a wybujała odwaga ulatnia się z niego smugami obmierzłego dymu, pozostawiając miejsce dla strachu, który przyćmił zaostrzoną jasność umysłu. Znów był tylko dzieckiem w rękach dorosłego, pacynką z podwiązanymi żyłami, drgającymi na sznurkach cudzej woli, bezwolnym, zezwierzęconym ciałem, które w zamian za obietnicę bezpieczeństwa pozwalało się wyginać, upokarzać i łamać – pamiętał pytanie, które Göran niegdyś mu zadał, boli cię to?, jakby nie wierzył, nie ufał, nie postrzegał go wystarczająco jako żywą istotę, by sądzić, że mógłby odczuwać ból z własnego upodlenia.
– Nie. – zdziwiło go, jak wiele trudu wymagało od niego nagle uniesienie wzroku, zderzenie bursztynu własnego spojrzenia z półcieniami jego zazielenionych białek i czernią nasączonych smołą źrenic, których widok rozsunął wzdłuż łopatek reminiscencję dawnego życia. Wydawało mu się, że palce, zatrzymane na jego brodzie, wypalały mu skórę i dobierały się do kości – pragnął go zabić, najpierw chciał jednak pokazać, że potrafił grać na tych samych zasadach. – Brjóta fingur. – czerń zaklęcia przedostała się przez ściśnięte gardło, unosząc kącik ust w kpiącym uśmiechu, gdy jego oczy nabrały białego odcienia, a palce wyciągniętej ku niemu dłoni trzasnęły dźwiękiem przełamanych kości. – Nigdy z tobą nie wrócę. Będziesz musiał rozpłatać mi gardło i zaciągnąć mnie tam siłą.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Nie 15 Maj - 13:25
Göran Hagerstrom nie znał rozczarowującego, cierpkiego smaku przegranej – porażka wymagała wprawdzie uznania jej za fakt rzeczywisty i dokonany, a do tego nie był nigdy ani skłonny, ani przez swój temperament zdolny, dla własnego spokoju nazywając ją więc jedynie powodzeniem odsuniętym w czasie do właściwego momentu. Definicji tej trzymał się zresztą z kategoryczną bezwzględnością, zawsze – zawsze – domykając raz otworzone rozjątrzenia i interesy puentą, którą mógł nazwać swoim zwycięstwem lub przynajmniej skutecznie osiągniętą zemstą; puentą rozlaną na spragnionym gruncie ciemnym karmazynem spienionej krwi, puentą o białkach błyskających w siniejących twarzach, puentą ramowaną ostatnim, świszczącym w ściśniętym gardle oddechem ludzkich miernot, które odwracały się do niego plecami, naiwnie sądząc, że są w stanie zatrzasnąć drzwi łączących ich spraw przed jego finalnym słowem, podczas gdy w ciasnej niedomkniętej szczelinie tkwił jeszcze uporczywie stanowczy but jego cierpliwej zawiści – podbita metalowym zębem puenta czekająca momentu, by wgryźć się wreszcie w czerstwość odsłoniętego gardła.
Göran Hagerstrom nie przegrywał i nie zostawiał własnych spraw niezakończonych; Egon Munch, jego najbardziej pomylona inwestycja, nie powinna być od tej konsekwentnej reguły odstępstwem, a jednak, stając teraz przed nim wreszcie we właściwym czasie, biorąc w swoją dłoń ostrą szczękę wychudłej twarzy, której młodość czezła zaduszona nędzą i wrzącą w żyłach, czarną jak szlam z samego dna Gjóll, wściekłością, której tak nienawidził – której tak okrutnie dla siebie pożądał – nie mógł znieść świadomości, że miałby utracić nieodwracalnie wszystko, co zdążył dla niego szczodrze poświęcić, cały wysiłek, jaki w niego włożył, walcząc z obmierzłą giętkością wijącego się jak piskorz kręgosłupa, rugając z niego paskudne słabości, tworząc z niego człowieka, którym był dzisiaj – wszystko to, co było w nim dobre i prawidłowe, było jego własną zasługą, opłaconą hojnie przekleństwami, gniewem, krwią zlewającą się z rozdartych naczyń w jednorodną mieszaninę wzajemnej nienawistnej zależności, i wzdragał się – prawie sentymentalnie – mimo wszelkiego pogardliwego obrzydzenia, jakie Munch w nim wzbudzał, przed zaciśnięciem garści na nabrzmiałych przez strach postronkach jego tętnic. Odwracając jego wybladłą, poszarzałą twarz, naciągając ścięgnistą szyję, w której płótnie trwały wciąż fantomowe odciski jego palców, tak jak w jego własnych palcach tkwiło fantomowe echo dociskanego pulsu Muncha, przypominał sobie, że w zmarnowanej kukle wynędzniałego ciała krążył wtłoczony weń pierwiastek jego samego, zajmujący spłachcie uległego organizmu pociemniałymi plamami gnijącej tkanki jak febra przemianowująca miękkość ciała, wybroczynami pozostawionymi na popielatej skórze przez jego własne dłonie, od których pamięci Munch nie mógłby uciec nigdy (przed nim nie zdołałby uciec nigdy), od wiernego odcisku linii papilarnych twórcy wgryzionych głęboko pod naskórek opornej gliny jego istnienia, rozkapryszonej, niewdzięcznej i wściekłej – wykrzywionej jego rękoma do widma właściwego kształtu, do którego mógł go jeszcze ułożyć – wiedział, że mógł go ułożyć – jak nieposłusznego, brudnego psa.
Strach moszczący się w rozszerzonych talarach jego źrenic pozostawał wciąż taki sam jak lata temu, kiedy widział go po raz pierwszy – wychudłego chłopca o plecach pokrytych zgrubiałymi pręgami blizn i zastanawiającej, przyciągającej wzrok drapieżności wychylającej się zza płochliwego błysku spojrzenia, jak u zaszczutego zwierzęcia ze zjeżonym karkiem miarkującego słabizny nachylającej się nad nim sylwetki, wysuwającego ostrzegawczo pazury, wiedząc z wyuczoną precyzją, gdzie i jak głęboko należy je zanurzyć, gdzie ciało jest najbardziej miękkie i wrażliwe, bo wszystkie te miejsca wskazano mu już na mapie własnej skóry, znacząc ją bezwzględnymi rysami skaz. Trzymał jego twarz w podobny sposób, wyceniając jego potencjał dla swojej korzyści, obliczając lukratywność podobnej inwestycji z przyjemnym, obiecującym uśmiechem, z którym później zaciskał pięść na jego splątanych włosach, przyginał kark do brzmienia plugawych zaklęć, uczył go ich działania na rozciągliwych ścięgnach i giętkich kościach, zabraniając mu krzyczeć, bo jazgotliwa zwierzęcość jego skomleń przyprawiała go czasem o podskórny, drażniący dreszcz instynktownego niepokoju, nietrzeźwego wrażenia, że z trzewi zwiniętej na ziemi sylwetki wypoczwarzy się coś gorszego, jego drapieżność wypełznie przez szczelinę ust, spłynie z nosa krwistym śladem sączącej się juchy, rozleje się na podłodze porzuconym strachem, niekiełznającym dłużej animalistycznej wściekłości; tej samej, która rozpłatała mu policzek, ten jeden raz, gdy przez miłosierną pobłażliwość poluzował ścisk szczęk na jego ptasim karku.
Ostra stanowczość odmowy, wycedzonej przez zęby jakby spluwał mu wzgardliwie pod nogi, zacisnęła się nieoczekiwanym skurczem gniewu na drażliwych strunach jego nerwów, naprężając je do wściekłego odruchu zaciskającego palce mocniej na trzymanej żuchwie. Odruchowy gniew był zaledwie zdradliwym drgnięciem oblicza, krótkim drżeniem w policzku, na którym przeciągała się brzydka szrama przypominająca pobielałą pijawkę wrośniętą w kawał naciągniętej skóry, ciemniejącą obmierźle przez rozdrażnienie; sobaczy uśmiech utrzymał mu się na wargach, choć pozbawiony wesołości, surowy i ostrzegawczy, kiedy podciągał jego krańce wyżej, drążąc jego strach nieustępliwym spojrzeniem, w którego zieleni ostrzyło się złowrogie żądanie.
– Nie? – powtórzył za nim, unosząc brwi, darując mu szansę, by się jeszcze poprawić, postąpić tak, jak byłoby dla nich obojga najlepiej, Egon jednak nie zamierzał przyjąć wyciąganej ku niemu ręki z wdzięcznością, z jaką powinien, a on – on powinien był się tego spodziewać. Czarne wstęgi żył przepłynęły pod szarą skórą, zanim zaklęcie zdążyło zagrzmieć w zgęstniałej przestrzeni; szerokie źrenice zatopiły się w białej ślepocie, chowając przed nim swój strach, chowając przed nim chłopca, który spoglądał na niego przez chwilę z odległego dna smolistych studni jego parszywej istoty.
Nagły ból szarpnął za zaciśnięte na nim palce, wyłamując je w kuriozalne szpony, odwodząc je od jego twarzy; kości chrzęściły jak piach między zębami, suche gałązki dociskane obcasem buta, żebra ustępujące pod rozpędzoną podeszwą. Oddech urwał mu się krótko, kiedy wstrzymał w płucach bolesny odruch krtani, cofając dłoń, jak gdyby biała skóra parzyła go w skruszone, bezwładne kostki – zdawało się, przez krótką chwilę, że był rzeczywiście zaskoczony, zwyczajnie rozczarowany; słowa Muncha brzmiały jak zaproszenie, na które odpowiedział bez wahania, podnosząc gwałtownie drugą rękę, by złapać go ciasno za gardło, nagłym szarpnięciem uderzając jego ciemieniem o wilgotny mur za jego plecami.
– Sænkva – warknął, czując czerń żył pod swoją ręką; widział grube, obrzmiałe węże tętnic pnące się przez biel szyi ku żuchwie, bliźniaczo czarne żmije wijące się pod plamistą skórą własnej dłoni, takie same, wypełnione tym samym brudem. Nachylił się ku niemu, przysuwając kwaśny oddech do jego policzka, słuchając dusznego charczenia jego oddechu szarpiącego się w podtapianych płucach. – Myślisz, że możesz mi się stawiać? Że możesz negocjować sobie koniec? Że możesz wygrać, ze mną? Zapominasz, kto cię tego wszystkiego nauczył; do kogo twoje obrzydliwe ścierwo należy – cedził, rosząc zapadły policzek lepką, zaborczą wilgocią tych słów, w końcu przesuwając palce wyżej, na bok jego głowy, włosy na skroni, które złapał w mocną garść, by pchnąć go mocnym szarpnięciem w bok, w dół, ku ściekającej błotem ziemi, nie rozluźniając uchwytu, kiedy nogi ugięły się pod jego wątłym ciałem. – Spójrz, do czego znowu mnie zmuszasz, pieprzony gówniarzu. Myślisz, że to mi sprawia przyjemność, że mi się to podoba? – jego głos podniósł się do donośnego, warkotliwego grzmienia, rezonującego w wąskim gardle ślepej uliczki nieprzyjemnym charkotem. – Pamiętasz tego zapchlonego kundla, z którym spałeś? Tego kulawego pokrakę, przetrąconego jak ty? Spał ciągle na twoim miejscu, w tej śmierdzącej piwnicy; wydawało mi się, że to ty, że przywlokłeś się z powrotem na swoje miejsce, jeden pierdolony pies, ty czy on. Zostawiłem ci jego krew na poduszce, żeby grzała cię dalej, pierdolony smarkaczu – nachylił się nad nim, by spojrzeć mu w twarz, uniesioną wciąż za włosy ku górze; jego usta ściągał skurcz grymasu przypominającego uśmiech, uśmiechu przypominającego grymas, ekstatycznej złości. – Chcesz się dalej ze mną bawić? – Puścił jego włosy, odrzucając jego głowę w bok. – Draumr mein.
Göran Hagerstrom nie przegrywał i nie zostawiał własnych spraw niezakończonych; Egon Munch, jego najbardziej pomylona inwestycja, nie powinna być od tej konsekwentnej reguły odstępstwem, a jednak, stając teraz przed nim wreszcie we właściwym czasie, biorąc w swoją dłoń ostrą szczękę wychudłej twarzy, której młodość czezła zaduszona nędzą i wrzącą w żyłach, czarną jak szlam z samego dna Gjóll, wściekłością, której tak nienawidził – której tak okrutnie dla siebie pożądał – nie mógł znieść świadomości, że miałby utracić nieodwracalnie wszystko, co zdążył dla niego szczodrze poświęcić, cały wysiłek, jaki w niego włożył, walcząc z obmierzłą giętkością wijącego się jak piskorz kręgosłupa, rugając z niego paskudne słabości, tworząc z niego człowieka, którym był dzisiaj – wszystko to, co było w nim dobre i prawidłowe, było jego własną zasługą, opłaconą hojnie przekleństwami, gniewem, krwią zlewającą się z rozdartych naczyń w jednorodną mieszaninę wzajemnej nienawistnej zależności, i wzdragał się – prawie sentymentalnie – mimo wszelkiego pogardliwego obrzydzenia, jakie Munch w nim wzbudzał, przed zaciśnięciem garści na nabrzmiałych przez strach postronkach jego tętnic. Odwracając jego wybladłą, poszarzałą twarz, naciągając ścięgnistą szyję, w której płótnie trwały wciąż fantomowe odciski jego palców, tak jak w jego własnych palcach tkwiło fantomowe echo dociskanego pulsu Muncha, przypominał sobie, że w zmarnowanej kukle wynędzniałego ciała krążył wtłoczony weń pierwiastek jego samego, zajmujący spłachcie uległego organizmu pociemniałymi plamami gnijącej tkanki jak febra przemianowująca miękkość ciała, wybroczynami pozostawionymi na popielatej skórze przez jego własne dłonie, od których pamięci Munch nie mógłby uciec nigdy (przed nim nie zdołałby uciec nigdy), od wiernego odcisku linii papilarnych twórcy wgryzionych głęboko pod naskórek opornej gliny jego istnienia, rozkapryszonej, niewdzięcznej i wściekłej – wykrzywionej jego rękoma do widma właściwego kształtu, do którego mógł go jeszcze ułożyć – wiedział, że mógł go ułożyć – jak nieposłusznego, brudnego psa.
Strach moszczący się w rozszerzonych talarach jego źrenic pozostawał wciąż taki sam jak lata temu, kiedy widział go po raz pierwszy – wychudłego chłopca o plecach pokrytych zgrubiałymi pręgami blizn i zastanawiającej, przyciągającej wzrok drapieżności wychylającej się zza płochliwego błysku spojrzenia, jak u zaszczutego zwierzęcia ze zjeżonym karkiem miarkującego słabizny nachylającej się nad nim sylwetki, wysuwającego ostrzegawczo pazury, wiedząc z wyuczoną precyzją, gdzie i jak głęboko należy je zanurzyć, gdzie ciało jest najbardziej miękkie i wrażliwe, bo wszystkie te miejsca wskazano mu już na mapie własnej skóry, znacząc ją bezwzględnymi rysami skaz. Trzymał jego twarz w podobny sposób, wyceniając jego potencjał dla swojej korzyści, obliczając lukratywność podobnej inwestycji z przyjemnym, obiecującym uśmiechem, z którym później zaciskał pięść na jego splątanych włosach, przyginał kark do brzmienia plugawych zaklęć, uczył go ich działania na rozciągliwych ścięgnach i giętkich kościach, zabraniając mu krzyczeć, bo jazgotliwa zwierzęcość jego skomleń przyprawiała go czasem o podskórny, drażniący dreszcz instynktownego niepokoju, nietrzeźwego wrażenia, że z trzewi zwiniętej na ziemi sylwetki wypoczwarzy się coś gorszego, jego drapieżność wypełznie przez szczelinę ust, spłynie z nosa krwistym śladem sączącej się juchy, rozleje się na podłodze porzuconym strachem, niekiełznającym dłużej animalistycznej wściekłości; tej samej, która rozpłatała mu policzek, ten jeden raz, gdy przez miłosierną pobłażliwość poluzował ścisk szczęk na jego ptasim karku.
Ostra stanowczość odmowy, wycedzonej przez zęby jakby spluwał mu wzgardliwie pod nogi, zacisnęła się nieoczekiwanym skurczem gniewu na drażliwych strunach jego nerwów, naprężając je do wściekłego odruchu zaciskającego palce mocniej na trzymanej żuchwie. Odruchowy gniew był zaledwie zdradliwym drgnięciem oblicza, krótkim drżeniem w policzku, na którym przeciągała się brzydka szrama przypominająca pobielałą pijawkę wrośniętą w kawał naciągniętej skóry, ciemniejącą obmierźle przez rozdrażnienie; sobaczy uśmiech utrzymał mu się na wargach, choć pozbawiony wesołości, surowy i ostrzegawczy, kiedy podciągał jego krańce wyżej, drążąc jego strach nieustępliwym spojrzeniem, w którego zieleni ostrzyło się złowrogie żądanie.
– Nie? – powtórzył za nim, unosząc brwi, darując mu szansę, by się jeszcze poprawić, postąpić tak, jak byłoby dla nich obojga najlepiej, Egon jednak nie zamierzał przyjąć wyciąganej ku niemu ręki z wdzięcznością, z jaką powinien, a on – on powinien był się tego spodziewać. Czarne wstęgi żył przepłynęły pod szarą skórą, zanim zaklęcie zdążyło zagrzmieć w zgęstniałej przestrzeni; szerokie źrenice zatopiły się w białej ślepocie, chowając przed nim swój strach, chowając przed nim chłopca, który spoglądał na niego przez chwilę z odległego dna smolistych studni jego parszywej istoty.
Nagły ból szarpnął za zaciśnięte na nim palce, wyłamując je w kuriozalne szpony, odwodząc je od jego twarzy; kości chrzęściły jak piach między zębami, suche gałązki dociskane obcasem buta, żebra ustępujące pod rozpędzoną podeszwą. Oddech urwał mu się krótko, kiedy wstrzymał w płucach bolesny odruch krtani, cofając dłoń, jak gdyby biała skóra parzyła go w skruszone, bezwładne kostki – zdawało się, przez krótką chwilę, że był rzeczywiście zaskoczony, zwyczajnie rozczarowany; słowa Muncha brzmiały jak zaproszenie, na które odpowiedział bez wahania, podnosząc gwałtownie drugą rękę, by złapać go ciasno za gardło, nagłym szarpnięciem uderzając jego ciemieniem o wilgotny mur za jego plecami.
– Sænkva – warknął, czując czerń żył pod swoją ręką; widział grube, obrzmiałe węże tętnic pnące się przez biel szyi ku żuchwie, bliźniaczo czarne żmije wijące się pod plamistą skórą własnej dłoni, takie same, wypełnione tym samym brudem. Nachylił się ku niemu, przysuwając kwaśny oddech do jego policzka, słuchając dusznego charczenia jego oddechu szarpiącego się w podtapianych płucach. – Myślisz, że możesz mi się stawiać? Że możesz negocjować sobie koniec? Że możesz wygrać, ze mną? Zapominasz, kto cię tego wszystkiego nauczył; do kogo twoje obrzydliwe ścierwo należy – cedził, rosząc zapadły policzek lepką, zaborczą wilgocią tych słów, w końcu przesuwając palce wyżej, na bok jego głowy, włosy na skroni, które złapał w mocną garść, by pchnąć go mocnym szarpnięciem w bok, w dół, ku ściekającej błotem ziemi, nie rozluźniając uchwytu, kiedy nogi ugięły się pod jego wątłym ciałem. – Spójrz, do czego znowu mnie zmuszasz, pieprzony gówniarzu. Myślisz, że to mi sprawia przyjemność, że mi się to podoba? – jego głos podniósł się do donośnego, warkotliwego grzmienia, rezonującego w wąskim gardle ślepej uliczki nieprzyjemnym charkotem. – Pamiętasz tego zapchlonego kundla, z którym spałeś? Tego kulawego pokrakę, przetrąconego jak ty? Spał ciągle na twoim miejscu, w tej śmierdzącej piwnicy; wydawało mi się, że to ty, że przywlokłeś się z powrotem na swoje miejsce, jeden pierdolony pies, ty czy on. Zostawiłem ci jego krew na poduszce, żeby grzała cię dalej, pierdolony smarkaczu – nachylił się nad nim, by spojrzeć mu w twarz, uniesioną wciąż za włosy ku górze; jego usta ściągał skurcz grymasu przypominającego uśmiech, uśmiechu przypominającego grymas, ekstatycznej złości. – Chcesz się dalej ze mną bawić? – Puścił jego włosy, odrzucając jego głowę w bok. – Draumr mein.
Egon Munch
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Wto 31 Maj - 19:24
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Był zbyt młody, by przez linie papilarne dłoni, jak przez żłobienia rzek na nizinnej topografii, przesączały się strugi krwi, karminowe wstęgi bólu – własnego lub cudzego – które można by ściągnąć językiem, gdyby przywrzeć ustami do otwartego śródręcza, które skapywały tymczasem na ziemię, wsączając się pomiędzy szpary podłogowych desek, obrastając brudem i kurzem, sprawiających, że na tle sękatych kręgów drewna z czerwieni stawały się czarne jak smoła. Był zbyt młody, by nosić pod powiekami tak wiele koszmarów, by nosić w sercu mrowisko lęków, które jątrzyło się pod kolejnymi uderzeniami kija, z rozmyślnością burzącego wydrążone w nim korytarze. Był zbyt młody, by spuszczać ze smyczy własne okrucieństwo, pozwalać, by usłuchało cudzych komend i zwróciło zęby przeciwko niemu – smakował na podniebieniu goryczy kolejnych zaklęć, magii, która wyginała kości, łamiąc je w pół i dziurawiąc cienkie płótno jego własnych kończyn, odbierała życie, które w ostatniej konwulsji tchu łypało ku niemu spłoszonym, zwierzęcym spojrzeniem, okiem przeszklonym bólem, nierozumiejącym, skąd brała się siła, napierająca na wrażliwe trzewia, skąd posoka, wpływająca z rany kałużą rozciągniętego po ziemi cierpienia. Kimkolwiek był, zanim Göran zapiął mu na nadgarstkach swoje kajdany, zostało odcięte od niego siłą jak cienkie nitki, podtrzymujące w górze ramiona bezwładnej marionetki – czuł się, jakby surowy rygor jego zwierzchnictwa rozciął mu brzuch i wyjął po kolei wszystkie narządy, wyszywając swoje inicjały na powierzchni każdego z nich, a potem wrzucając je z powrotem do worka jego ciała, rozjątrzone zakażeniem i nie na swoim miejscu, teraz ciągnące z powrotem ku ciepłu dłoni, które je ułożyły.
Nie, powtórzone echem jego przeczenia, lecz głosem nasiąkniętym ostrzegawczym gniewem, wżęło się długą, ostrą drzazgą pod protekcyjną konstrukcję mostka, szarpiąc gwałtownym spazmem za żołądek, uciskając płuca i plącząc jelita w węzeł emocji, które paraliżowały go w miejscu bezwarunkowym otępieniem – nie bał się już unieść wzroku ku czerni jego źrenic ani zwrócić drapieżności magii przeciwko miąższowi jego tkanek, ciało zdradzało jednak jego wolę, gięło się i drętwiało, uwięzione w karcerze własnej pamięci, jakby, odnajdując swojego prawowitego właściciela, przestawało dłużej do niego należeć, wyrywając szczękę z metalowego kagańca i ujadając zaszczutym strachem; poczuł, że gdyby ruszył się do przodu, gdyby choćby jeszcze jednemu zaklęciu pozwolił podsunąć się w górę przełyku, wyplułby wraz z nim całe swoje wnętrze, zwymiotował trucizną, która toczyła go od środka, struwając nadgniłe narkotykiem narządy. Znów był słaby – znów, wbrew własnej woli, uginał się pod ciężarem jego obecności, czezł jak zużyta gąbka, z której wypływał strumień brudnej wody, kurczył się do swego piętnastoletniego ciała, zbyt ciasnego, by zmieścić w sobie gniew, jaki wzbierał głęboko w instrumencie krtani; nienawidził tego kim był w jego obecności, nienawidził z jaką łatwością kręgosłup łamał się pod naciskiem jego palców, nienawidził, że niezależnie od tego, jak daleko by nie uciekł i jak gwałtownie by się nie szarpał, Göran zawsze znajdował się na drugim końcu jego smyczy, z dłonią zaciśniętą wokół pętli swej nieuchronnej dominacji; czasami poluźniał ją specjalnie, dawał mu ułudne poczucie wolności, pozwalał wędrować z kończynami rozkurczonymi naiwną, zdziecinniałą nadzieją, że oddalił się na zawsze – tylko po to, by naprężyć rzemień, gdy nabierał tempa, poddusić go gwałtownym szarpnięciem tak mocno i niespodziewanie, by już zawsze obawiał się przyśpieszyć kroku.
Kości trzasnęły głośno, wyłamując palce, które wykrzywiły się grymasem zaklęcia, ledwie dłonie mężczyzny zsunęły się jednak z jego brody, druga ręka uniosła się gniewnym pośpiechem, wgryzając się jak wąż w odsłoniętą skórę jego szyi – uścisk dłoni objął go ciasno wokół gardła, wydzierając z niego świst zdławionego jęku, gdy potylica uderzyła jednocześnie twardo o wilgotny mur, nakrapiając pole widzenia ciemnymi zmazami bólu, rozkwitającymi jak plamy krwi pod obtłuczoną czaszką. Bursztyn spojrzenia zniknął tymczasem pod taflą gęstej bieli, ukrył się przed świadomością Görana w mirażu złudnej odwagi, zasłaniając błysk lęku, jaki rozniecił się pojedynczą iskrą w bursztynie pociemniałych tęczówek, głębokiego, wieloletniego lęku, niczym u bitego zwierzęcia, a równocześnie napięcia skrywanego pod pozorną płachtą chłodnego opanowania – widział jak wzdłuż wyciągniętej ku niemu, muskularnej ręce zaczynało piąć się wężowisko czarnych żył, tętnice sięgające aż po pobielałe wysiłkiem palce, uciskające na wypukłość tkliwej grdyki, która poruszyła się z nerwowo, przylegając do szorstkiego śródręcza. Powietrze z coraz większym trudem przeciskało się rozkruszoną wieżą tchawicy, pierś zaczynała obkurczać się pod naciskiem palącego bólu, jakby ktoś zaciskał pięść wewnątrz jego gardła – uchylił usta, próbując przepchnąć tlen w dół zawężonej cieśniny przełyku, na wargach czuł jednak tylko stęchły, kwaśny oddech nachylającego się nad nim mężczyzny. Szarpnął się gniewnie, otrzeźwiony dudnieniem jego głosu, roszącym skórę dropiatością ciarek, ześlizgujących się wzdłuż napiętej szyi; wilgoć zbierała się tymczasem w kącikach oczu, mimowolna i upokarzająca, rozmazująca obraz podduszonego spojrzenia, z trudem kotwiczącego się w łypiącej na niego bieli – pojedyncze krople śliny wylądowały na jego policzku, a poczuł, jakby przeżerały go jak kwas, przykurczając mięśnie szarpnięciem obrzydzenia, gdy fragmenty pamięci wbiły się jak szkło we wrażliwe partie umysłu.
Gwałtowność szarpnięcia pozbawiła go równowagi, lecz chociaż nogi ugięły się posłusznie, a płuca wypełniły ogłuszającym haustem powietrza, dłoń Görana wciąż podtrzymywała go nad ziemią, z palcami wplątanymi w wiechcie przydługich włosów, rwących bólem w miejscu, gdzie skóra napinała się ku górze – prawie przed nim klęczał, lecz zatrzymane w powietrzu kolana nie dotykały jeszcze brudu rozciągniętej po bruku kałuży, instynktowny, atawistyczny lęk powoli, choć z przemożną siłą, przeobrażał się tymczasem w gniew, lustrzane odbicie satysfakcjonującej wściekłości, masochistycznej, niezdrowej radości z bólu, który rezonował w czaszce; Göran mógł związać mu dłonie, ale nigdy nie zdołałby przymusić go do modlitwy.
– Pierdol się. – głos miał szorstki i zdławiony, jakby powietrze zaschło mu w gardle i musiał z trudem wyrzucać z siebie kolejne słowa, kaleczące wrażliwą śluzówkę podniebienia. – Nigdy do ciebie nie należałem. Nigdy ci się nie udało. – wykrzywił usta w grubiańskim paroksyzmie, tak samo złośliwym, co bolesnym, gdy spoglądał mu w twarz, wytrzymując ciężar zbielałego magią spojrzenia, które wydawało się wdzierać głęboko w dziury jego oczodołów – próbował odwzajemnić grymas perwersyjnego uśmiechu, wypełnić swą fizjonomię tą samą dozą szaleństwa, zetrzeć ze skóry strach, który rozciągnął się wzdłuż mięśni, zamykając serce w kostnej klatce żeber, wyraz ten zatopił się jednak zaraz w brudzie ulicznych ścieków, wytrącony z jego ciała, gdy upadł wreszcie na kamienne wypustki bruku, broczące wnętrze dłoni przetarciem żywej czerwieni. Zaklęcie najpierw zadźwięczało chropowatym, gardłowym tonem w ciemności ślepego zaułka, po czym wdarło się pod płaty umysłu gwałtem konwulsyjnego lęku; cofnął się nerwowo, uderzając plecami o twardą nierówność murowanej ściany – przed Göranem, którego okrutny uśmiech rozszerzał się jego wyobraźnią aż ku nasadom uszu, przed matką, której oczy zionęły czernią, a zęby zakrzywiały się w kły jak u dzikiego zwierzęcia, przed ojcem o twarzy wykrzywionej maską złowrogich intencji, przed Freydris, która powracała ze zmarłych, by owinąć jego szyję zimnym łańcuchem udręki, a wraz z nią powracała klisza każdego bólu i każdej obawy, wydającej skradać się ciemnym labiryntem żył, poruszać jak węże po jego przedramionach, bestie rozpaczliwie pragnące wydostać się na zewnątrz. Bał się, że coś żyło w jego wnętrzu, a teraz parło ku wolności, oplatając się cielskiem wokół narządów, miażdżąc kości i podchodząc mu do gardła falą mdłości, gdy wyolbrzymione zaklęciem postacie rodziców zaczynały nachylać się w jego stronę, a następnie rozpadać, włókno po włóknie, rozszarpywane niewidzialnymi zębami, płatane agresją niedźwiedziej siły, rozdzierane na strzępy przed jego oczami, wielkimi i okrągłymi jak u dziecka.
Wydał z siebie zdławiony, prawie płaczliwy jęk, cofając się do tyłu, głębiej we wnękę ściany, rozdzierając paznokciami własną skórę, lecz obrazy tkwiły przed nim niezależnie od tego, czy zamykał oczy, niezależnie od błagań, których sam nie słyszał, które musiał jednak wypowiedzieć na głos, bo gardło paliło go od krzyku. W końcu odchylił głowę do tyłu, zanosząc się rozdygotanym, szaleńczym śmiechem, brzmiącym raczej jak skowyt drapieżnego zwierzęcia.
– To ja wygrałem. – groteskowa konstatacja stanu, w jakim obecnie się znajdował. – Czego jeszcze ode mnie chcesz?! – uniósł wzrok, na krótką, otrzeźwiałą chwilę ogniskując go na twarzy Görana, uśmiechając się perfidnie pomimo dygotu, który szarpał mięśniami w mimowolnych spazmach. – Nie potrafiłeś mnie nawet zabić. – jak splunięcie wymierzone pod nogi; w chwilach takich jak te śmierć wyglądała zbyt słodko, zbyt spokojnie i nieznośnie kusząco.
Nie, powtórzone echem jego przeczenia, lecz głosem nasiąkniętym ostrzegawczym gniewem, wżęło się długą, ostrą drzazgą pod protekcyjną konstrukcję mostka, szarpiąc gwałtownym spazmem za żołądek, uciskając płuca i plącząc jelita w węzeł emocji, które paraliżowały go w miejscu bezwarunkowym otępieniem – nie bał się już unieść wzroku ku czerni jego źrenic ani zwrócić drapieżności magii przeciwko miąższowi jego tkanek, ciało zdradzało jednak jego wolę, gięło się i drętwiało, uwięzione w karcerze własnej pamięci, jakby, odnajdując swojego prawowitego właściciela, przestawało dłużej do niego należeć, wyrywając szczękę z metalowego kagańca i ujadając zaszczutym strachem; poczuł, że gdyby ruszył się do przodu, gdyby choćby jeszcze jednemu zaklęciu pozwolił podsunąć się w górę przełyku, wyplułby wraz z nim całe swoje wnętrze, zwymiotował trucizną, która toczyła go od środka, struwając nadgniłe narkotykiem narządy. Znów był słaby – znów, wbrew własnej woli, uginał się pod ciężarem jego obecności, czezł jak zużyta gąbka, z której wypływał strumień brudnej wody, kurczył się do swego piętnastoletniego ciała, zbyt ciasnego, by zmieścić w sobie gniew, jaki wzbierał głęboko w instrumencie krtani; nienawidził tego kim był w jego obecności, nienawidził z jaką łatwością kręgosłup łamał się pod naciskiem jego palców, nienawidził, że niezależnie od tego, jak daleko by nie uciekł i jak gwałtownie by się nie szarpał, Göran zawsze znajdował się na drugim końcu jego smyczy, z dłonią zaciśniętą wokół pętli swej nieuchronnej dominacji; czasami poluźniał ją specjalnie, dawał mu ułudne poczucie wolności, pozwalał wędrować z kończynami rozkurczonymi naiwną, zdziecinniałą nadzieją, że oddalił się na zawsze – tylko po to, by naprężyć rzemień, gdy nabierał tempa, poddusić go gwałtownym szarpnięciem tak mocno i niespodziewanie, by już zawsze obawiał się przyśpieszyć kroku.
Kości trzasnęły głośno, wyłamując palce, które wykrzywiły się grymasem zaklęcia, ledwie dłonie mężczyzny zsunęły się jednak z jego brody, druga ręka uniosła się gniewnym pośpiechem, wgryzając się jak wąż w odsłoniętą skórę jego szyi – uścisk dłoni objął go ciasno wokół gardła, wydzierając z niego świst zdławionego jęku, gdy potylica uderzyła jednocześnie twardo o wilgotny mur, nakrapiając pole widzenia ciemnymi zmazami bólu, rozkwitającymi jak plamy krwi pod obtłuczoną czaszką. Bursztyn spojrzenia zniknął tymczasem pod taflą gęstej bieli, ukrył się przed świadomością Görana w mirażu złudnej odwagi, zasłaniając błysk lęku, jaki rozniecił się pojedynczą iskrą w bursztynie pociemniałych tęczówek, głębokiego, wieloletniego lęku, niczym u bitego zwierzęcia, a równocześnie napięcia skrywanego pod pozorną płachtą chłodnego opanowania – widział jak wzdłuż wyciągniętej ku niemu, muskularnej ręce zaczynało piąć się wężowisko czarnych żył, tętnice sięgające aż po pobielałe wysiłkiem palce, uciskające na wypukłość tkliwej grdyki, która poruszyła się z nerwowo, przylegając do szorstkiego śródręcza. Powietrze z coraz większym trudem przeciskało się rozkruszoną wieżą tchawicy, pierś zaczynała obkurczać się pod naciskiem palącego bólu, jakby ktoś zaciskał pięść wewnątrz jego gardła – uchylił usta, próbując przepchnąć tlen w dół zawężonej cieśniny przełyku, na wargach czuł jednak tylko stęchły, kwaśny oddech nachylającego się nad nim mężczyzny. Szarpnął się gniewnie, otrzeźwiony dudnieniem jego głosu, roszącym skórę dropiatością ciarek, ześlizgujących się wzdłuż napiętej szyi; wilgoć zbierała się tymczasem w kącikach oczu, mimowolna i upokarzająca, rozmazująca obraz podduszonego spojrzenia, z trudem kotwiczącego się w łypiącej na niego bieli – pojedyncze krople śliny wylądowały na jego policzku, a poczuł, jakby przeżerały go jak kwas, przykurczając mięśnie szarpnięciem obrzydzenia, gdy fragmenty pamięci wbiły się jak szkło we wrażliwe partie umysłu.
Gwałtowność szarpnięcia pozbawiła go równowagi, lecz chociaż nogi ugięły się posłusznie, a płuca wypełniły ogłuszającym haustem powietrza, dłoń Görana wciąż podtrzymywała go nad ziemią, z palcami wplątanymi w wiechcie przydługich włosów, rwących bólem w miejscu, gdzie skóra napinała się ku górze – prawie przed nim klęczał, lecz zatrzymane w powietrzu kolana nie dotykały jeszcze brudu rozciągniętej po bruku kałuży, instynktowny, atawistyczny lęk powoli, choć z przemożną siłą, przeobrażał się tymczasem w gniew, lustrzane odbicie satysfakcjonującej wściekłości, masochistycznej, niezdrowej radości z bólu, który rezonował w czaszce; Göran mógł związać mu dłonie, ale nigdy nie zdołałby przymusić go do modlitwy.
– Pierdol się. – głos miał szorstki i zdławiony, jakby powietrze zaschło mu w gardle i musiał z trudem wyrzucać z siebie kolejne słowa, kaleczące wrażliwą śluzówkę podniebienia. – Nigdy do ciebie nie należałem. Nigdy ci się nie udało. – wykrzywił usta w grubiańskim paroksyzmie, tak samo złośliwym, co bolesnym, gdy spoglądał mu w twarz, wytrzymując ciężar zbielałego magią spojrzenia, które wydawało się wdzierać głęboko w dziury jego oczodołów – próbował odwzajemnić grymas perwersyjnego uśmiechu, wypełnić swą fizjonomię tą samą dozą szaleństwa, zetrzeć ze skóry strach, który rozciągnął się wzdłuż mięśni, zamykając serce w kostnej klatce żeber, wyraz ten zatopił się jednak zaraz w brudzie ulicznych ścieków, wytrącony z jego ciała, gdy upadł wreszcie na kamienne wypustki bruku, broczące wnętrze dłoni przetarciem żywej czerwieni. Zaklęcie najpierw zadźwięczało chropowatym, gardłowym tonem w ciemności ślepego zaułka, po czym wdarło się pod płaty umysłu gwałtem konwulsyjnego lęku; cofnął się nerwowo, uderzając plecami o twardą nierówność murowanej ściany – przed Göranem, którego okrutny uśmiech rozszerzał się jego wyobraźnią aż ku nasadom uszu, przed matką, której oczy zionęły czernią, a zęby zakrzywiały się w kły jak u dzikiego zwierzęcia, przed ojcem o twarzy wykrzywionej maską złowrogich intencji, przed Freydris, która powracała ze zmarłych, by owinąć jego szyję zimnym łańcuchem udręki, a wraz z nią powracała klisza każdego bólu i każdej obawy, wydającej skradać się ciemnym labiryntem żył, poruszać jak węże po jego przedramionach, bestie rozpaczliwie pragnące wydostać się na zewnątrz. Bał się, że coś żyło w jego wnętrzu, a teraz parło ku wolności, oplatając się cielskiem wokół narządów, miażdżąc kości i podchodząc mu do gardła falą mdłości, gdy wyolbrzymione zaklęciem postacie rodziców zaczynały nachylać się w jego stronę, a następnie rozpadać, włókno po włóknie, rozszarpywane niewidzialnymi zębami, płatane agresją niedźwiedziej siły, rozdzierane na strzępy przed jego oczami, wielkimi i okrągłymi jak u dziecka.
Wydał z siebie zdławiony, prawie płaczliwy jęk, cofając się do tyłu, głębiej we wnękę ściany, rozdzierając paznokciami własną skórę, lecz obrazy tkwiły przed nim niezależnie od tego, czy zamykał oczy, niezależnie od błagań, których sam nie słyszał, które musiał jednak wypowiedzieć na głos, bo gardło paliło go od krzyku. W końcu odchylił głowę do tyłu, zanosząc się rozdygotanym, szaleńczym śmiechem, brzmiącym raczej jak skowyt drapieżnego zwierzęcia.
– To ja wygrałem. – groteskowa konstatacja stanu, w jakim obecnie się znajdował. – Czego jeszcze ode mnie chcesz?! – uniósł wzrok, na krótką, otrzeźwiałą chwilę ogniskując go na twarzy Görana, uśmiechając się perfidnie pomimo dygotu, który szarpał mięśniami w mimowolnych spazmach. – Nie potrafiłeś mnie nawet zabić. – jak splunięcie wymierzone pod nogi; w chwilach takich jak te śmierć wyglądała zbyt słodko, zbyt spokojnie i nieznośnie kusząco.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Pią 17 Cze - 22:05
Charkotliwy pomruk rozdrażnienia zawibrował mu w głębi piersi złowrogim grzmieniem burzliwych skłonności podchodzących gwałtownie do startego przekleństwami i sadystycznymi zaklęciami gardła, rezonując w wąskim jelicie ślepej uliczki zniecierpliwioną, naglącą przestrogą. Zacisnął mocniej palce na splątanych kołtunach włosów, zirytowany uporczywym sprzeciwem wykrztuszanym przez Muncha w zdławionym odruchu jakby wypluwał ość zatrzymaną boleśnie w gardle – właśnie tak, miał ochotę mu powiedzieć, wypluj to z siebie raz na zawsze, to obrzydliwe przekonanie o swojej niezależności, gówniarską roszczeniowość burzącą się w przepalonych żyłach, pozatykanych popiołem zmarnowanego potencjału. Właśnie tak, kiedy uległe ciało wymuszało z przełyku zduszone przekleństwo, razem z nim szkodliwą kantarydynę nieposłuszeństwa, wraz z nim żywe, czerwone skrawki nabiegłego żałosną zuchwałością serca. Munch upadł przed nim na szorstki, zalany śmierdzącą kałużą bruk, wypuszczony z podtrzymującego go uścisku dłoni – kruchy chłopiec ze strzępami sznurków wżętymi w chudą omdlałość nadgarstków; kim byłby bez niego? jak miałby bez niego utrzymać pion, kiedy własny kręgosłup poddawał się pod ciężarem wynędzniałego ciała? – wciąż trzymał jednak w garści gorączkę jego skóry, wciąż zaciskał palce na febrze wyszarpniętej spomiędzy jego włosów; to dobry znak, powtarzał sobie, przywierając wściekłym spojrzeniem do marnej kukły leżącej mu u stóp, rozpoznając czerwień juchy rozpływającej się wśród brudnych zacieków na przegniłej ziemi, musisz to tylko wypocić, chłopcze, musimy tylko upuścić z ciebie zepsutą krew. Musieli tylko rozciąć nabrzmiałe narośle absurdalnych koncepcji o innym życiu, którymi wypełnił opustoszałą sakwę swojego serca, z bezmyślną łapczywością desperata niepotrafiącego znieść pustki gryzącej w palce, kiedy zanurzał je w kieszeniach suchotniczych przedsionków, wypełniającego je więc bezwartościową treścią rozpuszczonych absurdów, byleby czuć w nich cokolwiek, posiadać cokolwiek, choćby ogryzek czegoś, co możnaby nazwać godnością; to wszystko do wyrzucenia. To wszystko należało wyszarpnąć z niego, zeskrobać z wnętrza jego kieszeni, wytrząść ze słabych skroni; to wszystko śmieci, te wolnościowe pragnienia spuszczonego ze smyczy temperamentu, naiwne szarpanie się młodzieńczych mrzonek, których tkankę należało naciąć, pozwolić im uschnąć i odpaść jak uduszone sznurkiem, bezużyteczne pędy.
– Do reszty już przetrzepało ci ten zakuty łeb, co? Co się z tobą dzieje, Egon? Co się, do kurwy, z tobą dzieje? – warczał, podążając za jego skurczonym wrakiem odsuwającym się pod ściekający śmierdzącą wilgocią mur, z niebezpieczną satysfakcją spijając strach wzbierający w rozszerzonych paniką naczyniach źrenic; przed kim uciekał? Przed nim? Przed swoją przeszłością? Przed dłońmi, które naznaczyły jego ciało sygnaturami swojego zwierzchnictwa, zanim wziął go do siebie i nakrył je bliznami własnych inicjałów? Przed sobą samym, przed głodem przybierającym jego własny kształt, ściągającym go na kolana, błagającym o więcej, więcej, ciągle więcej, próbującym wydrapać mu resztki narkotyku z upojonych oczu? Sam nigdy nie zdołałby siebie wykarmić; nie mógłby poradzić sobie z tym, co w nim mieszkało, co hodował pod własnym mostkiem, kto karmił go do tej pory? Kto wykarmił go tą głupim przekonaniem samozwańczej wolności? Kto rozpruł ciasne szwy, które pozostawił na jego powłokach, zburzył porządek, którym go wypełnił, zburzył regularny stukot nakręconego jego wolą mechanizmu?
Ręka, w której pulsował głuchy ból, zwisała mu bezwładnie wzdłuż boku, bezużyteczna; połamane palce drżały, czuł krew spływającą mu na obręb zniszczonych paznokci – spływającą na obręb rozgrzanej miazgi, w którą przemieliła jego dłoń siła pochodząca od niego, użyta wiarołomnie przeciw niemu. Krzywił się, zasłaniając ból szyderczym uśmiechem, nachylając się nad Munchem jak wyczekujący jadła sęp; żałosne skomlenie wypełniło ślepą żyłę Przesmyku, wypełniło jego usta zadowolonym, kpiącym parsknięciem chroboczącym o podniebienie wibracją śmiechu podobnego warkotowi, pod którym chował nerwowy niepokój. Zdawało mu się, że słyszał w tych błaganiach trzeszczenie desek zdrowych zmysłów; zdawało mu się, że słyszał w nim drapanie pazurów o zamknięte drzwi piwnicy, że coś wspinało się tunelem jego tchawicy do krztuszących się błaganiami ust. Dobrze, wypluj to z siebie, myślał, unikając odbicia własnego podskórnego strachu w załzawionych, złotych oczach, przekonany, że zauważony skoczyłby mu do gardła jak schowane w nim na uwięzi zwierzę. Zimny dreszcz zsunął mu się po karku, kiedy rozpaczliwy skowyt zamienił się w szaleńczy, obłąkany śmiech rykoszetujący o mury budynków zdających się nagle nachylać nad nimi jak widownia oglądająca tragiczną farsę, jakby to one rozwierały okiennice, wypuszczając z siebie ten obrzydliwy, zwierzęcy jazgot. Złote spojrzenie jarzyło się w zapadłej popielatości zniszczonej twarzy, ostre i jednocześnie nietrzeźwe. Nie mógł rozewrzeć teraz uścisku, choć czuł niespokojną zesztywniałość łapiącą go za klingę mostka, doskwierający impuls, by cofnąć się przed nim przynajmniej na krok, wyjść z zasięgu tego, co wyzierało mu spomiędzy zakrzywionych zębów; przypominał sobie, że Munch był tylko rozwścieczonym psem, którego należało przycisnąć kolanem do ziemi, przytrzymać, dopóki nie przestałby się szarpać, przydusić do posłuszeństwa.
– Zdążyłeś już zapomnieć? Zdążyłeś zapomnieć, ile dla ciebie zrobiłem? – zacharczał, zadeptując stanowczością swojego gniewu dogorywające echo jego obłąkania, nachylając lepki oddech do jego bladej twarzy, przykucnąwszy przed nim z cierpkim grymasem, pomimo nieprzyjemnego uczucia napięcia, jakby wkładał rękę w rozwartą paszczę Fenrira. Patrzył mu w oczy, ścigając je nieustępliwie, czarne kręgi pełne wywołanych zaklęciem widziadeł, uporczywie odwracane ku innej rzeczywistości, ku innym twarzom, innym głosom i oskarżeniom. Klepnął go otrzeźwiająco w policzek, łapiąc zaraz znowu za szczękę, tym razem wystarczająco mocno, by uciszyć syk zaklęcia; wydzierał go koszmarom, wydzierał go tylko dla siebie, jego strach tylko dla siebie. – Do kogo należysz, jeśli nie do mnie? Do śmiesznych bogów, którzy dla żartu powykręcali ci te obrzydliwe słabe kości? Do Norn, które mi cię oddały, bo nie mogły na ciebie patrzeć, jak twoja matka? – śmiał się bez wesołości, pogardliwym szyderstwem przedzierając się przez gęstą mgłę przezroczystych dlań mar. – Może do tych ptaszyn trzymanych na złotym łańcuszku, którym dałeś się opieczętować jak tępe bydło? – spytał, wypuszczając jego twarz, by złapać go za nadgarstek, szarpiąc opieczętowaną ręką w górę, jakby chciał mu ją pokazać, pokazać mu porażkę wymalowaną na startym do krwi śródręczu czarnymi splotami ślepego węża. – Hm? Czy do kolegi, któremu robisz dobrze za śmietnikiem za działkę przyjemnego świństwa, to chyba najbliżej, co, Egon? Tak ci dobrze beze mnie? Spójrz na siebie, pierdolony zwycięzco, tylko spójrz na siebie; tak ci dobrze? – splunął prawie, wypuszczając jego rękę z uścisku z obrzydzeniem, krzywiąc się, kiedy poruszenie wzbudziło rozbłysk bólu w bezwładnej, zranionej dłoni, zwieszonej, jakby próbował o niej zapomnieć, wyprzeć się jej bólu, jej obecności przyczepionej do niego jak parazyt. – Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle po ciebie wróciłem. Powinieneś być mi wdzięczny, że uwalniam cię od tego gówna, rozumiesz? Sam siebie nie potrafisz znieść na trzeźwo, tak ci właśnie, kurwa, dobrze – wycedził, łapiąc go za kołnierz, by wcisnąć zwiniętą pięść pod jego grdykę, przysuwając się bliżej. Kosmyki odgarniętych do tyłu włosów zsunęły mu się srebrnymi pasmami na skronie, gdy poprawiał go stanowczo: – Nie chciałem cię zabić. Teraz wracamy do domu, tak, chłopcze? – gardłowy rozkaz podwinął mu wargi w drapieżnym grymasie wściekłości czekającej sygnału zwalniającego; i kiedy tylko usta Muncha drgnęły w przedświcie odpowiedzi, grzbiet jego dłoni trzasnął głucho o jego zapadły policzek, odrzucając jego głowę. – Tak?
– Do reszty już przetrzepało ci ten zakuty łeb, co? Co się z tobą dzieje, Egon? Co się, do kurwy, z tobą dzieje? – warczał, podążając za jego skurczonym wrakiem odsuwającym się pod ściekający śmierdzącą wilgocią mur, z niebezpieczną satysfakcją spijając strach wzbierający w rozszerzonych paniką naczyniach źrenic; przed kim uciekał? Przed nim? Przed swoją przeszłością? Przed dłońmi, które naznaczyły jego ciało sygnaturami swojego zwierzchnictwa, zanim wziął go do siebie i nakrył je bliznami własnych inicjałów? Przed sobą samym, przed głodem przybierającym jego własny kształt, ściągającym go na kolana, błagającym o więcej, więcej, ciągle więcej, próbującym wydrapać mu resztki narkotyku z upojonych oczu? Sam nigdy nie zdołałby siebie wykarmić; nie mógłby poradzić sobie z tym, co w nim mieszkało, co hodował pod własnym mostkiem, kto karmił go do tej pory? Kto wykarmił go tą głupim przekonaniem samozwańczej wolności? Kto rozpruł ciasne szwy, które pozostawił na jego powłokach, zburzył porządek, którym go wypełnił, zburzył regularny stukot nakręconego jego wolą mechanizmu?
Ręka, w której pulsował głuchy ból, zwisała mu bezwładnie wzdłuż boku, bezużyteczna; połamane palce drżały, czuł krew spływającą mu na obręb zniszczonych paznokci – spływającą na obręb rozgrzanej miazgi, w którą przemieliła jego dłoń siła pochodząca od niego, użyta wiarołomnie przeciw niemu. Krzywił się, zasłaniając ból szyderczym uśmiechem, nachylając się nad Munchem jak wyczekujący jadła sęp; żałosne skomlenie wypełniło ślepą żyłę Przesmyku, wypełniło jego usta zadowolonym, kpiącym parsknięciem chroboczącym o podniebienie wibracją śmiechu podobnego warkotowi, pod którym chował nerwowy niepokój. Zdawało mu się, że słyszał w tych błaganiach trzeszczenie desek zdrowych zmysłów; zdawało mu się, że słyszał w nim drapanie pazurów o zamknięte drzwi piwnicy, że coś wspinało się tunelem jego tchawicy do krztuszących się błaganiami ust. Dobrze, wypluj to z siebie, myślał, unikając odbicia własnego podskórnego strachu w załzawionych, złotych oczach, przekonany, że zauważony skoczyłby mu do gardła jak schowane w nim na uwięzi zwierzę. Zimny dreszcz zsunął mu się po karku, kiedy rozpaczliwy skowyt zamienił się w szaleńczy, obłąkany śmiech rykoszetujący o mury budynków zdających się nagle nachylać nad nimi jak widownia oglądająca tragiczną farsę, jakby to one rozwierały okiennice, wypuszczając z siebie ten obrzydliwy, zwierzęcy jazgot. Złote spojrzenie jarzyło się w zapadłej popielatości zniszczonej twarzy, ostre i jednocześnie nietrzeźwe. Nie mógł rozewrzeć teraz uścisku, choć czuł niespokojną zesztywniałość łapiącą go za klingę mostka, doskwierający impuls, by cofnąć się przed nim przynajmniej na krok, wyjść z zasięgu tego, co wyzierało mu spomiędzy zakrzywionych zębów; przypominał sobie, że Munch był tylko rozwścieczonym psem, którego należało przycisnąć kolanem do ziemi, przytrzymać, dopóki nie przestałby się szarpać, przydusić do posłuszeństwa.
– Zdążyłeś już zapomnieć? Zdążyłeś zapomnieć, ile dla ciebie zrobiłem? – zacharczał, zadeptując stanowczością swojego gniewu dogorywające echo jego obłąkania, nachylając lepki oddech do jego bladej twarzy, przykucnąwszy przed nim z cierpkim grymasem, pomimo nieprzyjemnego uczucia napięcia, jakby wkładał rękę w rozwartą paszczę Fenrira. Patrzył mu w oczy, ścigając je nieustępliwie, czarne kręgi pełne wywołanych zaklęciem widziadeł, uporczywie odwracane ku innej rzeczywistości, ku innym twarzom, innym głosom i oskarżeniom. Klepnął go otrzeźwiająco w policzek, łapiąc zaraz znowu za szczękę, tym razem wystarczająco mocno, by uciszyć syk zaklęcia; wydzierał go koszmarom, wydzierał go tylko dla siebie, jego strach tylko dla siebie. – Do kogo należysz, jeśli nie do mnie? Do śmiesznych bogów, którzy dla żartu powykręcali ci te obrzydliwe słabe kości? Do Norn, które mi cię oddały, bo nie mogły na ciebie patrzeć, jak twoja matka? – śmiał się bez wesołości, pogardliwym szyderstwem przedzierając się przez gęstą mgłę przezroczystych dlań mar. – Może do tych ptaszyn trzymanych na złotym łańcuszku, którym dałeś się opieczętować jak tępe bydło? – spytał, wypuszczając jego twarz, by złapać go za nadgarstek, szarpiąc opieczętowaną ręką w górę, jakby chciał mu ją pokazać, pokazać mu porażkę wymalowaną na startym do krwi śródręczu czarnymi splotami ślepego węża. – Hm? Czy do kolegi, któremu robisz dobrze za śmietnikiem za działkę przyjemnego świństwa, to chyba najbliżej, co, Egon? Tak ci dobrze beze mnie? Spójrz na siebie, pierdolony zwycięzco, tylko spójrz na siebie; tak ci dobrze? – splunął prawie, wypuszczając jego rękę z uścisku z obrzydzeniem, krzywiąc się, kiedy poruszenie wzbudziło rozbłysk bólu w bezwładnej, zranionej dłoni, zwieszonej, jakby próbował o niej zapomnieć, wyprzeć się jej bólu, jej obecności przyczepionej do niego jak parazyt. – Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle po ciebie wróciłem. Powinieneś być mi wdzięczny, że uwalniam cię od tego gówna, rozumiesz? Sam siebie nie potrafisz znieść na trzeźwo, tak ci właśnie, kurwa, dobrze – wycedził, łapiąc go za kołnierz, by wcisnąć zwiniętą pięść pod jego grdykę, przysuwając się bliżej. Kosmyki odgarniętych do tyłu włosów zsunęły mu się srebrnymi pasmami na skronie, gdy poprawiał go stanowczo: – Nie chciałem cię zabić. Teraz wracamy do domu, tak, chłopcze? – gardłowy rozkaz podwinął mu wargi w drapieżnym grymasie wściekłości czekającej sygnału zwalniającego; i kiedy tylko usta Muncha drgnęły w przedświcie odpowiedzi, grzbiet jego dłoni trzasnął głucho o jego zapadły policzek, odrzucając jego głowę. – Tak?
Egon Munch
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Wto 12 Lip - 20:15
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Zaklęcie błądziło labiryntem jego ciała, ocierając pazury o skrwawione tkanki, żłobiąc pęknięcia w nadwyrężonych kościach i przegryzając się przez ślepe uliczki krwioobiegu, rozpaczliwie próbując utorować sobie drogę na zewnątrz, odnaleźć zabliźnione ślady w miejscach, którymi już wcześniej krążyły, wpuszczone pod skórę jak zwierzęta do zbyt ciasnej klatki – niegdyś próbował je oswoić, wkładając dłonie przez kraty własnych żeber, wypowiadając ich imiona, które zastygały na języku prawie z czułością, choć do prawdziwej czułości nie był już wtedy zdolny. Beysta o sobaczej kufie i ostrych zębach, uppköst pełzające gadzim ruchem w górę przełyku, draumr mein, które w końcu zaczęło układać się w fizjonomię tej samej twarzy, jaka zwieszała się nad nim okrucieństwem triumfalnego uśmiechu, rozciągniętego deliryczną wyobraźnią aż po uszy i ostrzącego się gniewem za pasmami cienkich, wyblakłych warg, spod których zęby wysuwały się jak dwa wężowe kły, ociekające cierpkim jadem swych intencji – strach przybierał formę dłoni, których palce zakrzywiały się w zwierzęce szpony, rysując karminowe szramy na płótnie przedramion, grymasów rozciągniętych czernią skradającego się pod skórą sadyzmu, tak długo przyczajonego w cieniu, gdzie nie był w stanie dostrzec jego obecności, oczu, za których taflą tkwił jedynie mrok, pusty i nieprzenikniony, taki, którego obawiała się Arabella, krzycząc, że urodziła potwora, jakiego później wmawiano mu przez całe życie, choć nie ukrywał między nogami krowiego ogona, nie tworzył ze swego ciała gawry dla drapieżnych, niedźwiedzich afektów. Był potworem znacznie gorszym, bo ukształtowanym przez ludzkie dłonie, z kości i tkanek oskórowanego człowieczeństwa – pozwolił, by palce Görana zacisnęły się na każdym z jego kręgów, wyłamały je z bolesnym szczękiem, a następnie nastawiły z powrotem w zakrzywioną linię kręgosłupa, swym kształtem przymuszającego ciało, by osunęło się na kolana. Pozwolił, by jego dłonie przesuwały się pieszczotą po zesztywniałej skórze, stopniowo wgryzając się w nią paznokciami coraz głębiej, aż czułość zaczęła kojarzyć mu się jedynie z bólem, aż nauczył się jej obawiać i nienawidzić.
Spróbował szarpnąć się do tyłu i wcisnąć rozdygotane ciało we wnękę betonowej ściany, uścisk wpijający się w szczękę trzymał go jednak w zesztywniałym lękiem przykurczu rozszerzonych źrenic, mimowolnie przeszklonych mielizną wilgoci, która zbierała się piekącym poczuciem bezsilności w kącikach oczu – wydawało mu się, że był gotowy, że za każdym razem, kiedy dostrzegał spojrzenie Görana, inkrustowane w twarz, która do niego nie należała, instynktowny strach ustępował spochmurniałemu rozczarowaniu, ilekroć zdawał sobie sprawę, że wyobraźnia znów wdzierała się winietą dziecięcych urojeń w zawężone pole widzenia. Zaciskał dłonie w pięści i smakował czerni zaklęcia, bezwarunkowo uniesionego zgagą w górę przełyku; teraz, kiedy Göran znajdował się tak blisko, że czuł papierosową stęchliznę jego oddechu na swoich wargach, ciało odmawiało mu posłuszeństwa, wierne brutalnej tresurze, we wnykach której je wychowano – za każdym razem, gdy impuls rozjątrzonych gniewem nerwów przesuwał się w dół zesztywniałych kończyn i ciągnął palcem za strunę zawężonej dusznością krtani, coś w jego wnętrzu buntowało się i przegryzało kable neuronów, wprawiając organizm w tremor bezsilnej szarpaniny. Przypominał rybę pochwyconą w sieć, zwierzę zniewolone w klatce własnych instynktów, posłuszne melodyjnemu stukotowi dzwonka, którego dźwięk wypełniał wnętrze pyska lepką śliną uwiądu i bezczynności. Został wytresowany za pomocą podwiązanej wokół szyi kolczatki i, na podobieństwo podwórkowego kundla, nawet lata po jej zdjęciu futro miał w tym miejscu szorstkie i przerzedzone, a skórę wyżłobioną koleinami blizn – spięte mięśnie pamiętały obciążenie łańcucha, którego fantomowa bolesność zacisnęła się teraz ponad grdyką, szarpiąc myśli z powrotem ku ciasnemu schronisku zamykanej na klucz piwnicy, że ścianami wyżłobionymi pionowymi rysami jego pazurów, jeszcze zanim siłą stępiono je do krwi.
Naglący, rozeźlony wzrok Görana wypruł jego jaźń ze skołtunionej faktury koszmarów, jakby chwytał źrenice na hak własnej świadomości i ciągnął poza mętne zbiorniki oczodołów, w straszliwość dużo gorszą być może przez to, że prawdziwą – nawet teraz, prawie dekadę później, palce Hagerstroma wciąż zalegały na jego skórze, jakby trzymały swoją własność, odnajdywały w niej miejsca, w których odcisnęły się po raz ostatni, gdzie kształt prześwitujących przez cerę żył rysował idealny obrys jego dłoni, wsuniętej w miękkie ciało jak w skrojoną na miarę rękawiczkę. Stęknął cicho, próbując wyrwać się z ciasnego ucisku, wówczas palce wpiły się jednak jeszcze głębiej, siłą unosząc brodę wyżej, zmuszając oczy, by podtrzymały kontakt wzrokowy, świadomość, by podtrzymała słowa, które wydawały się przelewać w niego z ust mężczyzny jak ciemna smoła, toksyna, która stopniowo przepalała go od środka, przypominając o wszystkim, co tak uparcie ścierał ze swojej pamięci, aż miejsce, gdzie znajdowały się wspomnienia, nie rozjątrzyło się świeżą raną – potrzeba zażycia kolejnej dawki eliksiru rosła w nim jak ogromne zwierzę, rozrywające zębami tkanki i łamiące kruchą konstrukcję kości, aż w końcu stała się niemożliwa do zniesienia, dygocąca w podpowiedzi na zmierzchły, triumfalny śmiech Görana, napływająca do ust falą przelewających się przez organizm mdłości, rozciągającą się po krwioobiegu otępiającym bólem, od którego miał ochotę płakać i wyć, lecz zamiast tego przymusił usta do perfidnego uśmiechu, z trudem utrzymywanego na rozbitych, ociekających posoką wargach, gdy mężczyzna szarpnął go za nadgarstek, ukazując czerń oplecionej bliznami pieczęci.
– Z-zazdrościsz… że n-nie obciągam tobie? – wycharczał przez zaciśnięte zęby, wyławiając głuche echo satysfakcji na widok cienia bolesnego grymasu, który prześlizgnął się po jego ociosanej obrzydzeniem twarzy. – Nigdy… n-nigdy nie będę ci wdzięczny, to ty… ty wszystko zniszczyłeś... ja miałem tylko piętnaście lat! Z-zaufałem ci, a ty… – nie zauważył, kiedy głos mu się rozłamał, a przepalający podniebienie gniew spłynął po języku spazmem gwałtownego szlochu, więdnącym zaraz w cieśninie gardła, gdy chwytająca go za kołnierz pięść wcisnęła się pod grdykę, zamaszystym ruchem podciągając go bliżej, jak bezwładną, wykładającą się na bruk pacynkę, która, z podciętymi sznurkami ramion, osuwała się nawet na stelażu własnego szkieletu. Kości policzkowe uwydatniły zapadnięte rysy jego twarzy, gdy zacisnął zęby, nadwyrężając szczękę uporczywością, która zazgrzytała w okowach przetartego szkliwa i zalśniła w czarnych okręgach źrenic, nieprzysłoniętych kotarami powiek, przeszklonych oplatającym ciało napięciem – w końcu uchylił usta, pozwalając, by wargi spłynęły rozpychającą się za zębami wściekłością, nie zdołał jednak wydać z siebie żadnego dźwięku, zanim grzbiet cudzej dłoni nie uderzył z głuchą siłą o jego lico, przesączając się pod skórą bordowym cieniem powolnie kwitnącego siniaka i odrzucając głowę do tyłu, aż bębenków nie przebiła miarowa, zawodząca nuta, napuchnięte bólem ogłuszenie, które rozmyło pole widzenia i wydarło z głębi trzewi zduszony, zwierzęcy jęk, przypominający być może płaczliwy skowyt, gdyby nie zadra bursztynowego połysku, która przegryzła się przez jego spojrzenie, gdy uniósł powoli zwieszoną bezwładnie głowę, ogniskując fragmenty roztrzaskanego skupienia na twarzy Görana. – Galt-út augað.
Spróbował szarpnąć się do tyłu i wcisnąć rozdygotane ciało we wnękę betonowej ściany, uścisk wpijający się w szczękę trzymał go jednak w zesztywniałym lękiem przykurczu rozszerzonych źrenic, mimowolnie przeszklonych mielizną wilgoci, która zbierała się piekącym poczuciem bezsilności w kącikach oczu – wydawało mu się, że był gotowy, że za każdym razem, kiedy dostrzegał spojrzenie Görana, inkrustowane w twarz, która do niego nie należała, instynktowny strach ustępował spochmurniałemu rozczarowaniu, ilekroć zdawał sobie sprawę, że wyobraźnia znów wdzierała się winietą dziecięcych urojeń w zawężone pole widzenia. Zaciskał dłonie w pięści i smakował czerni zaklęcia, bezwarunkowo uniesionego zgagą w górę przełyku; teraz, kiedy Göran znajdował się tak blisko, że czuł papierosową stęchliznę jego oddechu na swoich wargach, ciało odmawiało mu posłuszeństwa, wierne brutalnej tresurze, we wnykach której je wychowano – za każdym razem, gdy impuls rozjątrzonych gniewem nerwów przesuwał się w dół zesztywniałych kończyn i ciągnął palcem za strunę zawężonej dusznością krtani, coś w jego wnętrzu buntowało się i przegryzało kable neuronów, wprawiając organizm w tremor bezsilnej szarpaniny. Przypominał rybę pochwyconą w sieć, zwierzę zniewolone w klatce własnych instynktów, posłuszne melodyjnemu stukotowi dzwonka, którego dźwięk wypełniał wnętrze pyska lepką śliną uwiądu i bezczynności. Został wytresowany za pomocą podwiązanej wokół szyi kolczatki i, na podobieństwo podwórkowego kundla, nawet lata po jej zdjęciu futro miał w tym miejscu szorstkie i przerzedzone, a skórę wyżłobioną koleinami blizn – spięte mięśnie pamiętały obciążenie łańcucha, którego fantomowa bolesność zacisnęła się teraz ponad grdyką, szarpiąc myśli z powrotem ku ciasnemu schronisku zamykanej na klucz piwnicy, że ścianami wyżłobionymi pionowymi rysami jego pazurów, jeszcze zanim siłą stępiono je do krwi.
Naglący, rozeźlony wzrok Görana wypruł jego jaźń ze skołtunionej faktury koszmarów, jakby chwytał źrenice na hak własnej świadomości i ciągnął poza mętne zbiorniki oczodołów, w straszliwość dużo gorszą być może przez to, że prawdziwą – nawet teraz, prawie dekadę później, palce Hagerstroma wciąż zalegały na jego skórze, jakby trzymały swoją własność, odnajdywały w niej miejsca, w których odcisnęły się po raz ostatni, gdzie kształt prześwitujących przez cerę żył rysował idealny obrys jego dłoni, wsuniętej w miękkie ciało jak w skrojoną na miarę rękawiczkę. Stęknął cicho, próbując wyrwać się z ciasnego ucisku, wówczas palce wpiły się jednak jeszcze głębiej, siłą unosząc brodę wyżej, zmuszając oczy, by podtrzymały kontakt wzrokowy, świadomość, by podtrzymała słowa, które wydawały się przelewać w niego z ust mężczyzny jak ciemna smoła, toksyna, która stopniowo przepalała go od środka, przypominając o wszystkim, co tak uparcie ścierał ze swojej pamięci, aż miejsce, gdzie znajdowały się wspomnienia, nie rozjątrzyło się świeżą raną – potrzeba zażycia kolejnej dawki eliksiru rosła w nim jak ogromne zwierzę, rozrywające zębami tkanki i łamiące kruchą konstrukcję kości, aż w końcu stała się niemożliwa do zniesienia, dygocąca w podpowiedzi na zmierzchły, triumfalny śmiech Görana, napływająca do ust falą przelewających się przez organizm mdłości, rozciągającą się po krwioobiegu otępiającym bólem, od którego miał ochotę płakać i wyć, lecz zamiast tego przymusił usta do perfidnego uśmiechu, z trudem utrzymywanego na rozbitych, ociekających posoką wargach, gdy mężczyzna szarpnął go za nadgarstek, ukazując czerń oplecionej bliznami pieczęci.
– Z-zazdrościsz… że n-nie obciągam tobie? – wycharczał przez zaciśnięte zęby, wyławiając głuche echo satysfakcji na widok cienia bolesnego grymasu, który prześlizgnął się po jego ociosanej obrzydzeniem twarzy. – Nigdy… n-nigdy nie będę ci wdzięczny, to ty… ty wszystko zniszczyłeś... ja miałem tylko piętnaście lat! Z-zaufałem ci, a ty… – nie zauważył, kiedy głos mu się rozłamał, a przepalający podniebienie gniew spłynął po języku spazmem gwałtownego szlochu, więdnącym zaraz w cieśninie gardła, gdy chwytająca go za kołnierz pięść wcisnęła się pod grdykę, zamaszystym ruchem podciągając go bliżej, jak bezwładną, wykładającą się na bruk pacynkę, która, z podciętymi sznurkami ramion, osuwała się nawet na stelażu własnego szkieletu. Kości policzkowe uwydatniły zapadnięte rysy jego twarzy, gdy zacisnął zęby, nadwyrężając szczękę uporczywością, która zazgrzytała w okowach przetartego szkliwa i zalśniła w czarnych okręgach źrenic, nieprzysłoniętych kotarami powiek, przeszklonych oplatającym ciało napięciem – w końcu uchylił usta, pozwalając, by wargi spłynęły rozpychającą się za zębami wściekłością, nie zdołał jednak wydać z siebie żadnego dźwięku, zanim grzbiet cudzej dłoni nie uderzył z głuchą siłą o jego lico, przesączając się pod skórą bordowym cieniem powolnie kwitnącego siniaka i odrzucając głowę do tyłu, aż bębenków nie przebiła miarowa, zawodząca nuta, napuchnięte bólem ogłuszenie, które rozmyło pole widzenia i wydarło z głębi trzewi zduszony, zwierzęcy jęk, przypominający być może płaczliwy skowyt, gdyby nie zadra bursztynowego połysku, która przegryzła się przez jego spojrzenie, gdy uniósł powoli zwieszoną bezwładnie głowę, ogniskując fragmenty roztrzaskanego skupienia na twarzy Görana. – Galt-út augað.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Wto 26 Lip - 21:10
Zuchwała przekorność rozpuszczonego usposobienia zbierała mu się na języku cierpkością podpływającej do ust rozczarowanej złości – tym, że Munch stawiał wciąż tak uporczywie nieznośny i arogancki opór (choć Hagerstrom nie był przecież naiwny i nie spodziewał się, że pójdzie z nim grzecznie jak baranek na sznurku; liczył przynajmniej, że sprawniej przyjdzie mu przyduszenie go do posłuszeństwa, tego w końcu próbował go nauczyć: świadomości własnej bezsilności przeciw temu, co ich ze sobą wiązało) i tym, że jednocześnie potrafił sprzedawać się za wątpliwej jakości specyfik w brudnej flaszce z żałosną uległością. Przyprawiało go to istotnie o obrzydzone rozdrażnienie, nie z zazdrości, ale z zaborczego przeświadczenia, że dłonie, które kładły się na jego skórze pospieszną łapczywością, przyciskały się zarazem chciwie do jego należnej własności tak samo, jak wtedy, gdy sięgały do jego kieszeni w poszukiwaniu talarów lub próbowały dyskretnie zsunąć mu zegarek z wychylonej na oparcie ręki – daremnie, bo znał wszystkie podobne sztuczki; bo obserwował zbyt długo wychudłą, obrzydliwie rozciągliwą chciwość przygarniętego szczeniaka, wykradającą dla niego w ten sposób błyszczący brzęk ciężkich monet z cudzych portfeli i złote łańcuszki z jasnych kobiecych nadgarstków. Znał wszystkie jego przekrętne sposoby dobierania się do cudzych obrączek, pieniędzy i bielizny, znał zręczność jego szponiastych palców, ostrość jego zębów odciśniętą bliznami na własnej skórze, znał miejsca, które należało przycisnąć, by wymusić z niego dziecinny płacz, wszelkie sine plamy na sercu, w których mieszkał strach puszczający się pod odpowiednim naciskiem jak fermentujący sok spod wątłej skórki obitego owocu, znał brzmienie jego wściekłości i butną krnąbrność trudnego do złamania charakteru, którego grzbiet tak długo i konsekwentnie układał pod krzywiznę własnej dłoni; znał jego obiecujący potencjał, zagrzebany głęboko pod popielatą skórą jak okruchy złota zakopane w zapadłej gawrze grobu, w którym nikt nie miał odwagi zanurzyć rąk, by z właściwym zdecydowaniem ścisnąć zaciekły zgnilizną kręgosłup, skruszyć rękojeść mostka i chwycić za szyję mieszkającą mu w piersi potworność – znał jego potencjał i świadomość, z jak żałosną łatwością pozwalał, by przelewała się przez palce przypadkowych ćpunów, z jaką bezmyślnością marnował ją na wynędzniałe i podległe brudnej igle życie, doprowadzała go do istotnie zazdrosnego rozjuszenia – tkwiła w tym uczuciu zepsuta słodycz troski, nie bezpośrednio o samego Muncha (Przesmyk mógłby zedrzeć z niego pasy skóry i uczynić sobie z jego łba myśliwski medalion jak z kruchej główki krzykliwego głuszca otumaniającego się własnym krzykiem, nie miałoby to większego znaczenia, byle był zdolny wciąż przebierać zwinnymi palcami przy zapięciach drogich pereł i szeptać dyktowane mu zaklęcia), ale o wszystkie możliwości, jakie trzymał w dołku swojej uporczywie zaciśniętej pięści. Szczerze wierzył – nawet teraz – że razem mogli wyszarpnąć sobie krwisty strzęp słusznego poważania z samego soczystego gardła ściekającego zepsuciem Przesmyku, że razem mogliby sięgnąć nawet dalej, gdyby tylko Munch przestał wykręcać piskorzową szyję i pozwolił złamać sobie kark u samej nasady kruchej potylicy; ale sam, z nieznośnym zacietrzewieniem przeciw wpuszczanym mu pod skórę naukom, zdawał się nigdy tego nie rozumieć: tego, że pomyślną przyszłość należało użyźnić najpierw krwią i bólem (jego krwią, jego bólem); tego, że Hagerstrom wszystko to czynił zawsze z myślą o ich wspólnym powodzeniu, z myślą o tym, co leżało w zasięgu jego rąk, zdolnych wyłamać się ze stawów na komendę i rozciągnąć twardą kość, przemieniając blaszki wypełniające jej wnętrze w ostry miał.
– Nie rozśmieszaj mnie – warknął, choć wyraźnie nie było mu do śmiechu, obrzydzona pogardliwość jaka rozbłysnęła w jego wściekłym spojrzeniu była rozbawieniu jednak wystarczająco bliskoznaczna, by wygiąć mu usta w grymasie naśladującym szyderstwo, jak gdyby nie wyobrażał sobie, że ktokolwiek mógłby istotnie tego od niego chcieć; był w końcu brudny, zniszczony i żylasty, a złote spojrzenie zaciekające butną opornością przyprawiało o wrażenie, że wgryzłby się w odsłoniętą szyję przy pierwszej sposobności. Charkot kolejnych cedzonych słów spłoszył krótkotrwałość czegoś, co zakrawało o wyjątkowo nieprzyjemny uśmiech; zacisnął mocniej na nim palce, zagłębiając w jego szarawej skórze, dopóki głos nie rozłamał mu się nieoczekiwaną, satysfakcjonującą słabością wyrywającą się nagłym szlochem z wątłej piersi, do którego przycisnął pięć, zaciskając ją na jego kołnierzu; dokładnie tak, bo jeśli tylko zdołałby go złamać, nie potrzebował więcej, jeśli tylko mógł zmusić go do wyplucia z siebie całej tej głupiej czupurności, miał go już w zagłębieniu dłoni, jeśli tylko mógł przypomnieć mu, że był tylko piętnastoletnim dzieciakiem dorosłym wyłącznie dzięki jego szczodrości – nikim więcej, nigdy – być może nie był jeszcze zupełnie zmarnowany. Znędzniała twarz stężała przed nim tymczasem w spazmie wściekłości, w tej rozpaczliwej gorączce toczącego go buntu, kiedy pociągał go wyżej ku sobie z niecierpliwym rozdrażnieniem – jeszcze tylko trochę, chłopcze, jeszcze tylko trochę bólu i wrócimy, grzecznie, do naszego domu. Trzask ciała o miękkie ciało; jeszcze tylko trochę i pójdziesz jak na sznurku, pod samo ostrze.
– Zrobiłem wszystko, co należało zrobić – wycharczał, przytrzymując go stanowczo jeszcze za ubranie, z głową odrzuconą w tył siłą uderzenia, złotym spojrzeniem uciekającym pod powieki, w głąb przegniłej rozpadliny własnej świadomości, w której wyobrażał sobie drążące ściemniały miąższ białe larwy, zalęgłe za błyskającymi białkami oczu. – Wszystko, co było koniecznie, żeby doprowadzić cię do porządku; wszystko, do czego sam mnie zmusiłeś, Munch – mówił, wpijając weń nieustępliwe zęby napastliwej zaborczości, jak gdyby próbował wyszarpać go sobie kawałek po kawałku, z każdym słowem jak ugryzienie zanurzające się kłem w miękkiej, uległej świadomości szarganej zmęczonym spazmem sprzeciwu. – Wyłącznie to, do czego sam mnie zmusiłeś swoim rozwydrzeniem. Byłeś tylko piętnastoletnim gówniarzem, a ja mogłem uczynić z ciebie kogoś wartego tego powietrza, które marnujesz całe swoje zasrane życie, gdybyś tylko przestał się rzucać jak pieprzone zwierzę i zaczął słuchać, rozumiesz? Mogę jeszcze coś z ciebie zrobić i wytnę to z ciebie choćby tępym kłem wybitym ci z parszywego pyska, rozumiesz, Munch? Tego chcesz? Do tego chcesz mnie dalej zmuszać? – Szarpnął za jego kołnierz, ale Egon pozostawał w jego rękach uporczywie bezwładny, z głową odchyloną do tyłu, płatkami sinych powiek opadającymi na źrenice, z zapadłymi policzkami, błaganiem zatrzymanym w gardle, którego nie udało mu się jeszcze z niego wydobyć, ale to tylko kwestia czasu, to wyłącznie kwestia czasu, zanim przywoła go do siebie jak psa niezdolnego porzucić wpojonych mu komend.
Złoto błysnęło tymczasem w śmierdzącej wilgoci zaułka – talar kładziony zmarłemu na oku przed wysłaniem go ku Valhalli – i skrwawione usta poruszyły się, jak naiwnie przedwcześnie sądził, w błaganiu, dopóki znajome skwierczenie magii nie uświadomiło mu, że to nie jego błagał, a potworność mieszkającą mu w piersi, wysuwającą się przez wąskie gardło, by ostrym pazurem zanurzyć się w jego spojrzeniu, zahaczyć o dno źrenicy ostrym harpunem inkantacji zasnuwającej przeciwne spojrzenie mleczną bielą i szarpnąć, rozłupując zgryziony oczodół wpół ogniem nagłego bólu. Zdławione przerażenie wyrwało mu się niskim jękiem spomiędzy ust; puścił poły jego płaszcza, podnosząc zdrową rękę do ugodzonego oka, z grzmieniem bolesnego lamentu rozcierającego się w gardle, kiedy przyciskał palce do twarzy, zataczając się do tyłu, próbując zatrzymać widmo wydrapujące mu białko z wklęsłości czaszki.
– Nie – wykrztusił, powtarzając zaprzeczenie jeszcze jak echo, dysząc z charczącym podźwiękiem zbierającej się w gardle udręk; cofał się przed nim, cofał się przed tym, co tkwiło drzazgą w oślepionym oku, w ostatnim obrazie zastygłym na martwej czerni, nim krew nie ściekła pomiędzy jego palcami. – Nie – wpadł plecami na blachę cuchnącego śmietnika, zaciskając powiekę, przykładając do niej palce, czując, jak zapada się pod ich naciskiem. – Zatrzymaj to – wycharczał, pochylając się, błyskając drugim ślepiem podniesionym ku niemu w popłochu bliskim wściekłości. – Zatrzymaj to, słyszysz?! – Przestrach zastygł mu w spojrzeniu, świadomość nieoczekiwanego obrotu balansu sił; desperacki zryw podstępnej wyrachowanej rozwagi targnął krtanią: – Tengjast.
Zabij mnie, no dalej.
– Nie rozśmieszaj mnie – warknął, choć wyraźnie nie było mu do śmiechu, obrzydzona pogardliwość jaka rozbłysnęła w jego wściekłym spojrzeniu była rozbawieniu jednak wystarczająco bliskoznaczna, by wygiąć mu usta w grymasie naśladującym szyderstwo, jak gdyby nie wyobrażał sobie, że ktokolwiek mógłby istotnie tego od niego chcieć; był w końcu brudny, zniszczony i żylasty, a złote spojrzenie zaciekające butną opornością przyprawiało o wrażenie, że wgryzłby się w odsłoniętą szyję przy pierwszej sposobności. Charkot kolejnych cedzonych słów spłoszył krótkotrwałość czegoś, co zakrawało o wyjątkowo nieprzyjemny uśmiech; zacisnął mocniej na nim palce, zagłębiając w jego szarawej skórze, dopóki głos nie rozłamał mu się nieoczekiwaną, satysfakcjonującą słabością wyrywającą się nagłym szlochem z wątłej piersi, do którego przycisnął pięć, zaciskając ją na jego kołnierzu; dokładnie tak, bo jeśli tylko zdołałby go złamać, nie potrzebował więcej, jeśli tylko mógł zmusić go do wyplucia z siebie całej tej głupiej czupurności, miał go już w zagłębieniu dłoni, jeśli tylko mógł przypomnieć mu, że był tylko piętnastoletnim dzieciakiem dorosłym wyłącznie dzięki jego szczodrości – nikim więcej, nigdy – być może nie był jeszcze zupełnie zmarnowany. Znędzniała twarz stężała przed nim tymczasem w spazmie wściekłości, w tej rozpaczliwej gorączce toczącego go buntu, kiedy pociągał go wyżej ku sobie z niecierpliwym rozdrażnieniem – jeszcze tylko trochę, chłopcze, jeszcze tylko trochę bólu i wrócimy, grzecznie, do naszego domu. Trzask ciała o miękkie ciało; jeszcze tylko trochę i pójdziesz jak na sznurku, pod samo ostrze.
– Zrobiłem wszystko, co należało zrobić – wycharczał, przytrzymując go stanowczo jeszcze za ubranie, z głową odrzuconą w tył siłą uderzenia, złotym spojrzeniem uciekającym pod powieki, w głąb przegniłej rozpadliny własnej świadomości, w której wyobrażał sobie drążące ściemniały miąższ białe larwy, zalęgłe za błyskającymi białkami oczu. – Wszystko, co było koniecznie, żeby doprowadzić cię do porządku; wszystko, do czego sam mnie zmusiłeś, Munch – mówił, wpijając weń nieustępliwe zęby napastliwej zaborczości, jak gdyby próbował wyszarpać go sobie kawałek po kawałku, z każdym słowem jak ugryzienie zanurzające się kłem w miękkiej, uległej świadomości szarganej zmęczonym spazmem sprzeciwu. – Wyłącznie to, do czego sam mnie zmusiłeś swoim rozwydrzeniem. Byłeś tylko piętnastoletnim gówniarzem, a ja mogłem uczynić z ciebie kogoś wartego tego powietrza, które marnujesz całe swoje zasrane życie, gdybyś tylko przestał się rzucać jak pieprzone zwierzę i zaczął słuchać, rozumiesz? Mogę jeszcze coś z ciebie zrobić i wytnę to z ciebie choćby tępym kłem wybitym ci z parszywego pyska, rozumiesz, Munch? Tego chcesz? Do tego chcesz mnie dalej zmuszać? – Szarpnął za jego kołnierz, ale Egon pozostawał w jego rękach uporczywie bezwładny, z głową odchyloną do tyłu, płatkami sinych powiek opadającymi na źrenice, z zapadłymi policzkami, błaganiem zatrzymanym w gardle, którego nie udało mu się jeszcze z niego wydobyć, ale to tylko kwestia czasu, to wyłącznie kwestia czasu, zanim przywoła go do siebie jak psa niezdolnego porzucić wpojonych mu komend.
Złoto błysnęło tymczasem w śmierdzącej wilgoci zaułka – talar kładziony zmarłemu na oku przed wysłaniem go ku Valhalli – i skrwawione usta poruszyły się, jak naiwnie przedwcześnie sądził, w błaganiu, dopóki znajome skwierczenie magii nie uświadomiło mu, że to nie jego błagał, a potworność mieszkającą mu w piersi, wysuwającą się przez wąskie gardło, by ostrym pazurem zanurzyć się w jego spojrzeniu, zahaczyć o dno źrenicy ostrym harpunem inkantacji zasnuwającej przeciwne spojrzenie mleczną bielą i szarpnąć, rozłupując zgryziony oczodół wpół ogniem nagłego bólu. Zdławione przerażenie wyrwało mu się niskim jękiem spomiędzy ust; puścił poły jego płaszcza, podnosząc zdrową rękę do ugodzonego oka, z grzmieniem bolesnego lamentu rozcierającego się w gardle, kiedy przyciskał palce do twarzy, zataczając się do tyłu, próbując zatrzymać widmo wydrapujące mu białko z wklęsłości czaszki.
– Nie – wykrztusił, powtarzając zaprzeczenie jeszcze jak echo, dysząc z charczącym podźwiękiem zbierającej się w gardle udręk; cofał się przed nim, cofał się przed tym, co tkwiło drzazgą w oślepionym oku, w ostatnim obrazie zastygłym na martwej czerni, nim krew nie ściekła pomiędzy jego palcami. – Nie – wpadł plecami na blachę cuchnącego śmietnika, zaciskając powiekę, przykładając do niej palce, czując, jak zapada się pod ich naciskiem. – Zatrzymaj to – wycharczał, pochylając się, błyskając drugim ślepiem podniesionym ku niemu w popłochu bliskim wściekłości. – Zatrzymaj to, słyszysz?! – Przestrach zastygł mu w spojrzeniu, świadomość nieoczekiwanego obrotu balansu sił; desperacki zryw podstępnej wyrachowanej rozwagi targnął krtanią: – Tengjast.
Zabij mnie, no dalej.
Egon Munch
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Sob 13 Sie - 18:20
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Czuł, jak własne źrenice, przepłoszone ciężarem wepchniętej mu w grdykę pięści, uciekły w górę białek, próbując schować się pod cienką skórą powiek, odnaleźć bezpieczną gawrę na tyłach czaszki, głęboko w miękkim płótnie podświadomości; czuł, jak wraz z nimi ucieka również jego jaźń, odsunięta szarpnięciem parcianej smyczy od gniewnej determinacji, obwiązanej teraz cienkim sznurkiem wzbierającego w piersi żalu tak ciasno, jak obwiązuje się przepalone zgorzelą kończyny, czekając aż uschną i odpadną, pozostawią ciemny, kauteryzowany ślad w miejscu, gdzie niegdyś znajdował się integralny fragment jego istnienia. Nawet teraz, kiedy palce Görana wżynały się w jego tchawicę, nie potrafił nienawidzić go w sposób, w jaki przez lata miął jego obraz w pamięci, tysiące razy zabijając go in effigie, lecz nie potrafiąc wypowiedzieć odpowiedniego czaru, gdy stał tuż przed nim w swych miękkich, ludzkich trzewiach, przez które inkantacje przebijały się gładko jak ostrze puginału, spijające krew z broczących narządów – nie potrafił obłaskawić jego wizerunku nawet we własnych wspomnieniach, lecz jego ciało, przywykłe do spazmów pamięci mięśniowej, wciąż czuło fantomowe ciepło w miejscach, gdzie wsuwał palce na jego kark, kładąc drugą dłoń na rozjątrzonej gorączką skórze z ojcowską niemal czułością. Umierał, kiedy Hagerstrom znalazł go po raz pierwszy, bo ciało miał kruche i nadgryzione mrozem, kończyny zdrętwiałe skradającą się do torsu czerwienią, a piszczel skręconą złamaniem, którego bolesna błyskawica sięgała bólem aż po lędźwie, odrywając nerwy od szpulek prześwitujących spod skóry kręgów – pozwolił sobie uwierzyć, że po raz pierwszy w swym krótkim, poszatkowanym na części życiorysie był w czyjejś obecności bezpieczny, że mógł ufać ciepłu ogromnego domu, pożywności regularnych posiłków i słowom, które nie wymagały od niego niczego poza obietnicą przysłowiowej wdzięczności. Plwocina tamtych wspomnień podchodziła mu do gardła mdłym ciężarem żalu – ich idylliczność wydała mu się gorsza niż wszystko, co po nich nastąpiło, bardziej obmierzła niż paznokcie zerwane do skrwawionej czerwienią skóry na szorstkiej powierzchni drzwi, żołądek przewiązany supłem tygodniowego głodu i zaklęcia rozciągające kończyny konwulsją zaszytej w kościach choroby, drżącej w dłoniach Görana jak cienkie żyłki, przewiązane wokół palców wprawionego lalkarza; ze wszystkich zaklęć tego jednego nienawidził najbardziej, to jedno, powtarzane w myślach lata później, przyprawiało go o torsje. Skylda było stworzeniem, które przegryzło się do jego żył krwotoczną skazą zobowiązania, zalęgło w sercu robactwem nigdy niezagojonej rany.
Łzy, sparszywiałe spuchniętym w piersi szlochem, przepalały świeże ślady na obrzękłej siniakami twarzy, mimo to czuł, jak odkrztuszona z piersi bezsilność stroszy się i zagina na rogach, przeobraża w histeryczny śmiech, który znów ugrzązł mu w gardle, rozświetlając brązowe cętki szaleństwa na wąskich, złoconych obręczach spojrzenia – nie wiedział, co zrobić z własnymi emocjami, w jaki sposób zwymiotować cały, skumulowany w pecynę gniew, wysączyć z żył smołę brudnych, szachrujących duszę potrzeb, zedrzeć ze szkieletu tę skórę, której rozprute, wyschnięte egzuwium rwało się na wypukłościach prześwitujących kości, pękało na karbowaniu wygiętych kręgów i strzępiło się w miejscach, gdzie zbyt często dotykały go cudze dłonie; łatwiej było wyrzec się człowieczeństwa zupełnie, skondensować je w szorstkim śmiechu, zdławionym pod językiem i przepychającym się pomiędzy zębami. Nagle śmieszne wydało mu się wszystko, w co dotąd podświadomie wierzył – papierosy wymieniane z Helgim pod obdrapaną ścianą, słaby, żenująco łagodny uśmiech Theo, którego nigdy nie zdołał w pełni znienawidzić, chłodne wieczory, które spędzali z Funim na kładce spadzistego dachu, skąd w dole otwierała się panoramiczna gardziel Przesmyku; nagle śmieszne wydało mu się, że w tych krótkich istmusach złudnego spokoju zapominał, kim był naprawdę – chłopcem wciąż przywiązanym do apodyktycznej władzy Görana, rozszywającym własne żyły, by wyciągnąć z nich cienkie nitki jego zwierzchnictwa, lecz ostatecznie zawsze pozostającym takim, jakim go widział, zepsutym i niewystarczającym, umierającym na klęczkach przed obcym mężczyzną w brudnej, zwilgotniałej pleśnią łazience. Więc śmiał się sucho i nienaturalnie, więc pozwalał, by śmiech ten rozdzierał go od środka, zajmował miejsce, którym przez ściśnięte gardło powinno przepływać powietrze.
– Uczyniłbyś mnie kimś takim jak ty? – warknął, podkasując skrwawione usta cierpką drwiną, a ty zabrzmiało na jego języku tak obrzydliwie, jakby było zgęstniałą flegmą, prowokującą mdłości na zdartym krzykiem podniebieniu; szarpnięcie kolejnego uderzenia przepłoszyło źrenice z powrotem w głąb czaszki, nasuwając się ciemną winietą na rozlaną pod powiekami odbitkę rzeczywistości, ból urwał się tymczasem pojedynczym rozcięciem, powracając zdwojoną siłą na rozluźnioną ulgą świadomość, zaraz przywiedzioną z powrotem do znienawidzonej trzeźwości. Czuł rwanie własnego ciała, zapisaną we włóknach pamięć dygocących wysiłkiem mięśni, trzewia rozpaczliwie wołające o kapitulację, korne osunięcie się w wyciągnięte dłonie Hagerstroma, pozwolenie, by znów przewiązał mu nadgarstki kajdanami swego prymatu, by podciął mu żyły i patrzył, jak się wykrwawia, broczy wystarczająco, by nie pamiętać grzechu własnej wolności, by w ostatecznym, zdławionym targnięciu życia w zupełności poddać się jego woli – od dawna przestał wierzyć własnym mięśniom, a kiedy uchylił usta, łyskając złotym refleksem spojrzenia, nie był pewien słów, które się z nich wydobędą. Zaklęcie spłynęło tymczasem na język czernią przebijającej się przez skórę gangreny i uchyliło czarne robaki źrenic głębiej pod białko drugiej powieki – palce Görana rozluźniły się na ciasnej obręczy jego kołnierza, gdy z głębi gardła dobył się zdławiony grozą ryk. Mężczyzna cofnął się nerwowo, a on upadł na brukowaną nierówność chodnika, nie potrafiąc oderwać wzroku od jego przykurczonej bólem sylwetki, krwi wyciekającej spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców – był ostatnim, co widział, zanim drapieżne szpony inkantacji wydłubały wnętrze oczodołu. Czuł w piersi głuchą satysfakcję na dźwięk jego żałosnego skomlenia, ta, w obliczu skrwawionej bieli wyrwanej spod powieki gałki i zaróżowionej dziury w miejscu czarnych talarów źrenic, uniosła się jednak w górę przełyku falą gwałtownych torsji, przelewających się mdłościami przez skręcony konwulsją żołądek i zginających ciało bolesnym skurczem, po czym wylewających się z niego żółcią i smołą, mętną na tle ulicznego brudu; krótka fala wymiotów – niewystarczająca, by pozbyć się wszystkiego, co przez lata zatruwało go od środka.
Podniósł się z ziemi na drżących nogach, z trudem utrzymując pozycję stojącą, lecz zmuszając się, by rozciągnąć wargi w perfidnym uśmiechu, przyklejonym do twarzy jak spazm pośmiertnego skurczu – nie słyszał jego błagań, bo gniewne zawodzenie spoiło się w jego umyśle w niezrozumiały gwar, roztarło na brzegach zawężającej się wokół źrenic rzeczywistości, nie słyszał jego zaklęcia, bo nie chciał go słyszeć, chciał tylko patrzeć, karmić się dziecięcą satysfakcją, odebrać mu wszystko to, co sam utracił, co zaklęcia siłą wyrżnęły z jego ciała, pozostawiając ciemne dziury w miejscach, gdzie niegdyś był samym sobą.
– Brjóta rifbein. – drapieżne spojrzenie rozbłysło jak zalany słońcem bursztyn, po czym znów zniknęło za tarczą gęstej bieli, echo drapiącego o mostek triumfu raptem rozprysło się jednak pod gwałtownym szarpnięciem bólu, trzaskiem, który rozłamał kruche półksiężyce żeber, wyrywając mu z piersi jęk spazmatycznego oddechu – sięgnął przepłoszonym spojrzeniem do twarzy Görana, przez chwilę jeszcze nie rozumiejąc, zanim nie zgiął się w pół, próbując wesprzeć się dłonią o powierzchnię murowanej ściany, lecz pozostawiając na niej tylko smugę rdzawej posoki. Z trudem podtrzymywał dygocące wycieńczeniem ciało na czworakach, desperacko przymuszając świadomość do przytomności, chociaż kiedy uniósł wzrok, ciemne jelito zaułka rozmazało mu się przed oczami. – Umrzesz tu ze mną. – które zabrzmiało jak groźba; które zabrzmiało jak obietnica.
Łzy, sparszywiałe spuchniętym w piersi szlochem, przepalały świeże ślady na obrzękłej siniakami twarzy, mimo to czuł, jak odkrztuszona z piersi bezsilność stroszy się i zagina na rogach, przeobraża w histeryczny śmiech, który znów ugrzązł mu w gardle, rozświetlając brązowe cętki szaleństwa na wąskich, złoconych obręczach spojrzenia – nie wiedział, co zrobić z własnymi emocjami, w jaki sposób zwymiotować cały, skumulowany w pecynę gniew, wysączyć z żył smołę brudnych, szachrujących duszę potrzeb, zedrzeć ze szkieletu tę skórę, której rozprute, wyschnięte egzuwium rwało się na wypukłościach prześwitujących kości, pękało na karbowaniu wygiętych kręgów i strzępiło się w miejscach, gdzie zbyt często dotykały go cudze dłonie; łatwiej było wyrzec się człowieczeństwa zupełnie, skondensować je w szorstkim śmiechu, zdławionym pod językiem i przepychającym się pomiędzy zębami. Nagle śmieszne wydało mu się wszystko, w co dotąd podświadomie wierzył – papierosy wymieniane z Helgim pod obdrapaną ścianą, słaby, żenująco łagodny uśmiech Theo, którego nigdy nie zdołał w pełni znienawidzić, chłodne wieczory, które spędzali z Funim na kładce spadzistego dachu, skąd w dole otwierała się panoramiczna gardziel Przesmyku; nagle śmieszne wydało mu się, że w tych krótkich istmusach złudnego spokoju zapominał, kim był naprawdę – chłopcem wciąż przywiązanym do apodyktycznej władzy Görana, rozszywającym własne żyły, by wyciągnąć z nich cienkie nitki jego zwierzchnictwa, lecz ostatecznie zawsze pozostającym takim, jakim go widział, zepsutym i niewystarczającym, umierającym na klęczkach przed obcym mężczyzną w brudnej, zwilgotniałej pleśnią łazience. Więc śmiał się sucho i nienaturalnie, więc pozwalał, by śmiech ten rozdzierał go od środka, zajmował miejsce, którym przez ściśnięte gardło powinno przepływać powietrze.
– Uczyniłbyś mnie kimś takim jak ty? – warknął, podkasując skrwawione usta cierpką drwiną, a ty zabrzmiało na jego języku tak obrzydliwie, jakby było zgęstniałą flegmą, prowokującą mdłości na zdartym krzykiem podniebieniu; szarpnięcie kolejnego uderzenia przepłoszyło źrenice z powrotem w głąb czaszki, nasuwając się ciemną winietą na rozlaną pod powiekami odbitkę rzeczywistości, ból urwał się tymczasem pojedynczym rozcięciem, powracając zdwojoną siłą na rozluźnioną ulgą świadomość, zaraz przywiedzioną z powrotem do znienawidzonej trzeźwości. Czuł rwanie własnego ciała, zapisaną we włóknach pamięć dygocących wysiłkiem mięśni, trzewia rozpaczliwie wołające o kapitulację, korne osunięcie się w wyciągnięte dłonie Hagerstroma, pozwolenie, by znów przewiązał mu nadgarstki kajdanami swego prymatu, by podciął mu żyły i patrzył, jak się wykrwawia, broczy wystarczająco, by nie pamiętać grzechu własnej wolności, by w ostatecznym, zdławionym targnięciu życia w zupełności poddać się jego woli – od dawna przestał wierzyć własnym mięśniom, a kiedy uchylił usta, łyskając złotym refleksem spojrzenia, nie był pewien słów, które się z nich wydobędą. Zaklęcie spłynęło tymczasem na język czernią przebijającej się przez skórę gangreny i uchyliło czarne robaki źrenic głębiej pod białko drugiej powieki – palce Görana rozluźniły się na ciasnej obręczy jego kołnierza, gdy z głębi gardła dobył się zdławiony grozą ryk. Mężczyzna cofnął się nerwowo, a on upadł na brukowaną nierówność chodnika, nie potrafiąc oderwać wzroku od jego przykurczonej bólem sylwetki, krwi wyciekającej spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców – był ostatnim, co widział, zanim drapieżne szpony inkantacji wydłubały wnętrze oczodołu. Czuł w piersi głuchą satysfakcję na dźwięk jego żałosnego skomlenia, ta, w obliczu skrwawionej bieli wyrwanej spod powieki gałki i zaróżowionej dziury w miejscu czarnych talarów źrenic, uniosła się jednak w górę przełyku falą gwałtownych torsji, przelewających się mdłościami przez skręcony konwulsją żołądek i zginających ciało bolesnym skurczem, po czym wylewających się z niego żółcią i smołą, mętną na tle ulicznego brudu; krótka fala wymiotów – niewystarczająca, by pozbyć się wszystkiego, co przez lata zatruwało go od środka.
Podniósł się z ziemi na drżących nogach, z trudem utrzymując pozycję stojącą, lecz zmuszając się, by rozciągnąć wargi w perfidnym uśmiechu, przyklejonym do twarzy jak spazm pośmiertnego skurczu – nie słyszał jego błagań, bo gniewne zawodzenie spoiło się w jego umyśle w niezrozumiały gwar, roztarło na brzegach zawężającej się wokół źrenic rzeczywistości, nie słyszał jego zaklęcia, bo nie chciał go słyszeć, chciał tylko patrzeć, karmić się dziecięcą satysfakcją, odebrać mu wszystko to, co sam utracił, co zaklęcia siłą wyrżnęły z jego ciała, pozostawiając ciemne dziury w miejscach, gdzie niegdyś był samym sobą.
– Brjóta rifbein. – drapieżne spojrzenie rozbłysło jak zalany słońcem bursztyn, po czym znów zniknęło za tarczą gęstej bieli, echo drapiącego o mostek triumfu raptem rozprysło się jednak pod gwałtownym szarpnięciem bólu, trzaskiem, który rozłamał kruche półksiężyce żeber, wyrywając mu z piersi jęk spazmatycznego oddechu – sięgnął przepłoszonym spojrzeniem do twarzy Görana, przez chwilę jeszcze nie rozumiejąc, zanim nie zgiął się w pół, próbując wesprzeć się dłonią o powierzchnię murowanej ściany, lecz pozostawiając na niej tylko smugę rdzawej posoki. Z trudem podtrzymywał dygocące wycieńczeniem ciało na czworakach, desperacko przymuszając świadomość do przytomności, chociaż kiedy uniósł wzrok, ciemne jelito zaułka rozmazało mu się przed oczami. – Umrzesz tu ze mną. – które zabrzmiało jak groźba; które zabrzmiało jak obietnica.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Czw 25 Sie - 22:01
Obłąkańczy śmiech wydobywający się z rozkrwawionych ust tężał w zaułku jak trzecia obca obecność pozbawiona zrozumiałego kształtu, niepokojąca; miała krzywe zęby zbroczone krwią rozwodnioną gęstą od mdłości śliną, spierzchnięte wargi i szerokie, nietrzeźwe źrenice – wyrywała się szczekiem histerii z cieśniny złapanego gardła i przystawała obok jak sęp o hienim skowycie, fantasmagoryczny, szyderczy świadek spotkania właściciela ze zgubionym kundlem, ojca z marnotrawnym synem. Ze wszystkich bzdur chrześcijańskiej mitologii ta zdawała mu się zawsze najbardziej śmieszna, najbardziej niedorzeczna – wrócił do niej, wiedziony wpółprzytomnym impulsem, któregoś z pierwszych wieczorów, zanim wystające spod cienkiej skóry kości Muncha przestały drżeć z zimna, klekocząc pod żebrami suchotniczym, suchym kaszlem, jakby przepełniał go wyłącznie pył, przemielony popiół człowieka, którym nigdy się nie stał; był skórzanym workiem wypełnionym jedynie trzewiami, kurzem i czyjąś wolą. Przypowieść pozostawiała go tamtego wieczoru, jak zawsze, z cierpkim rozbawieniem, kiedy odkładał rozwartą szczękę książki na kolano, wspierał ciężką skroń o podporę palców, spoglądając w zamyśleniu na śpiącego na kanapie chłopca, i wyobrażał sobie własną prawdę objawioną, w której nie było miejsca na podobne bzdury o bezinteresownej miłości i przebaczeniu. Czuł wątłe odruchy wypaczonej sympatii do znalezionego przypadkiem smarkacza, przyglądając się jednak zachęcająco delikatnej bladości jego karku, przesłoniętego strąkami ciemnych, przystrzyżonych kuchennymi nożyczkami włosów, uśmiechał się z ospałym zadowoleniem i fantazjował cierpliwie o właściwym zakończeniu historii: o zaciśnięciu palców na wychudłej szyi, gwałtownym szarpnięciu wydzierającym ze słabego ciała posłuszne trzaśnięcie kręgów, sprawiedliwej karze za nieposłuszeństwo. Zabiłby własnego syna za znacznie mniej: za niewdzięczność przesuwającą się za szkłem źrenic w niewłaściwym momencie, jak sądził, bo nigdy nie próbował udawać człowieka znającego brzęk noszonych zawsze w kieszeni skrupułów – puszczał ciepłą krew za drobniejsze przewinienia, puszczał ją bez powodu, puszczał ją z niewinnych ust, jeśli odzywały się w złym momencie, przystając na trajektorii świerzbiącego gniewu. Szczupłe, zaskakująco zahartowane ciało kurczyło się tymczasem pod nałożonym nań kocem z roztkliwiającą ufnością – pod szatą darowaną cudzemu marnotrawnemu w akcie wspaniałomyślnej łaski, za którą miał w przyszłości zapłacić bezwzględną subordynacją – lub rozrzedzającą frustrację krwią, satysfakcjonującym skamleniem rozcieranym pod butem jak rozmokły łzami niedopałek. Zdążył obejrzeć jego nastoletnie ciało jak oglądało się zające przed rzezią w poszukiwaniu najlepszej tuszki, zdążył ocenić atletyczną muskulaturę, skwitować zapadnięty brzuch dezaprobującym cmoknięciem, policzyć żebra rysujące się pod cienką skórą, zdumiewającą ilość blizn paskudnie zgrubiałych i pociemniałych po zaniedbanych skaleczeniach, których pochodzenia mógł się jedynie domyślać – zdążył owartościować bystrość spojrzenia, niepewną wdzięczność wyzierającą z dziecięcych oczu, zwierzęcy apetyt wobec podsuwanego mu bez słowa jedzenia i perspektyw. Spoglądał na pogrążoną we śnie, skuloną sylwetkę i gratulował sobie fortuny: w tęczówkach łyskających spod unoszonych powiek dostrzegał, z przeciwnego końca pokoju, obiecujące lśnienie złota, przyglądające mu się milcząco z chłopięcej, wychudłej twarzy, niemrawą obietnicę zyskowności, w której trzaskał ruchliwy lustr płomienia. Należało tylko je wydobyć, odpowiednio przykładaną presją, sznurem zaciskanym niespostrzeżenie coraz mocniej na wątłych nadgarstkach, ciemną mogiłą grząskiego gruntu naciskającą konsekwentnie na czarny bezkształt jeszcze węgla. Pozwalał mu posmakować, przez pierwsze dni, swojej dobroci – pozwalał mu zrozumieć, za co musi przelać późniejszy pot i łzy, na co musiał zapracować swoją krwią; bez słowa dał mu wszystko i bez słowa odebrał mu wszystko, w prostym przesłaniu pierwszej nauki: to jest ręka, która cię karmi, i to jest ręka, która może cię głodzić; to jest dłoń, którą powinieneś zadowolić, nowy dawca woli wtłaczanej w odsłonięte siłą żyły.
Obłąkańczy śmiech rezonował jeszcze w ciemnym zaślepieniu uliczki, kiedy drwiące pytanie złapało w zęby wyplute z obrzydzeniem z gardła taki jak ty; wydarta z niego histeria, drżąca jeszcze w szczelinach między cegłami otaczających ich murów, szydziła jednocześnie z nich obu – z człowieka, który nie mógł zabić swojego marnotrawnego syna (czy był, ostatecznie, nielepszy od chrześcijanina?); z człowieka, który nie mógł zabić swojego ojca, którego śmiercią kołysał się do snu przez przeszłe miesiące. Krew przeciekała mu gęstą smołą przez palce, lśniącą na szorstkiej dłoni jak zacieki brudnej wilgoci na czołach kamienic, jak żółć spluwana przez zgiętego wpół Muncha na mokry, czarny od miejskich odpadów grunt. Ostry zapach krwi i odkrztuszanej treści rwał żołądek, żagiew bólu wciśnięta mu w oczodół nie pozwalała jednak na nic więcej ponad dławienie bolesnego jęku; nakrapiana zarostem grdyka poruszała się nerwowo na zbroczonej smugą czerwieni szyi, przekleństwo za przekleństwem, inkantacje, których nie mógł wypowiedzieć, cierpka plwocina strachu zbierającą się w ustach, gęsta jak smoła, metaliczna. Sądził naiwnie, że sprzęgającym ich ze sobą zaklęciem naznaczał koniec konfrontacji, kneblował mu usta, kneblując je również sobie – sądził naiwnie, że Munch nie odważyłby się sięgać znów zębami jego gardła; świadomość popełnionego błędu przychodziło za późno, świstem zachłystującego się krwią oddechu, chrzęstem ziemi pod podeszwami, ponownym błyskiem złotego spojrzenia, nim zsiniałe usta zadrżały poruszone nabieranym tchem, obłędem zawisłym w powietrzu przełykanym z powrotem w płuca, jeszcze raz.
– Bughr – szarpnął własnym głosem, zbyt pospiesznie, zbyt nerwowo; szorstka powierzchnia niskiego głosu wgryzła się w dźwięczenie drugiego zaklęcia, zbyt słabo, by zatrzymać jednak brzytwę wsuwającą się między żebra, niewidzialną dłoń przenikającą tkanki, by zacisnąć palce na łukach korpusu, czarne węże owijające się na nich ciasno, by wyłamać je nagłym skurczem ruchliwych ciał – dech zamarł mu na wargach, urwany raptem, wraz z obmierzłym trzaskiem gruchotanej kości. Zaćmiona źrenica ugrzęzła w złocie, dłoń zsunęła się drżeniem, pozostawiając na policzku pod pustym oczodołem gęsty ślad posoki; zatoczył się, za Munchem, ku mokrej ścianie, uderzając w nią ciężko barkiem, wspierając ciężar ciała o uwierające nierówności cegieł; śmierdziały wilgocią i brudem, śmierdziały krwawym potem spływającym żłobieniami z rynien. Widział niewyraźnie suchą sylwetkę osuwającą się na kolana przed nim, upadającą pod ciężarem obosiecznego zaklęcia, dygocące jak w febrze; wątły, blady uśmiech zastygł mu na rozchylonych w cierpliwym cierpieniu wargach. Z cichym, zduszonym jękiem obrócił się, by przywrzeć plecami do muru, osunąć się wpółprzytomnie, wzrokiem zakrytym czerwoną winietą próbując sięgnąć poza obręb otępiającego bólu; nie wiedział, ile minut potrzebował, by wreszcie poczuć znowu oddech przesuwający się przez tunel tchawicy, nierówny i szemrzący, jakby grzechotały w nim odłamki zmielonych żeber. Krew spływała mu spod opuszczonej powieki na policzek, na szyję, pod kołnierz. Uśmiech zastygł mu na wargach jak przedśmiertny skurcz, pozbawiony zabarwienia.
– Jesteś pewny? – ciężki szept ocierał się o szorstkość cegły, tchnął napływającą do ust kwaśną pecyną; niepokojąco spokojny, choć napięty na werżniętych w ciało klinach szarpiących wciąż zaklęć. Złamane żebra nie pozwalały odetchnąć głębiej, zdrowe oko zachodziło mroczkami, uszkodzona ręka spoczywała bezwładnie na udzie, zniekształcona, pokraczna. Szarpnięcie strun, mocniejsze, jak cichy prawie śmiech. – Nie potrafisz się mnie pozbyć. Nie potrafisz przestać o mnie myśleć, prawda? To właściwie tęsknota, Egon – jego imię przełamywało gorzki kwas braną na język słodyczą; tonem, jakim wybudzał go ze snu do kolacji. W ciemnym, śmierdzącym zaułku nie widział już nic, prócz niewyraźnego zarysu jego drżącej na ziemi sylwetki, łudząco podobnej do truchła psa, które znalazł nad ranem na jego poduszce. Zdławiony jęk, znowu, jak zmęczona marudność, z jaką przysiadał w fotelu wieczorem, spoglądając na niego z cichym zadowoleniem; na płomień świecy drżący w bursztynie bystrego, czekającego jego aprobaty oka. Odnalazł palcem głowę złożoną na wilgotnym bruku, kruchą, bladą skroń, w której anemicznie tętniła naderwana przytomność. – Jestem tu zawsze, nie widzisz? – odgarnął mu włosy, jak odgarniał je kiedyś, przed zgaszeniem światła, przed zgaszeniem płomienia w jego oku prostym zaklęciem rozdzierającym chłopięce gardło spłoszonym przestrachem. – Jesteś pewien... – zaczął, zrywając jednak głos, wstrzymując oddech pod spazmem drążącego tkanki bólu; drżący, spokojny wydech, palce zbierające z policzka zlepione potem wiechcie. – Jesteś pewien, że nie umierasz tu sam?
Nie zamierzał tu być, kiedy Munch otworzy znów oczy; nie mogło go tu wtedy być. Będę wracać do skutku przenikające głuchą nieobecność – pozostawiał tylko tyle, obok ciemnych plam swojej krwi, obok czerwonych smug zostawionych mu na gładzonej do snu skroni, jak groźba i jak obietnica.
Obłąkańczy śmiech rezonował jeszcze w ciemnym zaślepieniu uliczki, kiedy drwiące pytanie złapało w zęby wyplute z obrzydzeniem z gardła taki jak ty; wydarta z niego histeria, drżąca jeszcze w szczelinach między cegłami otaczających ich murów, szydziła jednocześnie z nich obu – z człowieka, który nie mógł zabić swojego marnotrawnego syna (czy był, ostatecznie, nielepszy od chrześcijanina?); z człowieka, który nie mógł zabić swojego ojca, którego śmiercią kołysał się do snu przez przeszłe miesiące. Krew przeciekała mu gęstą smołą przez palce, lśniącą na szorstkiej dłoni jak zacieki brudnej wilgoci na czołach kamienic, jak żółć spluwana przez zgiętego wpół Muncha na mokry, czarny od miejskich odpadów grunt. Ostry zapach krwi i odkrztuszanej treści rwał żołądek, żagiew bólu wciśnięta mu w oczodół nie pozwalała jednak na nic więcej ponad dławienie bolesnego jęku; nakrapiana zarostem grdyka poruszała się nerwowo na zbroczonej smugą czerwieni szyi, przekleństwo za przekleństwem, inkantacje, których nie mógł wypowiedzieć, cierpka plwocina strachu zbierającą się w ustach, gęsta jak smoła, metaliczna. Sądził naiwnie, że sprzęgającym ich ze sobą zaklęciem naznaczał koniec konfrontacji, kneblował mu usta, kneblując je również sobie – sądził naiwnie, że Munch nie odważyłby się sięgać znów zębami jego gardła; świadomość popełnionego błędu przychodziło za późno, świstem zachłystującego się krwią oddechu, chrzęstem ziemi pod podeszwami, ponownym błyskiem złotego spojrzenia, nim zsiniałe usta zadrżały poruszone nabieranym tchem, obłędem zawisłym w powietrzu przełykanym z powrotem w płuca, jeszcze raz.
– Bughr – szarpnął własnym głosem, zbyt pospiesznie, zbyt nerwowo; szorstka powierzchnia niskiego głosu wgryzła się w dźwięczenie drugiego zaklęcia, zbyt słabo, by zatrzymać jednak brzytwę wsuwającą się między żebra, niewidzialną dłoń przenikającą tkanki, by zacisnąć palce na łukach korpusu, czarne węże owijające się na nich ciasno, by wyłamać je nagłym skurczem ruchliwych ciał – dech zamarł mu na wargach, urwany raptem, wraz z obmierzłym trzaskiem gruchotanej kości. Zaćmiona źrenica ugrzęzła w złocie, dłoń zsunęła się drżeniem, pozostawiając na policzku pod pustym oczodołem gęsty ślad posoki; zatoczył się, za Munchem, ku mokrej ścianie, uderzając w nią ciężko barkiem, wspierając ciężar ciała o uwierające nierówności cegieł; śmierdziały wilgocią i brudem, śmierdziały krwawym potem spływającym żłobieniami z rynien. Widział niewyraźnie suchą sylwetkę osuwającą się na kolana przed nim, upadającą pod ciężarem obosiecznego zaklęcia, dygocące jak w febrze; wątły, blady uśmiech zastygł mu na rozchylonych w cierpliwym cierpieniu wargach. Z cichym, zduszonym jękiem obrócił się, by przywrzeć plecami do muru, osunąć się wpółprzytomnie, wzrokiem zakrytym czerwoną winietą próbując sięgnąć poza obręb otępiającego bólu; nie wiedział, ile minut potrzebował, by wreszcie poczuć znowu oddech przesuwający się przez tunel tchawicy, nierówny i szemrzący, jakby grzechotały w nim odłamki zmielonych żeber. Krew spływała mu spod opuszczonej powieki na policzek, na szyję, pod kołnierz. Uśmiech zastygł mu na wargach jak przedśmiertny skurcz, pozbawiony zabarwienia.
– Jesteś pewny? – ciężki szept ocierał się o szorstkość cegły, tchnął napływającą do ust kwaśną pecyną; niepokojąco spokojny, choć napięty na werżniętych w ciało klinach szarpiących wciąż zaklęć. Złamane żebra nie pozwalały odetchnąć głębiej, zdrowe oko zachodziło mroczkami, uszkodzona ręka spoczywała bezwładnie na udzie, zniekształcona, pokraczna. Szarpnięcie strun, mocniejsze, jak cichy prawie śmiech. – Nie potrafisz się mnie pozbyć. Nie potrafisz przestać o mnie myśleć, prawda? To właściwie tęsknota, Egon – jego imię przełamywało gorzki kwas braną na język słodyczą; tonem, jakim wybudzał go ze snu do kolacji. W ciemnym, śmierdzącym zaułku nie widział już nic, prócz niewyraźnego zarysu jego drżącej na ziemi sylwetki, łudząco podobnej do truchła psa, które znalazł nad ranem na jego poduszce. Zdławiony jęk, znowu, jak zmęczona marudność, z jaką przysiadał w fotelu wieczorem, spoglądając na niego z cichym zadowoleniem; na płomień świecy drżący w bursztynie bystrego, czekającego jego aprobaty oka. Odnalazł palcem głowę złożoną na wilgotnym bruku, kruchą, bladą skroń, w której anemicznie tętniła naderwana przytomność. – Jestem tu zawsze, nie widzisz? – odgarnął mu włosy, jak odgarniał je kiedyś, przed zgaszeniem światła, przed zgaszeniem płomienia w jego oku prostym zaklęciem rozdzierającym chłopięce gardło spłoszonym przestrachem. – Jesteś pewien... – zaczął, zrywając jednak głos, wstrzymując oddech pod spazmem drążącego tkanki bólu; drżący, spokojny wydech, palce zbierające z policzka zlepione potem wiechcie. – Jesteś pewien, że nie umierasz tu sam?
Nie zamierzał tu być, kiedy Munch otworzy znów oczy; nie mogło go tu wtedy być. Będę wracać do skutku przenikające głuchą nieobecność – pozostawiał tylko tyle, obok ciemnych plam swojej krwi, obok czerwonych smug zostawionych mu na gładzonej do snu skroni, jak groźba i jak obietnica.
Egon Munch
17.12.2000 – Ślepy zaułek – E. Munch & Bezimienny Czw 8 Wrz - 16:56
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Czuł nerwowy ruch własnych żeber, przesuwających się tuż pod cienką błoną skóry jak zwierzę uwięzione w jego wnętrzu, poszukujące miejsca, które mogłoby rozpłatać zębami, torując sobie drogę na powierzchnię, jak wąż sunący wzdłuż napiętego torsu, pozostawiający za sobą bolesność wysączanego z kłów jadu – łukowata kość przy samej tarczy łopatki pękła gwałtownie, rozsypując się drzazgami szkliwa po zapadniętej piersi, kolejna rozłamała się wpół, uciskając na rozkurczony mięsień przepony. Słyszał ich trzask, jakby ktoś stąpał grubą podeszwą po jego wnętrznościach, krusząc chrząstki niczym wyschnięte na słońcu gałęzie, a jego ciało trzęsło się w gorączce oczekiwania, aż zaklęcie nie sięgnie w końcu zębami ku ostatnim dwóm półksiężycom, zwieszonym obustronnie w samotności nieprzylegającego do nich mostka – wydawało mu się, że jego własna skóra wyginała się na zewnątrz, uwypuklając kształt giętkich żeber, tym trudniejszych do przełamania, opierających się złowrogiemu uciskowi inkantacji i wyłaniających się spod wątłej piersi z zamierzeniem wyrwania się spod cienkiej fastrygi mięśni. Oddychał przy tym coraz ciężej, uparcie wpatrując się we własne dłonie, wsparte o zakrzywione kamienie bruku, które rozmazywały mu się przed oczami – nastroszona groźba utraty przytomności zalęgła się pod mostkiem atawizmem dziecięcego lęku, że jeśli teraz zamknie oczy i pozwoli swojej świadomości odpłynąć, Göran zabierze go ze sobą i upewni się, że już nigdy nie zdoła uwolnić się z kajdan jego zwierzchnictwa, tych samych, które pozostawiły na nadgarstkach białe wstęgi zbliznowaceń, wbrew woli rozcinane ostrzem wciąż na nowo, by upuścić zbierającą się pod nimi krew, przepływającą przez żyły bezdźwięcznym skowytem, który słyszał jedynie we własnej głowie. Nagięte kości pękły w końcu, łamiąc się tuż pod skórą i przelewając przez jego ciało falę mdlącego bólu, konwulsyjny dygot nadwyrężonych tkanek, nie potrafiących dłużej utrzymać go w jednym kawałku – nie pamiętał, by szloch, który wyrwał się zawężonego przesmyku krtani, kiedy w końcu upadł na ziemię, kiedykolwiek rzeczywiście do niego należał, bo zabrzmiał nie jak krzyk, ale jak skowyt umierającego zwierzęcia, żałosne skomlenie tamtego psa, którego ciemną posokę Göran pozostawił niegdyś na jego poduszce.
Nienawidził swojego imienia w jego ustach, nienawidził sposobu, w jaki brzmiało prawie czule na jego języku, nienawidził, że uosabiało w nim kogoś, kim już dawno nie był, bo tamten chłopiec – rozrywający krtań wrzaskiem swej niezależności i przymykający oczy, gdy cudza dłoń przeczesywała splątane wiechcie jego włosów – dawno wykrwawił się w ciasnej, zakurzonej piwnicy obcego mieszkania, podwiązany własnym krwioobiegiem jak stryczkiem przewieszonym pętlą wokół posiniaczonej szyi, zagłodzony bezpieczeństwem, które wręczono mu do rąk tylko po to, by zaraz siłą mu je odebrać. Göran wypowiadał jego imię w taki sam sposób, w jaki wypowiadał kaleczące go zaklęcia, jakby sprawiało mu przyjemność obracanie ich pod podniebieniem, ocieranie cudzego bólu o zdarte szkliwo własnych zębów – otępiony gorączką słyszał je tak często, że czasami sam nie wiedział, jak w rzeczywistości się nazywał, czy miano, które nadali mu rodzice, brzmiało Egon czy może Skylda, Vaskur, Ógagn; w którym momencie wyrugowano z niego wystarczająco dużo skóry, by nie był już sobą bardziej, niż nim był? Przypominał sobie pierwszą wstęgę krwi zapaloną na jego kręgosłupie i ciasny supeł, który oplótł wokół własnej krtani, przysięgając sobie, że nie zacznie krzyczeć, nie pozwoli własnemu gardłu wydać z siebie dźwięku, który przypieczętowałby jego słabość; czołgał się w kąt pomieszczenia z purpurowym obrzękiem znaczącym przygarbione plecy, trzymając w zębach zwycięstwo, które smakowało jak przegrana, które smakowało jego krew – dzisiaj wiedział lepiej, niż żeby wchodzić pomiędzy człowieka, a jego pragnienie uczynienia przedmiotu z cudzego ciała. Czuł, że jego własne mięśnie napinały się i drżały z wysiłku, że gdyby mógł, obnażyłby zęby, unosząc szeroko rozwarte źrenice jak pies, który gryzł nie ze złości, ale ze strachu, wycofany w kąt własnej budy z falującą piersią i pulsem wybijającym się spod płytkiej tafli skroni – nie miał siły dłużej walczyć, bo podświadomie musiał wiedzieć, że Göran miał rację, że w pewien zmierzły, perwersyjny sposób zabarwiona obrzękiem skóra tęskniła za dotykiem jego dłoni, serce tęskniło za jutową liną wżynającą się w mokrą błonę osierdzia, świadomość tęskniła za przemocą, bo ból był jedyną formą miłości, jaką znał; jeżeli miał odejść z jego rąk, chciał, żeby bolało.
– N-nie. – głos miał zdławiony i słaby, jakby przeciskał go siłą przez własne gardło, próbując jednocześnie schwycić powietrze, które świszczało mu w krtani, z trudem wypełniając płuca, bo ilekroć te rozszerzały się wdechem, połamane żebra uciskały na nie rwącym bólem, zakrywającym pole widzenia czerwienią złowrogiej winiety. – Nie. Nigdy nie będę za tobą tęsknić. – własne słowa spływały mu krwią w dół przełyku. – Wygryzę cię z siebie siłą, choćbym musiał… choćbym musiał… – zrobiło mu się ciemno przed oczami – nie widział już ani jego twarzy, ani własnych dłoni, ani brukowanej kostki chodnika, z trudem słyszał bicie własnego serca, podchodzące mu do podniebienia, jakby miał zwymiotować je na ziemię, pozbyć się kamienia, który dotąd ciążył w dół za przewiązaną łańcuchem kostkę. – Choćbym musiał odgryźć sobie własne kończyny. – przez tyle lat próbował; upuścić z siebie brud, który zalęgł się w jego piersi, gdy Göran po raz pierwszy rozciął go wzdłuż mostka i wsunął dłonie pomiędzy trzewia. Myślał, jak wstrętny musiał być, kiedy trzymał swoje drżące, piętnastoletnie palce splecione ze sobą na własnym podbrzuszu, jak wstrętny musiał być, by ktoś zużył go jak gumową zabawkę, a następnie rozłożył sobie wyrwane z dziąseł zęby na kolanach, jak wstrętny musiał być, by poznać odrazę na długo zanim poznał zachwyt i sądzić, że tak wyglądała dobroć – nigdy nie pragnął, by wieczność dobiegła końca tak mocno, jak wtedy gdy był dzieckiem, próbującym otworzyć dziurę we własnym ciele, przez którą mógłby wyczołgać się na zewnątrz.
Nie zauważył, kiedy mężczyzna podszedł w jego stronę, lecz jego palce, tak nienawistnie miękkie w zetknięciu z jego czołem, odgarnęły mu przemoczone wiechcie z lepkiej, dropiatej skóry – nie potrafił zmusić się, by je odepchnąć; przekonywał się, że nie dlatego, bo były ciepłe, a on dygotał z zimna, wykrwawiając się w ślepym jelicie Przesmyku, ale ponieważ nie miał dłużej siły się szarpać, nie zdołałby uchylić głowy, gdyby Göran pchnął go na szafot swej dominacji, przepoławiając szyję pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem. Odchylił się powoli, wypuszczając spomiędzy wnyków własnych ust zdławiony jęk, a kiedy nareszcie spojrzał mu w twarz, wydawało mu się, że widział swoje odbicie wyraźniej w jego pustym oczodole niż w czarnej tarczy ożywionej źrenicy, że tym był teraz w jego świadomości – miękką, skrwawioną tkanką, z której siłą wyrwano wiązki splątanych nerwów, dziurą po czymś, co już nie istniało, raną zbyt głęboko przetrawioną infekcją, by mogła kiedykolwiek się zagoić; nie był dłużej pewien, czy trząsł się z bólu czy ze strachu, czy ciało nie dygotało, bo wbrew sobie rzeczywiście tęsknił, bo był gotowy zrobić wszystko, by palce, muskające jego przepaloną febrą skórę, sięgnęły głębiej i objęły go tak ciasno wokół piersi, jakby znów był tylko dzieckiem, a nie potworem, którego przez lata mu wmawiano.
Umierał tu sam – zawsze w końcu umierał sam, podtopiony własną krwią, osuwający głowę pod taflę własnego ciała, obwiązujący sobie żyły ciasno wokół gardła, dopóki nie dusiły go słabnącym pulsem, przesuwającym się grubym skrzepem aż pod samą grdykę. Umierał tu sam, bo kiedy niechybnie opuścił powieki, ból rozlał się po jego ciele obszerną kałużą, która powoli przesiąkła do mięśni, rozrywając napięcie, trzymające go dotąd w konwulsji uporczywego spazmu. Umierał tu sam, choć wiedział, że śmierć nie wyglądała w ten sposób – nie przychodziła łagodną ulgą, nie brała go w ramiona, nie ciągnęła w swoją stronę jak morski odpływ; śmierć, na jaką zasługiwał, bolała do samego końca, a dzisiaj zatrzymywała się ledwie przecinkiem.
Egon i Göran z tematu
Nienawidził swojego imienia w jego ustach, nienawidził sposobu, w jaki brzmiało prawie czule na jego języku, nienawidził, że uosabiało w nim kogoś, kim już dawno nie był, bo tamten chłopiec – rozrywający krtań wrzaskiem swej niezależności i przymykający oczy, gdy cudza dłoń przeczesywała splątane wiechcie jego włosów – dawno wykrwawił się w ciasnej, zakurzonej piwnicy obcego mieszkania, podwiązany własnym krwioobiegiem jak stryczkiem przewieszonym pętlą wokół posiniaczonej szyi, zagłodzony bezpieczeństwem, które wręczono mu do rąk tylko po to, by zaraz siłą mu je odebrać. Göran wypowiadał jego imię w taki sam sposób, w jaki wypowiadał kaleczące go zaklęcia, jakby sprawiało mu przyjemność obracanie ich pod podniebieniem, ocieranie cudzego bólu o zdarte szkliwo własnych zębów – otępiony gorączką słyszał je tak często, że czasami sam nie wiedział, jak w rzeczywistości się nazywał, czy miano, które nadali mu rodzice, brzmiało Egon czy może Skylda, Vaskur, Ógagn; w którym momencie wyrugowano z niego wystarczająco dużo skóry, by nie był już sobą bardziej, niż nim był? Przypominał sobie pierwszą wstęgę krwi zapaloną na jego kręgosłupie i ciasny supeł, który oplótł wokół własnej krtani, przysięgając sobie, że nie zacznie krzyczeć, nie pozwoli własnemu gardłu wydać z siebie dźwięku, który przypieczętowałby jego słabość; czołgał się w kąt pomieszczenia z purpurowym obrzękiem znaczącym przygarbione plecy, trzymając w zębach zwycięstwo, które smakowało jak przegrana, które smakowało jego krew – dzisiaj wiedział lepiej, niż żeby wchodzić pomiędzy człowieka, a jego pragnienie uczynienia przedmiotu z cudzego ciała. Czuł, że jego własne mięśnie napinały się i drżały z wysiłku, że gdyby mógł, obnażyłby zęby, unosząc szeroko rozwarte źrenice jak pies, który gryzł nie ze złości, ale ze strachu, wycofany w kąt własnej budy z falującą piersią i pulsem wybijającym się spod płytkiej tafli skroni – nie miał siły dłużej walczyć, bo podświadomie musiał wiedzieć, że Göran miał rację, że w pewien zmierzły, perwersyjny sposób zabarwiona obrzękiem skóra tęskniła za dotykiem jego dłoni, serce tęskniło za jutową liną wżynającą się w mokrą błonę osierdzia, świadomość tęskniła za przemocą, bo ból był jedyną formą miłości, jaką znał; jeżeli miał odejść z jego rąk, chciał, żeby bolało.
– N-nie. – głos miał zdławiony i słaby, jakby przeciskał go siłą przez własne gardło, próbując jednocześnie schwycić powietrze, które świszczało mu w krtani, z trudem wypełniając płuca, bo ilekroć te rozszerzały się wdechem, połamane żebra uciskały na nie rwącym bólem, zakrywającym pole widzenia czerwienią złowrogiej winiety. – Nie. Nigdy nie będę za tobą tęsknić. – własne słowa spływały mu krwią w dół przełyku. – Wygryzę cię z siebie siłą, choćbym musiał… choćbym musiał… – zrobiło mu się ciemno przed oczami – nie widział już ani jego twarzy, ani własnych dłoni, ani brukowanej kostki chodnika, z trudem słyszał bicie własnego serca, podchodzące mu do podniebienia, jakby miał zwymiotować je na ziemię, pozbyć się kamienia, który dotąd ciążył w dół za przewiązaną łańcuchem kostkę. – Choćbym musiał odgryźć sobie własne kończyny. – przez tyle lat próbował; upuścić z siebie brud, który zalęgł się w jego piersi, gdy Göran po raz pierwszy rozciął go wzdłuż mostka i wsunął dłonie pomiędzy trzewia. Myślał, jak wstrętny musiał być, kiedy trzymał swoje drżące, piętnastoletnie palce splecione ze sobą na własnym podbrzuszu, jak wstrętny musiał być, by ktoś zużył go jak gumową zabawkę, a następnie rozłożył sobie wyrwane z dziąseł zęby na kolanach, jak wstrętny musiał być, by poznać odrazę na długo zanim poznał zachwyt i sądzić, że tak wyglądała dobroć – nigdy nie pragnął, by wieczność dobiegła końca tak mocno, jak wtedy gdy był dzieckiem, próbującym otworzyć dziurę we własnym ciele, przez którą mógłby wyczołgać się na zewnątrz.
Nie zauważył, kiedy mężczyzna podszedł w jego stronę, lecz jego palce, tak nienawistnie miękkie w zetknięciu z jego czołem, odgarnęły mu przemoczone wiechcie z lepkiej, dropiatej skóry – nie potrafił zmusić się, by je odepchnąć; przekonywał się, że nie dlatego, bo były ciepłe, a on dygotał z zimna, wykrwawiając się w ślepym jelicie Przesmyku, ale ponieważ nie miał dłużej siły się szarpać, nie zdołałby uchylić głowy, gdyby Göran pchnął go na szafot swej dominacji, przepoławiając szyję pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem. Odchylił się powoli, wypuszczając spomiędzy wnyków własnych ust zdławiony jęk, a kiedy nareszcie spojrzał mu w twarz, wydawało mu się, że widział swoje odbicie wyraźniej w jego pustym oczodole niż w czarnej tarczy ożywionej źrenicy, że tym był teraz w jego świadomości – miękką, skrwawioną tkanką, z której siłą wyrwano wiązki splątanych nerwów, dziurą po czymś, co już nie istniało, raną zbyt głęboko przetrawioną infekcją, by mogła kiedykolwiek się zagoić; nie był dłużej pewien, czy trząsł się z bólu czy ze strachu, czy ciało nie dygotało, bo wbrew sobie rzeczywiście tęsknił, bo był gotowy zrobić wszystko, by palce, muskające jego przepaloną febrą skórę, sięgnęły głębiej i objęły go tak ciasno wokół piersi, jakby znów był tylko dzieckiem, a nie potworem, którego przez lata mu wmawiano.
Umierał tu sam – zawsze w końcu umierał sam, podtopiony własną krwią, osuwający głowę pod taflę własnego ciała, obwiązujący sobie żyły ciasno wokół gardła, dopóki nie dusiły go słabnącym pulsem, przesuwającym się grubym skrzepem aż pod samą grdykę. Umierał tu sam, bo kiedy niechybnie opuścił powieki, ból rozlał się po jego ciele obszerną kałużą, która powoli przesiąkła do mięśni, rozrywając napięcie, trzymające go dotąd w konwulsji uporczywego spazmu. Umierał tu sam, choć wiedział, że śmierć nie wyglądała w ten sposób – nie przychodziła łagodną ulgą, nie brała go w ramiona, nie ciągnęła w swoją stronę jak morski odpływ; śmierć, na jaką zasługiwał, bolała do samego końca, a dzisiaj zatrzymywała się ledwie przecinkiem.
Egon i Göran z tematu