:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001)
2 posters
Freja Ahlström
Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Pon 5 Gru - 22:08
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Złocisty blask latarni na moście Karola przyćmił pozostałe atrakcje Pragi. Niejednokrotnie spoglądała na uśpione miasto w poszukiwaniu mącącego zmysły widoku, lecz zawsze powracała czujnym spojrzeniem ku jednemu miejscu, pewna znalezienia w nim idei oderwanych od kruchej struktury piękna. Postrzegała go jako niezmienny, mocno osadzony element rzeczywistości, obietnicę stałego charakteru rzeczy, które miały trwać wiecznie w jednolitym stanie. Tego wieczoru odniosła przeczucie, że bezlitośnie kpi z jej pozornie naiwnych wyobrażeń, zabiera szczątki ciepła osiadłe na dnie opuszków palców i pozostawia z zimnem przeszywającym trzewia. Czuła chłód już wcześniej, wszak zamieniła się w lodową bryłę tuż po zamknięciu drzwi tamtego wieczoru, gdy ostatni raz smakowała jedwabiu ust ukochanego, a trwała w niezmąconej ciszy lodowej powłoki blisko miesiąc. Głucha na wszelkie odgłosy świata zamknęła się na ciepło blasku dnia, odnajdując pocieszenie w bursztynowej poświacie wieczoru oraz pieśni gwiazd rozświetlających nocne niebo. Pozwoliła swej pamięci na zapomnienie, upatrywała bowiem w tym jedynej szansy na przetrwanie, skoro prócz Sohvi nikt nie był zdolny stanąć u jej boku. Ostatnie miesiące poprzedniego roku trwały owinięte w mglistym całunie bezmiernego mroku, odsunięte w obawie przed wywołaniem gwałtownego sztormu cierpienia, czemu nie mogła zaradzić we śnie. Po wielokroć znajdowała spokój w ramionach Fárbautiego przystrojona niewinnością śnieżnobiałego aksamitu, z delikatnym uśmiechem rozświetlającym lico, aż przy jednym z obrotów kaskada szkarłatnej krwi znaczyła bladość alabastrowej skóry niczym wypalone piętno. Zwijała się pod kaszmirowym kocem w próbie przeczekania boleści, wierząc, że odnajdzie siły potrzebne do postawienia pierwszego i drugiego kroku, że przemierzanie samotnego morza z każdym dniem będzie łatwiejsze.
Wiara była błędem. Wiara była kłamstwem mącącym zdrowy umysł.
Praga jawiła się w jej wyobrażeniach jako klejnot w cierniowej koronie, niemniej bolesne zderzenie z rzeczywistością skutecznie powstrzymały próby odnalezienia w niej spokoju. Przybyła tu z zawodowego obowiązku, pchana koniecznością funkcjonowania w miałkiej, dymnej przestrzeni, spoglądania na nią przez zmatowiałe tęczówki, niegdyś skrzące się rozgwieżdżonym światłem. Musiała dopilnować występu podopiecznych w Teatrze Narodowym, niepewna wobec ich zachowania oraz nonszalancji, z jaką odnosili się wobec sztuki. Niewielu artystów dostąpiło zaszczytu zagrania koncertu przed czeską publicznością, wymagającą na tyle, żeby uchodzić za jedną z surowszych w Europie. Przeszła obojętnie obok barokowego przepychu budynku, niezdolna wykrzesać emocji w przestrzeni wypełnionej malowidłami oraz egzotyką duchowego artyzmu, zbyt nieforemna i nieokrzesana w swej stracie do namacalnego obcowania z pięknem. Czerwona suknia lśniła w złotym blasku płynącym z kryształowych żyrandoli, lecz była to tylko umiejętna szarada, próba odwrócenia uwagi od pustego wnętrza i obojętności. Zasiadła w jednej z loży tuż przy scenie, a mimo to stale odpływała w stronę mrozu skuwającego Midgard, w chłodną przestrzeń warsztatu wypełnioną zapachem świeżej żywicy i trocin, ukradkiem zaglądając za ramię ukochanego. Oddała mu całą siebie, szczelnie okryła ciepłym tchnieniem duszu, przyrzekając, że zawsze będzie go kochać. Do końca swego marnego życia będzie musiała mierzyć się z konsekwencjami pochopnego działania, niepewna wobec czasu, jaki zdoła przetrwać w stale postępującym marazmie. Wszystko mknęło tuż obok niej, nieuchwytne w zatrważającym pędzie. Koncert równie dobrze mógł trwać wieczność, lecz w przestworzach smutku nie czuła muzyki rwącej uczucia przypadkowych gości. Rozsypywała się na wietrze jak drobiny popiołu. Nie potrafiła już nazwać zamieszkałego w niej smutku oraz rozpaczy, ponieważ utożsamiła je z własną duszą, albo z tym, co po niej pozostało.
Muzyka ucichła. Została sama, całkiem sama, w porcelanowej pustce bólu i żalu.
Wiara była błędem. Wiara była kłamstwem mącącym zdrowy umysł.
Praga jawiła się w jej wyobrażeniach jako klejnot w cierniowej koronie, niemniej bolesne zderzenie z rzeczywistością skutecznie powstrzymały próby odnalezienia w niej spokoju. Przybyła tu z zawodowego obowiązku, pchana koniecznością funkcjonowania w miałkiej, dymnej przestrzeni, spoglądania na nią przez zmatowiałe tęczówki, niegdyś skrzące się rozgwieżdżonym światłem. Musiała dopilnować występu podopiecznych w Teatrze Narodowym, niepewna wobec ich zachowania oraz nonszalancji, z jaką odnosili się wobec sztuki. Niewielu artystów dostąpiło zaszczytu zagrania koncertu przed czeską publicznością, wymagającą na tyle, żeby uchodzić za jedną z surowszych w Europie. Przeszła obojętnie obok barokowego przepychu budynku, niezdolna wykrzesać emocji w przestrzeni wypełnionej malowidłami oraz egzotyką duchowego artyzmu, zbyt nieforemna i nieokrzesana w swej stracie do namacalnego obcowania z pięknem. Czerwona suknia lśniła w złotym blasku płynącym z kryształowych żyrandoli, lecz była to tylko umiejętna szarada, próba odwrócenia uwagi od pustego wnętrza i obojętności. Zasiadła w jednej z loży tuż przy scenie, a mimo to stale odpływała w stronę mrozu skuwającego Midgard, w chłodną przestrzeń warsztatu wypełnioną zapachem świeżej żywicy i trocin, ukradkiem zaglądając za ramię ukochanego. Oddała mu całą siebie, szczelnie okryła ciepłym tchnieniem duszu, przyrzekając, że zawsze będzie go kochać. Do końca swego marnego życia będzie musiała mierzyć się z konsekwencjami pochopnego działania, niepewna wobec czasu, jaki zdoła przetrwać w stale postępującym marazmie. Wszystko mknęło tuż obok niej, nieuchwytne w zatrważającym pędzie. Koncert równie dobrze mógł trwać wieczność, lecz w przestworzach smutku nie czuła muzyki rwącej uczucia przypadkowych gości. Rozsypywała się na wietrze jak drobiny popiołu. Nie potrafiła już nazwać zamieszkałego w niej smutku oraz rozpaczy, ponieważ utożsamiła je z własną duszą, albo z tym, co po niej pozostało.
Muzyka ucichła. Została sama, całkiem sama, w porcelanowej pustce bólu i żalu.
Isak Bergman
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie potrafił w ten sposób żyć. Łudził się, że jeśli wyjawi prawdę i stanie przed nią w pełnej krasie uczynionych grzechów, ta znienawidzi go, po czym będzie mu łatwiej zakończyć wszystko raz na zawsze. Sądził, że w ten sposób oszczędzi jej niewinne istnienie przed zbrukaniem zakazaną magią, którą nosił niczym klątwę od wielu lat. Chciał oszczędzić jej cierpienia, choć skazał na nie już na długo przed tym, jak pojawił się w gabinecie, by opowiedzieć zawiłą historię swojego życia. Nie powinien patrzeć w jej oczy z miłością i pragnieniem, by pozostała przy nim po kres dni. Ofiarował kobiecie złudną nadzieję, że w szczęśliwości przyjdzie im dotrwać słodkiej starości, by następnie bezdusznie wyrwać istotę uczucia prosto z pulsujących czerwienią trzewi. Zderzył się z najgorszymi obawami, z tym, że w rzeczywistości nie pozostało w nim wiele z człowieczeństwa, bowiem zachłanność oraz dbałość o własny interes przysłoniły mu to, co najważniejsze. Wyzbył się resztek empatii ze śmiałością stwierdzając, że może wymagać od świata coraz więcej, stając oko w oko z boskim planem.
Teraz nie pozostało mu nic: dumne cielsko langskipu nie urzeczywistniło się w niczym więcej ponad szkic, który złożył na rękach wybranki pieczętując tym samym wyrok na wspólnej miłości. Jak po czymś takim mógł sądzić, że będzie zdolna, by wybaczyć całe zło, którego doświadczyła z jego rąk? Nie chciał mieć złudzeń. Nie chciał więcej zaglądać w przeszłość, bo bolały go własne czyny i głupota. A jednak nie potrafił żyć nawet w ten sposób – odosobniony, po wsze czasy oderwany od Frei. Myślał wciąż, że to jedynie przejściowe, i że wreszcie na jego ciele ułoży się pierwotny spokój. Nic takiego się nie działo: zamiast pustki w snach, odnajdywał w nich coraz bardziej zawiłe koszmary. Czarne żyły pulsowały pod powierzchnią zmrożonej ziemi wytyczając mu drogę biegnącą na spotkanie z Hel. Nie miał co do tego wątpliwości. Zaciskał mocniej powieki, wbijał palce w przedramiona znacząc je wybroczynami fioletowych sińców, robił wszystko, byle odwrócić myśli od palącego uczucia samotności wykwitającego w ścianach niewielkiej chaty na skraju Midgardu.
Na nic.
Ani wyjazd z Arthurem, ani burzliwa rozmowa z Sohvi nie pozwoliły mu podjąć ostatecznej, jasnej decyzji. Szamotał się pomiędzy tym, co podpowiadały mu serce i zdrowy rozsądek; tak bardzo rozbieżne w swym postrzeganiu rzeczywistości.
Przeraziła go informacja, którą niosły nieśmiałe szmery ludzi. Kiedy dowiedział się, że Freja opuściła Midgard w jego duszy pojawiła się drzazga niepokoju, której nie potrafił wyrwać. Czuł wprawdzie, że nie powinien się mieszać, lecz przeświadczenie, że jest jej winien jakikolwiek przejaw troski, zmusiły go do poczynienie kroków, których przecież nie zakładał. Miał wszak się z nią nie kontaktować, miał oszczędzić jej swego widoku i jątrzenia wciąż świeżych ran. Nie mógł jednak funkcjonować spokojnie sądząc, że za szybkim wyjazdem stać może rozpacz i niechęć jaką zapałała do miasta będącego jej domem od wielu lat. Wyraźnie próbowała uciec – znał ją dobrze, potrafił rozszyfrować zamiary, choć nie rozmawiali ze sobą od wielu dni. Decydując się na wyruszenie jej śladem nie wiedział, czego tak naprawdę chce.
Obiecywał sobie, że robi to tylko i wyłącznie, by sprawdzić, czy wszystko z nią dobrze. Że wychwyci ją w tłumie uspokajające rozszalałe zmysły, następnie odejdzie nie dając jej poznać nawet, iż w akcie desperacji przybył za nią w głąb Europy. Nie chciał nic więcej. Pragnął jedynie ujrzeć znajomą sylwetkę, oczy; przekonać się, że żyje, że nic jej nie grozi. Droga była trudna, wymagała od niego skupienia, długiego poszukiwania, choć pamiętał dobrze wszystkie rozmowy, w których opowiadała o zachwycie nad Pragą oraz wszystkimi tymi magicznymi miejscami, które pragnęła mu pokazać. Zagryzł wargi, bo jeszcze kilka tygodni temu liczył, że znajdą się tu w szczęśliwszych okolicznościach. Niestety, obecnie miasto przyjęło rolę złowieszczego piewcy strachu oraz rozrastającej się samotności.
Wciąż niezupełnie doszedł do siebie; podobny do cienia, ledwie nieznacznie poprawił wygląd zachowując pozór człowieka względnie schludnego. Przynajmniej na tyle, by nikt nie patrzył na niego podejrzliwie, gdy wnikał w tłumy ludzi podążających w stronę skąpanego przepychem gmachu. Ciemny, lekko znoszony garnitur osłonięty płaszczem powiewającym niczym skrzydła śmierci nie zwracał uwagi gości, dlatego wspaniałe widowisko mógł oglądać w spokoju, nawet jeśli nie potrafił się na nim skupić, bowiem gdzieś w oddali, ledwo zauważalnie, łyskała złocistość ułożonych, kobiecych włosów, których nie potrafił wymazać z pamięci. Przesunął dłońmi po ugłaskanym zaroście, którego nie wyzbył się zupełnie, podobnie jak zaczesanych, przydługich włosów. Obserwował. Tylko tyle, miał wyjść wraz z ostatnim tchnieniem muzyki. Miał zostawić ją raz na zawsze, lecz impuls przytrzymał go jeszcze, póki sala niemal zupełnie opustoszała.
Głupi. Powinien odejść.
Zamiast tego nogi uginały się lekko, kiedy schodził w kierunku loży z jedną tylko postacią wewnątrz – odzianą w szkarłat niczym morze posoki, którą broczyła w tęsknocie za ukochanym. Ułożył palce na drewnie barierki. Nie potrafił wydusić ani jednego słowa.
Dlaczego to robił?
Dlaczego nie chciał zostawić jej w spokoju?
Czego oczekiwał?
Teraz nie pozostało mu nic: dumne cielsko langskipu nie urzeczywistniło się w niczym więcej ponad szkic, który złożył na rękach wybranki pieczętując tym samym wyrok na wspólnej miłości. Jak po czymś takim mógł sądzić, że będzie zdolna, by wybaczyć całe zło, którego doświadczyła z jego rąk? Nie chciał mieć złudzeń. Nie chciał więcej zaglądać w przeszłość, bo bolały go własne czyny i głupota. A jednak nie potrafił żyć nawet w ten sposób – odosobniony, po wsze czasy oderwany od Frei. Myślał wciąż, że to jedynie przejściowe, i że wreszcie na jego ciele ułoży się pierwotny spokój. Nic takiego się nie działo: zamiast pustki w snach, odnajdywał w nich coraz bardziej zawiłe koszmary. Czarne żyły pulsowały pod powierzchnią zmrożonej ziemi wytyczając mu drogę biegnącą na spotkanie z Hel. Nie miał co do tego wątpliwości. Zaciskał mocniej powieki, wbijał palce w przedramiona znacząc je wybroczynami fioletowych sińców, robił wszystko, byle odwrócić myśli od palącego uczucia samotności wykwitającego w ścianach niewielkiej chaty na skraju Midgardu.
Na nic.
Ani wyjazd z Arthurem, ani burzliwa rozmowa z Sohvi nie pozwoliły mu podjąć ostatecznej, jasnej decyzji. Szamotał się pomiędzy tym, co podpowiadały mu serce i zdrowy rozsądek; tak bardzo rozbieżne w swym postrzeganiu rzeczywistości.
Przeraziła go informacja, którą niosły nieśmiałe szmery ludzi. Kiedy dowiedział się, że Freja opuściła Midgard w jego duszy pojawiła się drzazga niepokoju, której nie potrafił wyrwać. Czuł wprawdzie, że nie powinien się mieszać, lecz przeświadczenie, że jest jej winien jakikolwiek przejaw troski, zmusiły go do poczynienie kroków, których przecież nie zakładał. Miał wszak się z nią nie kontaktować, miał oszczędzić jej swego widoku i jątrzenia wciąż świeżych ran. Nie mógł jednak funkcjonować spokojnie sądząc, że za szybkim wyjazdem stać może rozpacz i niechęć jaką zapałała do miasta będącego jej domem od wielu lat. Wyraźnie próbowała uciec – znał ją dobrze, potrafił rozszyfrować zamiary, choć nie rozmawiali ze sobą od wielu dni. Decydując się na wyruszenie jej śladem nie wiedział, czego tak naprawdę chce.
Obiecywał sobie, że robi to tylko i wyłącznie, by sprawdzić, czy wszystko z nią dobrze. Że wychwyci ją w tłumie uspokajające rozszalałe zmysły, następnie odejdzie nie dając jej poznać nawet, iż w akcie desperacji przybył za nią w głąb Europy. Nie chciał nic więcej. Pragnął jedynie ujrzeć znajomą sylwetkę, oczy; przekonać się, że żyje, że nic jej nie grozi. Droga była trudna, wymagała od niego skupienia, długiego poszukiwania, choć pamiętał dobrze wszystkie rozmowy, w których opowiadała o zachwycie nad Pragą oraz wszystkimi tymi magicznymi miejscami, które pragnęła mu pokazać. Zagryzł wargi, bo jeszcze kilka tygodni temu liczył, że znajdą się tu w szczęśliwszych okolicznościach. Niestety, obecnie miasto przyjęło rolę złowieszczego piewcy strachu oraz rozrastającej się samotności.
Wciąż niezupełnie doszedł do siebie; podobny do cienia, ledwie nieznacznie poprawił wygląd zachowując pozór człowieka względnie schludnego. Przynajmniej na tyle, by nikt nie patrzył na niego podejrzliwie, gdy wnikał w tłumy ludzi podążających w stronę skąpanego przepychem gmachu. Ciemny, lekko znoszony garnitur osłonięty płaszczem powiewającym niczym skrzydła śmierci nie zwracał uwagi gości, dlatego wspaniałe widowisko mógł oglądać w spokoju, nawet jeśli nie potrafił się na nim skupić, bowiem gdzieś w oddali, ledwo zauważalnie, łyskała złocistość ułożonych, kobiecych włosów, których nie potrafił wymazać z pamięci. Przesunął dłońmi po ugłaskanym zaroście, którego nie wyzbył się zupełnie, podobnie jak zaczesanych, przydługich włosów. Obserwował. Tylko tyle, miał wyjść wraz z ostatnim tchnieniem muzyki. Miał zostawić ją raz na zawsze, lecz impuls przytrzymał go jeszcze, póki sala niemal zupełnie opustoszała.
Głupi. Powinien odejść.
Zamiast tego nogi uginały się lekko, kiedy schodził w kierunku loży z jedną tylko postacią wewnątrz – odzianą w szkarłat niczym morze posoki, którą broczyła w tęsknocie za ukochanym. Ułożył palce na drewnie barierki. Nie potrafił wydusić ani jednego słowa.
Dlaczego to robił?
Dlaczego nie chciał zostawić jej w spokoju?
Czego oczekiwał?
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Sob 10 Gru - 15:21
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Prozaiczne czynności sprawiały ogromny ból. Płuca brutalnie napierały na kruchy kościec żeber, szarpały gwałtownie za czerwień delikatnej tkanki przy każdym oddechu, nie czyniąc nic ponad to, czego wymagało od nich serce. Zesztywniałe mięśnie nadały ruchom pokraczny charakter, obdarły sylwetkę z eleganckiej gracji i swobody, czym niegdyś dysponowała niemal od niechcenia. Truizm codzienności wymagał sił, jakich nie posiadała już od wielu tygodni. W wyjeździe do Pragi upatrywała szansy na odnalezienie samej siebie oraz naprawienia krzywd, lecz nadzieje wciąż pozostały nadziejami, a poranki trudnym do sprostania wyzwaniem. Spoglądała na szczęśliwe oblicza ludzi zgromadzonych w teatrze z zazdrością, zastanawiała się nad historią czułego pocałunku złożonego w darze na policzku ukochanej, czujnego spojrzenia lgnącego ku postaci o czole dźwigającym gwiaździstą aureolę, niezdolna pojąć, jak zdołali wypracować nieme porozumienie i uszanować pokłosie miłości. Lubiła myśleć, że idealna powłoka skrywa plugawe wnętrze wypełnione kleistą mazią zrodzoną w kłamstwie i niedomówieniu, zachowanie obleczone tęsknym wspomnieniem za bliskością było świadomym rozgrywaniem dramatu, jakby świat również tkwił w nieskończonej pętli porażek i nie pozostawił jej w odosobnieniu. Piękno życia rozgrywającego się tuż obok mówiło o kompletnym przeciwieństwie tego przypuszczenia, obnażając wątłość budujących go fundamentów. Muzyka skutecznie poiła zgromadzonych zewsząd zachwytem, zabrała w sensualną podróż po przymiotach namiętności, smutku i rozpaczy, gromadą drobnych ruchów przekazując sens istnienia w duchowej przestrzeni emocji. Roztargniona nad własną odyseją wykrzywiła usta w grymasie goryczy, stale nie rozumiejąc powodu, dla którego była doświadczona istną kanonadą mniejszych i większych żałości. Agonalne mrzonki o ciążącej na niej klątwie przyjęły realną postać w ogromnej przestrzeni budynku, rozkwitłe w uroku towarzyszącym występom.
Cisza pozostała po występach i gwarze gorączkowych dyskusji przywarła do jej skóry, nadała drugi bieg delikatnemu, wyrwanemu z piersi oddechowi. Sięgnęła po pierścienie wsunięte na smukłe palce prawej dłoni i zaczęła obracać je opuszkami palców, czerpiąc pociechę z chłodnej emanacji metalu. Rozważała zapomnienie o ich istnieniu, jakby historia świątecznych podarunków nigdy nie istniała i była tylko wytworem wybujałej wyobraźni, finalnie podejmując odmienną początkowym planom decyzję. Każdego dnia poświęcała przynajmniej kwadrans na delektowaniu się miłosną udręką. Wieczór koncertu nie miał być odstępstwem od reguły - ignorując naruszenie stałej powłoki przestrzeni sączyła wypływającą z nich rozpacz, po raz kolejny znacząc duszę trwałym piętnem, znakiem rozgrzanym do czerwoności. Była zepsuta, była wypaczona kaskadą cierpienia, była przeinaczeniem ludzkiego losu i personifikacją smutku, być może nawet nowym wcieleniem posępnych Norn. Rozpoznała bojaźń czającą się tuż za jej plecami i z łatwością utrzymała kręgosłup w pionie, choć za odwagą stało oblicze strachu. Chciała znaleźć ukojenie w ramionach ukochanego, zapomnieć, że blisko miesiąc temu rozstali się w otoczeniu kłamstw, odetchnąć w wyczekanym spokoju. Nie pogrzebała uczuć żywionych wobec Fárbautiego, miłości, która stała się przyczyną jej zguby.
— Niepotrzebnie przyjechałeś.
Mógł znaleźć ją przypadkiem. Często opowiadała mu o Pradze, o tym, jak dobrze czuje się pośród ciasnych uliczek i zielonych ogrodów, co już od dawna niosło ze sobą obietnicę wspólnego przyjazdu. Zamierzała pokazać wszystkie miejsca bliskie jej sercu, aby w przypływie natchnienia również nie był w stanie odeprzeć uroku bijącego z piersi miasta. Przyjeżdżając tu w okolicznościach osamotnienia bruździł wspomnienia skrzące się blaskiem gwiazd, oblane złocistym światłem latarni, natchnione gorącem czekolady serwowanej w jednej z wielu kawiarni. Czerwone pręgi znaczące ciało tam, gdzie biło serce, niewidoczne dla jego oczu, zatętniły trudnym do pojmowania bólem. Nie czuła się komfortowo we własnej skórze, porównując swą obecność do obcego, nieprzyjaznego bytu czyniącego równie wiele krzywd co pospolity szkodnik. Ponad miarę pragnęła wolności od nieznośnego poczucia wyobcowania i choć jednej nocy, w której nie zostałaby zaatakowana szponami koszmarów. Powinien odejść, zostawić ją samą z żalem rozdzierającym szczątki jaźni, nieznającym szacunku wobec delikatności. Zadrżała, przygarbiła plecy i skryła twarz w dłoniach, czując fantomowy ból czegoś, co już nigdy nie miało być jej. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wciąż uparcie stara się przeciąć ścieżki, którymi chadzała w nadziei na doszukiwanie sensu przeszłych wydarzeń. Fárbautiemu nie wystarczyło jej kruche, porcelanowe serce oddane bez tchnienia zawahania, ufała mu bowiem bezgranicznie. On chciał czegoś więcej, jednak obawiała się, że nie pozostało w niej nic, co mogłaby ofiarować.
Cisza pozostała po występach i gwarze gorączkowych dyskusji przywarła do jej skóry, nadała drugi bieg delikatnemu, wyrwanemu z piersi oddechowi. Sięgnęła po pierścienie wsunięte na smukłe palce prawej dłoni i zaczęła obracać je opuszkami palców, czerpiąc pociechę z chłodnej emanacji metalu. Rozważała zapomnienie o ich istnieniu, jakby historia świątecznych podarunków nigdy nie istniała i była tylko wytworem wybujałej wyobraźni, finalnie podejmując odmienną początkowym planom decyzję. Każdego dnia poświęcała przynajmniej kwadrans na delektowaniu się miłosną udręką. Wieczór koncertu nie miał być odstępstwem od reguły - ignorując naruszenie stałej powłoki przestrzeni sączyła wypływającą z nich rozpacz, po raz kolejny znacząc duszę trwałym piętnem, znakiem rozgrzanym do czerwoności. Była zepsuta, była wypaczona kaskadą cierpienia, była przeinaczeniem ludzkiego losu i personifikacją smutku, być może nawet nowym wcieleniem posępnych Norn. Rozpoznała bojaźń czającą się tuż za jej plecami i z łatwością utrzymała kręgosłup w pionie, choć za odwagą stało oblicze strachu. Chciała znaleźć ukojenie w ramionach ukochanego, zapomnieć, że blisko miesiąc temu rozstali się w otoczeniu kłamstw, odetchnąć w wyczekanym spokoju. Nie pogrzebała uczuć żywionych wobec Fárbautiego, miłości, która stała się przyczyną jej zguby.
— Niepotrzebnie przyjechałeś.
Mógł znaleźć ją przypadkiem. Często opowiadała mu o Pradze, o tym, jak dobrze czuje się pośród ciasnych uliczek i zielonych ogrodów, co już od dawna niosło ze sobą obietnicę wspólnego przyjazdu. Zamierzała pokazać wszystkie miejsca bliskie jej sercu, aby w przypływie natchnienia również nie był w stanie odeprzeć uroku bijącego z piersi miasta. Przyjeżdżając tu w okolicznościach osamotnienia bruździł wspomnienia skrzące się blaskiem gwiazd, oblane złocistym światłem latarni, natchnione gorącem czekolady serwowanej w jednej z wielu kawiarni. Czerwone pręgi znaczące ciało tam, gdzie biło serce, niewidoczne dla jego oczu, zatętniły trudnym do pojmowania bólem. Nie czuła się komfortowo we własnej skórze, porównując swą obecność do obcego, nieprzyjaznego bytu czyniącego równie wiele krzywd co pospolity szkodnik. Ponad miarę pragnęła wolności od nieznośnego poczucia wyobcowania i choć jednej nocy, w której nie zostałaby zaatakowana szponami koszmarów. Powinien odejść, zostawić ją samą z żalem rozdzierającym szczątki jaźni, nieznającym szacunku wobec delikatności. Zadrżała, przygarbiła plecy i skryła twarz w dłoniach, czując fantomowy ból czegoś, co już nigdy nie miało być jej. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wciąż uparcie stara się przeciąć ścieżki, którymi chadzała w nadziei na doszukiwanie sensu przeszłych wydarzeń. Fárbautiemu nie wystarczyło jej kruche, porcelanowe serce oddane bez tchnienia zawahania, ufała mu bowiem bezgranicznie. On chciał czegoś więcej, jednak obawiała się, że nie pozostało w niej nic, co mogłaby ofiarować.
Isak Bergman
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Pon 12 Gru - 23:27
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Może powinien ją zostawić w ostatecznym akcie miłosierdzia. Resztką przytomności oddzielić się od niej murem, którego już nigdy nie przyjdzie im zburzyć. Tak byłoby lepiej, z całą pewnością bezpieczniej. Nie mógł przecież ofiarować jej pewności, że nikt za kilka lat nie zagrozi ich uczuciu, a wszystko za sprawą przeszłości depczącej Bergmanowi po piętach. Nigdy nie uwolnił się od niej w pełni, nie było bowiem takiej możliwości. Raz zanurzony w odmętach zakazanych inkantacji, nie mógł zerwać stworzonego połączenia, bo wrosło weń niczym dodatkowe żyły, bez których nie mógłby żyć – wykrwawiłby się z całą pewnością, pozostawiając kobiecie jedynie większą rozpacz. Był świadom nieodwracalnego charakteru podjętych przed laty decyzji. Nie ulegało wątpliwości, że musi trwać z piętnem, na które nikt nie znalazł lekarstwa. Nigdy nie zastanawiał się wprawdzie nad tym, co by było gdyby jego historia potoczyła się zgoła inaczej – nie czuł potrzeby dzielenia włosa na czworo i poszukiwania alternatyw. Przekleństwo rozmyślania zrodziło się jednak pod wpływem wyrzutów sumienia związanych z oszukiwaniem Frei: pierwszy raz nie był pewien słuszności Hrymowej szkoły. Miał nieodparte wrażenie, że został pokierowany wcale nie najlepszą ze ścieżek, że być może mógł w inny sposób przetrwać kolejne lata, by cieszyć się w teraźniejszości spokojem duszy. Dopiero po czasie dochodził do przekonania o bezsensowności zrodzonych w bólu majaków. To nie przyniosłoby ulgi, może jedynie cierpienie odmiennej natury.
Podążał wąską ścieżką, pomiędzy rzędami drewnianych krzeseł, w pełni świadomy, iż nie może ofiarować jej nic ponad uczucia wypływające z głębin kurczącego się raz po raz mięśnia. I choć przekonany był jeszcze miesiąc temu, że to najwspanialszy podarek, obecnie zdawał mu się śmiesznie ułomny, niezdolny, by załatać rozdarcia na płótnie relacji. Czasami miłość nie była wystarczająca, czasami potrzeba było czegoś jeszcze: zaufania, poczucia bezpieczeństwa, stabilności… mógł mnożyć wszystko to, czego nie potrafił jej w tym momencie ofiarować. Nie ufała mu przecież, jego działania zachwiały stałością gruntu pod nogami, zranił ją głęboko, zatarł wszelkie dobre wspomnienia. Pozostawił ruinę, spalone zgliszcza, poczerniałą ziemię, na której nie mogło wyrosnąć już nic wartościowego, jak sądził. Im dalej brnął, tym mniej sensu widział w zrywie odwagi, tym mniej pewności w krokach, więcej zamieszania w głowie. Chciał przecież tylko zobaczyć, czy żyje, a tymczasem w głowie układał niepotrzebne słowa, zapewnienia, błagania. Stał się szaleńcem, obłąkanym na wzór matki, której obraz nosił przy sobie wytrwale od lat dzieciństwa. Była mu coraz bliższa, co napawało go strachem o przyszłość; im bardziej bowiem Nenne traciła kontakt z rzeczywistością, tym bliżej była własnego końca. Czy owa reguła miała się tyczyć również jego osoby?
Stojąc u wejścia do loży, zaciskał pulsująco palce. Paznokcie wbijały się lekko w lakierowaną powierzchnię balustrady, pozostawiając na niej niewidzialne smugi bólu. Aksamit obić stał się świadkiem tragedii rozgrywającej się pomiędzy dwójką kochanków: Bergman nie potrafił korzystać z czasu przeszłego, chwytając się złudnej nadziei, teraz już bardziej zdecydowanie, póki zimny ton głosu nie smagnął go niczym policzek wymierzony z otwartej dłoni. Nie powinien spodziewać się nic więcej, a jednak jego twarz poruszała się w oznakach zaskoczenia, wymieszanego z przerażeniem, którego poblask oblókł szarawe tęczówki, wyraźnie wyblakłe, pozbawione błękitnych tonów nadających im niegdyś młodzieńczej świeżości. Surowe oblicze układało się w dziecięcym lęku przed potworem opuszczenia, jakby role były od początku rozdane odmiennie – jakby to nie on, a ona podjęła radykalną decyzję, by wycofać się i odejść. Mechanizm obronny włączony niespodziewanie, próbował bronić go przed zrzuceniem, ponownie, całej winy na własne barki. Rozumiał, że to tylko zwodniczy podszept dyktowany chwilą słabości, nie zamierzał więc mu ulegać.
— Być może. — Tylko tyle, nie potrafił wydusić nic więcej, spoglądając na umęczoną twarz Frei, na zmizerniałe ciało, bowiem bezbłędnie wychwycił różnice, jakie zaszły w jego ukochanej. Poznawał ją przecież przez wiele lat, przyglądał się jej nieustannie, pielęgnując uczucie, które narastało powoli, przybliżając ich do siebie. Nie mógł być więc obojętny na to, co niegdyś piękne, obecnie pokryte zostało żalem i żałobą po utraconej szczęśliwości. Zachłannie poszukiwał nawet teraz spojrzenia błękitnych oczu, zapominając o postanowieniach. Świadomie dawkował torturę. Stał w przejściu, więc nie mogła swobodnie odejść. Nie był na to gotów, jeszcze nie w tym momencie. — Słyszałem, że wyjechałaś — wyjaśnił. — Musiałem sprawdzić, musiałem… — słowa nie chciały płynąć. Czepiały się chropowatej powierzchni języka, niezdolne, by spływać kaskadą dźwięków do uszu Ahlström. Był słaby, nie wiedział wciąż, czego od niej oczekuje. Nie wiedział już też sam, jaki cel miała jego podróż.
Światła na sali przygasły, echo ostatnich rozmów rozmyło się w czerni korytarzy. Zostali zupełnie sami ze szmerem osób zajmujących się dbałością o sprzęt i czystość budynku. Nie zajmował się jednak kwestią, czy ktoś zaraz ich nie wyprosi. Nie miał przestrzeni na takie błahostki. Wsunął się niepewnym krokiem do środka loży, zachowywał jednak odpowiedni dystans. Brakowało mu odwagi, by dotknąć kobiecej dłoni. Oparł lędźwie o jedno z krzeseł. Patrzył wciąż, choć ciemność przysłaniała bladość twarzy, rozmywając ostrość zarysu. Upatrzył w tym swojej szansy, bo nie dać się zupełnie zmiażdżyć poczuciu winy. Liczył, że to w jakiś sposób ułatwi spotkanie.
— Frejo — wyszeptał imię, spróbował przesunąć dłoń, by jednak przełamać barierę. Powstrzymał się ostatecznie z przerażeniem myśląc, że może ją wystraszy. Że już nie jest przecież w jej oczach zwykłym galdrem i może doszukiwać się w jego zachowaniu podstępu. Refleksja ta zmroziła go do kości.
Podążał wąską ścieżką, pomiędzy rzędami drewnianych krzeseł, w pełni świadomy, iż nie może ofiarować jej nic ponad uczucia wypływające z głębin kurczącego się raz po raz mięśnia. I choć przekonany był jeszcze miesiąc temu, że to najwspanialszy podarek, obecnie zdawał mu się śmiesznie ułomny, niezdolny, by załatać rozdarcia na płótnie relacji. Czasami miłość nie była wystarczająca, czasami potrzeba było czegoś jeszcze: zaufania, poczucia bezpieczeństwa, stabilności… mógł mnożyć wszystko to, czego nie potrafił jej w tym momencie ofiarować. Nie ufała mu przecież, jego działania zachwiały stałością gruntu pod nogami, zranił ją głęboko, zatarł wszelkie dobre wspomnienia. Pozostawił ruinę, spalone zgliszcza, poczerniałą ziemię, na której nie mogło wyrosnąć już nic wartościowego, jak sądził. Im dalej brnął, tym mniej sensu widział w zrywie odwagi, tym mniej pewności w krokach, więcej zamieszania w głowie. Chciał przecież tylko zobaczyć, czy żyje, a tymczasem w głowie układał niepotrzebne słowa, zapewnienia, błagania. Stał się szaleńcem, obłąkanym na wzór matki, której obraz nosił przy sobie wytrwale od lat dzieciństwa. Była mu coraz bliższa, co napawało go strachem o przyszłość; im bardziej bowiem Nenne traciła kontakt z rzeczywistością, tym bliżej była własnego końca. Czy owa reguła miała się tyczyć również jego osoby?
Stojąc u wejścia do loży, zaciskał pulsująco palce. Paznokcie wbijały się lekko w lakierowaną powierzchnię balustrady, pozostawiając na niej niewidzialne smugi bólu. Aksamit obić stał się świadkiem tragedii rozgrywającej się pomiędzy dwójką kochanków: Bergman nie potrafił korzystać z czasu przeszłego, chwytając się złudnej nadziei, teraz już bardziej zdecydowanie, póki zimny ton głosu nie smagnął go niczym policzek wymierzony z otwartej dłoni. Nie powinien spodziewać się nic więcej, a jednak jego twarz poruszała się w oznakach zaskoczenia, wymieszanego z przerażeniem, którego poblask oblókł szarawe tęczówki, wyraźnie wyblakłe, pozbawione błękitnych tonów nadających im niegdyś młodzieńczej świeżości. Surowe oblicze układało się w dziecięcym lęku przed potworem opuszczenia, jakby role były od początku rozdane odmiennie – jakby to nie on, a ona podjęła radykalną decyzję, by wycofać się i odejść. Mechanizm obronny włączony niespodziewanie, próbował bronić go przed zrzuceniem, ponownie, całej winy na własne barki. Rozumiał, że to tylko zwodniczy podszept dyktowany chwilą słabości, nie zamierzał więc mu ulegać.
— Być może. — Tylko tyle, nie potrafił wydusić nic więcej, spoglądając na umęczoną twarz Frei, na zmizerniałe ciało, bowiem bezbłędnie wychwycił różnice, jakie zaszły w jego ukochanej. Poznawał ją przecież przez wiele lat, przyglądał się jej nieustannie, pielęgnując uczucie, które narastało powoli, przybliżając ich do siebie. Nie mógł być więc obojętny na to, co niegdyś piękne, obecnie pokryte zostało żalem i żałobą po utraconej szczęśliwości. Zachłannie poszukiwał nawet teraz spojrzenia błękitnych oczu, zapominając o postanowieniach. Świadomie dawkował torturę. Stał w przejściu, więc nie mogła swobodnie odejść. Nie był na to gotów, jeszcze nie w tym momencie. — Słyszałem, że wyjechałaś — wyjaśnił. — Musiałem sprawdzić, musiałem… — słowa nie chciały płynąć. Czepiały się chropowatej powierzchni języka, niezdolne, by spływać kaskadą dźwięków do uszu Ahlström. Był słaby, nie wiedział wciąż, czego od niej oczekuje. Nie wiedział już też sam, jaki cel miała jego podróż.
Światła na sali przygasły, echo ostatnich rozmów rozmyło się w czerni korytarzy. Zostali zupełnie sami ze szmerem osób zajmujących się dbałością o sprzęt i czystość budynku. Nie zajmował się jednak kwestią, czy ktoś zaraz ich nie wyprosi. Nie miał przestrzeni na takie błahostki. Wsunął się niepewnym krokiem do środka loży, zachowywał jednak odpowiedni dystans. Brakowało mu odwagi, by dotknąć kobiecej dłoni. Oparł lędźwie o jedno z krzeseł. Patrzył wciąż, choć ciemność przysłaniała bladość twarzy, rozmywając ostrość zarysu. Upatrzył w tym swojej szansy, bo nie dać się zupełnie zmiażdżyć poczuciu winy. Liczył, że to w jakiś sposób ułatwi spotkanie.
— Frejo — wyszeptał imię, spróbował przesunąć dłoń, by jednak przełamać barierę. Powstrzymał się ostatecznie z przerażeniem myśląc, że może ją wystraszy. Że już nie jest przecież w jej oczach zwykłym galdrem i może doszukiwać się w jego zachowaniu podstępu. Refleksja ta zmroziła go do kości.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Czw 15 Gru - 22:37
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Lodowata toń rozpaczy opinała zmysły w godnej podziwu staranności, skrupulatnie pilnowała narodzin struktury zastępczej dla wyświechtanych strzępek duszy bezpośrednio połączonej ze świadomością istnienia. Zaawansowane stadium przemiany dokonało nieodwracalnych zmian, przezroczystych dla nieprawnego oka, widocznych dla wąskiego grona bliskich serc, zbliżonych bezmiarem wiecznej przyjaźni i wytrawnością wygłodniałego uczucia. Domniemała, że z łatwością dojrzał te najwidoczniejsze, punktujące sylwetką pozbawioną gracji i wdzięku, przy jednoczesnej utracie paru kilogramów i zbiciu pewności siebie z pochylonego kręgosłupa. Głowa wypełniona po brzegi kotłującymi się zmartwieniami nawet dla niej była nazbyt ciężka, przebrzmiała zmęczeniem, jakiego nie uświadczyła od momentu wiecznego rozstania z ukochanymi dziećmi. Szafir tęczówek, niegdyś lśniący blaskiem tysiąca gwiazd, służył teraz za przekaźnik mroku skrytego w porcelanowej skorupie ciała. Fale błękitnego morza przeistoczono w chmurny granat sztormu, zamglony pianą wzburzonych kaskad żałości. Poczucie obowiązku wobec rodzinnego dziedzictwa sprawiło, że czuła przymus funkcjonowania na podstawowych zasadach, upatrując w tym szansy na naukę życia wedle pierwotnego, pozbawionego uciech scenariusza. Podjęcie jednoznacznej decyzji ułatwiła samotność, cisza niezmącona gorącym oddechem ukochanego czy rytmicznym brzmieniem serca uderzającego w żebra. Dryfowała w miałkiej przestrzeni dnia, utrzymana na powierzchni obietnicą złożoną Sohvi, gdy obłaskawiona obecnością siostry przestała ronić łzy i poczuła namiastkę spokoju. Obecność Fárbautiego zburzyła porządek rzeczy, na nowo wykrzywiła żelazne pręty kagańca i wpiła je w delikatną strukturę łabędziej szyi, aż szkarłatna posoka przyozdobiła ją makabrycznym naszyjnikiem. Żywiła nadzieję, że jest złudzeniem zmęczonego umysłu, fatamorganą, żywą obecnością wzbudzonego wspomnienia, że nie zostanie zmuszona do przeżycia koszmaru po raz kolejny.
Odyseja zatoczyła koło i bezlitośnie wskazała na ponowne przetworzenie mrocznych lęków, wytworzyła z ich materii coś, czemu nie potrafiła okazać obojętności. Przez zdruzgotane zdradą ciało przetoczyło się wzburzenie dawnych namiętności, echo aksamitnych opuszków palców sunących po skórze i znaczących na niej splątane ścieżki, pocałunków naznaczonych bursztynowym brzaskiem poranka i ametystowym lśnieniem wieczoru. Jeszcze z początkiem stycznia uznałaby te obrazy za dary, które były radosną pociechą w dniu wypełnionym obowiązkami, spędzonym z dala od ukochanego, aby teraz móc przeklinać dorodny przymiot pamięci. Z delikatnego kwiecia róż przepoczwarzyły się w splątane chwasty o szorstkich wiciach, smagające skórę rumianą wysypką choroby zwanej tęsknotą. Pragnienie powrotu do normalności u jego boku sprawiało faktyczny, niemal materialny ból zdzierający resztki człowieczeństwa, pozostawiający po sobie dowód w postaci kamiennego oblicza i nieprzytomnego umysłu. W akcie samozagłady uciekała do słodyczy przeszłości, gdy nieświadoma kłamstw lgnęła ku poczuciu bliskości Fárbautiego, gotowa oddać wszystko, byle uchronić się przed stagnacją i samotnością. Zmuszona do obcowania z namacalną formą strachu zaczęła postrzegać go jako naturalną część własnej osobowości, utwierdzając przekonanie mówiące o tym, że zasłużyła na nie z pełną mocą po dokonaniu straszliwej zbrodni. Boski sąd wydał wyrok pozbawiony możliwości odwołania.
Została uznana za winną oddania i miłości.
— Mieliśmy przyjechać tu razem, pamiętasz? — gorycz rozdarła napiętą powłokę milczenia. Śmiech wibrujący na brzegach niewidzialnego płótna pokrętnie wyraził ogrom emocji, jakie kłębiły się tuż pod skórą, pozbawionych możliwości wyjrzenia na światło dnia. Unikała spojrzenia na oblicze ukochanego z konsekwencją trudną do utrzymania, wiedziała bowiem o kosztach związanych z wyzwoleniem decyzji, wypuszczeniem jej w przestrzeń obolałą przez nadmierny nacisk metalowego kagańca. Wije szkarłatu zrosiły wystające obojczyki, dekolt, rozlały się po klatce piersiowej i płaskiej powierzchni brzucha. Zadrżała, nieudolnie próbując odsunąć od siebie makabryczną wizję, finalnie jedynie pogłębiając krwawe wyobrażenie. — Cieszyłam się na ten wyjazd z entuzjazmem godnym niewinnego dziecka, które nie poznało pojęcia smutku i jest wolne od przykrości. Chciałam podarować Ci Pragę, pokazać, że można pokochać ją mocniej niż Midgard. Mogliśmy cieszyć się sobą, wszystkim tym, co żyło pomiędzy nimi przez ostatnie lata, ale zwłaszcza... mogliśmy żyć. Zdawało mi się, że traktowałam to marzenie z wystarczająco pilnym priorytetem, niemniej ostatecznie znowu poniosłam porażkę — na próżno prześledziła każdą chwilę, ponieważ nie odnalazła przyczyny swojego upadku. Może to naiwność ponosiła odpowiedzialność za stan, z którego nie mogła się wyrwać, dlatego tkwiła w nim jak w potrzasku. Skoro nie znała początku, nie mogła przewidzieć końca z pełną jasnością. Czuła, że płuca gną się pod ciężarem wzbierającej żałoby. — Jestem zmęczona, Fárbauti, zmęczona samotną wędrówką jak jaskółka uciekająca przed deszczem. Moje skrzydła nie mają już sił. Pewnego dnia upadnę i roztrzaskam się o ziemię, a nie zostanie po mnie nic prócz wspomnienia — w niczym nie przypominała osoby, jaką była zaledwie przed dwoma miesiącami. Upojona szczęściem opadła na dno z ogłuszającym hukiem i nie potrafiła wyjrzeć ponad to, co niegdyś posiadała. Złamana w pół, pozbawiona życiodajnej woli, zadowoliła się ledwie cieniem utopii bezpiecznej przystani. Kątem oka dostrzegła zbliżającą się ku niej dłoń, jednocześnie pragnąc spleść ich palce i odtrącić ją z zarzewiem gniewnego buntu. Nie potrafiąc obrać jednej ze stron, wybrała mętne rozwiązanie umieszczone w półśrodku gwałtownych rozważań - obdarzyła Fárbautiego mętnym, przerażająco pustym spojrzeniem, wbrew przypuszczeniom nie chcąc ukarać go objawieniem prawdy o stanie swej duszy. Nawet teraz, gdy mierzyła się z konsekwencjami jego wyboru, nie mogła uczynić mu intencjonalnej krzywdy.
Odyseja zatoczyła koło i bezlitośnie wskazała na ponowne przetworzenie mrocznych lęków, wytworzyła z ich materii coś, czemu nie potrafiła okazać obojętności. Przez zdruzgotane zdradą ciało przetoczyło się wzburzenie dawnych namiętności, echo aksamitnych opuszków palców sunących po skórze i znaczących na niej splątane ścieżki, pocałunków naznaczonych bursztynowym brzaskiem poranka i ametystowym lśnieniem wieczoru. Jeszcze z początkiem stycznia uznałaby te obrazy za dary, które były radosną pociechą w dniu wypełnionym obowiązkami, spędzonym z dala od ukochanego, aby teraz móc przeklinać dorodny przymiot pamięci. Z delikatnego kwiecia róż przepoczwarzyły się w splątane chwasty o szorstkich wiciach, smagające skórę rumianą wysypką choroby zwanej tęsknotą. Pragnienie powrotu do normalności u jego boku sprawiało faktyczny, niemal materialny ból zdzierający resztki człowieczeństwa, pozostawiający po sobie dowód w postaci kamiennego oblicza i nieprzytomnego umysłu. W akcie samozagłady uciekała do słodyczy przeszłości, gdy nieświadoma kłamstw lgnęła ku poczuciu bliskości Fárbautiego, gotowa oddać wszystko, byle uchronić się przed stagnacją i samotnością. Zmuszona do obcowania z namacalną formą strachu zaczęła postrzegać go jako naturalną część własnej osobowości, utwierdzając przekonanie mówiące o tym, że zasłużyła na nie z pełną mocą po dokonaniu straszliwej zbrodni. Boski sąd wydał wyrok pozbawiony możliwości odwołania.
Została uznana za winną oddania i miłości.
— Mieliśmy przyjechać tu razem, pamiętasz? — gorycz rozdarła napiętą powłokę milczenia. Śmiech wibrujący na brzegach niewidzialnego płótna pokrętnie wyraził ogrom emocji, jakie kłębiły się tuż pod skórą, pozbawionych możliwości wyjrzenia na światło dnia. Unikała spojrzenia na oblicze ukochanego z konsekwencją trudną do utrzymania, wiedziała bowiem o kosztach związanych z wyzwoleniem decyzji, wypuszczeniem jej w przestrzeń obolałą przez nadmierny nacisk metalowego kagańca. Wije szkarłatu zrosiły wystające obojczyki, dekolt, rozlały się po klatce piersiowej i płaskiej powierzchni brzucha. Zadrżała, nieudolnie próbując odsunąć od siebie makabryczną wizję, finalnie jedynie pogłębiając krwawe wyobrażenie. — Cieszyłam się na ten wyjazd z entuzjazmem godnym niewinnego dziecka, które nie poznało pojęcia smutku i jest wolne od przykrości. Chciałam podarować Ci Pragę, pokazać, że można pokochać ją mocniej niż Midgard. Mogliśmy cieszyć się sobą, wszystkim tym, co żyło pomiędzy nimi przez ostatnie lata, ale zwłaszcza... mogliśmy żyć. Zdawało mi się, że traktowałam to marzenie z wystarczająco pilnym priorytetem, niemniej ostatecznie znowu poniosłam porażkę — na próżno prześledziła każdą chwilę, ponieważ nie odnalazła przyczyny swojego upadku. Może to naiwność ponosiła odpowiedzialność za stan, z którego nie mogła się wyrwać, dlatego tkwiła w nim jak w potrzasku. Skoro nie znała początku, nie mogła przewidzieć końca z pełną jasnością. Czuła, że płuca gną się pod ciężarem wzbierającej żałoby. — Jestem zmęczona, Fárbauti, zmęczona samotną wędrówką jak jaskółka uciekająca przed deszczem. Moje skrzydła nie mają już sił. Pewnego dnia upadnę i roztrzaskam się o ziemię, a nie zostanie po mnie nic prócz wspomnienia — w niczym nie przypominała osoby, jaką była zaledwie przed dwoma miesiącami. Upojona szczęściem opadła na dno z ogłuszającym hukiem i nie potrafiła wyjrzeć ponad to, co niegdyś posiadała. Złamana w pół, pozbawiona życiodajnej woli, zadowoliła się ledwie cieniem utopii bezpiecznej przystani. Kątem oka dostrzegła zbliżającą się ku niej dłoń, jednocześnie pragnąc spleść ich palce i odtrącić ją z zarzewiem gniewnego buntu. Nie potrafiąc obrać jednej ze stron, wybrała mętne rozwiązanie umieszczone w półśrodku gwałtownych rozważań - obdarzyła Fárbautiego mętnym, przerażająco pustym spojrzeniem, wbrew przypuszczeniom nie chcąc ukarać go objawieniem prawdy o stanie swej duszy. Nawet teraz, gdy mierzyła się z konsekwencjami jego wyboru, nie mogła uczynić mu intencjonalnej krzywdy.
Isak Bergman
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wszystko zaczęło tracić klarowność: od obrazu przed oczami po motywację towarzyszącą mu podczas podróży. Próbował kurczowo trzymać się jej aż do momentu spotkania, lecz wraz z potokiem słów osunął się niczym niesiony lawiną oderwaną z ośnieżonych szczytów górskich. Niewiele mógł z tym zrobić, jedynie w panice liczył na to, że oto wyrośnie przed nim jakakolwiek półka skalna zdolna zatrzymać ciało szmacianej laleczki, którą się stał. Przeraźliwie chłodna skóra zaczynała wzbierać dreszczem przelewającym się przez krawędzie ubrań, a język przywierał do podniebienia, niezdolny tkać więcej kłamstw. Nie mógłby otaczać jej ułudą, stracił jakąkolwiek podstawę, by nadal udawać, że mogą żyć tak, jak przed miesiącem. Nie miał cudownej mocy, nie mógł prosić bogów o wyprostowanie ścieżek, gdyż kpił z nich przez te wszystkie lata na tyle haniebnie, by mieli pełne prawo zdruzgotać jego ciało wraz ze słabą duszą.
Patrzył na żywą skorupę, którą stała się jego Miłość; zupełnie pozbawiony siły. Nadzieja przestała malować się jaskrawością barw, miast tego wyschła całkiem, poszarzała, kurcząc się do rozmiarów maleńkiego ziarnka grochu kołaczącego o klatkę żeber. Zwiędłe kłącze, resztka dawnej świetności, duch, którym sam stał się ledwie dzień po opuszczeniu troskliwych ramion Frei. Potrzebował jej tak bardzo, potrzebował, bo podtrzymywała go przy życiu, co przyznał przed samym sobą, nie potrafiąc już dłużej udawać, że ukształtowany został do samotnego podążania przez świat. Hrym go oszukał, nie jeden raz wprawdzie, ale ten właśnie konkretny raz bolał najdotkliwiej. Koszt pomyłki mistrza musiał ponieść teraz, korząc się przed słabością kładącą się cieniem na mizernej egzystencji.
Słowa niosące wspomnienia wspólnych planów przyjmował z bólem podobnym do przebijania skóry drobnymi igłami: na wylot, przez twardy mostek, uginający się zaskakująco łatwo pod ich niesłabnącym naporem. Nie miał siły potwierdzić, ale też nie musiał, bo wiedziała doskonale, że pamięta każdą z szeptanych obietnic. Wyryte w sercu przysięgi rwały się na zewnątrz, by raz na zawsze opuścić niegodne puzderko Bergmanowego jestestwa. Niegodzien. Ani jej łez, ani oddania, ani miłości, którą mu ofiarowała. Sohvi miała rację. Wyrzucała każde ze słów z premedytacją godząc w najczulsze punkty – zdecydowanie należało mu się to i tysiąckroć dotkliwsze tortury. Może one byłyby zdolne oczyścić go z przewin, wybielając splamiony krwią gobelin tkany przez Norny.
To wszystko mogło faktycznie do nich należeć. Mogli żyć spokojnie; mógł być zwykłym szkutnikiem, którego postanowiła uwielbić członkini klanu. Mogli żyć niczym w bajce, lecz te nie zdarzały się nigdzie poza opasłymi tomami przeznaczonymi dla niewinnych dzieci. Chciał uśmiechnąć się wbrew sobie, chciał poczuć radość przywoływanych wspomnień, by ulżyć nieco ciału rozciąganemu na katowskim stole. Na nic. Usta stężałe niczym u martwej osoby nabrały niezdrowego koloru. Krew ukryła się w skórze, pozostawiając jedynie bladą powłokę. Szeroko rozwarte oczy, w których tęczówki zaczęły burzyć się niczym przelewająca się rtęć, błądziły po kobiecym ciele w ostatnim akcie umiłowania, bo nie mógł urzeczywistnić go w dotyku.
Wściekłość objawiła się ledwie pół uderzenia serca później – wykipiała paznokciami wbitymi w aksamit obić, w szramach które naniósł na pąs materiału; w zaciśniętej do bólu szczęce, do pisku w uszach; w pragnieniu wyrwania sobie wszystkich narządów zmysłów, by więcej nie doświadczać polisensorycznie doznanej porażki.
Był szaleńcem, potworem, wszystkim jednako. Wypadkową czynów matki i ojca, tego co uczyniła im rodzina, tego co czynili obcy ludzie. Dudniło mu w trzewiach, czuł że powoli zaczyna tracić oddech, zgiął się wpół odpędzając łzy. Resztka rozsądku powstrzymała go przed opadnięciem na wyłożoną grubym dywanem podłogę. Każda z wypowiedzi stawała się gorszą od poprzedniej, przechodząc najśmielsze oczekiwania tego, co ostatecznie miało przynieść jego sprzeniewierzenie się.
Nie chciał, by Freja stała się ostateczną ofiarą. Uniósł kark, wychwytując zmienione spojrzenie. Było zimne, odległe. Odbił dłonie od barierki na której się wspierał, zdawało się, że uderzy o pobliskie krzesła, lecz ruch okazał się bardziej zaplanowany, zdecydowanie ostrożny, choć kończący się pewnym chwytem oplatającym kruche ciało. Wszystkie mięśnie rwały do zespolenia z brakującym elementem potrafiącym podźwignąć konstrukcję z drogocennej kości słoniowej, śród której tlił się ostatek woli życia.
— Nie — zaprotestował głosem noszącym nuty rozedrganej płaczliwości. — Nie dopuszczę do tego. — Przylgnął jeszcze bliżej, układając serce do serca. Tony złości przelał w słowa stanowiące wyzwanie dla całego świata. — Choćbym miał spłonąć, wydać ostatnie tchnienie, wyszarpując cię z objęć tego okrucieństwa, nie pozwolę, abyś stała się nicością. Nie dbałem nigdy o nikogo bardziej. Nie pozwolę, aby cokolwiek mi ciebie odebrało. Jeśli będzie trzeba… jeśli będzie trzeba skieruję ostrze w swoją stronę. Rozumiesz? Nie możesz… nie możesz iść na zatracenie przez kogoś takiego, jak ja — zakończył ściszonym głosem, kurcząc się pod ciężarem wypowiadanych klątw. — Dlaczego… dlaczego nie możesz mnie znienawidzić? — Nieoczekiwane pytanie spłynęło lepką goryczą przywierającą do gardła. Wciąż nie potrafił zrozumieć kobiecego serca, jeden jedyny raz pragnął, by nienawidziła go szczerze, oszczędzając sobie katorgi podrażniających uczuć. Sięgnął dłonią po podbródek, szukał w umęczonej twarzy odpowiedzi, podczas gdy w kącikach oczu zaszkliło się zrozpaczenie.
Patrzył na żywą skorupę, którą stała się jego Miłość; zupełnie pozbawiony siły. Nadzieja przestała malować się jaskrawością barw, miast tego wyschła całkiem, poszarzała, kurcząc się do rozmiarów maleńkiego ziarnka grochu kołaczącego o klatkę żeber. Zwiędłe kłącze, resztka dawnej świetności, duch, którym sam stał się ledwie dzień po opuszczeniu troskliwych ramion Frei. Potrzebował jej tak bardzo, potrzebował, bo podtrzymywała go przy życiu, co przyznał przed samym sobą, nie potrafiąc już dłużej udawać, że ukształtowany został do samotnego podążania przez świat. Hrym go oszukał, nie jeden raz wprawdzie, ale ten właśnie konkretny raz bolał najdotkliwiej. Koszt pomyłki mistrza musiał ponieść teraz, korząc się przed słabością kładącą się cieniem na mizernej egzystencji.
Słowa niosące wspomnienia wspólnych planów przyjmował z bólem podobnym do przebijania skóry drobnymi igłami: na wylot, przez twardy mostek, uginający się zaskakująco łatwo pod ich niesłabnącym naporem. Nie miał siły potwierdzić, ale też nie musiał, bo wiedziała doskonale, że pamięta każdą z szeptanych obietnic. Wyryte w sercu przysięgi rwały się na zewnątrz, by raz na zawsze opuścić niegodne puzderko Bergmanowego jestestwa. Niegodzien. Ani jej łez, ani oddania, ani miłości, którą mu ofiarowała. Sohvi miała rację. Wyrzucała każde ze słów z premedytacją godząc w najczulsze punkty – zdecydowanie należało mu się to i tysiąckroć dotkliwsze tortury. Może one byłyby zdolne oczyścić go z przewin, wybielając splamiony krwią gobelin tkany przez Norny.
To wszystko mogło faktycznie do nich należeć. Mogli żyć spokojnie; mógł być zwykłym szkutnikiem, którego postanowiła uwielbić członkini klanu. Mogli żyć niczym w bajce, lecz te nie zdarzały się nigdzie poza opasłymi tomami przeznaczonymi dla niewinnych dzieci. Chciał uśmiechnąć się wbrew sobie, chciał poczuć radość przywoływanych wspomnień, by ulżyć nieco ciału rozciąganemu na katowskim stole. Na nic. Usta stężałe niczym u martwej osoby nabrały niezdrowego koloru. Krew ukryła się w skórze, pozostawiając jedynie bladą powłokę. Szeroko rozwarte oczy, w których tęczówki zaczęły burzyć się niczym przelewająca się rtęć, błądziły po kobiecym ciele w ostatnim akcie umiłowania, bo nie mógł urzeczywistnić go w dotyku.
Wściekłość objawiła się ledwie pół uderzenia serca później – wykipiała paznokciami wbitymi w aksamit obić, w szramach które naniósł na pąs materiału; w zaciśniętej do bólu szczęce, do pisku w uszach; w pragnieniu wyrwania sobie wszystkich narządów zmysłów, by więcej nie doświadczać polisensorycznie doznanej porażki.
Był szaleńcem, potworem, wszystkim jednako. Wypadkową czynów matki i ojca, tego co uczyniła im rodzina, tego co czynili obcy ludzie. Dudniło mu w trzewiach, czuł że powoli zaczyna tracić oddech, zgiął się wpół odpędzając łzy. Resztka rozsądku powstrzymała go przed opadnięciem na wyłożoną grubym dywanem podłogę. Każda z wypowiedzi stawała się gorszą od poprzedniej, przechodząc najśmielsze oczekiwania tego, co ostatecznie miało przynieść jego sprzeniewierzenie się.
Nie chciał, by Freja stała się ostateczną ofiarą. Uniósł kark, wychwytując zmienione spojrzenie. Było zimne, odległe. Odbił dłonie od barierki na której się wspierał, zdawało się, że uderzy o pobliskie krzesła, lecz ruch okazał się bardziej zaplanowany, zdecydowanie ostrożny, choć kończący się pewnym chwytem oplatającym kruche ciało. Wszystkie mięśnie rwały do zespolenia z brakującym elementem potrafiącym podźwignąć konstrukcję z drogocennej kości słoniowej, śród której tlił się ostatek woli życia.
— Nie — zaprotestował głosem noszącym nuty rozedrganej płaczliwości. — Nie dopuszczę do tego. — Przylgnął jeszcze bliżej, układając serce do serca. Tony złości przelał w słowa stanowiące wyzwanie dla całego świata. — Choćbym miał spłonąć, wydać ostatnie tchnienie, wyszarpując cię z objęć tego okrucieństwa, nie pozwolę, abyś stała się nicością. Nie dbałem nigdy o nikogo bardziej. Nie pozwolę, aby cokolwiek mi ciebie odebrało. Jeśli będzie trzeba… jeśli będzie trzeba skieruję ostrze w swoją stronę. Rozumiesz? Nie możesz… nie możesz iść na zatracenie przez kogoś takiego, jak ja — zakończył ściszonym głosem, kurcząc się pod ciężarem wypowiadanych klątw. — Dlaczego… dlaczego nie możesz mnie znienawidzić? — Nieoczekiwane pytanie spłynęło lepką goryczą przywierającą do gardła. Wciąż nie potrafił zrozumieć kobiecego serca, jeden jedyny raz pragnął, by nienawidziła go szczerze, oszczędzając sobie katorgi podrażniających uczuć. Sięgnął dłonią po podbródek, szukał w umęczonej twarzy odpowiedzi, podczas gdy w kącikach oczu zaszkliło się zrozpaczenie.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Pon 26 Gru - 20:07
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Smukła ptaszyna o niebieskich i czarnych piórkach zdobiących grzbiet zlękła istnienie przed wszystkim, co choć nieznacznie większe od niej, dlatego świat na równi przepełniała groza i strach, pozbawiony miejsc przeznaczonych wytchnieniu. Każda z dróg prowadziła do zatracenia, wodziła na utarty trakt mrocznego gościńca, również ta, która dzieliła dzielnice Pragi na segmenty. Niezależnie od siły włożonej w zmianę trasy zawsze powracała tam, gdzie zaczynała wędrówkę, nie umiała odnaleźć wyjścia z zamkniętej przestrzeni widnokręgu, karmiona okruchami miłości pamiętała o tym, co stracone. Za jakiś czas i to przestanie wystarczać. Była pewna, że pewnego dnia marność osiągnie apogeum i już nic, niezdatna pobierać ciepła od Sohvi, nie zdoła uratować jej przed rozproszeniem w gwiezdnym pyle. Kurczowo łapała się stałych punktów perspektywy, wierzyła w ich nadludzką moc podobną do boskiej tak mocno, jakby mogły we właściwym momencie wyciągnąć ku niej dłonie oblane słonecznym blaskiem i uratować od utonięcia. Czasem spędzonym w otchłani, czule przedartym siostrzaną bliskością i spokojem, utwierdziła się w niezawisłości wróżb wydobytych z wygłodniałej gardzieli koszmarów. Co noc szepty ułożone w ponure dudnienie tworzyły wokół niej przeklętą otchłań, pełną strasznych stworzeń zbiegłych spod kurateli Hel, aby każdej kolejnej okrąg ulegał zmniejszeniu i stopniowo pochłaniał wszystko to, co żywe.
Lecznicze właściwości, jakie posiadała bliskość ukochanego, w innych okolicznościach byłyby nieocenioną pomocą w chwili słabości, lecz w cieniu koszmaru przyniósł szarpnięcie bólu rozprzestrzeniające się po żebrach. Trwali ciało przy ciele, serce przy sercu, jednocześnie będąc daleko od siebie w przestrzeni duchowej. Przyjemna miękkość dotyku była ciepła w swej obecności, delikatna, niedostatecznie silna wobec potęgi lodowej kry chroniącej ją całą przed tkliwym żywotem uczuć, z czym niełatwo było się pogodzić. Odebrano od niej przywilej obrony przed wszystkim tym, co naznaczone smutkiem i rozpaczą, bezbronna wobec wykreowania życia jako pasma tych dwóch przymiotów oraz towarzyszących im przykrości. Zaledwie przez miesiąc zdołała poznać nazwę każdej barwy przygnębienia, nasilających się w zależności od ilości snu poświęconego Fárbautiemu. Skąpana w szarości, bieli i czerni trwała w przekonaniu, że nie zdoła odmienić kolorytu monotonii i została skazana na śmierć w ponurym cieniu. Wystarczyło zaledwie jedno echo jego oddechu odbijające się od barokowego przepychu teatru, szarpnięcie rozpruwające harmonię jednostajnego zebrania osamotnionego bytu, żeby zapragnęła znowu zanurzyć lico w przyjemności samego posiadania kogoś właściwego przy swoim boku. Ramionami losu świat powierzył tę rolę właśnie jemu, odtrącając gładkie wnętrza dłoni jej ojca, matki, zmarłego męża i dzieci. Mogła powiedzieć, że nawet przygnieciona tą świadomością zdoła wstać, ale wtedy zabrudziłaby usta kłamstwem i utkała fałszywe świadectwo nadziei.
— Za późno na ratunek. Nici spajające mnie w całości już od dawna rwą się równie chyżo co jedwab, któremu poskąpiono czułości, dlatego nie możesz rzucać swojego życia na darmo. Uczyń mi ten honor i nie poświęcaj się w imię czegoś, co jest już martwe i nie zdoła odzyskać sił na kolejny lot. Pozwól moim skrzydłom ułożyć się w przygotowaniu na upadek — wyzuta z rozterek nad tragizmem własnego losu była obojętna na jego prośbę, jasno obrazowała stosunek do powrotu z krainy umarłych. Wygoda stagnacji przejęła ciężar szali i wskazała powód, dla którego wciąż lękała się wynikających z tego konsekwencji. Poczucie pustki traktowała jako formę wytchnienia od ciągłej rozpaczy, ciągłego żalu i tęsknoty, akceptowała związane z nią niegodności. Trzymał w ramionach szmacianą lalkę będącą człowiekiem tylko przez wzgląd na funkcje życiowe trawiące ciało. Każdy oddech był wymuszony, podobnie jak ruchy mięśni i dudnienie zamknięte w klatce piersiowej. Wymagał od niej tak wiele, nie zdając sobie sprawy z kosztów, jakie ponosiła zmuszając się do trwania w świecie pozbawionym jego esencji. Pozwoliła mu unieść podbródek, niezdolna do okazania jawnego oporu, bo jednocześnie chciała i nie chciała czuć żaru łaskoczącego lodową powłokę. Gorycz ziejąca z postawy ukochanego przelała się na jej błękit tęczówek i zalśniła w przytłumionym świetle kryształowych żyrandoli. — Nienawiść jest przeciwieństwem miłości. Nigdy nie przestałam Cię kochać i każdego dnia utwierdzam się w tym coraz mocniej. I choć przysparza mi to ból, nie zamierzam karmić się kłamstwem, bo zbluźniłabym przyrzeczeniu przyjęcia Cię do mojego życia — wtedy wierzyła, że nie ugną się nikomu i przed niczym, zignorują prawdopodobne obiekcje wynikające z jej nazwiska. Kochała go tak bardzo, aż przeszywał ją ból, bowiem sama w sobie nie była przygotowana na coś tak obezwładniającego, nieograniczonego w swej wielkości. Tamta chwila, trwanie w złocistej poświacie świec, mogła być snem bądź wytworem wyobraźni żądnej szczęścia. Wmówiła sobie wzniosłość, z jaką traktowali siebie nawzajem, a powinna zejść na ziemię i pozwolić rozsądkowi ułożyć zdarzenia wedle logicznego ciągu.
— Kocham Cię.
Lecznicze właściwości, jakie posiadała bliskość ukochanego, w innych okolicznościach byłyby nieocenioną pomocą w chwili słabości, lecz w cieniu koszmaru przyniósł szarpnięcie bólu rozprzestrzeniające się po żebrach. Trwali ciało przy ciele, serce przy sercu, jednocześnie będąc daleko od siebie w przestrzeni duchowej. Przyjemna miękkość dotyku była ciepła w swej obecności, delikatna, niedostatecznie silna wobec potęgi lodowej kry chroniącej ją całą przed tkliwym żywotem uczuć, z czym niełatwo było się pogodzić. Odebrano od niej przywilej obrony przed wszystkim tym, co naznaczone smutkiem i rozpaczą, bezbronna wobec wykreowania życia jako pasma tych dwóch przymiotów oraz towarzyszących im przykrości. Zaledwie przez miesiąc zdołała poznać nazwę każdej barwy przygnębienia, nasilających się w zależności od ilości snu poświęconego Fárbautiemu. Skąpana w szarości, bieli i czerni trwała w przekonaniu, że nie zdoła odmienić kolorytu monotonii i została skazana na śmierć w ponurym cieniu. Wystarczyło zaledwie jedno echo jego oddechu odbijające się od barokowego przepychu teatru, szarpnięcie rozpruwające harmonię jednostajnego zebrania osamotnionego bytu, żeby zapragnęła znowu zanurzyć lico w przyjemności samego posiadania kogoś właściwego przy swoim boku. Ramionami losu świat powierzył tę rolę właśnie jemu, odtrącając gładkie wnętrza dłoni jej ojca, matki, zmarłego męża i dzieci. Mogła powiedzieć, że nawet przygnieciona tą świadomością zdoła wstać, ale wtedy zabrudziłaby usta kłamstwem i utkała fałszywe świadectwo nadziei.
— Za późno na ratunek. Nici spajające mnie w całości już od dawna rwą się równie chyżo co jedwab, któremu poskąpiono czułości, dlatego nie możesz rzucać swojego życia na darmo. Uczyń mi ten honor i nie poświęcaj się w imię czegoś, co jest już martwe i nie zdoła odzyskać sił na kolejny lot. Pozwól moim skrzydłom ułożyć się w przygotowaniu na upadek — wyzuta z rozterek nad tragizmem własnego losu była obojętna na jego prośbę, jasno obrazowała stosunek do powrotu z krainy umarłych. Wygoda stagnacji przejęła ciężar szali i wskazała powód, dla którego wciąż lękała się wynikających z tego konsekwencji. Poczucie pustki traktowała jako formę wytchnienia od ciągłej rozpaczy, ciągłego żalu i tęsknoty, akceptowała związane z nią niegodności. Trzymał w ramionach szmacianą lalkę będącą człowiekiem tylko przez wzgląd na funkcje życiowe trawiące ciało. Każdy oddech był wymuszony, podobnie jak ruchy mięśni i dudnienie zamknięte w klatce piersiowej. Wymagał od niej tak wiele, nie zdając sobie sprawy z kosztów, jakie ponosiła zmuszając się do trwania w świecie pozbawionym jego esencji. Pozwoliła mu unieść podbródek, niezdolna do okazania jawnego oporu, bo jednocześnie chciała i nie chciała czuć żaru łaskoczącego lodową powłokę. Gorycz ziejąca z postawy ukochanego przelała się na jej błękit tęczówek i zalśniła w przytłumionym świetle kryształowych żyrandoli. — Nienawiść jest przeciwieństwem miłości. Nigdy nie przestałam Cię kochać i każdego dnia utwierdzam się w tym coraz mocniej. I choć przysparza mi to ból, nie zamierzam karmić się kłamstwem, bo zbluźniłabym przyrzeczeniu przyjęcia Cię do mojego życia — wtedy wierzyła, że nie ugną się nikomu i przed niczym, zignorują prawdopodobne obiekcje wynikające z jej nazwiska. Kochała go tak bardzo, aż przeszywał ją ból, bowiem sama w sobie nie była przygotowana na coś tak obezwładniającego, nieograniczonego w swej wielkości. Tamta chwila, trwanie w złocistej poświacie świec, mogła być snem bądź wytworem wyobraźni żądnej szczęścia. Wmówiła sobie wzniosłość, z jaką traktowali siebie nawzajem, a powinna zejść na ziemię i pozwolić rozsądkowi ułożyć zdarzenia wedle logicznego ciągu.
— Kocham Cię.
Isak Bergman
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Czw 23 Mar - 23:42
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Był słaby, bo nie potrafił pogodzić się raz na zawsze z samotnością. Nie potrafił odpuścić, choć przecież był zdecydowany na krok wycofania się z jej codzienności, by nigdy nie doświadczyła krzywd, które mogło przynieść brzemię przeszłości. Bergman nie mógł jednak zaakceptować, że szczęście prawdopodobnie nie jest jego domeną, a życie już do samego końca powinno być skąpane jedynie w cierpieniu, gdyż przecież na nic innego nie zasługiwał.
Nie potrafił pogodzić się również z jej słowami, zapewne zupełnie prawdziwymi, bo swoimi czynami doprowadził do śmierci ożywczego płomienia tlącego się w głębi duszy Ahlström. To on ofiarował jej nadzieję, by następnie odebrać, chcąc oddalić się na zawsze, wyjawiwszy najpierw brutalną prawdę, której wcześniej tak zazdrośnie strzegł. Miała rację mówiąc, że nie zaufał jej w pełni, choć wciąż powtarzał, że to kłamstwo, że nigdy nie kierowały nim podobne pobudki, że to jedynie troska. Owszem, ta była obecna, lecz pod nią drzemało to, co świadomość ukrywała nawet przed nim samym – nigdy nie potrafił w pełni ufać ludziom. Wystarczająco wiele razy przekonał się, że nawet najbliższa osoba może być powodem cierpienia. Dlatego też zupełnie nieintencjonalnie odpychał od siebie każdego z choćby odrobiną dobrej woli; każdego, kto mógłby przełamać ten niszczycielski schemat. Nie chciał jednak jej krzywdy – tego był pewien. Cierpiał więc podwójnie, kiedy do jego pracowni zawitała Sohvi, uderzając bezpodstawnymi oskarżeniami. Nie zamierzał jednak odmawiać jej możliwości wyrzucenia emocji tkanych z troski o siostrzaną duszę. Był jej tak właściwie całkowicie wdzięczny za oddanie z jakim traktowała Freję. Dzięki owej świadomości był choć odrobinę spokojniejszy o los ukochanej. Ale nawet to nie wystarczyło, by pogodzić się w pełni z podjętą decyzją o odejściu; nie mógł, nie potrafił. Nie chciał.
Patrzył więc na kruche kobiece ciało i pragnął tylko tyle, by więcej ów obraz nie zniknął mu sprzed oczu, choć uderzała obecnie w jego osobę najbardziej cierpkimi słowami. Nie powinien dopuścić do jej rozpadu, a jednak to zrobił i nie mógł już cofnąć czasu. Pozostało pogodzenie się oraz próba odbudowy na zgliszczach podeptanej miłości czegoś choć odrobinę jej bliskiego. Z całą pewnością nie takiego samego, lecz chciał spróbować. Tym bardziej, że z każdą chwilą coraz mniej pozostawało w nim zdecydowania, by puścić kruchą czaszkę, zatapiając się na powrót w aksamitnym mroku filharmonii.
Trwali tu wciąż zupełnie samotni, choć spodziewał się, że wkrótce odnajdzie ich czułe spojrzenie osób obsługujących salę, by nienatarczywie zachęcić do opuszczenia budowli. Każdy miał bowiem prawo do nocnego spoczynku, nawet jeśli on sam egzystował w bezsenności od wielu długich dni.
Czy mogli być jeszcze szczęśliwi?
Nie odzywał się bardzo długo, nadal dociskając palce do podbródka i wpatrując się w okręgi błękitnych tęczówek. Pozwalał, aby słowa płynęły wartkim nurtem, zahaczając boleśnie o poszarpaną linię wyrzutów sumienia. O tym przecież już wiedziała – cierpiał przez rozłąkę, nie potrafił wynagrodzić krzywd, nie potrafił też obiecać, że dalej będzie już tylko pięknie, a życie u jego boku okaże się najlepszym, co ją może spotkać. Był najgorszym z wyborów, był najlichszą opcją, którą wstyd było pokazać rodzinie, choć uczucia miał szczere. Jedyne godne ofiarowania.
Słowa padające na ostatku przeszyły jego ciało, poruszył się w dreszczach, jakby niedowierzając, że Freja jeszcze ma siłę, by deklarować wzajemność. Wiedział, że nie potrafi sprawić, by go znienawidziła. Pomimo okrucieństw, których się dopuszczał, pomimo natury dalekiej od ideału.
Nie wiedział jeszcze, czy uda mu się napełnić na powrót jej słabnące ciało, czy już nie pozostanie na zawsze jedynie wydmuszką dawnej siebie, a jednak chciał w tej chwili trwać przy niej – zupełnie podobny, pozbawiony duszy i marny. Być może taki właśnie miał być ich ostateczny los. Nic więcej, nic lepszego i bardziej chwalebnego. Iskrzyła się jednak nadzieja, że może los jeszcze się uśmiechnie, odbuduje zaufanie, poskłada złamaną wolę życia, po czym spotkają się z nowym sensem istnienia.
— Kocham cię — powtórzył w ślad za nią, dociskając mocniej opuszki, chwiejąc się lekko, niepewnie, by wreszcie dać upust pragnieniu zbliżenia się jeszcze bardziej. Pochylona sylwetka zadrżała, kiedy chłodne usta ułożył na tafli pomadki, którą nienagannie wyrysowała kształty warg. Poczuł się tak, jakby od miesięcy jego ciało pozbawione było choćby kropli wody, a on pragnął wysączyć ją teraz z krztyny namiętności, którą w sobie wzniecił. Słone łzy skupiły się pod jego powiekami, lecz nie blokował ich zbyt długo. Objął natomiast Freję jeszcze bardziej szczelnie, tak by wątłe ramiona nie wysmyknęły się z uścisku. — Nie potrafię bez ciebie — szept ledwo wydostał się spomiędzy zajętych pocałunkiem ust, lecz ugrzązł bez zakończenia, bowiem bał się, że nagle go odepchnie. Chciał ją stąd zabrać, chciał tak trwać bez kolejnych, bolesnych słów, choć musiał jeszcze wiele z nią mówić o sprawach, których tak bardzo unikał. teraz jednak, na drobną chwilę, to zdawało się być najmniej istotne.
Nie potrafił pogodzić się również z jej słowami, zapewne zupełnie prawdziwymi, bo swoimi czynami doprowadził do śmierci ożywczego płomienia tlącego się w głębi duszy Ahlström. To on ofiarował jej nadzieję, by następnie odebrać, chcąc oddalić się na zawsze, wyjawiwszy najpierw brutalną prawdę, której wcześniej tak zazdrośnie strzegł. Miała rację mówiąc, że nie zaufał jej w pełni, choć wciąż powtarzał, że to kłamstwo, że nigdy nie kierowały nim podobne pobudki, że to jedynie troska. Owszem, ta była obecna, lecz pod nią drzemało to, co świadomość ukrywała nawet przed nim samym – nigdy nie potrafił w pełni ufać ludziom. Wystarczająco wiele razy przekonał się, że nawet najbliższa osoba może być powodem cierpienia. Dlatego też zupełnie nieintencjonalnie odpychał od siebie każdego z choćby odrobiną dobrej woli; każdego, kto mógłby przełamać ten niszczycielski schemat. Nie chciał jednak jej krzywdy – tego był pewien. Cierpiał więc podwójnie, kiedy do jego pracowni zawitała Sohvi, uderzając bezpodstawnymi oskarżeniami. Nie zamierzał jednak odmawiać jej możliwości wyrzucenia emocji tkanych z troski o siostrzaną duszę. Był jej tak właściwie całkowicie wdzięczny za oddanie z jakim traktowała Freję. Dzięki owej świadomości był choć odrobinę spokojniejszy o los ukochanej. Ale nawet to nie wystarczyło, by pogodzić się w pełni z podjętą decyzją o odejściu; nie mógł, nie potrafił. Nie chciał.
Patrzył więc na kruche kobiece ciało i pragnął tylko tyle, by więcej ów obraz nie zniknął mu sprzed oczu, choć uderzała obecnie w jego osobę najbardziej cierpkimi słowami. Nie powinien dopuścić do jej rozpadu, a jednak to zrobił i nie mógł już cofnąć czasu. Pozostało pogodzenie się oraz próba odbudowy na zgliszczach podeptanej miłości czegoś choć odrobinę jej bliskiego. Z całą pewnością nie takiego samego, lecz chciał spróbować. Tym bardziej, że z każdą chwilą coraz mniej pozostawało w nim zdecydowania, by puścić kruchą czaszkę, zatapiając się na powrót w aksamitnym mroku filharmonii.
Trwali tu wciąż zupełnie samotni, choć spodziewał się, że wkrótce odnajdzie ich czułe spojrzenie osób obsługujących salę, by nienatarczywie zachęcić do opuszczenia budowli. Każdy miał bowiem prawo do nocnego spoczynku, nawet jeśli on sam egzystował w bezsenności od wielu długich dni.
Czy mogli być jeszcze szczęśliwi?
Nie odzywał się bardzo długo, nadal dociskając palce do podbródka i wpatrując się w okręgi błękitnych tęczówek. Pozwalał, aby słowa płynęły wartkim nurtem, zahaczając boleśnie o poszarpaną linię wyrzutów sumienia. O tym przecież już wiedziała – cierpiał przez rozłąkę, nie potrafił wynagrodzić krzywd, nie potrafił też obiecać, że dalej będzie już tylko pięknie, a życie u jego boku okaże się najlepszym, co ją może spotkać. Był najgorszym z wyborów, był najlichszą opcją, którą wstyd było pokazać rodzinie, choć uczucia miał szczere. Jedyne godne ofiarowania.
Słowa padające na ostatku przeszyły jego ciało, poruszył się w dreszczach, jakby niedowierzając, że Freja jeszcze ma siłę, by deklarować wzajemność. Wiedział, że nie potrafi sprawić, by go znienawidziła. Pomimo okrucieństw, których się dopuszczał, pomimo natury dalekiej od ideału.
Nie wiedział jeszcze, czy uda mu się napełnić na powrót jej słabnące ciało, czy już nie pozostanie na zawsze jedynie wydmuszką dawnej siebie, a jednak chciał w tej chwili trwać przy niej – zupełnie podobny, pozbawiony duszy i marny. Być może taki właśnie miał być ich ostateczny los. Nic więcej, nic lepszego i bardziej chwalebnego. Iskrzyła się jednak nadzieja, że może los jeszcze się uśmiechnie, odbuduje zaufanie, poskłada złamaną wolę życia, po czym spotkają się z nowym sensem istnienia.
— Kocham cię — powtórzył w ślad za nią, dociskając mocniej opuszki, chwiejąc się lekko, niepewnie, by wreszcie dać upust pragnieniu zbliżenia się jeszcze bardziej. Pochylona sylwetka zadrżała, kiedy chłodne usta ułożył na tafli pomadki, którą nienagannie wyrysowała kształty warg. Poczuł się tak, jakby od miesięcy jego ciało pozbawione było choćby kropli wody, a on pragnął wysączyć ją teraz z krztyny namiętności, którą w sobie wzniecił. Słone łzy skupiły się pod jego powiekami, lecz nie blokował ich zbyt długo. Objął natomiast Freję jeszcze bardziej szczelnie, tak by wątłe ramiona nie wysmyknęły się z uścisku. — Nie potrafię bez ciebie — szept ledwo wydostał się spomiędzy zajętych pocałunkiem ust, lecz ugrzązł bez zakończenia, bowiem bał się, że nagle go odepchnie. Chciał ją stąd zabrać, chciał tak trwać bez kolejnych, bolesnych słów, choć musiał jeszcze wiele z nią mówić o sprawach, których tak bardzo unikał. teraz jednak, na drobną chwilę, to zdawało się być najmniej istotne.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: Take me back to the night we met (Freja & Fárbauti, Praga, 13.02.2001) Nie 23 Kwi - 22:47
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Poczucie straty zakorzenione w martwym ciele rozproszyło odpowiedzialność za własne życie. Każda decyzja niosła ze sobą konsekwencje, choć tego wieczoru, jak i w trakcie wielu poprzednich, ta świadomość rozpłynęła się w niebycie. Obecność Sohvi trzymała ją przy zdrowych zmysłach, pod groźbą nagany i chmurnego spojrzenia wykonywała podstawowe czynności oraz podejmowała obowiązki mecenasa, byle nie mieć na sumieniu jej zmartwień. Powiedziała mu prawdę w ostatnim akcie odwagi, postawiła na szali nędzne skrawki człowieństwa będące ochłapami zepsutego mięsa. Dusza dobrowolnie zanurzona w mroku stopniowo przestawała odczuwać, słyszeć i smakować, zobojętniała na świat zewnętrzny, pozbywała się afektów mających wartość. Ze spokojem czekała na opadnięcie ostrza gilotyny, ponieważ zaakceptowała smutek i traktowała go jak bliskiego przyjaciela, który na siłę wepchnął się na miejsce zajmowane dotychczas przez ukochanego. Owinięta katatonią obojętności postrzegała rzeczywistość jako świat leżący pod wodą, obrośniętymi morską trawą i porostami, reagując na docierające bodźce ze znacznym opóźnieniem. Serce jako pierwsze zerwało się do lotu, gdy z ust Fárbautiego wypłynęła ognista deklaracja wzajemności, z zapalczywością dorównującą jej wyznaniu, wprawiająca ciało w rozpaczliwe drżenie. Tęsknota za boską słodyczą słów miłosnej przysięgi była równie namacalna co ból, prawdziwa na wskroś ciemności spowijającej ją od stóp do głów, lecz fale gorączkowej bliskości zdusiły źródło boleści i zastąpiły je rozkwitającym kwieciem szkarłatnych róż. W chełpliwym pocałunku korzenie krwistych bukietów wstrząsnęły zlodowaciałą powłoką, aż na gładkiej tafli pojawiły się pęknięcia oraz głębokie rozbryzgi. Szaleńcza namiętność kotłowała się pod skórą, wygłodniała jego ust jak sfora wilków mknących za ofiarą. Przylgnęła do ukochanego na tyle pewnie, że pomiędzy spragnione siebie dusze nie wsunęłaby łepka od szpilki, gotowa zespolić się w jedność i w takiej formie trwać po kres wieczności. Przesuwała opuszkami palców wzdłuż jego kręgosłupa, zmieniała ich nacisk w zależności od intensywności angażu ust, budząc i usypiając doświadczenia poznawcze wedle kaprysu. Cierpienie nadal wisiało nad ich głowami jak burzowa chmura, lecz odejście w zapomnienie choć na moment pozwoliło wysączyć piękno wzajemnego oddania serc.
Oderwała się od Fárbautiego zaledwie na kilka, kilkanaście milimetrów, aby tuż po ujrzeniu strug łez zetrzeć je wierzchem dłoni, ucząc się na nowo przyjemnie znajomych rysów twarzy. Odnalazła piękno drobnych form zadurzenia w postaci płytkich zmarszczek w kącikach oczu oraz pozostałych niedoskonałości świadczących o upływie czasu. Pamiętała, że upływające lata miały dla niego wartość odmienną od tej, przez którą postrzegała rzeczywistość, wyliczoną sprawnością ludzkiego ciała i chyżością umysłu. Ciche westchnienie zmieniło się w czuły pocałunek złożony na policzku.
— Chodź ze mną.
Splotła dłoń ukochanego ze swoją, z miałkim naciskiem prosząc o spełnienie prośby. Teatr, choć niewątpliwie piękny i cichy, nie spełniał roli powiernika cudzych sekretów, zwłaszcza, jeśli nie dotyczyły muzyki i teatralnych masek. Klucząc korytarzami zastygłymi w ciszy spoglądała ku niemu z troską, niepewna prawdy formowanej przez podświadomość spragnioną miłości. Bała się, że oszukuje sama siebie i tuż po dotarciu do mieszkania samotność zacznie pożerać ją od środka, choć kruche kości były marnym posiłkiem. Nie powiedziała ani słowa przez całą podróż, ani wtedy, gdy zamknęła za nimi drzwi i rozświetliła korytarz skąpany w nieprzeniknionym mroku. Stukot obcasów uderzających o marmurową posadzkę raził równie mocno co zbyt jaskrawe światło, lecz zignorowała narastający ból głowy i nie oglądając się za siebie przeszła niemal przez całą długość korytarza, by wsunąć się do przestronnego salonu. Sądziła, że ciepło Fárbautiego powstrzyma bolesne napady apatii, tymczasem nadal mierzyła się ze skutkami zatracenia skonstruowanego przez pustkę. Dopiero w blasku ognia tlącego się w kominku mógł zauważyć, jak bardzo zmarniała od czasu rozstania. Utrzymywanie prawidłowej wagi nie było problemem, ponieważ pilnowana przez Sohvi nie zdołała odrzucać posiłków podsuwanych pod nos, a niepokojący charakter przygnębienia osiadły na skórze. Jedynie wspomnienie pocałunku zza kurtyny sprawiło, że nie upadła na kolana w fali czerwonego jedwabiu, opierając dłoń zwiniętą w pięść na zagłówku fotela. Nieprzytomnym wzrokiem zlustrowała cały salon, od kanap obitych szmaragdową kapą i ścian utrzymanych w podobnym kolorze, do puchatego dywanu i mahoniowej podłogi. Złote elementy zdobiące pomieszczenie majaczyły na skraju jej świadomości niczym latarnie morskie, choć nie było już miejsca, do którego mogłaby się udać dla odpoczynku. Coraz mocniej zdezorientowana zgięła się wpół, aby po chwili osunąć się na ziemię w wyrazie rezygnacji. Poczucie przegranej zbyt mocno osiadło wczepiło się w świadomość i nie miała siły przeciwstawić się mu nawet z ukochanym przy boku.
— Fárbauti...
Freja i Fárbauti z tematu
Oderwała się od Fárbautiego zaledwie na kilka, kilkanaście milimetrów, aby tuż po ujrzeniu strug łez zetrzeć je wierzchem dłoni, ucząc się na nowo przyjemnie znajomych rysów twarzy. Odnalazła piękno drobnych form zadurzenia w postaci płytkich zmarszczek w kącikach oczu oraz pozostałych niedoskonałości świadczących o upływie czasu. Pamiętała, że upływające lata miały dla niego wartość odmienną od tej, przez którą postrzegała rzeczywistość, wyliczoną sprawnością ludzkiego ciała i chyżością umysłu. Ciche westchnienie zmieniło się w czuły pocałunek złożony na policzku.
— Chodź ze mną.
Splotła dłoń ukochanego ze swoją, z miałkim naciskiem prosząc o spełnienie prośby. Teatr, choć niewątpliwie piękny i cichy, nie spełniał roli powiernika cudzych sekretów, zwłaszcza, jeśli nie dotyczyły muzyki i teatralnych masek. Klucząc korytarzami zastygłymi w ciszy spoglądała ku niemu z troską, niepewna prawdy formowanej przez podświadomość spragnioną miłości. Bała się, że oszukuje sama siebie i tuż po dotarciu do mieszkania samotność zacznie pożerać ją od środka, choć kruche kości były marnym posiłkiem. Nie powiedziała ani słowa przez całą podróż, ani wtedy, gdy zamknęła za nimi drzwi i rozświetliła korytarz skąpany w nieprzeniknionym mroku. Stukot obcasów uderzających o marmurową posadzkę raził równie mocno co zbyt jaskrawe światło, lecz zignorowała narastający ból głowy i nie oglądając się za siebie przeszła niemal przez całą długość korytarza, by wsunąć się do przestronnego salonu. Sądziła, że ciepło Fárbautiego powstrzyma bolesne napady apatii, tymczasem nadal mierzyła się ze skutkami zatracenia skonstruowanego przez pustkę. Dopiero w blasku ognia tlącego się w kominku mógł zauważyć, jak bardzo zmarniała od czasu rozstania. Utrzymywanie prawidłowej wagi nie było problemem, ponieważ pilnowana przez Sohvi nie zdołała odrzucać posiłków podsuwanych pod nos, a niepokojący charakter przygnębienia osiadły na skórze. Jedynie wspomnienie pocałunku zza kurtyny sprawiło, że nie upadła na kolana w fali czerwonego jedwabiu, opierając dłoń zwiniętą w pięść na zagłówku fotela. Nieprzytomnym wzrokiem zlustrowała cały salon, od kanap obitych szmaragdową kapą i ścian utrzymanych w podobnym kolorze, do puchatego dywanu i mahoniowej podłogi. Złote elementy zdobiące pomieszczenie majaczyły na skraju jej świadomości niczym latarnie morskie, choć nie było już miejsca, do którego mogłaby się udać dla odpoczynku. Coraz mocniej zdezorientowana zgięła się wpół, aby po chwili osunąć się na ziemię w wyrazie rezygnacji. Poczucie przegranej zbyt mocno osiadło wczepiło się w świadomość i nie miała siły przeciwstawić się mu nawet z ukochanym przy boku.
— Fárbauti...
Freja i Fárbauti z tematu