Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    when god is gone and the devil takes hold, who will have mercy on your soul (F. Bergman & E. Munch, listopad 1992)

    2 posters
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Wyciągał przed siebie zgrabiałe od mrozu ręce, podrygujące ostatkami euforii tętniącej w ciele. Miał wrażenie, że palce nie należą do niego. Znów zbrukał je krwią, choć na fakturze skóry nie dostrzegał ani jednego szkarłatnego wykwitu. Znów zatopił się w posoce, choć gardło nie lepiło się od czerniejących skrzepów o metalicznym posmaku. Dygotał cały; chcąc zagłuszyć wycie bezsilności popchnął duszę ku kolejnemu upadkowi, ku jeszcze głębszej przepaści sycąc się bólem i cierpieniem. Nie swoim, a zupełnie obcej mu osoby, przydybanej w najciemniejszym zaułku miasta, którego pamięć otwierała stare rany. Skoro sam broczył, musiał znaleźć wspólnika niedoli, zapuścił więc swe macki, dotykając pulsujących pod pergaminem skóry żył i wybrzuszeń tętnic. Czuł, że pustka we wnętrzu ciała wypełnia się przyprawiając go o zawrót głowy, wyostrzając następnie wszystkie zmysły, by w końcu wstąpić niewyobrażalnym przypływem siły w wiotkie mięśnie. Czuł jak magia elektryzowała, strzelała pod opuszkami palców jeżąc drobne włoski na karku. Przez chwilę nie potrafił złapać tchu, rozpływając się w ekstazie zaspokajanego skwapliwie pragnienia; na skostniałym bruku, pod niewyraźnym światłem starej latarni, pochylając się nad nieszczęsnym wyrzutkiem, którego nieobecności nikt nawet by nie zauważył. Zdusił gardłowy pomruk urywający się w momencie, gdy wiązki krwi rozpłynęły się w szadzi mroźnego wieczoru. Miał wrażenie, że wśród błyskających okruszyn unoszą się również te o barwie purpurowej, stężałe od mrozu; po chwili nie pozostało jednak nic, co mogłoby świadczyć o upiornym procederze: jedynie ciało ślepca ponownie zatrzymało się w czasie, a bruzdy zadrapań i opuchlizna po felernym upadku w hotelowym pokoju wygładziły się. Okolica była zupełnie głucha, a mimo tego spojrzał na palec otoczony obręczą sygnetu z przezornością wybijającą się ponad stan euforii, przekręcił go płynnym ruchem znikając jak kamfora. Dýr heili  rezonowało z pustki (jeśli nawet przeżyje, jego egzystencja nie będzie odbiegać wiele od tej zwierzęcej), potem wszystko zamarło.
    Wspomnienie rozmywało się w jego głowie, kolejne uliczki przemierzał w zupełnej ciszy, ujawniając się nagle gdzieś w okolicy Lilletorget i kierując dalej głębiej w miasto, pozostawiając za sobą wstęgę Nidelvy. Nie potrafił znieść Midgardu, odkąd podróżował tam głównie po to, by obserwować kolejne stadia choroby swej żony; gabinet Tvetera zbrzydł mu do tego stopnia, że wolał zastąpić go miejscem, które powinien przeklinać po wsze czasy, a mimo tego chętne pchał się w jego szpony i pozwalał, by brudna część natury uzewnętrzniała się właśnie tu, w chwilach największej słabości.
    Wyciągał przed siebie zgrabiałe od mrozu ręce, podrygujące ostatkami euforii tętniącej w ciele. Te palce należały do niego. Nie mógł się wyprzeć zbrodni, wyrzuty sumienia muskały go delikatnie, przecież prawie nie miał kompasu moralnego. Otulił szyję spranym szalem w szkocką kratę, wszedł głębiej w ciemne uliczki, tam gdzie zaplecza knajp rozdziawiały swe paszcze. Powietrze pachniało gotowanymi warzywami, a z uchylonych okien sączyła się para. Nie miał w zwyczaju mieszać się w cudze sprawy, a jednak jego spojrzenie padło tam gdzie powoli narastała melodia podniesionych głosów. Pod sklepieniem czaszki czuł galopadę myśli, tętent emocji jeszcze niezupełnie okrzepłych, wciąż przesiąkniętych adrenaliną. Może jednak miał sumienie? Pierwotnie chciał przejść, przecisnąć się obok aktorów marnej sztuki i ujść tam, gdzie jarzyło się światło przeciwległej ulicy. Może powinien zawrócić? Coraz ostrzejszy ton wrzynał się w jego uszy. Spojrzał jeszcze raz na własne dłonie, zbrukane krwią, której wyimaginowane, pąsowe plamy nagle pojawiły się na fakturze skóry – być może była to świadomość, że w sposób podły pozostawił jedyną, bliską sobie osobę; w desperacji i niemocy sam przedłużył własny żywot, a jej nie potrafił pomóc. Dlaczego właściwie miałby żyć bez niej? Jak miałaby wyglądać dalej jego egzystencja? Nigdy nie ryzykował, nie pchał się samowolnie w miejsca, które były niebezpieczne, jednak siła zaczerpnięta z magii krwi nakazywała mu sądzić, że nikt nie będzie w stanie go dotknąć, czy skrzywdzić. A może podświadomie na to liczył? Że ostatecznie ktoś doprowadzi go na sznurku pod katowski topór. Odwrócił twarz, dokładnie w tym momencie, gdy wymijał nieznajomych ściśniętych przy tylnych drzwiach baru, bezwiednie spojrzał w rozświetlony mdłym blaskiem bursztyn oczu, powiódł po nimbie rozwichrzonych włosów i pozwolił się pochwycić, przystanął nie zdając sobie sprawy, co tak właściwie go zatrzymało. Przeczucie? Zakrzywione postrzeganie rzeczywistości? Resztki magii wciąż skrzące się pod skórą? Zacisnął dłonie, które schował do kieszeni. Ruszył dalej. Wypchnięte siłą ciało obserwowanego nieznajomego zachwiało się i niemal bezwładnie opadło tuż za nim. Słyszał kilka szarpnięć, wyzwiska, głuchy łomot. Syknął, gdy szkliwo zębów starło się ze sobą niebezpiecznie, obrócił się, zatrzymał ostatecznie, spojrzał ku wyrzuconemu brutalnie młodzieńcowi.  
    A ty co, miłosierny samarytanin? – Splunięcie plasnęło o zmrożone kamienie. Nie bywał drażliwy, chyba że w takie noce. Wyciągnął dłoń, równie dobrze mogła zostać odtrącona, jednak zaryzykował, pijany resztkami wyrzutów sumienia i dobrej woli.
    Bynajmniej – wychrypiał przez zaciśnięte gardło i nachylił się jeszcze odrobinę.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Powietrze w lokalu było wilgotne, dławiące i ciepłe, jak wnętrze zwierzęcego pyska. Napęczniałe alkoholem twarze klientów wzdymały się chrapliwym śmiechem i spąsowiałą czerwienią, a zawieszone nad podestem, jarzeniowe światło pozostawiało na czole woskowe krople potu, od których pojedyncze kosmyki włosów lepiły się do niezdrowo bladej cery – odkąd deski cyrkowej sceny zatrzeszczały zdradliwie, rozłamując mu się pod nogami, podobne przedstawienia wzbudzały w nim dojmujące mdłości, ściskając płuca w gwałtownych przypływach paniki, od których oddech stawał się płytki i nierówny, a spocone dłonie osuwały się na szorstkich, parcianych linach, tylekroć wcześniej kaleczących skórę, która teraz była zgrabiała i nierówna, nakryta pajęczyną zabliźnionej tkanki. Łyk złocącego się we flakonie narkotyku przedarł się przez cieśninę zawężonego panicznym dreszczem gardła, rozlewając się po debrze żołądka i przywracając mu naturalną ostrość zmysłów, nierozstrojoną przez obrazy przeszłości, nierozrzedzoną emocjami, których nigdy nie potrafił utrzymać na wodzy, a które wiły gniazdo w jego piersi, nakłuwając jej wnętrze odstającymi rózgami cienkich, zakrzywionych patyków. W ten sposób łatwiej było zapomnieć – o niedźwiedzim pysku, zbrukanym krwią jego rodziców, o Göranie, który wtłoczył w jego żyły ciemną smołę magii uzależniającej silniej niż odurzające eliksiry, o Freydis, której dobro kierowało jego dłonie ku zagłębieniom niepilnowanych kieszeni, a te cudze – pod materiał jego ubrania, tam, gdzie skóra była ciepła i wrażliwa, nie pokryta jeszcze skorupą osiadającej na nim goryczy, obolała za to purpurą siniaków; tych, które zadawała mu cudza brutalność oraz tych, które zadawał sobie sam.
    Ile ty masz lat?, warknął na niego jeden z mężczyzn, zagradzając przejście barczystością wyciągniętej ręki, której palec wskazujący dźgnął go zaraz boleśnie w pieś; wyprostował się niezrażony, unosząc głowę do góry z szelmowskim uśmiechem. Dwadzieścia cztery, jakby był dumny z tego numeru – kłamstwo przeszło mu przez gardło gładko i przekonująco, a niecodziennie zdolności uelastycznionego chorobą ciała szarpnęły zainteresowaniem właściciela, który wpierw uniósł ku górze krzaczaste gąsienice brwi, po czym powitał go krzywym grymasem pobłażliwego triumfu, pieczętując umowę silnym uściskiem dłoni, od którego rozbolały go pogruchotane, zaczerwienione mrozem knykcie. Rygor wymagającej tresury pozostawił go ze skancerowanym, lecz przyzwyczajonym do wysiłku ciałem, naginającym się pod metrum batuty rwących żołądkiem potrzeb, żarłocznych i nieposkromionych, choć w cieniu ciasnej, przesiąkającej mroźną wilgocią sutereny rozprężających się zmęczeniem, w jakim podkurczał nogi pod obolałą miękkość brzucha, daremnie rugając z myśli lękliwe reminiscencje przeszłości, wygładzając dreszcze, które zsuwały się wzdłuż kręgosłupa na myśl o Göranie i jego gniewie, gdy nareszcie go znajdzie; a znajdzie go przecież na pewno, wyuczony tropienia jak myśliwski pies, z nosem przypartym do ziemi. Uwolnił się z karceru jego zwierzchnictwa, lecz traumatyczne wspomnienia wciąż były żywe, rozpostarte wiwisekcją na schorzałej tkance świadomości – pozostawione na ciele blizny odzywały się jego głosem, swędząc uporczywie, by nigdy nie pozwolił sobie o nich zapomnieć; dlaczego zmuszasz mnie, żebym to robił?, wypowiedziane z obsesyjną euforycznością w głosie, gdy zaklęcie, kolorujące oczy bielą mgły, przedzierało się przez jego dziecięce jeszcze, skulone przy łóżku ciało, łamiąc kolejne żebra jak ulegające pod butem gałązki, sam siebie karzesz, chłopcze. Gorzki posmak łez, ponury pokój i smoliste żyły – ładni ludzie ubierali się na czarno, szpetni w tej ciemności żyli.
    Tym razem pod koniec wieczoru nogi trzęsły mu się jednak z wysiłku, dłonie nadgryzały targnięcia nagłego przykurczu, a przez czoło przedzierało się febryczne ciepło gorączki, od której bolały mięśnie i pulsowały skronie – nie był tak słaby, matka nauczyła go lepiej, oswajała więcej; chyba chorował, choć tej myśli również do siebie nie dopuszczał. W końcu pijackie śmiechy ucichły niechętnie, światła przygasły, lokal wyludniał się powoli, wymuszając trzeźwość na złaknionym zapłaty umyśle – nieważne, że kręciło mu się w głowie, że ostatni występ sprawił, że zrobiło mu się niedobrze i słabo, wizja stu skrzętnie odliczonych talarów pozostawiała zmysły wyostrzonymi paliatywnym poczuciem ulgi, buńczucznym przekonaniem, że nie wyjdzie stąd dzisiaj z pustymi rękami. Ledwo zdołał jednak zacisnąć w palcach srebrzone monety, kiedy starszy mężczyzna chwycił go za lewy bark, popychając w stronę bocznych drzwi, wychodzących na jedną z wąskich, brukowanych ulic Trondheim.
    To tylko pięćdziesiąt talarów. Umówiliśmy się na sto. – żachnął się gwałtownie, nagle rozbudzony gorejącym w trzewiach gniewem, obmierzłym, buntowniczym poczuciem bezsilnej niesprawiedliwości, nakazującym zaoponować i zacisnąć kościste palce na drewnianej desce framugi.
    Spieprzaj, dopóki nie uznam, że nie zasługujesz nawet na to. – mężczyzna chwycił go za kołnierz, zaciskając palce ciasno na materiale kurtki i zahaczając paznokciami za odsłoniętą skórę na szyi, która zaczerwieniła się tygrysimi paskami zadrapań. Nim zdołał zaprzeć się w progu, siła pchnięcia zrzuciła go z betonowych stopni na szary, wyświechtany błotem bruk, którego nierówne kamienie wbiły się boleśnie w lędźwie, rozlewając pod skórą kwieciste bukiety posiniałych krwiaków. Stęknął cicho, zgrzytając zębami, gdy zaciskane w dłoni monety rozsypały się na chodniku, grzechocząc dźwięcznie pośród wybojów i ginąc w paszczach gęstych, smolistych kałuż, przekleństwo wydarło się jednak z jego krtani dopiero na chwilę przed tym, jak tajemniczy nieznajomy zwiesił ku niemu dłoń, wyciągniętą niedbale wzdłuż tułowia – w mroku listopadowego wieczoru nie mógł dobrze dostrzec jego twarzy, choć zauważył, że błękit jego spojrzenia błysnął przewrotnie, gdy zwrócił się ku napastnikowi. Nie chciał mu ufać, wiedział, czego oczekiwali od niego zazwyczaj starsi mężczyźni, a mimo to – być może na skutek gorączki – skorzystał z niemej propozycji, dźwigając się z powrotem do pozycji stojącej.
    Zarobiłem te pieniądze. – warknął w końcu, kierując wzburzony bursztyn spojrzenia z powrotem ku właścicielowi lokalu. – Uczciwie. Umawialiśmy się. – podjął butnie, choć w szorstkim brzmieniu jego głosu przebrzmiała tym razem pewna rozpaczliwa nuta desperacji – potrzebował tych talarów i zamierzał je otrzymać, choćby miał wyjąć je sobie siłą z jego kieszeni. Nim zdążył jednak podjąć działanie, mężczyzna uśmiechnął się groźnie, najwyraźniej niezastraszony odważnym gestem nieznajomego, po czym rzucił się do przodu, szarżując siłą przyczajoną w barczystym ramieniu i rozciągającą się aż po obuch zaciśniętej pięści.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Palce zacisnęły się pewnie na lodowatej dłoni nieznajomego, który zdecydował, aby skorzystać z niespodziewanej oferty pomocy, choć przecież nie znał ceny owego gestu. Isak niewiele wprawdzie myślał o tym, co będzie dalej, jednak nie mógł powstrzymać się przed mimowolnym drgnieniem kącików ust rozciągniętych w grymasie imitującym satysfakcję. Wypełnił płuca listopadowym powietrzem, szarpiąc zdecydowanie wymizerowane ciało sponiewieranego chłopaka. Skupienie na jego słowach nie trwało wyjątkowo długo, gdyż sytuacja nie miała mieć finału jedynie w geście wyciągniętej w potrzebie niesienia pomocy ręki. Decydując się na wyjście z ram roli obserwatora, mimowolnie ściągnął na siebie uwagę napastnika. Jedno spojrzenie starczało, by ocenić, że w starciu bezpośrednim nie miał szans z mężczyzną szarżującym wściekle w ich stronę. Nawet teraz, gdy na dnie oczu tliła się wciąż resztka euforii, a mięśnie pęczniały od zaabsorbowanej energii, musiał każdy z kroków stawiać w sposób niezwykle zmyślny. Widmo własnej słabości nigdy nie opuściło go zupełnie, dlatego latami praktyki opanował jak unikać wszystkiego tego, co choćby odrobinę mogło mu zagrozić. Zmrużył oczy widząc, że napastnik nie odpuści, wyraźnie poruszony całym zajściem. Wyrzucenie młodego mężczyzny z dusznej przestrzeni zaplecza nie starczało i chciał jeszcze mocniej utwierdzić go w przekonaniu, że nie powinien protestować otrzymując ledwie ochłap z tego, na co wcześniej się umawiali. Na taki rodzaj niesprawiedliwości nie potrafił patrzeć z obojętnością, choć przecież niewiele sytuacji było w stanie go poruszyć. Wściekłe urągania odbijały się echem w jego głowie, przywoływały coś, co tliło się ledwie na skraju pamięci, lecz wciąż było w niej obecne i nakazywało mu zatrzymać się na dłużej. Nie tylko poczucie winy spływające wraz ze świadomością, że kolejny raz dopuścił się zbrodni będąc w rzeczywistości niezwykle słabym człowiekiem, ale i opiłki podobieństwa, które z zaskoczeniem układał na dłoni i przyglądał się im z niemą fascynacją, kierowały każdym jego ruchem. Gdy był jeszcze zupełnie młody, wielokrotnie doświadczał podobnego rozczarowania, mielił w ustach przekleństwa, gdy kolejna głodna noc otulała go wśród surowego krajobrazu wybrzeży Islandii. Nie zawsze miał przy sobie Hryma, wielokrotnie przez długie miesiące musiał radzić sobie sam, sprowadzany do parteru przez nie wypłacających mu należności pracodawców. Mógł podnieść na każdego z nich rękę, jednak nauki starego Bergmana były jasne – połóż po sobie uszy, nigdy nie zadzieraj i nie atakuj jako pierwszy. Trzymał się ich mocno, zbyt przywiązany  do tego, by za wszelką cenę pozostać neutralnym i nie zwracać na siebie uwagi.
    Ze spokojem przyglądał się szarży napastnika; kiełkujące przekonanie, że teraz cokolwiek uczyni, będzie wynikało z chęci bronienia się, stanowiło doskonały pretekst, by dać upust kotłującym się emocjom. Zaciskając dłonie, poczuł jak kości trzaskają sucho, przyjemnie zrzucając napięcie skostniałych palców. Taran potężnego ramienia wyminął ich o ledwie kilka centymetrów, gdy Bergman pchnął w bok młodego mężczyznę. Unik był nieelegancki i zachwiał jego równowagą, lecz otarcie się o wilgotny mur było przyjemną alternatywą w stosunku do twardej niczym skała pięści wciskającej się w klatkę piersiową i czuły brzuch. Rosły mężczyzna warknął wściekle, gdy jego cios spotkał się jedynie z powietrzem, które przeciął ze świstem pod wpływem naporu ogromnego ciała.
    Tak bardzo chcesz się nadstawiać za niego? – tubalny śmiech był kolejnym dźwiękiem sięgającym ich uszu. Isak mimowolnie zerknął w kierunku chłopaka i dopiero teraz wychwycił bladość okrywającą pergaminową skórę naciągniętą na wyraźne wybrzuszenia kości policzkowych. Samemu przeciwnikowi rzucił zaś spojrzenie, w którym nie było ani krztyny złości i westchnął tylko.
    Jak rozumiem, mieliście umowę, a unikanie uczciwej zapłaty jest w najlepszym wypadku bardzo nietaktowne. Chłopak ledwo trzyma się na nogach, więc stwierdziłeś, że możesz go ot tak wywalić, hm? – Zapytał, prostując się wreszcie i strząsając z ramion niewidzialny pył. Nie podbijał tonów wypowiedzi złością kiełkującą w piersi, utrzymywał tembr głosu w niezachwianej melodyce nauczyciela czytającego kolejny raz fragment z podręcznika, który znał już niemal na pamięć.  
    Spieprzaj, albo poprzestawiam mu gnaty tak, że w przyszłości jego robota nie będzie warta nawet złamanego talara – śmiech załamał się w sekundzie, niemal tak szybko jak zdołał zaistnieć w głuchej nocy rozciągającej się nad Trondheim. Mężczyzna wyraźnie nie miał zamiaru rozwiązać sprawy po dobroci, a jego przywiązanie do brzęczących w sakiewce monet dyktowało kolejne zupełnie nieprzemyślane ruchy. – Albo tobie też poprzestawiam, za wpierdalanie nosa w nie swoje sprawy – stwierdził i splunął na bruk żółtą flegmą. Bergman przekrzywił lekko głowę i uniósł brwi w geście zupełnego zadziwienia wypowiedzią; poprzeczna zmarszczka przecięła gładkie dotąd czoło. Nie lubił gróźb. – Hrinda – tym razem nie atak spiętego w gotowości ciała, a wiązka magii. Zareagował natychmiast, zupełnie nie zważając na konsekwencje ujawnienia się. Z dwojga złego wolał mieć na głowie jeszcze słabowitego chłopaka, niż faktycznie się podłożyć i wykrwawić w zatęchłej uliczce znienawidzonego miasta.
    Bughr! – Tarcza skutecznie pochłonęła atak. Na bladej skórze uwydatniły się wstęgi czarnych żył rozchodzących się w drobniutką siateczkę mniejszych naczyń krwionośnych. Zimowe okrycie pozwalało dostrzec tylko strzępy zmian zachodzących w ciele Bergmana. Fala uderzeniowa nie zrobiła im nic złego. Nie pozwolił sobie jednak na głębszy oddech, zaciskając wargi w wąską linię. – Ile jesteś w stanie zrobić dla tych pieniędzy i dla ratowania skóry? – zagadnął półszeptem niespodziewanie, gdy upewnił się, że jego towarzysz trzyma się jeszcze na nogach. Bielmo zasnuwające oczy powoli spłynęło z powierzchni szarobłękitnych tęczówek, uwydatniło punkty czarnych źrenic, ponownie nadając wyrazistości spojrzeniu błądzącemu obecnie gdzieś w kierunku zatrzaśniętych drzwi zaplecza, na których tle znaczyła się rosła sylwetka gotowego do ponownego ataku mężczyzny. Słabe światło ograniczało pole widzenia. Na ten moment nie pozwalało napastnikowi rozszyfrować faktycznej natury Isaka.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Szorstkie, napuchnięte czerwienią palce zacisnęły się w obuch pięści szarpiącej się z ugiętego ramienia ku jego twarzy, jak dzikie zwierzę, ukrywana dotąd pod paroksyzmem gniewu fizyczna brutalność, której nareszcie zdjęto kaganiec, pozwalając, by rzuciła się z zębami do cudzego gardła – ledwie poczuł, jak jego mięśnie naprężają się w bolesnym przymusie defensywy, kark sztywnieje, knykcie stroszą się wypukłymi kostkami na grzbiecie dłoni, kiedy ręka starszego mężczyzny odepchnęła go w bok wystarczająco mocno i nieoczekiwanie, że mało znów całkiem nie stracił równowagi, ostatecznie zahaczając tylko butem o brukowane uwypuklenie drogi i wpadając na chłodną, murowaną ścianę, która, jak spostrzegł dopiero teraz, przywierając do niej dłońmi, nosiła rdzawe wybroczyny zaschniętych plam, jakich nie mógłby pomylić z niczym innym. Krew, zakrzepła na wyszczerbionej, ceglastej fasadzie, odznaczała się ciemnymi plamami, na widok których, mimo woli, zrobiło mu się niedobrze, bo pod okrywą ubrań ciało wciąż dygotało wyraźnie, pożerane febrycznym drżeniem gorączki, od której na twarz wstąpiły kałuże pąsowych plam, a kark nakrył się dropiatością gęsiej skórki, pojedynczymi kroplami potu, przesiąkającymi przez cienki materiał koszuli – nienawidził się za ten strach, który nachodził go w pierwszym odruchu wynędzniałego przetrwaniem ciała, strach, który dudnił mięśniem serca, ilekroć czerń zaklęcia zatruwała ślinę na miękkiej powierzchni języka, strach, który potrafił przełamać jego równowagę, zmuszając kolana, by ugięły się pod naporem cudzych palców, wgniatających się boleśnie w zagłębienie obojczyka, strach, który wydzierał z gardła drżący oddech, ilekroć ktoś chwytał go za nadgarstek, a on dobrze wiedział, po co. Lęk ten, atawistyczny i prymitywny, wydawał się być bezwarunkowym odruchem organizmu, parszywą pozostałością dzieciństwa, którą należało nie tyle stłumić, co pozbyć się jej zupełnie, wydrapać do mięsa, wygryźć, dopóki nie ukaże się pod nim pożółkła biel kości – więc szarpał się i krzyczał, dopóki Göran nie uciszał go siłą, podżegał gniew, który jako jedyny potrafił stłumić wszystkie inne emocje, w końcu rozdął się jednak wystarczająco mocno, napiął metalowe cięgna łańcuchowej smyczy i zerwał ją z hukiem, kłapiąc pyskiem i plując śliną, gryząc i kąsając wszystko, co znajdowało się w pobliżu. Gniew wyrwał mu się z uprzęży, rzucając się ku dłoniom, które go karmiły – a on małodusznie mu na to pozwalał, bo było coś kojąco wyzwoleńczego w całkowitej utracie kontroli.
    Pierwsze zaklęcie rozcięło powietrze głuchym warknięciem, wtórujący mu odpór zagrzmiał natomiast wypukłością lśniącej tarczy, pochłaniającej wiązki pośpiesznie rzuconego czaru, kolejnej formy ataku, tym razem nie skupiającego się w zakleszczonych pięściach. Odruchowo zacisnął zęby, spod których wydarł się zgrzyt ponurej zgrozy, zanim zdążył jednak zareagować, zamarzł w realizacji, która chwyciła dłonią za jego trzewia, wyrzynając wnętrze wprawnym ruchem praczki, wywracając żołądek i odzywając się bolesnym skurczem głęboko za zapadniętym w piersi mostkiem – obserwował, jak w mroku uliczki blada skóra nieznajomego pokrywa się wężowiskiem czarnych, wypukłych żył, które unosiły swe grzbiety pod cienkim płótnem twarzy, w końcu wspinając się ku oczom, których kolor, dotąd niknący w półcieniu wąskiej alejki, uwydatnił się mgłą przepastnej bieli. Znał smak zakazanej magii, połykał jej jad, jakby był to nektar, zdawała mu się czymś potężnym i krzepiącym, jej zimny i gryzący posmak budził w nim jednak zawsze uczucie, jakby został otruty – coś w jego wnętrzu burzyło się i perkotało, gdy stronił się od niej zbyt długo, jakaś sadź, która zaległa na jego sercu, wtapiała się w tkankę bijącego mięśnia, zaciskając je pragnieniem, jakiego w żaden sposób nie potrafił powstrzymać, uzależnieniem nie znającym ukojenia żadnego poza tym, które zalegało goryczą na języku, przeobrażając twarz obmierzłym paroksyzmem okrucieństwa. Pamiętał fizjonomię Görana, gdy ten pierwszy raz skierował ku niemu wiązkę czaru, który wdarł się w fakturę szkieletu i wygiął ciało bolesną konwulsją przestrogi, wyrywając z krtani przeszywający krzyk i napełniając oczy szklistym zwierciadłem łez, które w ostatecznej kapitulacji zsunęły się pojedynczą, srebrną strugą wzdłuż skroni. Zagłębiając się w meandry mrocznych cymeliów, nie potrafił w żaden sposób obłaskawić żądzy, która rozpalała się płytko pod skórą, niekiedy zmuszając go, by wydarł skowyt bólu nie z ludzkiego, a ze zwierzęcego gardła, pozostawił na ziemi truchło jakiegoś bezpańskiego stworzenia, które nieopatrznie padło ofiarą jego szaleństwa. Tym razem – widząc przemianę zachodzącą w wizerunku starszego mężczyzny – również poczuł charakterystyczne mrowienie zaszytej w ciele zgnilizny, która domagała się świeżego powietrza.
    Spojrzał w stronę nieznajomego, zwabiony szeptem pytania, w jego spojrzeniu tkwił jednak już tylko gniew, bunt domagający się sprawiedliwości, której zawsze mu skąpiono – uczucie to, gargantuiczne i przepastne, przerzedziło zasnuty gorączką umysł, chociaż przy szorstkich, listopadowych podmuchach wiatru, które wdzierały się pod cienkie ubranie, wciąż drżał jeszcze wyraźnie, z zimna i z emocji, jakim nie potrafił całkiem odpuścić, zaciskając na nich palce z taką siłą, że spod opasłych owoców jego gniewu wybroczyły się krople lepkiego soku.
    Jestem w stanie zrobić wszystko, żeby przetrwać. – była to odpowiedź na pytanie, lecz był to również zwiastun ofensywy, z jaką zwrócił się do właściciela lokalu – tępego, rozjuszonego Vegarda, który od samego początku nie był świadom, jak wiele informacji posiadał o nim uliczny przybłęda, jeden z wielu dyletanckich artystów, którzy szukali szybkiego dorobku i salwy gromkich oklasków. Kącik jego ust drgnął, ostrożnie, prawie niezauważalnie. – Skylda. – zaklęcie, wyszarpnięte gwałtownym impulsem z głębi krtani, uderzyło w sylwetkę mężczyzny, który jęknął głośno, zginając się w pół pod wpływem rozpalonego atakiem napadu bolączki; jego ciało, wykoślawione w przykurczu choroby, zatoczyło się do tyłu, uderzając o piramidę drewnianych skrzyń, które z głośnym hukiem runęły na podłogę. Otrzeźwiony siłą inkantacji, poczuł, jak zimne, jesienne powietrze zastyga mu w gardle, wówczas z głębi lokalu podniósł się jednak rejwach rozbudzonych hałasem okrzyków, rozeźlonych i gotowych do starcia – wiedział, że nie byłby w obecnym stanie zdolny powstrzymać nikogo więcej, obecność nieznajomego kładła się natomiast warstwą niepewności na jego ramionach, mimo to wzrok zatrzymał się chciwie na sakwie z pieniędzmi, wciąż dzierżonej w zaciśniętej dłoni Vegarda, który, przewrócony na brudną podłogę, mamrotał coś cicho i żałośnie.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Bywały dni, które zupełnie zmieniały oblicze starego Hryma – kiedy nauka stawała się bardziej brutalna, lecz na swój sposób wciąż wyważona, bez miejsca na głupotę i nadmiarowe zawierzenie się afektacji wybujałej pod wpływem zniewagi lub poczucia niesprawiedliwości. Musiał być ostrożny i rozsądny; Isak wiedział o tym odkąd dostał się pod pełną pieczę zniszczonego pracą szkutnika. Musiał być ostrożny i rozsądny, lecz nie zwalniało go to z obowiązku wypatrywania dogodnego momentu, by uderzyć. Mistrz był wszak przy tym wszystkim niezwykle bezwzględny i pozbawiony wszelkich skrupułów, a młody wówczas Isak chłonął niczym gąbka każdą z jego cech, wplatając wdzięcznie w gobelin własnego charakteru. Dopiero po latach zrozumiał, że prawdopodobnie nie musiał się tego od niego uczyć, a łatwość z jaką przychodziło mu odkrywanie w sobie podobnego rysu dyktowane było genami, które chcąc nie chcąc ze sobą dzielili. Być może właśnie dlatego teraz jego powieki zwarły się niebezpiecznie ku sobie tworząc niewielkie szparki, przez które nie sposób było dostrzec źrenice jeszcze lekko rozedrgane echem wypowiadanego zaklęcia, gdy mokre kamienie zaułka łyskały w mdłym świetle strzelistych latarni. I zapewne właśnie dlatego patrzył, jak domniemywał, na właściciela przybytku z zupełnym brakiem jakiejkolwiek empatii. Rosły przeciwnik zrobił i powiedział już wystarczająco, by podsycić w ślepcu ogień zniecierpliwienia i pogardy nad nieudolnymi próbami zastraszenia. Bezmyślnie rzucił iskrę na suchą jak pieprz ściółkę, ponad którą od wielu miesięcy rósł stos frustracji, bezsilności i obrzydzenia. Ofiara znad Nidelvy nie wystarczała, musiał pójść o krok dalej, skoro zdecydował się wziąć stronę zupełnie obcego dzieciaka. Nic nie szło tak, jak planował. Miał snuć się jedynie przez miasto, póki promienie poranka nie padłyby na wygięty pod wpływem trosk i żałości grzbiet, nie zaś sprowadzać na siebie uwagę opryszków z zaułków Trondheim. Wciąż nie był pewien powodu.
    Objawienie przyszło ledwie mrugnięcie oka później. Tu nie chodziło o poczucie winy, o chęć zmazania grzechu, wyrzuty sumienia, lecz o coś o wiele prostszego, przed czym wzbraniał się jak tylko potrafił.  Był wściekły, wściekły w bezradności pleniącej się w duszy, wściekły z powodu własnej słabości i nieumiejętności pomocy żonie. Był wreszcie szalenie wściekły z powodu nieudolności Tvetera, na którego szyi z przyjemnością zacisnąłby kościste palce wyduszając ostatnie przyrzeczenie, że tym razem wszystko się uda, a choroba się cofnie. Albo nie: po prostu udusiłby go, by więcej nie słuchać pustych słów. Bez kolejnej złudnej nadziei. Gdyby życie było tak łatwe. Niestety pozostało mu jedynie rozczarowanie, dlatego miast zabijać Hansa, śledził spojrzeniem mężczyznę charczącego przy mokrej ścianie. Uśmiechnął się do niego nieprzystająco łagodnie. Cała ta prowokacja, zamieszanie; zrobił to, by ulżyć sobie w najbardziej prymitywny sposób.
    Spojrzał na nieznajomego chłopaka z wyjątkowym zrozumieniem, sączącym się zaraz po tym, gdy tylko odpowiedział na jego pytanie, odnosząc się tym samym do skąpiącego zapłaty. Bezgłośnie poruszył ustami kiedy doskonale znana formuła wydarła z przeciwnika symptomy choroby. Ledwie kątem oka dostrzegł zmianę w wyglądzie swego towarzysza. W innym przypadku nie zrobiłoby mu to różnicy, czy ma do czynienia z czystym, czy ze skażonym zakazaną magią osobnikiem. Teraz jednak poczuł tym większe przyzwolenie na bezwzględne kontynuowanie spektaklu zamkniętego w wąskiej gardzieli uliczki. Wola przetrwania potrafiła zdziałać cuda i była wystarczającym motorem napędowym do dalszych poczynań zmierzających ku wyszarpnięciu, choćby z samych trzewi zwijającego się w paroksyzmach bólu mężczyzny, sprawiedliwości. Skrzynie ustawione pod ścianą roztrzaskały się pod naporem ciała, postrzępione brzegi pękniętych desek szczerzyły się niczym zęby drapieżnika. Rejwach za drzwiami lokalu zaniepokoił Isaka wyraźnie. Zacisnął mocniej zimne dłonie, wciąż czując w żyłach resztkę delirycznego poruszenia. W tym stanie mógł mieć jeszcze przynajmniej przez jakiś czas przewagę. Z napięciem czekał na charakterystyczne pęknięcie przestrzeni przy odrzwiach, przez które przesączyło się bardziej jaskrawe światło, a gadanina stała się bardziej wyraźna, wraz z wojowniczym warkotem zwiastującym nadciągnięcie kolejnych napastników. Czas topił się niebezpiecznie.
    Zabierz mu co twoje — rzucił twardo, chwytając za róg spranego okrycia wierzchniego, przytrzymując młodego ślepca, nim ten zdecydował się w ogóle, by ruszyć w kierunku właściciela lokalu. W głosie Bergmana pobrzmiewała niechęć do jakiegokolwiek sprzeciwu, lecz w tym stanie był gotów, jeśli tylko chłopak zawahałby się jednak, odsunąć go i samodzielnie odebrać z powykrzywianych dłoni Vegarda opasłą sakwę pieniędzy. — To cena przetrwania — wyjaśnił, wspominając słowa Hryma, gdy stali w dwójkę nad młodym, śmierdzącym strachem galdrem. Jeśli już zadasz pierwszy cios, nie ma wyjścia, musisz dokończyć. Nawet, jeśli bardzo tego nie chcesz, chłopcze. Nie zrobię tego za ciebie, bo niczego się nie nauczysz. Tylko dlatego mimo wszystko nie wziął spraw w swoje ręce (zgodnie z pierwotnym zamysłem) i stwierdził, że nie powinien wyrywać do przodu z zaangażowaniem. Puścił rąbek ubrania i pchnął ślepca lekko do przodu, choć chłopak wyraźnie nie miał się najlepiej, a rzucone przezeń zaklęcie dodatkowo wydrążyło z trawionego gorączką ciała resztki i tak już wcześniej nadwątlonych sił. Sakiewka była jego sprawą, lecz Bergman wciąż mógł go osłaniać. — Reyku-sýru. — Mlecznobiała poświata wilgoci zawieszona do tej pory w przestrzeni przesmyku zgęstniała wyraźnie, kondensując cząsteczki powietrza. Wkrótce zasnuła każdy element w pobliżu, liżąc łapczywie próg i masyw drzwi, sięgając zdradliwie odsłoniętych szyi i przeciskając się nozdrzami oraz rozwartymi ustami do krtani. Truła przeciwników wychodzących wprost w zastawioną pułapkę. Przyklejała się do oczu, łzawiących w momencie tak, iż nawet ograniczone mgłą pole widzenia stawało się jeszcze bardziej ubogie. Wytężył zmysły. Było ich dwóch. Prawdopodobnie ochroniarzy.
    Zamknijcie drzwi, nim to cholerstwo wlezie do środka — najpierw pojawił się zdławiony głos, potem drzwi zatrzasnęły się, choć napastnicy nie powrócili do środka.
    Szybciej — tym razem był wyraźnie zniecierpliwiony, czując na plecach oddech nadciągającego niebezpieczeństwa. Mieli jeszcze kilka chwil, nim któryś z napastników, jeśli był tylko do tego zdolny, rzuci kontrę rozmywając ochronne opary.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Vegard nie był pierwszym człowiekiem, który zwrócił się przeciwko niemu, sprawdzając, jak daleko w głąb zwierzęcego pyska mógłby sięgnąć dłońmi, dopóki zęby nie zacisną się na jego nadgarstku, gruchocząc osiem drobnych kości, ułożonych ciasno u nasady śródręcza; czy zdołałby dotknąć palcami karbowanego podniebienia, przesunąć opuszkiem po zwilgotniałej tkance policzka i pozwolić, by język ułożył się pod kształt jego dłoni, posłusznie leniwy, nie oblizujący fafli z drażliwą żarłocznością. Göran sięgał jeszcze głębiej, siłą rozprostowując splątane trzewia, supły spazmatycznie przykurczonych jelit, żołądek rozpłatany bolesną konwulsją sprzeciwu – oboje stracili palce, ale żaden nie stracił determinacji; mężczyźni przeważnie nie potrafili radzić sobie ze zwierzętami, które nie pragnęły obłaskawienia. Przyglądał mu się teraz, pozwalając, by pierwszy grymas przestrachu przeobraził się w rozciągniętą pomiędzy wargami satysfakcję, głuchy triumf odzywający się echem w podświadomości, która nagle zapragnęła zranić go znacznie głębiej, odebrać coś więcej, jak tylko zaciśniętą w palcach sakiewkę, zemścić się kolejnym przykurczem zaklęcia, które drażniło podniebienie, wznosząc się w górę gardła cierpkim nienasyceniem, uczuciem przypominającym głód, lecz znacznie silniejszym, znacznie bardziej nieobliczalnym – dopiero kiedy powietrze przecięło twarde, surowe polecenie nieznajomego, zdał sobie sprawę, że wciąż stał w miejscu, a jego pobielałe oczy błysnęły przenikliwie, nim mgła nie spełzła po ciemnych talarach źrenic, odsłaniając bursztynowe obręcze tęczówek. Zacisnął zęby, nachylając się do przodu i chwytając za materiałową sakwę, która posłusznie wysunęła się z rąk Vegarda, grzechocząc cicho, gdy szybkim, wprawnym ruchem schował ją do własnej kieszeni; miał nadzieję, że ślepiec nie zauważył, że dłoń zadrżała mu krótkim wahaniem, gdy przypadkowo dotknął nią palców leżącego na ziemi mężczyzny, jakby kontakt z nim przyprawił go o dreszcz zimnego obrzydzenia.
    To cena przetrwania – ta i każda inna, którą musiał spłacić; towar niewarty swego nominału, życie płatające plecy czerwienią świeżych ran, owijające się wokół nadgarstków zabliźnioną bielą kajdan, pozostawiające kości, chrząstki i ścięgna do samoistnego zrośnięcia, nakłuwające umysł szpilami poczucia, że na świecie nie było istotnie nic, co mogłoby przynieść mu wybawienie – wbrew wszystkiemu, co sprawiało, że błagał Görana o litość w postaci lśniącego ostrza, rozcinającego kornie ugięty kark, chwytał się swego istnienia w bezwarunkowym odruchu ciała, skurczu pamięci mięśniowej, nakazującej dążyć do przetrwania instynktem dzikiego zwierzęcia, które nawet ostatnie tchnienie wydawało w akompaniamencie gniewnego pomruku, jakby jeszcze przed odejściem rzucało  wyzwanie samej śmierci. Nie zależało mu na życiu – umrzeć zamierzał jednak tylko na własnych warunkach.
    Zacisnął zęby i na moment stracił równowagę, gdy nieznajomy pchnął go do przodu – gwałtowny ruch rozkleił mu przed oczami ciemne zmazy migotliwych plam, nawrót febrycznych zawrotów głowy, gdy charakterystyczny ucisk bólu przelał się przez czaszkę dropiatością wyraźnego osłabienia; mimo to przyśpieszył kroku, gdy gęsta, biała mgła zasnuła wąski korytarz, przetaczając się skondensowaną wilgocią przez brukowaną uliczkę. Usłyszał za plecami zdławione okrzyki rozdrażnienia i głuche odgłosy kaszlu, drażniące gardła tych, którzy z pośpiechu wpadli w pozostawioną przez ślepca pułapkę, dym wgryzający się we wrażliwą śluzówkę i zakradający dusznościami w głąb tchawicy – ruszył biegiem, ponaglony szorstkim poleceniem nieznajomego, chociaż powietrze wypełniało jego płuca z trudem, jakby coś stało mu na przeszkodzie, spłycając oddech i skraplając się na czole pojedynczymi kroplami potu, od którego zmierzwione włosy lepiły się do rozpalonych skroni. Dopóki znajdował się bezpośrednio w wapiennym świetle niebezpieczeństwa, nie zastanawiał się, dlaczego obcy mężczyzna postanowił stanąć w jego obronie, narazić się galdrom, którzy mogliby dostrzec biel jątrzącą się w jego spojrzeniu, nakrywającą ciemnię źrenic jak gęsta, poranna mgła – nagle przyszło mu do głowy, że być może gniew Vegarda, skondensowany w kilku lżących słowach i obuchu zaciśniętych pięści, byłby wyjściem bardziej pragmatycznym, niż poddawanie się woli starszego ślepca, który znacznie wprawniej władał czernią podkradającej się żyłami magii; szczególnie teraz, w tym stanie. Co jeśli po raz kolejny włożył kończynę we wnyki, której metalowe szpony poharatają ją do gołej kości? Z której żelaznego uścisku nie zdoła tym razem umknąć?
    W końcu chwycił nieznajomego za przedramię, próbując szarpnięciem zatrzymać go w miejscu, po czym sam przystanął, gdy skręcili w jeden z zaciemnionych, wąskich zaułków, odruchowo wspierając się dłonią o zwilgotniałą fasadę jednej z kamienic. Nachylił się niechętnie do przodu, próbując pogłębić oddech, wykrzesać resztkę zdziczałej determinacji z ciała, które wydawało się ulegać pod ołowianym ciężarem wsączającej się w żyły gorączki – mimo to zadarł raptem brodę, taksując Szweda ostrym, szorstkim spojrzeniem, w którym czaiła się sztubacka groźba niewypowiedzianej prowokacji, wyzwanie rzucone pomiędzy nich jak wymięta, skórzana rękawica; wyraźna szczególnie teraz, kiedy odgłosy pogoni ucichły, a okolica wypełniła się znajomym szmerem nocy.
    Dlaczego mi pomagasz? – warknął w końcu, lecz przez ton jego głosu nie przebrzmiał gniew, a nieustępliwa czujność, podejrzliwość tak charakterystyczna dla dzikich zwierząt, które nauczono, jak wiele krzywdy wyrządzić mogą ludzkie dłonie. – Kim jesteś? – zmrużył oczy, odrywając dłoń od ściany i ocierając jej zwilgotniałą powierzchnię o materiał spodni, zanim znów nie naciął fizjonomii mężczyzny puginałem ostrego spojrzenia. – Nie wierzę w handel przysługami. – zaznaczył jakby protekcyjnie, po czym przygryzł wewnętrzną stronę policzka, dopóki nie poczuł w ustach metalicznego ciepła własnej krwi. – Nie jestem tani, wiesz. – konstatacja wybrzmiała tym silniej, podszyta chwilą milczenia, a on wyprostował się, ryzykując uśmiechem, który wkradł się drażliwym kołysaniem pomiędzy kąciki ust, wyginając je w zaczepnym, choć niezupełnie zachęcającym grymasie, bo bursztyn tęczówek wciąż migotał wyraźnie, zdradzając skradający się pod skórą dyskomfort zawodzącego samopoczucia.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Zastanawiał się, na co tak właściwie liczył; czy na to, że chłopak wycofa się i sam będzie musiał podjąć próbę wydarcia sakiewki, czy na to, że faktycznie ruszy z determinacją i ostatecznie rozprawi się z nieuczciwym pracodawcą. Przyglądał się owej scenie z rosnącym niepokojem, choć nie pozwolił, by poczucie kurczącego się czasu wykiełkowało i zawładnęło zdrowym rozsądkiem oraz precyzją kolejnych kroków, które wykonywał. Zmrużone oczy obserwowały dalej jak nieznajomy rusza w końcu przed siebie i chwyta przybrudzony, pękaty mieszek, w który brzęczały monety. Jazgot nadciągającej odsieczy wyolbrzymiał każde niedociągnięcie i wyrzucał opieszałość jego decyzji, lecz stary ślepiec zmuszony był do dalszego trwania w napiętym oczekiwaniu. Kierowało nim przeczucie – nic bardziej wyrafinowanego – najprostsza ułuda nieomylności i umiejętności predykcji. Sądził, że za pierwszym zaklęciem przesycającym żyły zakazaną czernią, pójdą kolejne czyny i niechęć do tego, by pozwolić podrzędnemu karczmarzowi dyktować warunki. Czasami wyłamywał się z wyuczonego schematu i działał zupełnie nielogicznie, zwykle wtedy, gdy do głosu dochodziło żywcem pogrzebane człowieczeństwo. Nie lubił się w takich momentach, gdyż był zwyczajnie słaby i ułomny.
    Dalej wszystko przypominało mgnienie oka; decyzja o ucieczce, powoli niknące za nimi odgłosy tłamszonych trucizną oddechów. Nie oglądał się za siebie, nie patrzył, czy towarzysz zdołał złapać rytm, jedynie stukot butów o kocie łby zaświadczał o dodatkowej obecności. Mieli sporo szczęścia, że pierwsze lepsze zaklęcie powstrzymało rosłych galdrów. Kolejne metry uliczek, kolejny zakręt i półmrok przylepiający się do pleców – byli blisko upragnionego spokoju. Lodowate kleszcze kościstych palców zwarły się na szczupłym przedramieniu. Czuł zdecydowany ruch, który zmusił go do niemal zupełnego zatrzymania. Uporczywie próbował strząsnąć natrętną rękę, lecz nieznajomy osiągnął swój cel, gdyż skupił na sobie całą uwagę Bergmana. Ten zignorował pytanie o to, kim jest, uważając podawanie podobnych informacji za zbytek. Zwłaszcza pośród murów obcych domostw.
    Właśnie widzę, że wyjątkowo się cenisz — stwierdził z kwaśnym grymasem wykrzywiającym kąciki ust. — Problem polega na tym, że nie masz mi nic do zaoferowania, czego bym potrzebował; co byłoby dla mnie wartościowe w jakikolwiek sposób. — Ciche westchnienie poszybowało ku niebu wraz z obłoczkiem białej pary. Odruchowo zwarł ze sobą opuszki obu dłoni, nasłuchując jeszcze, czy na pewno zgubili ogon w postaci ochrony i byli zupełnie bezpieczni. Dopiero teraz miał okazję, by przyjrzeć się chłopakowi, którego wyratował w przypływie niechcianego miłosierdzia. Bursztynowe oczy, które przyciągnęły jego pierwsze spojrzenie, osadzone były w zapadniętej, naznaczonej chorobą lub niedojadaniem, jak mniemał, twarzy. Wiechcie kręcących się włosów opadały mu na skronie, posklejane od wilgoci i potu wyciskanego z ciała trawiącą go gorączką. Bure ubrania wisiały na chudym ciele i potęgowały wrażenie jego mizerności. Sądził, że sam dalej nie przetrwa tej nocy biorąc pod uwagę zły stan fizyczny. Być może w innych warunkach chłopak nie miałby podobnych problemów, lecz dziś? Dziś febra i brak dachu nad głową w najlepszym wypadku zwiastowały zamarznięcie. — Gdybym miał wtedy wyciągnąć do ciebie dłoń kalkulując, że jakoś mi się to opłaci, obawiam się, że twój przyjaciel mógłby cię tłuc w najlepsze, a ja nie musiałbym uciekać po tych zatęchłych uliczkach — wyjaśnił, nieco bardziej pewien, że nie będą musieli już się ukrywać, gdyż okolica zasnuła się na powrót brzęczącą w uszach ciszą. Strząsnął z płaszcza przysychające plamki błota. Niebo zgęstniało od chmur i zasłaniając ostatnie drobiny gwiazd zwiastowało nadciągające załamanie pogody. Srogi podmuch wiatru wdzierający się w przesmyk uliczki i potwierdził jedynie, że nie będzie to spokojna noc; do świtu pozostawało wciąż wiele długich godzin. Bergman oparł się o mur, pozwalając by resztki napięcia opadły z ciała, wciąż jednak bacznie przyglądał się towarzyszowi o którego losie jeszcze nie zadecydował. Czując nieprzyjemny balast włożonego w jego ratunek wysiłku, nie potrafił jednak skazać go na dalszą ucieczkę, choć zapewne byłoby to najłatwiejsze wyjście z sytuacji – rozejście się podpowiadał rozsądek, lecz poczucie obowiązku, nawet jeżeli niezwykle wątłe i przegniłe, nakazywało uczynić jeszcze jeden krok. Pochwycił okrąg złotej obrączki tkwiącej na serdecznym palcu i przesunął opuszkami po gładkiej, emanującej ciepłem ciała powierzchni. Coś w nim pękało za każdym razem, gdy skupiał się zbytnio na tych pozornie zwyczajnych fragmentach życia. Patrzył wciąż w obręcze miodowo zabarwionych tęczówek; znał podobny warkot, widział bliźniacze rysy świadczące o braku zaufania i niechęci do obcych, wyciągniętych dłoni. Przypominał mu wytresowane zwierzę, które nie znało zwykłej, ludzkiej dobroci. Tej nie mógł mu zaoferować, lecz kaprys, który nim kierował faktycznie nie szedł w parze z chęcią przyszłego wykorzystania.
    Bezinteresowność jest chyba gorsza, prawda? — rzucił, ruszając przed siebie, lecz obrócił się przez ramię. — Jeśli ją zniesiesz i nie będziesz chciał wykorzystać mojego dobrego serca — ironia spłynęła po grzbiecie języka — to możesz iść ze mną. Wynajmuję pokój w hotelu, a podejrzewam, że nie masz gdzie się zatrzymać. Mam tam trochę medykamentów, przydadzą ci się, bo naprawdę kiepsko wyglądasz. — Nie czekając na odpowiedź, szedł dalej przed siebie. — Uznaj to za błogosławieństwo Norn, jeśli jesteś wierzący, czy cokolwiek innego. Mam to gdzieś. — Hrym nigdy nie trzymał go siłą, z podobnym spokojem wielokrotnie twierdził, że obecność dziecka jest dla niego tylko i wyłącznie utrapieniem, lecz Isak wiedział, że ma szansę na przetrwanie jedynie u jego boku. Być może dlatego teraz brzydził się jakąkolwiek formą przymusu, choć ten na krótki dystans bywał niezwykle skuteczny. Włożył zmarznięte dłonie do kieszeni, lecz zanim to zrobił, ułożył kołnierz pod szyją, gdyż wiatr robił się coraz bardziej dojmujący.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Dopiero teraz, kiedy głosy ucichły, a emocje opadły i rozrzedziły się rzekami krwioobiegu, odczuł rzeczywisty ciężar własnego zmęczenia, każde włókno naciągniętego mięśnia drętwiejące rwącym bólem, jakby ktoś przesuwał po nich paznokciem, wprawiając osłabioną tkankę w spazmatyczne dygotanie, którego nie potrafił ukryć nawet pod warstwami luźnych ubrań, zimno dotkliwsze, niż drapieżne szarpanie listopadowego wiatru, wgryzające się pod skórę nieprzyjemną, roztrzęsioną dropiatością, ból głowy, napierający na rozpalone skronie, jakby coś próbowało przebić się przez jego czaszkę, a odnajdując opór, kierowało się dojmującym uciskiem ku oczodołom. Przeklinał się za własną bezsilność, z coraz większym trudem nakrywaną teatralną maską zuchwałej swobody i ostrym uśmiechem, który kołysał się pomiędzy przeciwnymi kącikami warg, stopniowo coraz mniej wiarygodnie, w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś przyszył mu do twarzy ten grymas nierówną fastrygą, pękającą teraz powoli i wysuwającą się ze szwów cienkiego materiału, odsłaniając szpetotę ukrytego pod nią wyrazu – zdjęty gorączką coraz mniej przypominał uliczną szumowinę, wyciągającą pociemniałe od magii palce ku ciepłym skrytkom cudzych kieszeni, a coraz bardziej dziecko, ledwie wkraczające na piedestał dorosłości i chwiejące się na nim, bez troskliwych rąk, które mogłyby podtrzymać go w pozycji pionowej. Odchylił lekko głowę, a w jego spojrzeniu błysnęła upokarzająca iskra obawy, uwięziona jak drobny owad w stwardniałym bursztynie, ciemniejącym na brzegach, bo całkiem ukryć go w swoim wnętrzu – rozluźnił kościste palce, dotąd uporczywie zaciśnięte na ramieniu nieznajomego, po czym cofnął się o krok, wspierając plecy o zimną, murowaną ścianę.
    Mam więcej, niż ci się wydaje – odciął się, chociaż jego głos brzmiał już wyraźnie słabiej, pozbawiony gorliwego zaangażowania, a tęczówki pojaśniały chwilową ulgą, rozpaczliwie trzymającą się chwiejnej tratwy nadziei, że mężczyzna rzeczywiście niczego od niego nie chciał – scenariusz szarpał gniewnie za zbutwiały materiał rozsądku, instynkt nakazywał wycofać się w głąb zaciemnionej uliczki, odmówić, dopóki nieznajomy pozostawiał mu ku temu sposobność, z dala od cudzych rąk i znajomego chłodu dzierżonych w nich kajdan; rygorystyczna tresura Görana wciąż zdobiła jego ciało wyżłobionymi szlakami świeżo zagojonych blizn, przetaczała się przez żyły smolistą czernią obezwładniającego pragnienia, uzależnieniem zaspokajanym goryczą zmierzłych zaklęć, magią obłaskawionej nienawiści, spełzającą posłusznie wzdłuż ułożonego pod nią języka – czy nie zachowywał się tak samo, kiedy spotkał go po raz pierwszy? Czy nie zapewniał, że nie istniało nic, czego mógłby od niego pragnąć? Nie uśmiechał się, mówiąc, że przyjął go do siebie z dobroci czystego serca? Drgnął, obolałe mięśnie wydawały się jednak pozbawione bezwarunkowych odruchów, zwiotczałe pod desperackim pragnieniem odpoczynku, złożenia stłuczonych kości w cieple ściągającym z karku chłodną sztywność febrycznej bezsilności – wbrew wszystkiemu, co wiedział o rządzących światem zasadach, pragnął mu zaufać, przestać stroszyć sierść, kłapać zębami i odgrażać się gardłowym warkotem, przestać zmuszać mięśnie do działania, zmysły do przenikania przez czarne talary źrenic, jakby spodziewał się dostrzec wewnątrz jakiś znak, symbol fałszywego akordu, rozrzedzającego zmętniałą fatamorganę niewyjaśnionej dobroci. Nie potrafił tymczasem dostrzec niczego, bo głośne dudnienie migreny zaciskało się w wokół jego głowy jak metalowa obręcz, kończyny drżały z zimna, a twarz stawała się coraz bledsza, błyszcząca pojedynczymi kroplami potu, wilgocią zlepiającą ze sobą pojedyncze, brudne kosmyki włosów, które opadały mu na przetrawione gorączką czoło.
    Przyglądał się mężczyźnie spod zmrużonych powiek, nie odnajdując żadnej odpowiedzi na jego wyjaśnienie, wciąż przytłoczony wątpliwością, uwięziony pomiędzy upokarzającym pragnieniem bezpieczeństwa, a sobaczą nieufnością, wstrzymującą ciało w miejscu, z plecami przylepionymi do zimnych kamieni wznoszącej się nad ulicą fasady. Podążył spojrzeniem za sylwetką mężczyzny, powoli rozmywającą się wśród gęstej ciemności przesmyku – niezdecydowana obojętność w słowach nieznajomego ponownie wytrąciła go z równowagi, rozszerzając ciemne źrenice ponurym niedowierzaniem, pogardą, która ugrzęzła w gardle salwą nieprzyjemnego, ścierpłego śmiechu, niezdolnego wydostać się poza ściśnięte gardło.
    Bogowie nigdy nie byli dla mnie łaskawi – odparł przycichłym, zachrypniętym głosem, w którym czaił się drażniący przytyk ironii, dwuznaczność przeświadczenia, które roztarło się bolesnym uciskiem na pobladłym płótnie skroni; odruchowo odchylił głowę do tyłu, dociskając potylicę do kamiennej ściany i spoglądając w szeroką kałużę atramentowego nieba, na którym skrzyły się pojedyncze cekiny gwiazd – nigdy nie dostrzegł w nich odbicia żadnego z bogów, jasnych iskier przeznaczenia, o których opowiadała matka, powierzając splątane nicie swojego życia w stwardniałe wysiłkiem dłonie Norn, na przekór żarliwiej wierze podcinające złotą strunę jej losu jak podcina się nabrzmiałe żyły, z zadowoleniem patrząc jak krew broczy płótno gładkiej skóry, niezdolnej wzbronić się przed brutalnością zaostrzonych szponów. Powoli oderwał plecy od zimnej fasady, robiąc krok naprzód, by sztywnym, nieco paralitycznym krokiem ruszyć za nieznajomym wzdłuż wąskiej uliczki, rozciągniętej krętym szlakiem pomiędzy budynkami – wciąż trzymał się bezpiecznej odległości, narzuconej przez powściągliwą przezorność lub wymuszonej słabnącą kondycją ciała, które, rozkurczone z powinności gwałtownych reakcji, zaczynało zapadać się w objęcia wyczerpania, rozstrojone bólem zesztywniałych gorączką stawów, wyziębione kolejnymi falami dreszczy, przykurczającymi nadwyrężone występem mięśnie, stopniowo odmawiające narzuconego im posłuszeństwa.
    Niepozorny, wysoki budynek hotelu wyłonił się spomiędzy szerokich przecznic, błyskając uśmiechem zaczerwienionego neonu, gdy podeszli wystarczająco blisko, by znaleźć się w pożółkłej kałuży zbladłego światła latarni – zawahał się po raz kolejny, doraźnie świadomy, że nie będzie mógł dłużej snuć się za mężczyzną jak duch, cień rozciągnięty po nierównym brukowaniu ulicy, w każdej chwili gotowy umknąć w wąski przesmyk pomiędzy kamienicami, odeprzeć wiązkę rzuconego ku niemu zaklęcia, oddalić się, jeśli okolica zaczęłaby nabierać gniewnych, nastroszonych kształtów; miasto wydawało się tymczasem pogrążone w onirycznej ciszy, zakłócanej jedynie szumem wiatru i nierównym stukotem kroków, gdy zatrzymali się pod boczną ścianą przybytku. Zakręciło mu się w głowie, więc wsparł się ramieniem o szorstką fasadę, daremnie próbując podtrzymywać przed nieznajomym trzeźwość wyostrzonego czujnością spojrzenia.
    Nie wejdę, dopóki nie powiesz mi dlaczego… – wzrok mu się rozmazał, a oddech spłycił, gdy docisnął rozgrzaną skroń do chłodnej powierzchni ściany. – Dlaczego… – podjął znowu, ale głos miał już wyraźnie ściszony, zmieniony ledwie w ciche westchnienie, które uniosło się jasnym obłokiem pary znad jego ust, zanim nie opuścił powiek, osuwając się bezwładnie wzdłuż betonowej ściany hotelu.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Miasto było spokojne, zupełnie oderwane od wydarzeń sprzed kilku minut. Nikt nie zwrócił uwagi na to, co działo się w wyizolowanym zaułku, pościg ugrzązł w labiryncie uliczek i sądził, że w mężczyznach nie było na tyle determinacji, gdy wywęszyli, że mają do czynienia z magią zakazaną. Brnęli więc dalej, dobrze znaną Bergmanowi drogą, w kierunku kiepskiego hotelu, gdzie zatrzymał się na kilkudniowy pobyt. Nie potrafił wracać do Midgardu i do myśli o żonie, uciekał tak, by trzymać bezpieczną odległość i dystans emocjonalny choć przez krótką chwilę niosącą ukojenie.
    Nie odpowiadał na słowa nieznajomego; rejestrował wszystko dokładnie i wychwytywał zmianę w tembrze głosu. Podskórnie czuł, że nie odważy się odtrącić jego oferty. Nie wysilał się jednak, by czekać nań i nie spowalniał kroku. Dopiero, kiedy byli tuż przed fasadą hotelu, spojrzał na pobladłą twarz, refleksy miejskich świateł na niemalże białym płótnie. Kolejna fala niemocy odebrała mu świadomość tuż po wyrazach protestu, które wyartykułował ostatkiem sił.
    Wejdziesz, bo inaczej tu umrzesz — skwitował przyciszonym głosem, choć wątpił, by młodzieniec usłyszał którekolwiek z zrzucanych słów. Pochwycił bezwładne ciało wciskając dłonie wpierw pod jego pachy, choć nie zrobił tego na tyle szybko, by zniwelować upadek. Spodnie pogrążyły się w burej zawiesinie kałuży. Cmoknął z niesmakiem – żałość obrazu była tym wyraźniejsza. Oparł go o mur, próbując podnieść na ramieniu, przerzucając jedną z bezwładnych rąk ponad swymi barkami. Chłopak był lekki, wychudzony, więc udało mu się dość szybko ustabilizować chwyt i stanąć w pionie, na lekko zgiętych nogach. Poczuł smugę napięcia przesuwającą się po karku, gdy pomyślał, że jakoś muszą wyminąć portiernię, jednak nie sądził, by obsługa o tej porze wyjątkowo się kwapiła do robienia problemów. Przez dwa dni pobytu zdołał nauczyć się, że mężczyzna siedzący za zdartym pulpitem biurka wykonanego ze sklejki – na którego powierzchni laminat odpryskiwał tworząc wzór sugerujący, że z braku obowiązków lubi w nim dłubać skuwką długopisu – raczej pobłażliwie traktował swoje obowiązki; zapewne z uwagi na kiepską pensję, bo właściciel tak wątpliwie luksusowego hotelu nieszczególnie szanował swoich pracowników.
    Czerwony neon z napisem “Retrett” wybijał się na fasadzie, środkowa litera “t” to zapalała się, to gasła; dokładnie co siedem sekund – policzył, kiedy kilkukrotnie spacerował ciągnącą się wzdłuż ulicą. Pogaszone światła w hotelowych oknach nakazywały sądzić, że goście już dawno śpią, jednak bardziej prawdopodobnym było, iż zwyczajnie biznes ledwo się kręci. Choćby z uwagi na wspaniałego recepcjonistę. Mozolnie stawiał kolejne kroki, ciągnąc za sobą ciało ślepca. Okolica była pusta, nikt nie zwrócił uwagi na niecodzienne zjawisko. Gdy Bergman otworzył drzwi, recepcjonista siedział z nosem wciśniętym w malutki telewizor kineskopowy. Specyficzna melodia jednoznacznie wskazywała na sposób, którym umilał sobie bezsenną noc. Isak go nie docenił – mężczyzna spłoszył się i szybko wyłączył odbiornik, obracając przez ramię. Chyba nie do końca rozumiał to, co właśnie zaobserwował, choć wyraźnie poczerwieniał i był gotów do korzenia się przed gościem.
    Dłonie zacisnął mocniej na nadgarstku szurającego po podłodze bezwładnymi nogami młodzieńca.
    Ja przepraszam za kłopot. Spotkałem znajomego, trochę zabalowaliśmy. Rozumie pan, nie może wrócić w takim stanie do domu. Wywalą go, matka, ojciec, siostra... Nie wiem, ale musi wytrzeźwieć — Głupie i bezsensowne kłamstwo, a jednak podziałało. Recepcjonista zaśmiał się pod nosem, lecz zaraz spoważniał, gdy wywęszył możliwość do ubicia interesu.
    Szef będzie psioczył, jak się dowie, ale… ale ja pomogę, przymknę oko, choć mogę mieć kłopoty — rzucił wymownie, mrużąc lekko oczy w uroczym uśmiechu. Bergman pokiwał ugodowo głową.
    Oczywiście, oczywiście, cenię naprawdę, cenię, bo biedak inaczej zamarznie, będę miał go na sumieniu. Odwdzięczę się panu za dobroć serca, aby zrekompensować wysiłek. Aby kłopoty były jak najmniej dotkliwe. — Pieniądze czyniły cuda. Mężczyzna przepuścił ich dalej, więc wsiedli do windy, klekoczącej i grożącej, że zaraz się zatrzyma pomiędzy piętrami. Choć budynek był niski i obrzydliwie zniszczony, miał to jedno niedorzeczne udogodnienie – możliwość wjechania na zawrotne drugie piętro czymś, co przypominało boks dla konia. Nie chciał kłócić się z decyzjami architektów, choć docenił fanaberię w tak nieoczywistej sytuacji. Mocował się chwilę z zamkiem, lecz gdy wreszcie klucz trzasnął, a drzwi jęknęły uchylając się zachęcająco, mógł poczuć pewnego rodzaju ulgę – nie całkowitą jednak, gdyż wciąż niósł ślepca i zupełnie nie wiedział, co dalej się wydarzy. Podjął jednak decyzję, aby dać mu szansę i wydrzeć z kościstych palców kostuchy.
    Ciało runęło na wersalkę w szkocką kratę; stała po przeciwnej stronie do niewielkiego aneksu kuchennego zawierającego mikrofalówkę i mikroskopijną lodówkę oraz czajnik elektryczny; nie bez powodu gustował w lokacjach należących do śniących, czuł swoisty sentyment do przyziemnych sprzętów i braku magicznych udogodnień. Kliknął, by woda się zagotowała, w międzyczasie ułożył nieprzytomnego mężczyznę nieco składniej na tapczanie, siłując się chwilę z butami i jego płaszczem. Własny rzucił na oparcie drewnianego krzesła. Żarówka ogarniała pomieszczenia mdłym światłem. Z lodówki wydobył zimny kompres żelowy, który zawsze nosił przy sobie w razie konieczności łagodzenia bólu fioletowych wykwitów na skórze. Z torby podróżnej zaś butelkę z Wywarem Wzmocnienia i nachylił się nad trawionym przez gorączkę kształtem powyginanego ludzkiego ciała. Wsunął palce pod potylicę, przyklęknął i odgarnął drugą dłonią pozlepiane kosmyki włosów. Ułożył kompres na czole i przyglądał się mężczyźnie przez dłuższą chwilę. Wyglądał naprawdę źle. Doszukując się oznak choćby odrobiny przytomności, uniósł mało stabilny kark.
    No, już… — zachęcił — Ocknij się, wypij to. Poczujesz się lepiej. — Buteleczka powędrowała pod nos, lecz ostatecznie oparła się o dolną, spierzchniętą wargę. — Jak będziesz miał więcej siły, to się umyjesz. Dam ci ubrania, koc. Zrobię herbaty, przyniosę jakieś jedzenie. I tak muszę zejść, żeby zapłacić temu pazernemu sukinsynowi — wyjaśniał czynność za czynnością mając nadzieję, że towarzysz już teraz ma nieco większy kontakt i dotarło do niego, że naprawdę nie chce mu wyrządzić krzywdy. Sam nie wiedział, skąd pojawiło się oburzenie, przekleństwo, poczucie niemocy i konieczność uczynienia gestu miłosierdzia względem obcego. W pewnym sensie znał podobne odtrącenie i niechęć otaczającego świata. Może zobaczył w nim coś... Ścisnęło go w gardle i poczuł nagłą słabość. Czajnik obwieścił, że woda się zagotowała. Odwrócił twarz w stronę aneksu kuchennego.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    W pierwszej chwili, kiedy nogi ugięły się pod ciężarem jego ciała, poczuł nagły, gwałtowny spazm lęku, jakby własne uczucie, tłumione dotąd krzywym grymasem i przekorą szorstkich słów, zdołało nabrać rzeczywistych kształtów, wsunąć dłoń w ciasną kieszeń jego piersi i szarpnąć palcami za płaską konstrukcję mostka, chcąc wyrwać go z kostnych objęć żeber – przenikając mężczyznę ostrzem przezornego spojrzenia, sądził dotąd, że mógłby jeszcze się wycofać, przebiec wypukłością mostu, którego nie zdążył spalić, cofnąć się po własnych śladach pod chłód murowanej fasady, w ciemność zaułka, który okryłby go jak kołdrą, pozwalając, by gorączka przetrawiła ciało zbyt słabe, by potrafiło się przed nią obronić; jeżeli miasto miało przełknąć go w głąb swych trzewi, sądził, że wolałby umrzeć w nim samotnie, niż po raz kolejny oddać się w cudze dłonie, pozwolić, by obce palce zacisnęły się na jego przegubie, na nowo połamały żebra wzdłuż cienkich rys dawnych obrażeń, wyciągnęły spod skóry splątane kable żył, czarne od magii i łaknące ostrza, które by je rozcięło. Spróbował chwycić się jeszcze rozchybotanej tratwy trzeźwego zrozumienia, gdy wzrok nachodził mu ciemną winietą nieświadomości, dostrzegł jednak ledwie przebłysk nachylającej się nad nim twarzy, zanim nie osunął się bezwładnie na ziemię, szeleszcząc rękawem sparciałego płaszcza o szorstki beton ściany i klękając w brunatnym mule kałuży, której chłodna wilgoć przesiąkła natychmiast przez cienki materiał nogawek; inaczej tu umrzesz zatrzymane jak echo pod kopułą czaszki, gdy cudze dłonie wsunęły się na jego plecy, a na miejsce spłoszonego gniewu po raz pierwszy pojawiła się infantylna ulga. Bez grymasu rozdrażnionej czujności, który ściągał jego fizjonomię drapieżnym konturem, rzeczywiście wyglądał jak dziecko – z jasną cerą, nasączoną gorączką spąsowiałych wypieków i lekko rozchylonymi ustami, dłużej nie wykrzywiającymi się w przekornym uśmiechu.
    Osunął się ospale na wersalkę w ciasnym, jednoosobowym pokoju, którego pojedyncze prześwity wdzierały się pod ciężkie powieki, drżące na z trudem podtrzymywanym spojrzeniu, wciąż na nowo zapadającym się w malignę osłabienia, która, raz wpuszczona pomiędzy napięte włókna mięśni, wgryzła się głęboko w ich wnętrze, rozkurczając tkanki, pulsujące głuchym bólem, wydającym wżynać się aż po sam rdzeń kości. Czuł się, jakby jego ciało tajało wyczerpaniem, ułożone na miękkich poduszkach, z poderwanymi nitkami silnej woli, jaka dotąd utrzymywała go na jawie, rozpadało się na części, rozlewało pomiędzy kwadratami szkockiej kraty, spsiałe poprzez dopuszczenie do siebie własnej słabości, rachityczne bez ciężkiej okrywy szerokiego płaszcza, który zsunął się z jego pleców jak druga skóra, zwierzęce futro zarzucone na przygarbiony grzbiet. Pierwszy przedarł się do świadomości jednostajny szum gotującej się wody, odgłos złudnie przypominający świst listopadowego wichru, szarpiący brzegi jaźni wystarczająco podobną tonacją, by przez chwilę wydawało mu się, że wciąż leżał na dworze, w ciemnym zaułku miejskich arterii – dygotał nawet w ciepłym wnętrzu pomieszczenia, osłonięty od wiatru, który wciąż, jak złaknione zwierzę, uderzał w okna, próbując wedrzeć się do środka. Dopiero kiedy na febrycznie rozpalone czoło wślizgnął się przyjemny chłód kompresu, zamrugał nerwowo, przeszywając umysł obrazami pojedynczych, zniekształconych chorobą klisz – nie pamiętał, by czyjeś dłonie kiedykolwiek wsuwały się w ten sposób na jego polityce, nie pamiętał matczynych palców, odgarniających z czoła zlepione potem włosy, nie pamiętał ostrego zapachu eliksiru i nie pamiętał troski, która wkradła się w cierpliwy ton głosu nieznajomego.
    Wydawało mu się, że śnił – tym dziwnym, delirycznym snem, który czasem budził go w środku nocy nagłym ukłuciem ciepła, rozlewającym się w debrze zapadniętej piersi i stopniowo przeobrażającym się w bolesny ucisk samotności, pośpiesznie przytłumione pragnienie, by osunąć się w objęcie cudzych ramion, zedrzeć z własnej skóry twardą skorupę wyniszczającego chłodu, płakać tak jak wówczas, gdy był jeszcze małym dzieckiem, niebacznym na zwieszone nad głową fatum, wyniszczające dziedzictwo, które krążyło jak toksyna w jego krwioobiegu. Göran wyżął z niego siłą wszelką wrażliwość, jaka mogłaby pozostać w jego trzewiach, wyciął spod skóry niepotrzebne tkanki żalu, skruchy i samotności, pozostawił go obezwładnionego gniewną chorobą własnego umysłu, a jednak fantomowe bóle dawnego życia wciąż przesiąkały do jego umysłu, gdy jaźń stawała się zbyt cienka, by utrzymać je na zewnątrz.
    Co to? – głos miał słaby i stłumiony, niepodobny do przyczajonego w nim wcześniej zacięcia i drażliwej determinacji – zacisnął powoli palce na niewielkiej, przezroczystej butelce, wypełnionej eliksirem o intensywnie pomarańczowej barwie, która przypominała płynny ogień i smakowała podobnie, gdy drżącą dłonią uniósł ją do ust, czując pikantne ciepło na spierzchniętych sinością wargach. Ubrania, koc, herbata, jedzenie; słowa docierały do jego świadomości z opóźnieniem, brzmiące jak szwargot obcej mowy, nieznajome zaklęcia wyrozumiałej życzliwości, podejrzanej przez swe konotacje, mimowolnie uciekające ku wspomnieniom Görana, którego głos był równie opanowany, zanim nie zaczął chrobotać wulgaryzmem nabrzmiewającego w gardle gniewu, dłonie równie czułe, zanim nie zakrzywiły się w ostre szpony zwierzęcej brutalności – teraz ból mięśni był jednak zbyt dojmujący, by potrafił pofolgować własnej nieufności, gorączka zbyt wysoka, by był w stanie dłużej walczyć o swą niezależność, ciało zbyt słabe, by zdołał o własnych siłach dźwignąć się ze skrzypiącej cicho wersalki i stanąć prosto na nogach. Czuł każdy spazm, przemykający ciarkami po nadwyrężonych tkankach, każde szarpnięcie dreszczy, sprawiających, że trząsł się wyraźnie, szczękając zębami, które, w daremnej próbie ukrycia własnych słabości, zaciskał tak mocno, że kości policzkowe uwydatniły się wyraźnie na płótnie zapadniętych policzków. Musiał mu zaufać, jeśli chciał odpocząć. Musiał mu zaufać, jeśli chciał przeżyć.
    Widziałem twoje oczy. – odparł w końcu, gdy mężczyzna odwrócił się do niego tyłem, wspierając dłonie o brzeg kuchennego blatu i przelewając wrzątek do jednej ze szklanek; białe zakazaną ślepotą magii, takie same jak moje. – Nie jestem… nie jestem tym, za kogo mnie masz. – zaczął po krótkiej chwili milczenia i chociaż jego głos wyraźnie stwardniał, nabierając szorstkiej chrapliwości, wciąż pozostawał wątły i drżący, jakby z trudem poruszał ustami, by przedostać każde słowo na zewnątrz. – Nie jestem jednym z tych dzieciaków, które wałęsają się po ulicy, żeby za tydzień znów wrócić do rodziców. – odchylił niechętnie głowę, spoglądając za okno, które powoli zaczynało nakrapiać się dropiatością deszczu, dudniącego coraz głośniej o cienką powierzchnię szyby.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Zamknięte drzwi dawały poczucie bezpieczeństwa, odruchowe przekręcanie kluczyka w zamku zawsze napełniało go błogością spokoju. Cokolwiek wydarzyło się w jednej z ciasnych uliczek Trondheim nie miało obecnie siły, by wlać się w przestrzeń hotelowego pokoju. Zupełnie tak, jakby odcinał się od świata zewnętrznego i tracił kontakt z własnymi czynami zdolnymi mieszać zmysły. Być może jawiła się w tym drobna paranoja, nieznośna kompulsja, której ulegał niemal za każdym razem; czasami zbywana, w niewiedzy istoty tego przyzwyczajenia, przez jego żonę pobłażliwym rozbawieniem. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy pojawiło się pierwszy raz.
    Wprowadzenie nieznajomego do małej klitki wynajmowanego lokum mogło okazać się jednak najgorszym z pomysłów, lecz nie miał odwagi, aby zostawić go na bruku gdzieś na tyłach zabudowy. Pochylając się wciąż nad jego powykrzywianą sylwetką, przesunął palcami wzdłuż wilgotnych kosmyków.
    Heitr — wzmocnił podjęte działania zaklęciem, osłaniając zamglone oczy cienkimi powłokami powiek. — Lekarstwo. Nie chcę cię otruć — wyjaśnił jeszcze, gdy młody mężczyzna wychylił butelkę połykając pomarańcz wywaru wzmacniającego. — Nie po to się tyle z tobą męczyłem przez pół miasta, spokojnie — zaśmiał się cicho, prawie serdecznie pozwalając, by rozluźnienie wstąpiło w spięte mięśnie. Dopiero teraz zaczynał czuć, że ogarnia go zmęczenie, redukowane jeszcze kilkadziesiąt minut temu magią zaklętą w wartki strumień cudzej krwi. Euforia, która sprawiała, że patrzył na świat jak przez kolorowe szkiełko, wycofała się pozostawiając otoczenie równie szarym i równie brudnym, co o poranku i każdego wcześniejszego dnia upływającego w hotelowym zaciszu. Pomimo tego czuł spokój, sumienie wyciszone spontanicznym aktem miłosierdzia kołysało się lekko do melodii troskliwych słów. Może jednak chłopak miał możliwość zaoferowania mu czegoś, czego tak bardzo łaknął? Kłamstwo, to wcale nie tak. Poprawił poduszki pod jego głową i wstał z ziemi, ściskając w palcach puste szkło fiolki. — A ja słyszałem zaklęcie, które rzuciłeś — stwierdził spokojnie, przechodząc do maleńkiego aneksu kuchennego, który znajdował się ledwie dwa metry od strzelającej sprężynami wersalki. — Wspaniale, że wymieniliśmy się naszymi spostrzeżeniami — dodał, unosząc się lekko na palcach ku szafce wiszącej nad zlewem, by wyciągnąć dodatkowy kubek w truskawki z utrąconym uchem. Ustawił go obok tego wypełnionego już wrzątkiem i zajął się przygotowywaniem herbaty również dla siebie. Ekspresówka opadła na dno barwiąc płyn na brąz mętniejący w miarę wysycania naparu. — Marny to raczej powód, żeby czuć braterstwo. Ślepiec ślepcowi oko wykole. — Nie łudził się nigdy nawet, że pomiędzy osobnikami ich pokroju istniała jakakolwiek więź. Zresztą, było to raczej normalne i powszechne zjawisko dla rodzaju ludzkiego ogólnie. Podobieństwa często nic nie znaczyły, dlatego rozumiał niechęć nieznajomego. Wyjął z szuflady malutkie paczuszki z cukrem i wsypał nieco do ciemnego naparu zastanawiając się, co powinien dalej uczynić. Nie planował z większym wyprzedzeniem niż na kilka godzin do przodu. Tak było w tej sytuacji najlepiej, póki jego towarzysz nie odzyskał choć odrobiny siły. Kolejne stwierdzenie rozbawiło go. Uśmiechnął się pod nosem, nakrywając ciche parsknięcie stukotem łyżeczki o porcelanowe wnętrze kubka, gdy wprawiał wodę w wir. Odwrócił się do kanapy i milczał wytrwale dając sobie czas na zastanowienie. Powoli chwytał się na myśli, że zaczyna ciekawić go, co tak właściwie doprowadziło młodzika do sytuacji, w której się znalazł. Mógł snuć wprawdzie własne domysły – zwykle istniało kilka schematów, by dojść do tak beznadziejnego położenia, lecz nie potrafił odmówić sobie przyjemności wysłuchania opowieści z pierwszej ręki. Nie miał pojęcia wprawdzie, czy cokolwiek z niego wyciągnie, lecz chciał spróbować z przekorą wydrążyć dziurę, przez którą mógłby swobodnie się rozejrzeć i zrozumieć więcej. Ujął naczynia z herbatą w dłonie i podchodząc do wersalki ustawił je na wypukłym, odłażącym w miejscu łączenia linoleum. Sam przysunął sobie krzesło, ustawiając tuż przy głowie nieznajomego, jednak dał mu na tyle przestrzeni, aby zachował choć odrobinę swobody. Lekarstwo powinno powoli zaczynać działać, miał przynajmniej taką nadzieję. Oparł łokcie o kolana i wciąż się mu przyglądał. Odruchowo zaczął przesuwać okrąg złotej obrączki umieszczony na serdecznym palcu.
    Nie masz gdzie wrócić — zauważył ciągnąc cichą myśl chłopaka. Spotykał na swojej drodze podobnych, sam przecież byłby nie tak odległy od podzielenia jego losu, gdyby nie stary ślepiec, który zgodził się przejąć nad nim pieczę. Chyba chciał za wszelką cenę odnaleźć w młodym ślepcu jeszcze jakieś podobieństwo, poza bielmem powlekającym oczy i czernią wtłoczoną w żyły. Wtedy było łatwiej zrozumieć irracjonalność własnego działania. — Nie zastanawiam się nawet nad tym, co zrobisz za tydzień. Teraz musisz wydobrzeć, bo jesteś w opłakanym stanie. Nie zaprzątaj sobie głowy niepotrzebnymi sprawami.Na ten moment niepotrzebnymi. Ułożył plecy na oparciu drewnianego krzesła, mimowolnie spojrzał w kierunku, w którym zawisła uwaga towarzysza. Deszcz chrobotał o wąski parapet, rozmywał plamy świetlne widoczne na ulicy, wyznaczał rytm płynących sekund wraz z zegarem – jedyną w miarę nową rzeczą na stanie hotelowego pokoju. Sięgnął po herbatę ogrzewając dłonie na powierzchni kubka. Ułożył brzeg na wardze, sącząc ostrożnie cierpko-słodki płyn. — Jak masz na imię? — Odchylił parujące naczynie, skroplona wilgoć zawisła na gęstych rzęsach i czubku nosa, starł ją dłonią. — Ja jestem Fárbauti — wcześniej nie był skory do zdradzania imienia, lecz teraz wyjawił je bez większego oporu. Odłożył swój kubek i sięgnął po ten, który przygotował dla swojego gościa. Ostrożnie podał mu do rąk, choć wciąż asekurował, gdyby te okazały się zbyt słabe i nie mogły utrzymać kruchej ceramiki. — Co on ci wcześniej zrobił? — Pozwolił sobie na ciekawość nie będąc świadomym schorzenia, które go trawiło i które stanowiło łakomy kąsek dla ludzi prowadzących speluny bez przyszłości, bez jakichkolwiek atutów potrafiących ściągnąć gości. Peryferie świadomości wypełniło pragnienie, by powrócić kolejnego dnia do knajpy i dokończyć to, czego nie udało się im dzisiaj zrobić. Nie lubił myśleć o tym, że bywał mściwy, choć w rzeczywistości to właśnie chęć odwetu skłaniała go do podejmowania wielu najbardziej krwawych decyzji.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nie pamiętał tego rodzaju ciepła, które przenikało całe ciało, rozciągając przykurczone włókna mięśni pieszczotą cudzej troski, nie pamiętał tego rodzaju ciepła, które nie przepływałoby przez niego pojedynczym impulsem, wyszarpnięte z miękkiego futra cudzej kieszeni, bliskości nagiego gorsu lub skrawka sztywnego koca, który z trudem naciągał pod samą szyję, dygocąc pod zimną, betonową ścianą, nie pamiętał tego rodzaju ciepła, którego nie musiałby zatrzymywać przy sobie siłą, wykradać ze wspomnień i wlewać pamięcią we własne żyły, dopóki nie stawało się zbyt odległe, by mógł dłużej oszukiwać się w podobny sposób – zaklęcie rozlało się tymczasem po jego piersi, wzdłuż rozgałęzień splotu słonecznego i sparzyło kończyny, jakby włożył je do wrzątku, w pierwszej chwili iskrząc krótkim mrowieniem bólu, zanim dłonie przestały drżeć mu tak wyraźnie, a dropiatość gęsiej skórki nie wygładziła się, sunąc ostatnim dreszczem wzdłuż kręgosłupa, spływając po nim jak krople zimnej wody. Oczy nieznajomego znów stały się białe i mętne, lecz dłonie, które wsunął ostrożnie pomiędzy kosmyki jego włosów, nie zdradzały okrucieństwa, jakie zwykł kojarzyć z groźnym odcieniem magii – zaklęcie rzucone przez mężczyznę nie bolało, nie wżynało się w skórę masochistycznym triumfem, nie przysłaniało rzeczywistości ciemną płachtą jego własnych lęków; Göran nigdy nie plamił żył smołą, by posłużyć się wobec niego czymś równie błahym, jego zaklęcia były szorstkie, toporne, ostre jak stal – i podobnie jak stal pozostawiały po sobie ślad. Niegdyś sądził, że mógłby obłaskawić je jak dzikie stworzenia, oswoić i karmić w tajemnicy, by w końcu zwróciły się przeciwko swemu panu, wściekłe kundle – Beysta, Ógagn, Niðurlægja – ujadające na żelaznych łańcuchach, nieczułe na prośby, jeżące sierść pod jego dłonią.
    Mięśnie, dotąd roztrzęsione konwulsyjnością zmęczenia, rozluźniły się pod ognistym żarem eliksiru, jaki zaległ w pustej debrze żołądka, ciało wciąż odmawiało mu jednak posłuszeństwa, rachityczne i osłabione, bezwolnie wsparte o brzeg kraciastej wersalki – jedynie oczy, wciąż wyostrzone rezolutną ostrożnością, podążały za sylwetką starszego ślepca, wpijając się uważnie w jego plecy, gdy wsparł dłonie o blat, zalewając herbatę strumieniem wrzącej wody. Chciał mu zaufać – być może dlatego, a być może na skutek powoli spełzającej ze skroni gorączki – nie cofnął się, gdy przysiadł obok niego na krześle, którego nogi zazgrzytały cicho o nierówne, zszarzałe linoleum. Zatrzymał wzrok na złotej linii lśniącej na jego palcu obrączki, pierścionku, który obracał powoli i z zamyśleniem, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy z jego obecności – ludzie zazwyczaj szybko się do nich przyzwyczajali, a znajomy ciężar małżeńskiej przysięgi zalegał fantomowym ciężarem na skórze nawet, kiedy obrączka dawno już ześlizgnęła się z palca, zalegając posłusznie na dnie jego kieszeni; lubił je kolekcjonować z czystej przekory, ściągał je pośpiesznym, zwinnym ruchem z cudzych dłoni, unosił pod światło i układał obok siebie przy brzegu materaca, bursztynowe i lśniące, przypominające okręgi jego własnych, żywiczych tęczówek, coraz częściej znikających pod czernią rozszerzonych źrenic. Trzymał je przy sobie – na wszelki wypadek, gdyby za którymś razem zniknęły na zawsze.
    Nie. – potwierdził, a jego głos stał się głuchy i tubalny. Oczywiście mógłby wrócić – w ciasne objęcie szponów Görana, pomiędzy zaostrzone kły jego złowrogiej satysfakcji, w karcer niewoli, pod którą sam podłożył kark, która tymczasem zatrzasnęła się na jego nadgarstkach ciężarem metalowych kajdan; nie chciał przyznawać się do własnego strachu, choć ten przesiąkał przez jego spojrzenie wyrazistością cudzego konturu, nerwową paranoją, jaka nakazywała zawsze oglądać się przez ramię, ciosać wzrokiem cudze profile, analizować krzywizny uśmiechów – upewniać się, że żaden z nich do niego nie należał. Zawsze sądził, że ucieczka będzie wyzwoleniem – marzył o niej, wspierając skrwawione ciało o zakurzone deski podłogi, uderzając pięściami w zamknięte drzwi i podkurczając nogi pod samą pierś, próbując odliczać minuty, a następnie godziny w rytm bicia własnego serca, teraz, kiedy nareszcie mu się udało, drapieżne szczęki uwierającej go paniki rozsunęły zaledwie o centymetry, lecz nie wysunęły kłów z miąższu nadszarpniętej jaźni; wciąż wydawało mu się, że biegł, odwracał wzrok, odcinał nitki powiązań, ciągle na nowo przywierających do jego przedramion, zaciągających go z powrotem do domu – ale miejsce, z którego uciekł, nigdy nie było przecież domem. Dlaczego nie mógł więc pozbyć się go z własnych myśli? Dlaczego nie potrafił wyrugować Görana z koszmarów, tych samych, febrycznych snów, które dręczyły go co nocy, wraz z upływem dni wcale nie tracąc na intensywności?
    Mam dużo imion – odparł, a chorobliwa bladość jego twarzy napłynęła pąsowym rumieńcem, spojrzenie nabrało wyrazistości pod wpływem zaklęcia i eliksiru, wyłaniając się z przymglonego osłabienia wcześniejszym, przewrotnym błyskiem. – Choć człowiek taki jak ty zapewne nie miałby szansy ich poznać – dodał zaraz, jakby z żalem, lecz wyraz jego lica nie zdradzał żadnej szczególnej ekspresji. – Bez urazy. Nie wyglądasz na kogoś, kto interesuje się podobną rozrywką. – posłał mu dwuznaczne spojrzenie, siląc się na krótki uśmiech, zaraz zdławiony salwą schrypłego kaszlu, który na moment odebrał mu dech, poruszając obolałą pierś nierównymi spazmami. – Na scenie mam więcej gracji. – skapitulował w końcu niechętnie, biorąc głęboki oddech, by uspokoić rozdrażnione płuca; jego bursztynowe tęczówki błysnęły w półmroku pokoju. – W cyrku przynajmniej dostaje się brawa za wykrwawianie się na podłodze. – niezadowolony, ścierpły grymas, nacięty pojedynczym wspomnieniem przybytku Munchów, wpełzł na jego twarz niczym żmija, nagle odbierając jej chłopięcego wyrazu, nakreślając zapadnięte rysy grubym, szorstkim konturem. Westchnął cicho, ostrożnie zaciskając palce na kruchej ceramice – z początku niepewnie, jakby obawiał się, że nie starczy mu siły, by ją utrzymać, po chwili coraz pewniej, przylegając palcami do kubka, dopóki ten nie zaczął parzyć w zaczerwienione tą przyjemnością opuszki; herbata była ciepła i słodka, kiedy uniósł naczynie do ust. – Egon.
    Cios kolejnego pytania zsunął się wzdłuż zesztywniałego karku pojedynczym dreszczem, nagłą, krótkotrwałą utratą rezonu, od której dłonie mu zadrżały, a pojedyncza, złocista struga trunku spełzła wrzątkiem wzdłuż lewego nadgarstka, zaraz wsiąkając pociemniałą plamą w materiał spodni – mógłby wprawdzie opowiedzieć mu o wszystkim, co mu zrobiono, mógłby opowiedzieć o bielejącym labiryncie blizn, który rozciągał się świeżo zasklepionymi ranami pod jego ubraniem, mógłby opowiedzieć o smugach, które ojciec wyrzeźbił w jego plecach i nierównych, zaróżowionych plamach w miejscach, gdzie zaklęcia zdzierały miękką skórę z pożółkłego szkliwa kości. Zamiast tego uśmiechnął się tylko przewrotnie, jakby rozumiejąc sens jego pytania i tkwiącą w nim iskrę zwodniczej ciekawości.
    Nic mi nie zrobił – odparł, odstawiając herbatę z powrotem na drewniany stołek, po czym wyciągając prawą rękę do przodu, dalej, niż powinien potrafić, rozciągniętą giętkim przedłużeniem choroby, nie poruszywszy się z wersalki, chwytając w palce podłużną, brązową paczuszkę cukru, przyciągniętą zaraz z powrotem do zwieszonych nad kolanami dłoni. Rozerwał cienki papier, wsypując zawartość do filiżanki, po czym spojrzał bezpośrednio na twarz Fárbautiego, rozciągając kąciki ust w pokrętnym paroksyzmie. – To wszystko ja.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Te wspomnienia zawsze przychodziły do niego okupione wpierw ogromnym bólem – dziecięcym strachem zakorzenionym w starym ciele, wciąż jeszcze chowającym resztki naiwności i pragnienia, by cała przeszłość – której tyle razy próbował się wyprzeć – była jedynie koszmarną wizją podsuniętą przez chorobę. Spojrzał raz jeszcze na Egona. Był od niego wtedy ledwie kilka lat młodszy, choć rozumiał naprawdę wiele. Surowe życie pozbawiło go resztek beztroski dość szybko. Czasami wręcz czuł, że dorosłość przygniatała już wtedy, kiedy jeszcze matka stąpała po Ziemi; ta sama,  która z trudem chwytała pasma codzienności i zaplatała je w kruchą konstrukcję egzystencji. Choć zwykle kierował się tęsknotą do niej, to w rzeczywistości wspólne życie nie było łatwe. Nie zawsze mieli gdzie wracać, mógłby powiedzieć więc, że zna smak ofiarowanej mu odpowiedzi. Ciepła Løvlandowego domu nie pamiętał prawie wcale, gdyż to bardzo szybko zastąpiła go ciemność i wilgotność najpodlejszych moteli, wynajmowanych pokątnie pokoi i mieszkań lokowanych na tyłach najgorszych kamienic ogrzewanych jednym tylko piecykiem kopcącym smolistym dymem na i tak dość ciasną izbę, której przestrzeń topniała jeszcze mocniej w kłębach zgrzytającej pod zębami szarugi. Wielokrotnie widział w nich zgarbioną sylwetkę matki, wciąż nienawykłej do ciężkiej pracy i noszenia koszów z chrustem oraz węglem. Przeklinała pod nosem nowe życie zgotowane serią niefortunnych zdarzeń. Przyglądał się jej zawsze z pełnym skupieniem, poszukując w brudnej skórze, siwiejących pasmach włosów oraz wyblakłym spojrzeniu iskry majestatu nieprzystającego kobiecie zajmującej się cerowaniem starych ubrań i dorywczym prasowaniem. Chyba nigdy nie wyrzekła się poczucia, że jest członkinią klanu, nawet jeśli był on daleki od świetności i zdegradowany latami prowadzenia nieczystych interesów. Nenne Lundqvist, nawet pozbawiona nazwiska i chadzająca żebrać o bochenek chleba, pozostawała pełna godności i dystyngowana. Lubił zerkać, gdy jadła posiłek. W jej dłoniach aluminiowa łyżka przypominała mu sztućce, które widywał w witrynach sklepowych – te ze srebra, z bogatymi zdobieniami na trzonkach. Ujmowała ją z gracją, przysuwając do wąskich ust, spijając wywar z cichym siorbnięciem, chyba dość niegrzecznym, ale lubił myśleć, że nawet taki nietakt w wykonaniu damy był okropnie uroczy i zasługujący na wybaczenie. Sam nigdy nie próbował jej jednak naśladować, bo ganiła go za wszelkie niedopatrzenia i miała w zwyczaju pociągać za płatek ucha – niezbyt energicznie, lecz na tyle, by bał się kolejny raz naginać zasad. Przepraszała go zawsze później za to i całowała w czoło, powracając do posiłku. Siedziała wyprostowana niczym struna (ten jeden, jedyny raz, gdy nie nachylała się nad zbyt ciężką codziennością), choć łokieć zawsze leżał na stole i zagarniała nim sporo miejsca, nie dopuszczając Isaka tym samym zbyt blisko siebie. Miała w sobie coś niezwykle ujmującego, lecz równocześnie pokrytego nalotem szaleństwa pchającego ją do kolejnych przeprowadzek i poszukiwań domu, którego przecież nigdy nie mogłaby odzyskać. W takim przeświadczeniu też wychowywała syna, stąd znów, gdy powracał do słów Egona, chciał w pewnym stopniu uwspólniać przerażającą przeszłość, by choć odrobinę ulżyć sobie w pielęgnowanym od lat bólu. Musiał przyznać, że miał szczęście do spotykania podobnych mu dzieciaków, zastanawiał się czasem, czy nie przyciąga ich własną naiwnością i zrywami dobrej woli uderzającej w najmniej oczekiwanych momentach. A może to on ich potrzebował i podświadomie wyławiał z tłumu? Może od tego zależała właśnie ostatnia iskra ludzkiego odruchu, którą w sobie nosił? Często szukał odpowiedzi, a ta nie chciała jednoznacznie wybrzmieć nawet wtedy, gdy zdawało mu się, że właśnie potwierdza swoje przypuszczenia i obawy. Zawsze bowiem myślał, że człowieczeństwo czyni słabym, stanowi pożywkę dla resztek wyrzutów sumienia, których zagłuszenie stawało się prędzej czy później jednym z celów życia.
    Brawa. — Przekrzywił lekko głowę, wyraźnie zainteresowany, choć w gruncie rzeczy zupełnie nie rozumiejąc, jakim cudem uwaga publiczności i jej zachwyt jest w stanie wynagrodzić podobne katusze. — Często się za nie wykrwawiałeś, więc? — zapytał, wciskając kij w mrowisko. Intencjonalnie drażniąc go, gdyż wyraźnie odzyskiwał utraconą energię. — Cóż, pewnie nie zrozumiem tego i tak. Jedyne, co teraz widzę, to skrajnie wykończonego dzieciaka i widziałem już podobnych wcześniej. Możesz malować sobie jaki chcesz obraz mojej osoby — wyznał, robiąc pauzę — opiekowałem kiedyś łódź, na której pływał Sigmar Ormurson ze swoją trupą. Półolbrzym. Zbierał po całej Islandii dzieci nie mające powrotu do domu. Berserkowie, zmiennokształtni, kogo tylko byś chciał. Widziałem ich pracę. Nie wiem, czy to wszystko jest warte cokolwiek — wzruszył raz jeszcze ramionami, dziwnie przejęty własnym wspomnieniem. — Nie mam pojęcia, jaka jest twoja historia. Mogę się jedynie domyślać. Dlatego… dlatego odpocznij, po prostu —  nie chciał siłą przebijać się do spraw, w których nie miał prawa wyrokować i których rozjaśnienia nie mógł się przecież domagać, ponieważ znali się ledwo kilkadziesiąt minut, choć może minęło już o wiele więcej czasu? Stracił rachubę, poniewierając się po Trondheim.
    Egon — pozwolił, by dźwięk jego imienia po raz pierwszy opuścił gardło, wypchnięty dalej, w eter, z przydługim zastanowieniem. Śledził jego ruchy, dłoń nienaturalnie wygiętą, gdy sięgał po cukier i próbował wymówić się z winy ciążącej bezapelacyjnie na właścicielu speluny przy Nidelvie. — Choroba to jedno, a to w jaki sposób osoba trzecia próbuje ją wykorzystać, to drugie — dodał sugestywnie, skupiając szarawe tęczówki na ręce chłopaka – teraz już zupełnie normalnej, przed chwilą zaś powodującej mimowolne drgnienie dyskomfortu. — Nie zmuszę cię do mówienia — stwierdził i przysunął ponownie kubek, by napić się nieco cierpkiej herbaty. Wiedział przynajmniej tyle, gdzie się udać, by znaleźć usprawiedliwienie dla kolejnego zaczerpnięcia z cudzej krwi. — Będę musiał zejść zaraz na recepcję. — Wstał z miejsca i odłożył kubek na chwiejący się stolik. Kiedy przeszedł do korytarza, rozsunął niewielką szafkę i wyciągnął z niej walizkę. Z jej wnętrza wydobył złożone w kostkę ciuchy i bieliznę. — Pewnie będą odrobinę za duże, ale to nie taki straszny problem, prawda? Jak czujesz się w miarę dobrze, to możesz pójść do łazienki i wziąć prysznic. Nie będę ci przeszkadzał i rozliczę się z facetem na dole, nie przepuści ani pół talara i gotów zrobić nam więcej problemów, jeśli się nie pospieszę — przyznał i podszedł do wersalki, układając na krześle, które wcześniej zajmował, czyste ubrania. — Zjesz coś konkretnego? Choć obawiam się, że oprócz  resztek fiskegrateng w pobliskim barze nic nie znajdę — sprostował zaraz, uśmiechając się blado. Oparł biodro o brzeg stołu, zaplatając dłonie na piersi i zerkając ku Egonowi wymownie, by upewnić się, że może go zostawić bez ryzyka katastrofy.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nie posiadał wielu wspomnień z czasów, zanim jego życie obrosło metalowymi prętami cyrkowej menażerii – z trudem wyciągał z pamięci bury krajobraz rodzinnego Måløy, jego kręte, wyszczerbione ulice i ciasnotę jednakich, popielatych budynków, bo okres ten przypominał grudy żużlu, utkwione zbyt głęboko w podświadomości, by zdołał je teraz wyciągnąć. Nigdy nie myślał o tamtym życiu z żalem, choć jego nierówno oderwane fragmenty, postrzępione jak pergamin, powracały do niego niekiedy, przyklejając się do powierzchni jaźni, skąd nie potrafił ich zdrapać, choćby tarł paznokciami do krwi – był wówczas jeszcze dzieckiem, nieukształtowanym przez rodzicielską pogardę i nierozciągniętym na gimnastycznym trapezie swych niedoskonałości, chwytającym dłońmi za gruby, bawełniany materiał sukni Arabelli, jakby pragnął owinąć się nim jak szalem, niepomny jej groźnych spojrzeń, rzucanych mu spod uniesionych brwi; dawniej uważał ten gest za zaskoczenie, dzisiaj, rozpoznając mimikę twarzy swej matki we własnej fizjonomii, wiedział jednak, że było to rozgoryczenie i niechęć, wstręt, z jakim zawsze odsuwała go od swojej piersi, nieczuła na chłopięcy skowyt, prośby o jedzenie lub przynajmniej o czułość dłoni, pod której ciepłe opuszki wkradał się dopiero, gdy spała, wmawiając sobie, że w debrze ramion, pod które wpychał głowę, był wolny od koszmarów, rozciągających się pajęczynami w zacienionych kątach jego umysłu. Sądził, że zatrzymali go przy sobie tylko ze względu na chorobę, która rozciągała falę aplauzu po ujętej widowiskiem widowni, której sam skrycie nienawidził, bo poranki kojarzyły mu się z kończynami skręconymi w groteskowe arabeski bólu i którą nauczył się hołubić, bo była jedynym aspektem jego istnienia, na jaki ludzie potrafili patrzeć z uznaniem; kochał ryk oklasków, wypełniających kopułę namiotu, gdy wykonywał kolejny przeskok i kochał satysfakcję, która kiełkowała płytko pod mostkiem, ilekroć szedł po taśmie rozciągniętej pod niebem liny, spoglądając ku ziemi z triumfalną wyższością – z tej perspektywy Herman i Arabella wydawali mu się nie więksi niż mrówki, które w każdej chwili mógłby rozdeptać. Gdyby tylko zechciał.
    Nigdy później nie zabiegał o czuły dotyk dłoni, chociaż Göran przeczesywał niekiedy palcami jego włosy, za każdym razem chwytając za nie coraz mocniej, aż w końcu szarpnął go gwałtownie, usatysfakcjonowany roztartym na dziecięcej twarzy zaskoczeniem, jakby planował to od dawna – zrazić go do komfortu troskliwej bliskości, nauczyć mięśnie, by sztywniały w obliczu cudzej dobroci, wypisać na świadomości nieufność, z którą odtąd zawsze spoglądał na ludzi, jak pustelnik wypatrujący fatamorgany na długo po opuszczeniu krajobrazu zwodniczo falujących wydm, stroniący od zazielenionej gęstwiny oazy ze strachu przed tym, że mogłaby okazać się nieprawdziwa, rozpłynąć się w powietrzu pod naciskiem wyciągniętych rąk. Wydawało mu się, że ufając Fárbautiemu, wkraczał ponownie w nurt tej samej, rwącej rzeki, która wcześniej wielokrotnie podtopiła mu płuca, pragnienie ucieczki słabło w nim jednak, w miarę jak po dnie żołądka rozlewało się przyjemne, kojące ciepło eliksiru, a z czoła spływały pojedyncze krople sperlonego gorączką czoła – wbrew sobaczej tresurze swych odruchów rozpaczliwie pragnął mu zaufać, rozluźnić ostatnie, przykurczone konwulsją mięśnie i osunąć się w objęcie wełnianego koca, nie w tęchnącej, zwilgoconej pleśnią melinie, w której spędził ostatnie kilkanaście nocy, ale na miękkiej werandzie w przytulnym, suchym pokoju, gdzie nie musiał dociskać nóg do samej piersi w poszukiwaniu resztek zawekowanego pod sercem ciepła. Odetchnął cicho, przekrzywiając głowę powolnym, zwierzęcym ruchem i zatrzymując jaśniejący powoli bursztyn spojrzenia bezpośrednio na twarzy mężczyzny, jakby właśnie schwycił go na haczyk, wyciągając z głębi krtani wstęgę doraźnego zainteresowania.
    Wystarczająco – odparł krótko, chociaż potrafił rozciąć nożem wyjście z labiryntu własnego krwioobiegu i rozpoznać każdy odcień czerwieni, jaki do niego należał – od karmazynowych strumieni, wysączających się w głębi tętnic, po rdzawy odcień żył i bordowe zeschnięcia powoli twardniejących na skórze skrzepów. Cień uśmiechu jeszcze przez chwilę chybotał mu się pomiędzy wargami, zaraz jednak wyraźnie zbladł, nabierając trzeźwej zaciętości, wyżynającej kanciasty obrys kości policzkowych spod zapadniętego płótna policzków.  – Nie jestem dzieckiem. – urwał szorstko, mrużąc oczy, gdy ślepiec przesunął ku niemu czerń własnych źrenic. – A już na pewno… w niczym nie przypominam tych… dziwolągów. – słowa, rwane spomiędzy zaciśniętych zębów, zastygły cierpkim echem ponownie rozerwanego bólu na jego języku, wprawiając dłonie w drżenie, które starał się ukryć, zaciskając je mocniej na miękkiej krawędzi koca; przełknął ślinę, a wraz z nią własny gniew, zgrzytając cicho zębami, gdy rozluźnił szczękę, pozwalając spojrzeniu odtajać i wyblaknąć układającym się pod mostkiem zmęczeniem, które wciąż uporczywie ciągnęło go do ziemi. Chciał zaprzeczyć mu ponownie – zapewnić, że choroby nie wykorzystywał nikt poza nim samym, że potrafił przekuć ją w talent, o jakim wielu akrobatów mogłoby jedynie marzyć, coś wstrzymało jednak jego słowa w gardle, więc przyglądał się tylko w milczeniu, jak Fárbauti wstał z miejsca, by wyciągnąć z walizki świeże ubrania i ułożyć je na brzegu kraciastej wersalki. Gdyby potrafił, być może zdołałby mu podziękować, zamiast tego odwzajemnił jednak tylko cień uśmiechu, niewygodnego w swej szczerości i poruszył się niecierpliwie, zwieszając nogi ku okrytej dywanem podłodze.
    Poradzę sobie – zapewnił go w końcu i przez chwilę znów przypominał małego chłopca, którego widział w nim Bergman i którym świat pozwolił mu być tak krótko. Przez chwilę po tym, jak drzwi zatrzasnęły się za plecami mężczyzny, siedział w zupełnej ciszy, jakby dopiero teraz rzeczywiście dotarł do niego obraz sytuacji, w jakiej się znalazł – hotelowy pokój, zalegające na żołądku ciepło rozgrzewającego eliksiru, miękki koc i świeże ubrania, dobroć obcego człowieka, w którą wciąż nie potrafił uwierzyć. Dopiero po kilku minutach podniósł się z wersalki chwiejnym, niepewnym ruchem – za drzwiami łazienki sparciałe, brudne ubrania spadały z niego jak fragmenty zeschniętej, gadziej skóry, odsłaniając zmierzły turpizm tego, co kryło się pod nimi, bolesne i posiniaczone, nacięte smugami blizn, które na przygarbionych plecach przypominały wgryzające się w ciało koleiny, w miarę jak przesuwały się ku ramionom i udom, stawały się jednak cieńsze, kreślące krakelurę wzorów, przypominających pajęczynę rozciągniętą na powierzchni pękniętego szkła. Pod strumieniem ciepłej wody skóra spąsowiała piekącą czerwienią ulgi, cierpnąc schodzącym z karku deszczem dotychczasowego napięcia; przez chwilę myślał, że mógłby osunąć się po kafelkowej ścianie, w końcu przyduszone wilgotną parą płuca westchnęły jednak haustem świeżego powietrza, wypuszczając go na zewnątrz. Nie zwrócił uwagi na to, że nowe ubrania wisiały na nim zbyt luźno, a spodnie potrzebowały paska, by utrzymać je na wąskiej talii, bo roztarte po organizmie zmęczenie ściągnęło go z powrotem na miękką wersalkę – wsparł ociężałą głowę o prawy podłokietnik, zatrzymując czujny wzrok na srebrnej klamce w oczekiwaniu, aż ta drgnie pod ciężarem dłoni Fárbautiego, senność zaczynała jednak mącić mu wzrok, którego otrzeźwiała tafla nakryła się płytką mielizną wilgoci, spływającej pojedynczą strugą po wyżynie nosa i wsiąkającą w jasny materiał koca, zanim zdążyłby chwycić się tratwy własnej świadomości i zetrzeć ją wierzchem dłoni.

    koniec



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.