Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Paha-Koli

    2 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Paha-Koli
    Jeden ze szczytów znajdujących się w Parku Narodowym Koli, z którego rozciąga się malowniczy widok na jezioro Pielinen usiane drobnymi wyspami. Droga na Paha-Koli wiedzie przez gęsty, iglasty las bogaty w przeróżne gatunki zwierząt i roślin. Miejsce to jest wyjątkowe również przez niezwykłe formy geologiczne obecne w tym regionie.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    10 – 11 VI 2001 r.

    Tego, że nie może wrócić do mieszkania Yami, była pewna jeszcze w Brazylii – i tak samo pewna była, że musi, bo przecież nie załatwi sobie niczego z dnia na dzień. Mając oba te przekonania na względzie, doszła do kolejnego – i ledwo pojawiła w Midgardzie, by pozałatwiać swoje sprawy, zaraz znów go opuściła, przepakowując tylko torby. Ciuchy idealne na ciepło Brazylii nijak nie nadawałyby się, by zabierać je w podróż, którą sobie...
    Nie, w zasadzie nie zaplanowała. Po prostu postanowiła na nią pojechać.
    Jeszcze przed wyjazdem oznajmiła Yami, że gdy wróci – to wróci do Midgardu, ale nie do projetku. Serrano najpierw nie rozumiała, potem się wściekła, finalnie poddała się rezygnacji, której Blanca bardzo dawno u niej nie widziała. Kuzynka niewiele mówiła, spytała tylko, czy Vargas planuje złożyć oficjalnie wypowiedzenie.
    Nie planowała – przynajmniej jeszcze nie. Póki co po prostu potrzebowała odpocząć i choć nie wiedziała jeszcze, jak długi miał być ten odpoczynek, nie chciała z projektem zrywać tak definitywnie.
    Tak czy inaczej, opuszczała Midgard z zaskakująco spokojną głową i lekkim sercem. Jeśli sądziła, że porzucenie dotychczasowej pracy będzie jednym wielkim dramatem, to świadomość, że wcale nie było – że, w zasadzie, czuła się po tym całkiem dobrze – była zaskakująca. Bardzo.
    Blanca dużo się przez te ostatnie dni – tygodnie – nauczyła.

    Finlandia powitała ją chłodem – nie szczypiącym w policzki zimnem, ale przyjemnymi kilkunastoma stopniami, które nie były ani za ciepłe, ani zbyt mroźne i w innych częściach Europy, szczególnie w tej centralnej, byłby całkiem miłą zapowiedzią wiosny. Mając plan wycieczki stworzony raptem kilkanaście godzin temu, tuż przed wyjazdem, Blanca niespecjalnie zastanawiała się, na ile to wszystko jest rozsądne. Na ile naprawdę powinna wyprawiać się tak samej, na ile dojrzałe było porzucenie wszystkiego, co było w Midgardzie, na rzecz dwudniowej włóczęgi po fińskich lasach.
    Sęk w tym, że zwyczajnie nie chciała się nad tym zastanawiać. Potrzebowała oddechu. Samotności. Dystansu od wszystkiego, co czekało na nią w mieście. Kiedyś w podobnych sytuacjach najlepiej działały wycieczki z Jo – teraz Jo już nie było, obecność Esa też wcale nie była gwarantem, a Blanca...
    Blanca dosyć szybko uzmysłowiła sobie, że towarzystwo naprawdę nie jest jej niezbędne – w przeciwieństwie do odrobiny wolności gdzieś, gdzie nigdy przedtem nie była.
    Park Narodowy Koli wybrała na chybił trafił, głównie dlatego, że opisywano go jako zielony i dziki, z jeziorem w pobliżu i wzgórzami, przy wspinaczce na które można było się zmęczyć. Dorzucając do tego schroniska, noclegownie, tanie hostele na obrzeżach parku, gdzie mogłaby przespać noce – te faktyczne noce, Blanca nie planowała włóczyć się po lesie po ciemku – Vargas nie widziała potrzeby, by szukać dalej. Nie potrzebowała niczego więcej.
    Rzeczy zabrała niewiele, tylko tyle, by zmieścić je do plecaka. Jedna zmiana ciuchów, bluza i kurtka, butelka z wodą, prowiant na początek, aparat. Buteleczka z prochami, bo choć obiecała Esowi, że spróbuje rzucić nałóg, nie wyobrażała sobie ruszyć samą w teren i nie mieć przy sobie ziół, by uśpić własne lęki. Mapa okolicy, dokumenty, niewielka, podręczna apteczka. Nic więcej.
    Wchodząc w las, nie spieszyła się. Zapach żywicy – podobnie jak szelest zarośli, cichy świetgot ptaków, wilgoć nie tak doległego jeziora - łaskotał wyczulone teraz nieco zmysły. Gałązki trzaskające jej pod grubą podeszwą butów turystycznych pękały głośniej, liście i igły nagle pachniały inaczej zależnie od gatunku rośliny. Blanca wiedziała, że nie będzie tak zawsze – że, jeśli powściągnęłaby swoją magię, znów postrzegałaby wszystko jak człowiek. Kolory znów byłyby trochę bardziej wyblakłe, zapachy – trochę bardziej płytkie.
    Meksykanka nie krępowała swojej mocy. Pozwoliła jej przepływać swobodnie przez całe jej ciało, a swojemu totemowi – ocierać się o jej świadomość jak rozleniwione kocię.
    Nie była pewna, jak długo wędrowała, nim rumieńce z wysiłku na policzkach zrobiły się niemal zbyt gorące, i nim nogi zaczęły domagać się przerwy.
    Usiadła w środku lasu, w kojącej ciszy zjadła, napiła się, przez parę dłuższych chwil wylegiwała się na wilgotnej ziemi, nie przejmując się tym, że moczy ciuchy. Gdy ruszyła dalej, wciąż była zmęczona, ale wciąż też zdeterminowana by iść – nie tylko tego dnia, ale także następnego.
    Nie liczyła pokonywanych kilometrów, nie śledziła swojej wędrówki palcem po mapie. Gdy pod wieczór dotarła do wybranego zawczasu hostelu, w biegu zjadła zaproponowaną jej kolację, wzięła szybki prysznic i padła na łóżko, zasypiając niemal natychmiast.
    Nic jej się nie śniło.

    Kolejny poranek przywitał ją spięciem zmęczonych mięśni – ale też potrzebą, by iść. Wciąż iść. Zmęczyć ciało w zupełnie inny sposób, niż robiła to dotąd, wysiłkiem fizycznym zapłacić za spokój głowy, wyciszenie myśli.
    Więc szła, szybkim marszem prosto przez siebie wybranym szlakiem, przez kolejne zarośla i wzgórza. Wspinała się z gracją, której przedtem u siebie nie widziała, parła przez las z pewnością siebie, której nigdy przedtem nie czuła.
    W którejś chwili zostawiła plecak pod drzewem i przemieniła się, ból zmieniającego się ciała witając z niemal maasochistyczną radością.
    Kości i mięśnie kurczyły jej się i wyginały, dopasowując do coraz mniejszej, coraz bardziej zwierzęcej formy. Złoto ludzkich tęczówek niemal nie zmieniło się, sam kształt oczu jednak – już tak. Śniada skóra obrosła miękkim, cętkowanym futrem; uszy wydłuży się, w jednej chwili chwytając dźwięki, które dotąd jej umykały; z policzków wyrosły drgające lekko wibrysy, nos zalała cała masa zapachów, których w ludzkim ciele była ledwo świadoma.
    Blanca była tym razem świadoma wszystkich tych zmian, każdego przekształcenia zachodzącego w jej ciele – ale to nijak nie sprawiało, że było jej lepiej. Ból wciąż trafił ją od środka, przez wyczulone zmysły przebił się bardzo ludzki, bardzo gwałtowny lęk.
    Totem niespecjalnie zwracał na obawy Vargas uwagę. Skoro pozwoliła mu wyjść, skoro zama wręcz zaprosiła go, nie widział powodu, by czuć się czegokolwiek winnym.
    Opadłszy na cztery łapy, Blanca jednym susem zeszła ze szlaku i skoczyła w las. Gnała bez celu, przed siebie, a gdy w którejś chwili zdecydowała się wspiąć na drzewo – nie zeszła na ziemię aż do chwili, gdy zwyczajnie brakowało jej tchu, a łapy kłuły bólem nieprzyzwyczajonych do takiego wysiłku mięśni. Z drapieżną gracją przeskakiwała z gałęzi na gałąź, śmigając między zaroślami jak cień. To nic, że tutejsza puszcza nijak się miała do jej rodzinnych dżungli. To nic, że zapachy były tu inne, zwierzyna inna. Tu była dzicz. Jedno z miejsc, do których człowiek może i dotarł, ale jeszcze ich dla siebie nie zawłaszczył.
    W kociej formie wspięła się na Paha-Koli i dopiero tam zatrzymała się na chwilę, dysząc ciężko. Wystawiła łeb wysoko na chłodny, wilgotny wiatr znad jeziora i odetchnęła cicho. Smakowała na języku okoliczny las – i po raz pierwszy zaczęła rozumieć, naprawdę rozumieć, dlaczego Es tak często uciekał w swoją zwierzęcą formę.
    Ocelot nie uspokajał Blanki – może jeszcze nie. Przemiana bolała, rozrywała jej ciało bez litości, drąc mięśnie, łamiąc kości, zdzierając skórę. A jednak było coś w tej dzikości – wolności – do czego chciało się wracać. Mimo bólu, lęku, mimo tego wszystkiego, co wcale nie było przyjemne.
    Wracając do pozostawionego na ziemi plecaka, szła już szlakiem, wolniej, starannie stawiając obolałe łapy na wilgotnym gruncie, uważając na ostre kamyki, kłujące gałęzie. Oddychała powoli, chłonąc żywiczne powietrze głęboko w kocie płuca. Gdy obok śmignęła wiewiórka, spięła się odruchowo, gotowa, by jednym susem ruszyć za nią. Nie zrobiła tego, ale mogła. Było w tej świadomości coś upajającego.
    Przemieniła się z powrotem i jeszcze dobre parę chwil nie podnosiła się z kolan, łapczywie chwytając płytkie, rwane oddechy. Z oczu spłynęło jej kilka gorących łez, których nawet nie zauważyła – odruchowo tylko starła je z policzków i nie poświęcała im więcej uwagi.
    Kiedy znów ruszyła na szlak, było jej... Nie dobrze. Inaczej. Po prostu inaczej.

    Żegnała się z Finlandią mając w głowie zaskakujący porządek, jakby te dwa dni w lesie i przetrenowanie się – mięśnie rwały ją bólem przy każdym ruchu – wystarczyły, by naprawić to wszystko, co przez ostatnie tygodnie wydawało się nie do naprawienia. W duchu Blanca wiedziała, że to nie jest takie proste, ale nie zamierzała ze swoimi uczuciami dyskutować. Nie tym razem.
    Wracając do Midgardu, w końcu czuła, że naprawdę wraca do domu – choć nie miała wcale na myśli współdzielonego z zespołem mieszkania.

    [Blanca zt]



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.