Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994)
Egon Munch
Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Pią 9 Kwi - 23:14
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Pierwsze kilka sekund po zażyciu lubił najbardziej. Myśli, skondensowane do gęstości ciemnej, gorzkiej melasy, rozprostowywały się wówczas jak wykrochmalony materiał starych koszul, wspomnienia natomiast – te cierpkie, drażniące ochłapy pamięci, migocące blado na pograniczu świadomości, naciągniętej jak guma ku przeciwnym biegunom emocjonalności – rozpadały się i usuwały w cień, pozwalając odzyskać kontrolę nad cuglami własnej, galopującej egzystencji. To, co w zbiorowych oczach ludzkości postrzegane było jako nakrapiana głupotą impertynencja młodości, dla niego było przede wszystkim próbą przezwyciężenia wstrętu do niewoli w jakiejkolwiek formie, mającego swe źródło w rygorystycznej tresurze ojca – despoty, gwałcącego z determinacją wszelkie ślady wolnej woli swego pierworodnego syna. Świadomie bądź nie Egon na każdym kroku wymierzał zatem szablę sprzeciwu ku zmąconej upływem czasu twarzy rodziciela i tak, jak wbrew niemu uwolnił w dzieciństwie z uwięzi łańcuchowego psa, krążącego, jak sputnik, wokół starej budy, tak pasmo jego późniejszych działań i decyzji zdawało się być, na przekór wszystkim zasadom, jakie wmuszano w niego w dzieciństwie, przedłużane na złość ojcowskim obyczajom – wrzask, z jakim w wieku lat szesnastu rozdzierał zaczerwienioną tkankę własnego gardła, upór z jakim w gniewie rzucał się na ściany i uśmiech ulgi, który pojawiał się na jego twarzy, gdy na ciele kwitły bolesne pąki fioletowych siniaków, nareszcie również bezbrzeżna otchłań grzechu, skąd wiodła go prosta droga do delirycznego upojenia się abstrakcją własnej egzystencji.
Kiedy wchodził po schodach zapyziałej kamienicy, myślał już tylko o tym – jak gdyby jego świadomość zamknięta została w szczelnym pomieszczeniu, gdzie, ugodzona desperacją uporczywej monomanii, krążyła na sposób konia w kieracie, który chodzi w kółko z zawiązanymi oczyma. Zapytany, odparłby zapewne, że przywiodła go tu miłość – i rzeczywiście, na swój osobliwy, szczeniacki sposób pozwolił, by Lora zasiała w jego sercu ziarno żarliwej sympatii, lecz było to ziarno kiełkujące wśród kąkolu, zduszone ekspansywnością chwastów, otrzymujące najsłabsze i najwątlejsze ze słonecznych promieni, z góry skazane na uwiąd i niepowodzenie. Pokonując kolejne kondygnacje, Egon zastanawiał się z niesmakiem, co Göran pomyślałby o jego ekscesach, z masochistyczną nieomal przyjemnością rozstrzygał w myślach, które zaklęcie zatrzymałoby się bolesnym splotem arabesek na jego ciele, jaką torturą ukarałby go za to nieposłuszeństwo, zaraz roześmiał się jednak, nie bacząc, że dźwięczny tenor jego głosu odbił się echem po klatce schodowej – Göran był daleko stąd. Nie miał szansy go odnaleźć.
Gdy dotarł nareszcie na upragnione piętro, przygryzł wargę i pochylił się, zaglądając przez dziurkę od klucza, jak gdyby próbował zakraść się do środka – dopiero po chwili jego knykcie zderzyły się z drewnianą fakturą drzwi, kilkakrotnie, zupełnie bez rytmu, zdecydowanie za mocno. Drażniły go ciągnące się przez wieczność sekundy, urastające w jego głowie do długich godzin, przestąpił zatem nerwowo z nogi na nogę, pozwalając by niecierpliwość rozeszła się po kościach, spłynęła, wraz z krwią, do samych stóp – postrzegany przez pryzmat obcego spojrzenia, mógłby sprawiać wrażenie zdenerwowanego, grymas, który zachybotał się jednak na jego twarzy był niczym więcej, jak wyrazem udręczenia, które mogłoby wpłynąć na lico dziecka, popędliwie szarpiącego swą matkę za rękę, podczas gdy ta prowadzi nużącą rozmowę z sąsiadką; udręczenia, które wpisywało się w krajobraz jego osobowości i które rozpłynęło się w wodzie pozostałych emocji, gdy tylko klamka ugięła się nieznacznie, a drzwi uchyliły mu wgląd do środka, odsuwając się ze skrzypiącym stęknięciem.
Zaostrzony nóż nagłego szczęścia rozciął jego wargi w szeroki, nieco wybujały uśmiech, który zakołysał się wesoło, rozświetlając blade płótno jego twarzy – nosił w sobie zaskakujący dualizm wrażeń, które zdolny był wywierać na drugim człowieku. Rachityczny, ze zmierzwioną czupryną łagodnie skręconych włosów i szaleńczym błyskiem czającym się na dnie bursztynowego spojrzenia, zwykł wzbudzać niechęć lub niepokój, nie ratując swej opinii publicznej artystycznym nieładem, który był w istocie ogromnym eufemizmem do jego skundlonego wyglądu, po którym można by tylko domyślać się, że przyzwyczajony jest do nocowania pod gołym niebem, że gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy jest mu najprzychylniejszą z oberży – niekiedy nie sposób było wręcz uwierzyć, że dopisuje mu zdrowie, on nie potrafił jednak usiedzieć żadnym w miejscu dostatecznie długo, aby dopadła go śmierć. Jednocześnie, jak gdyby na zawołanie, niby małpa w cyrkowym surducie, potrafił unieść ochoczo głowę i uśmiechnąć się w sposób tak przejmujący, że mało kto potrafiłby odmówić mu gościnności swego domu bądź szczodrości ruszonego wrażliwością serca. Uśmiechnięty zatem w ten właśnie sposób, na widok kobiety pochylił się do przodu, wpadając na nią nieomal i zwieszając się na ramieniu, jak gdyby tym podstępem próbował dostać się do środka – zupełnie niepotrzebnie.
– Popatrz, tak się śpieszyłem, że wyszedłem z domu w samych skarpetach. – wypowiedział nagle, wybuchając głośnym, acz krótkim śmiechem, po czym schylił się nieznacznie, ściągając ze stóp przemoczone skrawki materiału i rzucając je gdzieś w kąt, pod ścianę. – Błagam włącz jakąś muzykę, bo wykituję, jeśli będę musiał dłużej słuchać własnych myśli w kompletnej ciszy. – dodał przeciągle, jak rozwydrzone dziecko, zaraz przechylił jednak głowę, obdarzając kobietę spojrzeniem tak przejmująco ostrym i wnikliwym, że nie sposób byłoby zrozumieć go opacznie – miał przy sobie coś, co mogło uszczęśliwić ich obojga.
Kiedy wchodził po schodach zapyziałej kamienicy, myślał już tylko o tym – jak gdyby jego świadomość zamknięta została w szczelnym pomieszczeniu, gdzie, ugodzona desperacją uporczywej monomanii, krążyła na sposób konia w kieracie, który chodzi w kółko z zawiązanymi oczyma. Zapytany, odparłby zapewne, że przywiodła go tu miłość – i rzeczywiście, na swój osobliwy, szczeniacki sposób pozwolił, by Lora zasiała w jego sercu ziarno żarliwej sympatii, lecz było to ziarno kiełkujące wśród kąkolu, zduszone ekspansywnością chwastów, otrzymujące najsłabsze i najwątlejsze ze słonecznych promieni, z góry skazane na uwiąd i niepowodzenie. Pokonując kolejne kondygnacje, Egon zastanawiał się z niesmakiem, co Göran pomyślałby o jego ekscesach, z masochistyczną nieomal przyjemnością rozstrzygał w myślach, które zaklęcie zatrzymałoby się bolesnym splotem arabesek na jego ciele, jaką torturą ukarałby go za to nieposłuszeństwo, zaraz roześmiał się jednak, nie bacząc, że dźwięczny tenor jego głosu odbił się echem po klatce schodowej – Göran był daleko stąd. Nie miał szansy go odnaleźć.
Gdy dotarł nareszcie na upragnione piętro, przygryzł wargę i pochylił się, zaglądając przez dziurkę od klucza, jak gdyby próbował zakraść się do środka – dopiero po chwili jego knykcie zderzyły się z drewnianą fakturą drzwi, kilkakrotnie, zupełnie bez rytmu, zdecydowanie za mocno. Drażniły go ciągnące się przez wieczność sekundy, urastające w jego głowie do długich godzin, przestąpił zatem nerwowo z nogi na nogę, pozwalając by niecierpliwość rozeszła się po kościach, spłynęła, wraz z krwią, do samych stóp – postrzegany przez pryzmat obcego spojrzenia, mógłby sprawiać wrażenie zdenerwowanego, grymas, który zachybotał się jednak na jego twarzy był niczym więcej, jak wyrazem udręczenia, które mogłoby wpłynąć na lico dziecka, popędliwie szarpiącego swą matkę za rękę, podczas gdy ta prowadzi nużącą rozmowę z sąsiadką; udręczenia, które wpisywało się w krajobraz jego osobowości i które rozpłynęło się w wodzie pozostałych emocji, gdy tylko klamka ugięła się nieznacznie, a drzwi uchyliły mu wgląd do środka, odsuwając się ze skrzypiącym stęknięciem.
Zaostrzony nóż nagłego szczęścia rozciął jego wargi w szeroki, nieco wybujały uśmiech, który zakołysał się wesoło, rozświetlając blade płótno jego twarzy – nosił w sobie zaskakujący dualizm wrażeń, które zdolny był wywierać na drugim człowieku. Rachityczny, ze zmierzwioną czupryną łagodnie skręconych włosów i szaleńczym błyskiem czającym się na dnie bursztynowego spojrzenia, zwykł wzbudzać niechęć lub niepokój, nie ratując swej opinii publicznej artystycznym nieładem, który był w istocie ogromnym eufemizmem do jego skundlonego wyglądu, po którym można by tylko domyślać się, że przyzwyczajony jest do nocowania pod gołym niebem, że gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy jest mu najprzychylniejszą z oberży – niekiedy nie sposób było wręcz uwierzyć, że dopisuje mu zdrowie, on nie potrafił jednak usiedzieć żadnym w miejscu dostatecznie długo, aby dopadła go śmierć. Jednocześnie, jak gdyby na zawołanie, niby małpa w cyrkowym surducie, potrafił unieść ochoczo głowę i uśmiechnąć się w sposób tak przejmujący, że mało kto potrafiłby odmówić mu gościnności swego domu bądź szczodrości ruszonego wrażliwością serca. Uśmiechnięty zatem w ten właśnie sposób, na widok kobiety pochylił się do przodu, wpadając na nią nieomal i zwieszając się na ramieniu, jak gdyby tym podstępem próbował dostać się do środka – zupełnie niepotrzebnie.
– Popatrz, tak się śpieszyłem, że wyszedłem z domu w samych skarpetach. – wypowiedział nagle, wybuchając głośnym, acz krótkim śmiechem, po czym schylił się nieznacznie, ściągając ze stóp przemoczone skrawki materiału i rzucając je gdzieś w kąt, pod ścianę. – Błagam włącz jakąś muzykę, bo wykituję, jeśli będę musiał dłużej słuchać własnych myśli w kompletnej ciszy. – dodał przeciągle, jak rozwydrzone dziecko, zaraz przechylił jednak głowę, obdarzając kobietę spojrzeniem tak przejmująco ostrym i wnikliwym, że nie sposób byłoby zrozumieć go opacznie – miał przy sobie coś, co mogło uszczęśliwić ich obojga.
Gość
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Nie 11 Kwi - 18:31
GośćGość
Gość
Gość
. . . Ah ça ! l’horloge de la vie s’est arrêtée tout à l’heure. Je
ne suis plus au monde. — La théologie est sérieuse, l’enfer est
certainement en bas — et le ciel en haut. — Extase,
cauchemar, sommeil dans un nid de flammes.
ne suis plus au monde. — La théologie est sérieuse, l’enfer est
certainement en bas — et le ciel en haut. — Extase,
cauchemar, sommeil dans un nid de flammes.
Świat drżał. W objęciach nagłego odstawienia neuroprzekaźniki nie działały, tak jak powinny. Nie zdążyły jeszcze powrócić do odpowiedniego — zdrowego — ustawienia. Pustka w szczelinie synaptycznej, pomiędzy szczeliną pre— i postsynaptyczną zmuszała mózg do działania zgoła bardziej nienaturalnego niż tego, do którego przyzwyczaił się zaskakująco łatwo pod wpływem odpowiednich specyfików.
Dni spędzała ostrożnie ułożona na zaskakująco niewygodnej kanapie. Z obu stron kościstego ciała ułożone zostały miękkie poduszki, mające za zadanie ochronić ją przed uszkodzeniem się w trakcie nagłego szarpnięcia. Tym razem, przy nagłym odcięciu od otumaniającej zmysły słodyczy, pannę Lindahl dopadł chyba najbardziej irytujący objaw ze wszystkich, które kiedykolwiek stały się jej udziałem. Zaburzenia równowagi, które towarzyszyły jej przez ostatnie godziny, nie były ani trochę podobne do tych mogących pojawić się u człowieka trzeźwego. Powracające przy niemal każdym ruchu — głową, ręką, nogą, ciało nagle przestało być dzielone na części, zmieniło się w przerażająco jednolitą masę — prezentowały się bardziej jak zacięcie klatki przy projekcji filmu. Za każdym razem trwało może dwie, rozciągnięte do nieskończoności sekundy, w których żołądek podnosił się niebezpiecznie do gardła, a jelita zdawały się na siłę znaleźć nowy sposób ułożenia w trzewiach. Całość okraszona była jeszcze wrażeniem utraty oddechu, jak gdyby ktoś postanowił zaaranżować bliskie spotkanie własnej pięści z przeponą dziewczyny, pozbawiając ją tchu i zmuszając gruczoły łzowe do szybszej produkcji tego, czemu zawdzięczały swą nazwę.
Gdyby ów zaburzenia były jedynymi toczącymi i tak niezbyt zadowolone z obecnego stanu rzeczy ciało Lory, można by uznać, że z kolejnego gambitu własnym zdrowiem wyszła całkiem obronną ręką. Wystarczył bowiem jeden rzut okiem na salon, który obecnie okupowała z całą zawziętością swego bytu. Kilka porozrzucanych w pozornie niepasujących do siebie miejscach styropianowych opakowań z ledwo napoczętymi lub zupełnie nietkniętymi daniami dawało świadectwo toczącego ją jadłowstrętu. Dopiszmy do tego jeszcze naturalne zmęczenie i nieprzespaną noc, aż wreszcie sporządzimy pełny, nieprzekłamany portret stanu psychiczno—fizycznego studentki medycyny wynajmującej mieszkanie na ostatnim piętrze wyjątkowo zapyziałej kamienicy.
Pukanie. Bez ładu, składu, rytmu, ściągnęło ciemnobrązowe brwi wciąż tkwiącej między poduszkami Lory. Gdyby było inne — metodyczne, ułożone, rytmiczne, trzy szybkie, dwa długie — zapewne nie poruszyłaby nawet małym palcem u nogi, z zaciśniętymi zdecydowanie zbyt mocno zębami czekałaby, aż oczekująca za drzwiami postać uzna, że nikogo nie ma w domu i przestanie zakłócać jej spokój. Była jednak we wszechświecie tylko jedna osoba zdolna wyrwać się nawet poza pozornie nieistotne ustalenia umowy społecznej, takie jak te dotyczące pukania.
A dla niej — dla n i e g o — warto było zaryzykować.
Oczekujący na wpuszczenie do środka Egon musiał chwilę poczekać. Przeciągające się wyczekiwanie nie miało oczywiście na celu nadwyrężenie i tak kruchych struktur jego cierpliwości. Pozwoliło natomiast Lorze na względne zapanowanie nad nieszczególnie współpracującym ciałem, na wyprasowanie dłonią zdecydowanie zbyt dużej, czarnej koszulki, jedynej widocznej części garderoby, którą miała na sobie i która to bardzo wyraźnie nie należała do niej (biały napis "VII Minimalen Kortfilmfestival 13 mars 1994" mógł sugerować inaczej, lecz w tym przypadku rozmiar miał znaczenie), zgarnięcie z półki, w którą niemal nie uderzyła kościstym biodrem paczki miętowej gumy, która natychmiast zniknęła pomiędzy lekko sinymi wargami. Jeszcze moment, jeszcze chwila. Krótkie zerknięcie w lustro, cztery ruchy szczotką do włosów, drżące dłonie szukające ulubionej czerwieni szminki, ostateczna rezygnacja z precyzyjnej aplikacji. Wklepanie czerwieni palcami musiało wystarczyć, nadać jej przynajmniej cień starań o odpowiednią prezencję.
Nagłe szarpnięcie drzwiami obróciło ostatnie, głodne resztki przestrzeni osobistej wniwecz.
Nie spodziewawszy się tak nagłego zawieszenia na ramieniu, niezdolna do utrzymania się w jednym miejscu, cofnęła się kilka kroków, wreszcie opierając się plecami o szafkę, tę samą, która stała pod lustrem. Drżące dłonie — drżały z tęsknoty za nim, czy za tym, co miała nadzieję, że ze sobą przyniósł? — znalazły swe miejsce na plecach dzisiejszej odwiedzającej ją wspaniałości, wczepione w materiał płaszcza musiały zostawić dwie kropki, piekielne ślady wcześniejszych zabaw z makijażem.
— Że też głowy nie zapomniałeś — przekora w głosie i niemoc; nie odwracała wzroku od jego twarzy, choć kąciki świadomości wyłapały wyjątkowo pokraczny lot mokrych skarpet. Bursztynowe oczy, które mogły zjeść każdego żywcem, zmuszały ją do pełni uwagi, a zawroty głowy błagały, z każdą mijającą minutą skomlały coraz głośniej. Prawa dłoń w kilku rachitycznych skokach odnalazła swoje miejsce na bladym policzku, policzku poety i człowieka niewątpliwie wielkiego.
Kolejny czerwony, choć bledszy ślad.
I uśmiech, ostry jak odłamki szkła. Wykwitł w karminie warg, odsłonił okropieństwo skażonych szminką zębów (lewa jedynka i lewa dwójka, nieunikniona smuga). Były bowiem takie rzeczy, których nie trzeba było powtarzać jej dwa razy. Były i takie, które rezonowały pod bielą kości czaszki znacznie mocniej niż słowo mówione. A pan Munch, chcąc nie chcąc użył przeciw niej obu.
— Vivian może być? Czy mój imperator poezji życzyłby sobie coś wyłącznie dla jego uszu?
Spojrzenia rzucane z dołu zawsze miały w sobie coś zaskakująco zaczepnego. Może to sam fakt nienazwanej podległości, którą śmiałe spojrzenia zwykły stawiać pod znakiem zapytania, a może to, że odpowiadały dokładnie tym samym, czym w tym samym momencie raczył ją wspaniały rozmówca.
Ostrość i wnikliwość. Na jej nieszczęście rozpływające się z każdą sekundą pod naporem głodu; fizycznego i nie.
Egon Munch
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Sro 14 Kwi - 18:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Uzależnienie. Nie lubił tego słowa, nie lubił sposobu, w jaki z goryczą osiadało na języku, pozostawiając osad poczucia winy na zaczerwienionych migdałkach, na krzywych zębach, na spierzchniętych wargach, nieintencjonalnie przygryzanych do krwi, przede wszystkim nie lubił jednak zakłopotania i frustracji, w jakie go wprawiało – dziwnie obce i uparcie niepasujące, burzące pewien idylliczny pogląd na własną osobę. Uzależniony, czyli zależny, a on ponad wszystkie wartości wychwalał przecież wolność, samodzielność, niezależność, wszystkie te pragnienia, które przez lata przyświecały jego ciągłej ucieczce, nieustannemu parciu przed siebie, byle dalej od przeszłości, która ciągnęła się za nim uparcie, niby żelazna kula u nogi zbiegłego więźnia. Gdy tylko pozwolił sobie wierzyć, że nareszcie uwolnił się od jarzma własnych wspomnień, te powracały do niego, szarpiąc kłami strachu za splugawiony rękaw sumienia, nawiedzając go w snach, dzieląc od ludzi zasłoną prześladowczych urojeń, a wówczas podrywał się znowu, biegnąc naprzód z równą wytrwałością co wówczas, gdy uciekał po raz pierwszy – dopóki nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa, a żołądek nie skurczył się gwałtownie, targnięty gwałtownym bólem wyczerpania.
Szczęście, do którego dążył, figurowało, niby pustynna fatamorgana, zawsze gdzieś na widnokręgu, wyidealizowane, lecz nieuchwytne, poddane ciągłym, wewnętrznym drżeniom, doprowadzającym go do choroby duszy i ciała, do ataków nadziei i rozpaczy, do obietnic wypowiadanych w desperackich aktach egzaltacji, w których „nigdy już” znaczyło „dziś wieczór, jeśli zechcesz”, do udręki i dżdżystych słów, których nauczył się żałować w przyszłości, które nie pozostawiały jednak na jego umyśle najmniejszej blizny rozsądku, postępu czy konsekwencji. Pragmatyzm życiowych nauk – czysty i obdarty z wszelkich synonimów – był mu całkowicie obcy, tkwił więc uwięziony w turpistycznym korowodzie życia, które, niczym piasek, przelatywało mu przez palce, szukał spełnienia w aktach chwilowej przyjemności, nieszczerych pocałunkach i ulotnej euforii narkotycznych substancji, nigdy nie sięgając wzrokiem rozsądku do towarzyszących im rezultatów – głowy rozbitej o twardą fakturę umywalki, obcych, brudnych dłoni wodzących lubieżnie wzdłuż skancerowanej topografii jego ciała, rachitycznej sylwetki zgiętej w torsjach nad stęchłym rynsztokiem ulicy. Lora była w jego oczach jednym z tych wybawień, w ramiona których rzucał się tak chętnie, które wyolbrzymiał, ruszony wizją lepszego życia, a które potem zawsze, bez wyjątku, spełzały na niczym, pozostawiając go wściekłego, rozżalonego i zbolałego przemożnym huraganem swych szaleńczych afektów.
Kiedy kobieta cofnęła się o krok do tyłu, chwiejąc się pod wpływem naporu jego ciała, Egon rozchylił wargi, uśmiechając się z rozbawieniem, choć nieco pobłażliwie, jak gdyby zdawał sobie sprawę z jej niemocy i przedłużał ten stan na siłę – czy to z przekornej, dziecięcej złośliwości, czy też na skutek ziarna goryczy, z premedytacją zatruwającego go od środka, zmuszającego do nieustannego wybijania się w górę, ku światłu wyższości, niekiedy depcząc przy tym pod nogami tych, którym uprzednio przyrzekał wierność. Powiódł zaraz dłonią ku jej palcom, przyległym pokornie do jego zaczerwienionego chłodem policzka i uniósł wzrok, kierując bursztyn spojrzenia bezpośrednio na blade płótno jej twarzy. Stał tak przez chwilę, po czym subtelnym gestem przesunął jej dłoń ku swoim ustom i odwrócił się powoli, wpatrzony w nich samych, odbitych w gładkiej tafli ustawionego pod ścianą lustra – młodzi bogowie, czy nie tym byli? Lśniący w nicości szarego pokoju, w ciasnym mieszkaniu w Trondheim, gdzie przez nieszczelne okna do środka wdzierał się zapach patroszonych w porcie ryb; świadomi swego oderwania i możliwości, które leżały głęboko w zawiłych meandrach spragnionego frenezji umysłu.
Wreszcie rzucił na podłogę również cienki płaszcz, przechodząc ku bocznemu pomieszczeniu, gdzie z kanapy, wciąż wygiętej ciepłem cudzego ciała, rozpościerał się widok na atramentową otchłań falującej wody. Na pytanie Lory machnął beztrosko ręką, jak gdyby na znak zgody, zaraz odchylił jednak głowę do tyłu i, wpatrując się w cienkie pajęczyny pęknięć na muśniętym farbą suficie, westchnął ciężko, wykręcając kark tak, by z zajmowanej pozycji móc spojrzeć również i na nią, stojącą wciąż w ciemnej sieni przedpokoju.
– Spędziłem wczoraj cały wieczór przy radiu, słuchając znanych piosenek i tylko jedna myśl łopotała mi w głowie z zatrważającą rozpaczliwością – że nie mamy naszej piosenki, która bym nam przypominała... – zawahał się, pozwalając by posiniałe usta znów rozsunęły się, jak rozcięte nożem, na obie strony, w rozleniwionym wyrazie niewytłumaczalnej wesołości. – O tym życiu, tutaj, teraz. O nas. – przetrzymał uśmiech jeszcze przez chwilę, choć widać już było, że robi to na siłę, że z jakiegoś powodu go ten grymas uwiera, tak, jak gdyby próbował utrzymać na dnie żołądka sforę rozjuszonych ptaków, które łopotały czernią swych błyszczących skrzydeł, uparcie próbując wydostać się na zewnątrz. – Chodź. – słowo, okryte przyjemną, miękką woalką szeptu wydostało się nareszcie z odmętów krtani, poza kordialnym zaproszeniem, było w nim jednak coś więcej – obślizgła, czarna larwa zniecierpliwienia, żłobiąca labirynty bólu cienko pod fakturą skóry, spragniona fałszywej euforii, płynącej gorącym strumieniem wzdłuż wężowiska splątanych żył. Gdy kobieta nareszcie siadła obok, przylegając do jego ramienia ciepłem rozgrzanego ciała, poczuł, jak wzdłuż linii kręgosłupa zsuwa się pojedyncze pasmo dreszczy, nagłe szarpnięcie emocji, które dopadało go zawsze na chwilę przed zażyciem, nakierowując umysł, dotąd tak elastyczny, na sztywny pas startowy niestłumionego pragnienia, gorejącego złotym płomieniem na dnie ściśniętej piersi.
Nareszcie, po rozciągniętym jak guma czasie oczekiwania, ich oczom ukazał się nadrzędny powód i przyczyna dzisiejszego spotkania – jak panaceum objęta azylem rąk, dłoni wspartych o wypukłość zgiętego kolana, aby ukryć ich drżenie, zamknięta w przezroczystym flakonie substancja o przyjemnym, perłowym odcieniu, który zdawał się połyskiwać blado w przytłumionym świetle lamp.
Szczęście, do którego dążył, figurowało, niby pustynna fatamorgana, zawsze gdzieś na widnokręgu, wyidealizowane, lecz nieuchwytne, poddane ciągłym, wewnętrznym drżeniom, doprowadzającym go do choroby duszy i ciała, do ataków nadziei i rozpaczy, do obietnic wypowiadanych w desperackich aktach egzaltacji, w których „nigdy już” znaczyło „dziś wieczór, jeśli zechcesz”, do udręki i dżdżystych słów, których nauczył się żałować w przyszłości, które nie pozostawiały jednak na jego umyśle najmniejszej blizny rozsądku, postępu czy konsekwencji. Pragmatyzm życiowych nauk – czysty i obdarty z wszelkich synonimów – był mu całkowicie obcy, tkwił więc uwięziony w turpistycznym korowodzie życia, które, niczym piasek, przelatywało mu przez palce, szukał spełnienia w aktach chwilowej przyjemności, nieszczerych pocałunkach i ulotnej euforii narkotycznych substancji, nigdy nie sięgając wzrokiem rozsądku do towarzyszących im rezultatów – głowy rozbitej o twardą fakturę umywalki, obcych, brudnych dłoni wodzących lubieżnie wzdłuż skancerowanej topografii jego ciała, rachitycznej sylwetki zgiętej w torsjach nad stęchłym rynsztokiem ulicy. Lora była w jego oczach jednym z tych wybawień, w ramiona których rzucał się tak chętnie, które wyolbrzymiał, ruszony wizją lepszego życia, a które potem zawsze, bez wyjątku, spełzały na niczym, pozostawiając go wściekłego, rozżalonego i zbolałego przemożnym huraganem swych szaleńczych afektów.
Kiedy kobieta cofnęła się o krok do tyłu, chwiejąc się pod wpływem naporu jego ciała, Egon rozchylił wargi, uśmiechając się z rozbawieniem, choć nieco pobłażliwie, jak gdyby zdawał sobie sprawę z jej niemocy i przedłużał ten stan na siłę – czy to z przekornej, dziecięcej złośliwości, czy też na skutek ziarna goryczy, z premedytacją zatruwającego go od środka, zmuszającego do nieustannego wybijania się w górę, ku światłu wyższości, niekiedy depcząc przy tym pod nogami tych, którym uprzednio przyrzekał wierność. Powiódł zaraz dłonią ku jej palcom, przyległym pokornie do jego zaczerwienionego chłodem policzka i uniósł wzrok, kierując bursztyn spojrzenia bezpośrednio na blade płótno jej twarzy. Stał tak przez chwilę, po czym subtelnym gestem przesunął jej dłoń ku swoim ustom i odwrócił się powoli, wpatrzony w nich samych, odbitych w gładkiej tafli ustawionego pod ścianą lustra – młodzi bogowie, czy nie tym byli? Lśniący w nicości szarego pokoju, w ciasnym mieszkaniu w Trondheim, gdzie przez nieszczelne okna do środka wdzierał się zapach patroszonych w porcie ryb; świadomi swego oderwania i możliwości, które leżały głęboko w zawiłych meandrach spragnionego frenezji umysłu.
Wreszcie rzucił na podłogę również cienki płaszcz, przechodząc ku bocznemu pomieszczeniu, gdzie z kanapy, wciąż wygiętej ciepłem cudzego ciała, rozpościerał się widok na atramentową otchłań falującej wody. Na pytanie Lory machnął beztrosko ręką, jak gdyby na znak zgody, zaraz odchylił jednak głowę do tyłu i, wpatrując się w cienkie pajęczyny pęknięć na muśniętym farbą suficie, westchnął ciężko, wykręcając kark tak, by z zajmowanej pozycji móc spojrzeć również i na nią, stojącą wciąż w ciemnej sieni przedpokoju.
– Spędziłem wczoraj cały wieczór przy radiu, słuchając znanych piosenek i tylko jedna myśl łopotała mi w głowie z zatrważającą rozpaczliwością – że nie mamy naszej piosenki, która bym nam przypominała... – zawahał się, pozwalając by posiniałe usta znów rozsunęły się, jak rozcięte nożem, na obie strony, w rozleniwionym wyrazie niewytłumaczalnej wesołości. – O tym życiu, tutaj, teraz. O nas. – przetrzymał uśmiech jeszcze przez chwilę, choć widać już było, że robi to na siłę, że z jakiegoś powodu go ten grymas uwiera, tak, jak gdyby próbował utrzymać na dnie żołądka sforę rozjuszonych ptaków, które łopotały czernią swych błyszczących skrzydeł, uparcie próbując wydostać się na zewnątrz. – Chodź. – słowo, okryte przyjemną, miękką woalką szeptu wydostało się nareszcie z odmętów krtani, poza kordialnym zaproszeniem, było w nim jednak coś więcej – obślizgła, czarna larwa zniecierpliwienia, żłobiąca labirynty bólu cienko pod fakturą skóry, spragniona fałszywej euforii, płynącej gorącym strumieniem wzdłuż wężowiska splątanych żył. Gdy kobieta nareszcie siadła obok, przylegając do jego ramienia ciepłem rozgrzanego ciała, poczuł, jak wzdłuż linii kręgosłupa zsuwa się pojedyncze pasmo dreszczy, nagłe szarpnięcie emocji, które dopadało go zawsze na chwilę przed zażyciem, nakierowując umysł, dotąd tak elastyczny, na sztywny pas startowy niestłumionego pragnienia, gorejącego złotym płomieniem na dnie ściśniętej piersi.
Nareszcie, po rozciągniętym jak guma czasie oczekiwania, ich oczom ukazał się nadrzędny powód i przyczyna dzisiejszego spotkania – jak panaceum objęta azylem rąk, dłoni wspartych o wypukłość zgiętego kolana, aby ukryć ich drżenie, zamknięta w przezroczystym flakonie substancja o przyjemnym, perłowym odcieniu, który zdawał się połyskiwać blado w przytłumionym świetle lamp.
Gość
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Sob 24 Kwi - 14:56
GośćGość
Gość
Gość
To nie był piękny obrazek; dwójka ludzi wpatrująca się w swe lustrzane odbicia. Szkaradność tego widoku nie była jednak zamknięta wyłącznie w fizyczności młodych bóstw. Wręcz przeciwnie, zarówno Lora, jak i Egon należeli do ludzi, którzy potrafili wykrzesać ze swych skromnych lub nie zasobów pewien poziom estetyki — jej rodzaj co prawda różnił się drastycznie w różnych momentach ich życia, lecz nie można było im odmówić pewnych zdolności adaptacji. Tak oto dziś wtopili się w ciasną, śmierdzącą rybami klitkę wynajmowaną przez Lorę w Trondheim. Wtopili się w drewnianą boazerię, pokryte kilkunastoma kropkami kurzu lustro z pęknięciem przechodzącym na wskroś tuż nad lewym dolnym rogiem. Bose, zmarznięte stopy, rzucone w kąt przemoczone skarpetki, rozbiegane z niecierpliwości spojrzenia, włosy traktowane wyłącznie szarpiącym grzebieniem wiatru czy własnych, zapalczywych dłoni, dłoń przy ustach, ciepły oddech smagający skórę i posyłający dreszcze w dół kręgosłupa. Wszystko to stanowiło element pewnej przejmująco ludzkiej, a jednak wymykającej się spod prawideł normalności scenerii.
Nawet jeżeli gdzieś z tyłu głowy pojawiał się strach, że może to, co robią, nie było wcale takie niepospolite, że może karmili się wyłącznie mrzonkami o własnej wyjątkowości, wszelkie wątpliwości umierały w momencie, gdy czuła na sobie intensywne, zabarwione bursztynem spojrzenie.
Jak cokolwiek mogło być pospolite, gdy on brał w tym udział?
Niechęć, z jaką wypuściła go ze swych ramion, wgryzła się w jej mózg w wyrazie dziwnego otrzeźwienia. Skupiona ostatnimi czasy głównie na swojej fizyczności starała się spychać wszelkie okazy logicznego myślenia gdzieś na bok, jakby w próbie pozostawienia je na "lepsze czasy". Tymczasem w prostych gestach, przez samą jego obecność, łapała się na myślach impulsywnych i w swej naturze wyjątkowo zgubnych. Sam fakt, że postanowił odwiedzić ją w tym zapomnianym przez bogów i historię miejscu zdawał się być czymś na kształt jej "złotego biletu". Jednak dopuszczenie do świadomości prostego wniosku — jest obok, jest dobrze; nie ma — źle, nie przychodziło młodej kobiecie szczególnie prosto. Poza zasięgiem rozmyślań pozostały prawdziwe przyczyny podobnych myśli. Bo w końcu gdzie była pewność, że tęskniła właśnie za nim, a nie za tym, co zazwyczaj ze sobą przynosił? Co jeżeli nie było między nimi nic — żadnej świętej nici porozumienia, nic z pysznych przekonań o łączącej ich, jako jednostki niewątpliwie wybitne, wielkości, przeznaczenia celom wyższym niż zwykła, nudna ludzka egzystencja? Co jeżeli jedynym mostem ich porozumienia była przykra w swej naturze konieczność podarowania ciału czegoś więcej, czego brak kierował ich ku temu, co prezentowała sobą Lindahl — wyniszczenia, mrowiącej irytacji, kwaśnej śliny wyżerającej dziury w policzkach, żołądku niezdolnym do przyjęcia nawet grama jedzenia — a czego obecność pchała ich do rzeczy jeszcze gorszych?
Gorszych, bo skrytych za woalem jaskrawości doznań. Gdy ona była dla niego wybawieniem od potencjalnie gorszego obrotu zdarzeń, on stał się gwarantem, że nigdy nie przyjdzie jej już smakować normalności. Wolałaby zginąć niż powielać kolejne schematy, przygotowane zawsze dla szarej masy i nigdy dla niej. A perspektywa czarnego scenariusza stawała się coraz żywsza, coraz bliższa za każdym razem, gdy kościste ramiona drżały, pozbawione źródła buchającego gorąca. Życia w czystej postaci, bezkompromisowego, a mimo to wiecznie na krawędzi.
Wyrwana z chwilowego letargu, przestąpiła kilka kroków, wreszcie przechodząc z przedpokoju do zajmowanego przez nią pokoju zwanego "dużym" i będącym takim wyłącznie z nazwy. Stanąwszy we framudze drzwi, mając Egona w zasięgu wzroku, oparła się o nią jedynie prawym ramieniem. Kościste biodro, lewe, wydostało się spod koszulki, gdy kobieta wygięła się w pozycji dziwnej i normalnej jednocześnie, rezygnując z oparcia gwarantowanego przez całą stopę, na rzecz stanięcia na palcach. Skroń dołączyła do ramienia, szukając we framudze oparcia, gdy — jakby nieobecna — przeszukiwała tysiące zakładek własnej pamięci, aby wreszcie odnaleźć to, co chciała usłyszeć.
— Mam coś, co może ci się spodobać — lekko zachrypnięty głos rozlał się po pomieszczeniu w tym samym czasie, gdy odbijająca się od framugi sylwetka zafalowała na kilka ułamków sekund, by wreszcie ruszyć, względnie prosto, w kierunku stojącego w kącie odtwarzacza. Jedynego elementu wyposażenia, który mógłby być cokolwiek wart. Kilka stuknięć później, w których trakcie białe palce Lory przeskakiwały pomiędzy plastikowymi pudełkami, dzieło dopełniło się. Do otworzenia kasetki użyła własnych zębów, znów nie zwracając szczególnej uwagi na czerwone ślady zostawione na jej powierzchni.
Cisza przestała istnieć; zamiast tego każdą przestrzeń wolną od ich oddechów, warknięć, szeptów i dźwięków wydawanych przez zmęczone meble, zajęła muzyka w obcym dla nich języku, wyraźnie pochodząca ze świata śniących.
Kilka kroków później znalazła się znów przy siedzącym na kanapie mężczyźnie. Nie zajęła miejsca obok, wbrew jego wcześniejszemu życzeniu. Zamiast tego chwyciła jego podbródek w palce prawej dłoni i nieco zniecierpliwionym — tę jedną cechę musieli mieć w sobie na długo przed pierwszym spotkaniem — gestem uniosła go w górę, chcąc, by spojrzał na nią.
— Nie uśmiechaj się w ten sposób. Widać, że udajesz.
Ze mną masz być szczery.
Dopiero po tej uwadze, może zbyt stanowczej na jej odbicie w umyśle Egona, ale w pełni uzasadnionej rosnącym niepokojem, zajęła miejsce obok. Jak gdyby nigdy nic ułożyła głowę na jego ramieniu, strumień długich do pasa, ciemnobrązowych włosów spłynął po ich plecach, gdy kontynuowała.
— To zespół śniących z Wielkiej Brytanii. Mówią, że ta piosenka jest... Uwodzicielskim wybuchem bluźnierstwa i świętości. Czyli wszystkiego, co lubimy — przekorny uśmiech zatańczył jeszcze chwilę na krwiście czerwonych wargach. Przynajmniej do czasu, gdy pełne zadowolenia westchnienie nie odnalazło drogi ucieczki spomiędzy nich.
Perłowy odcień nie pozostawiał ani jednej wątpliwości. Szeroko otwarte oczy, błękit spojrzenia błagający bursztyn o ponowne połączenie we wspólnej przestrzeni. Drżąca z ekscytacji dłoń zaciśnięta na nadgarstku gościa.
— Poczekaj. Mam coś specjalnie na tę okazję.
Wciąż nadwyrężana pamięć pozostawiła pustkę w miejscu, które normalnie zajęte byłoby przez odklejenie się od postaci Muncha, przejście do kuchni, chaotyczne przetrząśnięcie kuchennej szafki i wreszcie — triumfalny powrót.
Ze złotą łyżeczką w dłoni oraz bezczelnym uśmiechem na twarzy.
— Odpowiednia oprawa to połowa sukcesu — pamięć budzi się, gdy znów wpada w miękkie objęcia kanapy, instynktownie — po raz kolejny zresztą — zmniejszając dystans między nimi do niemal niezauważalnego minimum. Podawszy mu łyżeczkę, spędza kolejnych kilka sekund na pozornie bezsensowne stukanie w siedzenie po jej lewej stronie. Może gdyby mogła odkleić wzrok od buteleczki, od Egona i przymusić się do spojrzenia za ramię, znalazłaby zapalniczkę szybciej. — Ale użyj tego. Nie chcę, byś mi mieszkanie spalił.
Jakiekolwiek resztki szorstkości umykają przed kolejnym gestem. Krótki pocałunek złożony na kąciku ust Egona miał oczywiście być wyrazem wdzięczności. Za prezent, który będą za moment kosztować. Za obecność wyrywającą z marazmu ostatnich dni. Wreszcie i za możliwości, które przed nią otwierał. Świadomie lub nie.
Nawet jeżeli gdzieś z tyłu głowy pojawiał się strach, że może to, co robią, nie było wcale takie niepospolite, że może karmili się wyłącznie mrzonkami o własnej wyjątkowości, wszelkie wątpliwości umierały w momencie, gdy czuła na sobie intensywne, zabarwione bursztynem spojrzenie.
Jak cokolwiek mogło być pospolite, gdy on brał w tym udział?
Niechęć, z jaką wypuściła go ze swych ramion, wgryzła się w jej mózg w wyrazie dziwnego otrzeźwienia. Skupiona ostatnimi czasy głównie na swojej fizyczności starała się spychać wszelkie okazy logicznego myślenia gdzieś na bok, jakby w próbie pozostawienia je na "lepsze czasy". Tymczasem w prostych gestach, przez samą jego obecność, łapała się na myślach impulsywnych i w swej naturze wyjątkowo zgubnych. Sam fakt, że postanowił odwiedzić ją w tym zapomnianym przez bogów i historię miejscu zdawał się być czymś na kształt jej "złotego biletu". Jednak dopuszczenie do świadomości prostego wniosku — jest obok, jest dobrze; nie ma — źle, nie przychodziło młodej kobiecie szczególnie prosto. Poza zasięgiem rozmyślań pozostały prawdziwe przyczyny podobnych myśli. Bo w końcu gdzie była pewność, że tęskniła właśnie za nim, a nie za tym, co zazwyczaj ze sobą przynosił? Co jeżeli nie było między nimi nic — żadnej świętej nici porozumienia, nic z pysznych przekonań o łączącej ich, jako jednostki niewątpliwie wybitne, wielkości, przeznaczenia celom wyższym niż zwykła, nudna ludzka egzystencja? Co jeżeli jedynym mostem ich porozumienia była przykra w swej naturze konieczność podarowania ciału czegoś więcej, czego brak kierował ich ku temu, co prezentowała sobą Lindahl — wyniszczenia, mrowiącej irytacji, kwaśnej śliny wyżerającej dziury w policzkach, żołądku niezdolnym do przyjęcia nawet grama jedzenia — a czego obecność pchała ich do rzeczy jeszcze gorszych?
Gorszych, bo skrytych za woalem jaskrawości doznań. Gdy ona była dla niego wybawieniem od potencjalnie gorszego obrotu zdarzeń, on stał się gwarantem, że nigdy nie przyjdzie jej już smakować normalności. Wolałaby zginąć niż powielać kolejne schematy, przygotowane zawsze dla szarej masy i nigdy dla niej. A perspektywa czarnego scenariusza stawała się coraz żywsza, coraz bliższa za każdym razem, gdy kościste ramiona drżały, pozbawione źródła buchającego gorąca. Życia w czystej postaci, bezkompromisowego, a mimo to wiecznie na krawędzi.
Wyrwana z chwilowego letargu, przestąpiła kilka kroków, wreszcie przechodząc z przedpokoju do zajmowanego przez nią pokoju zwanego "dużym" i będącym takim wyłącznie z nazwy. Stanąwszy we framudze drzwi, mając Egona w zasięgu wzroku, oparła się o nią jedynie prawym ramieniem. Kościste biodro, lewe, wydostało się spod koszulki, gdy kobieta wygięła się w pozycji dziwnej i normalnej jednocześnie, rezygnując z oparcia gwarantowanego przez całą stopę, na rzecz stanięcia na palcach. Skroń dołączyła do ramienia, szukając we framudze oparcia, gdy — jakby nieobecna — przeszukiwała tysiące zakładek własnej pamięci, aby wreszcie odnaleźć to, co chciała usłyszeć.
— Mam coś, co może ci się spodobać — lekko zachrypnięty głos rozlał się po pomieszczeniu w tym samym czasie, gdy odbijająca się od framugi sylwetka zafalowała na kilka ułamków sekund, by wreszcie ruszyć, względnie prosto, w kierunku stojącego w kącie odtwarzacza. Jedynego elementu wyposażenia, który mógłby być cokolwiek wart. Kilka stuknięć później, w których trakcie białe palce Lory przeskakiwały pomiędzy plastikowymi pudełkami, dzieło dopełniło się. Do otworzenia kasetki użyła własnych zębów, znów nie zwracając szczególnej uwagi na czerwone ślady zostawione na jej powierzchni.
Cisza przestała istnieć; zamiast tego każdą przestrzeń wolną od ich oddechów, warknięć, szeptów i dźwięków wydawanych przez zmęczone meble, zajęła muzyka w obcym dla nich języku, wyraźnie pochodząca ze świata śniących.
Kilka kroków później znalazła się znów przy siedzącym na kanapie mężczyźnie. Nie zajęła miejsca obok, wbrew jego wcześniejszemu życzeniu. Zamiast tego chwyciła jego podbródek w palce prawej dłoni i nieco zniecierpliwionym — tę jedną cechę musieli mieć w sobie na długo przed pierwszym spotkaniem — gestem uniosła go w górę, chcąc, by spojrzał na nią.
— Nie uśmiechaj się w ten sposób. Widać, że udajesz.
Ze mną masz być szczery.
Dopiero po tej uwadze, może zbyt stanowczej na jej odbicie w umyśle Egona, ale w pełni uzasadnionej rosnącym niepokojem, zajęła miejsce obok. Jak gdyby nigdy nic ułożyła głowę na jego ramieniu, strumień długich do pasa, ciemnobrązowych włosów spłynął po ich plecach, gdy kontynuowała.
— To zespół śniących z Wielkiej Brytanii. Mówią, że ta piosenka jest... Uwodzicielskim wybuchem bluźnierstwa i świętości. Czyli wszystkiego, co lubimy — przekorny uśmiech zatańczył jeszcze chwilę na krwiście czerwonych wargach. Przynajmniej do czasu, gdy pełne zadowolenia westchnienie nie odnalazło drogi ucieczki spomiędzy nich.
Perłowy odcień nie pozostawiał ani jednej wątpliwości. Szeroko otwarte oczy, błękit spojrzenia błagający bursztyn o ponowne połączenie we wspólnej przestrzeni. Drżąca z ekscytacji dłoń zaciśnięta na nadgarstku gościa.
— Poczekaj. Mam coś specjalnie na tę okazję.
Wciąż nadwyrężana pamięć pozostawiła pustkę w miejscu, które normalnie zajęte byłoby przez odklejenie się od postaci Muncha, przejście do kuchni, chaotyczne przetrząśnięcie kuchennej szafki i wreszcie — triumfalny powrót.
Ze złotą łyżeczką w dłoni oraz bezczelnym uśmiechem na twarzy.
— Odpowiednia oprawa to połowa sukcesu — pamięć budzi się, gdy znów wpada w miękkie objęcia kanapy, instynktownie — po raz kolejny zresztą — zmniejszając dystans między nimi do niemal niezauważalnego minimum. Podawszy mu łyżeczkę, spędza kolejnych kilka sekund na pozornie bezsensowne stukanie w siedzenie po jej lewej stronie. Może gdyby mogła odkleić wzrok od buteleczki, od Egona i przymusić się do spojrzenia za ramię, znalazłaby zapalniczkę szybciej. — Ale użyj tego. Nie chcę, byś mi mieszkanie spalił.
Jakiekolwiek resztki szorstkości umykają przed kolejnym gestem. Krótki pocałunek złożony na kąciku ust Egona miał oczywiście być wyrazem wdzięczności. Za prezent, który będą za moment kosztować. Za obecność wyrywającą z marazmu ostatnich dni. Wreszcie i za możliwości, które przed nią otwierał. Świadomie lub nie.
Egon Munch
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Sob 1 Maj - 19:58
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Uwięziony wśród krat i zasieków starego sierocińca w Tromsø kreował swoje nowe życie za pomocą wyobraźni – myślami uciekał ku odległym połaciom lasów lub barwnym światłom miasta, które nocą tliły się jasno w dolinie, na marginesach książek, których słowa grzęzły mu w gardle, zapisywał swoje myśli, wykręcone, wyolbrzymione rękami kiełkującej twórczości, której dzieła od zawsze były mu posłuszne, jak celnie wymierzony cios, żądło sprawiedliwości, psy, które szły za nim w szeregu, uparcie obwąchując nogawki spodni. Z dziecięcą naiwnością wierzył, że szczęście, miłość i sukces muszą kiedyś nareszcie przeciąć z nim swoje ścieżki, że wystarczy, że je sobie wymyśli, że o nich napisze, a potem siłą woli powoła do życia i postawi na swojej drodze – wśród wersów poezji, od samego początku zelżywie deskryptywnej, sięgającej ku motywom ukrytym w najciemniejszych pieczarach umysłu, tworzył postacie nieprzystające do rzeczywistości, oderwane od niej gwałtowną siłą rozziewu, każdy kto wyciągał ku niemu zatem zachętę kuszącej dłoni w żaden sposób nie mógł przypominać jego literackich postaci, kobiety ośmieszały sporządzone z namaszczeniem akapity pojedynczym ruchem bioder, mężczyźni, odziani jak lalki z porcelany, obrzydzali go natomiast pospolitym słownictwem, tonem głosu, brakiem wyobraźni, ideałów i perspektyw. Freydis była w tym aspekcie istotą wyjątkową, a Lora przypominała ją z bolesną analogią – nie potrafił pisać o żadnej z nich, nie potrzebował jednak ubierać ich w barwne suknie słownej ekwilibrystyki, bo ciepło warg na karku i odurzająca bliskość gorejących, acz nieodwracalnie ulotnych relacji przysparzały mu silniejszego poczucia wolności, niż najpiękniejszy z poematów.
Wypierał z umysłu wszystko, co mu wadziło – wypierał ojca i matkę, przyszytych do płótna rodzinnego cyrku, ich ton głosu, zawoalowany w gorzki puginał pogardy, ich rysy, nieodwracalnie wpisane w jego fizjonomię i gwałtowne spazmy paniki, które szarpały jego ciałem, gdy przypadkowo dostrzegł je w mijanej fakturze lustra. Zmuszał się do zapomnienia wszystkiego, co odznaczyło się bolesną fakturą blizn na jego ciele, uparcie przekonany, że nic – żadna przemoc, nikczemność i upokorzenie – nie sprowadzą go do poziomu jednego z wielu, nie zmuszą, by upadł pod ciężarem, który z ogromną wagą napierał na jego barki, zgiął się pod wpływem bólu, którego ostrza siłą zmuszały mięśnie do dolegliwego skurczu. To, co z maniakalnym uporem pragnął traktować jako przyjemność, pozwalającą chwilowo wyzwolić się z oków rzeczywistości i konwenansów, odchylić głowę ku delirycznym przestworzom euforycznych możliwości, było więc w istocie ucieczką od wszystkiego, co wyrzynało się w jego ciało tym silniej, im silniej próbował je od siebie odpychać – być może dlatego, nawet dzisiaj, przy pozornym, okrytym beztroską spokoju, toczyła go larwa niecierpliwości, obsesyjnego nienasycenia, schizofrenicznego łaknienia osunięcia się w ciepłe, demiurgiczne ramiona nieświadomości.
Pozwolił z pokorą, by Lora chwyciła jego podbródek w stanowczy uścisk dłoni i chociaż wpierw poczuł, jak ciało drgnęło nerwowo, po chwili przymrużył oczy, rozcinając wargi uśmiechem śmielszym, cieplejszym, pozbawionym wcześniejszej goryczy, która zniknęła, przełknięta wraz z napływającą do gardła śliną. Z ulgą przyjął jej bliskość, topografię twarzy wpasowującą się ciepłem w zagłębienie obojczyka, dłoń odruchowo sięgająca ku jego palcom, towarzystwo drugiego człowieka, którego przez długie lata tak uparcie mu wzbraniano, a którego teraz poszukiwał wszędzie, mimowolnie wyciągając ręce, jak dziecko nie spoglądające nawet czy talia, do której przywiera rozpaloną fakturą policzka, należy do jego matki. Dopiero kiedy głośna nuta piosenki, wypełniającej dudniącą melodią wnętrze mieszkania, które pod jej wpływem zdawało się zatrząść w swych luźnych, nadgryzionych starością fasadach, Egon parsknął śmiechem, odchylając głowę do tyłu, nucąc opacznie fragmenty tekstu w obcym języku, który modyfikował i przekręcał tak, by był łatwiejszy do wypowiedzenia.
– Myślę. – zacisnął usta w cienką linię, po czym znów rozchylił wargi, kierując bursztyn spojrzenia ku rozweselonemu licu towarzyszki. – Myślę, że tej jednej rzeczy nie można im zarzucić, nieważne jak ordynarni i ograniczeni by nie byli – z całą pewnością znają się na muzyce. – żachnął się gwałtownie, jego beztroski, pełen niezobowiązującej swobody wyraz przeobraził się jednak za chwilę pod wpływem nagłej zmiany na licu Lory oraz własnej uwagi przyszpilonej z bluźnierczym nieomal uwielbieniem do lśniącej, perłowej substancji, której magia wciąż, choć nie na długo, pozostawała zamknięta w przezroczystym, szklanym flakonie. Źrenice rozszerzyły się widocznie, przysłaniając topazową barwę tęczówek, gdy ujął w dłoń drobną, złotą łyżeczkę, zatrważająco niepasującą do otaczającej ich scenerii obdrapanego mieszkania, gdzie ze ścian odchodził podziurawiony kurzymi łapkami tynk, a przez nieszczelne okna wdzierał się do środka mdły zapach wieczornych połowów, stęchły odór ryb, który zdawał się otaczać Trondheim jak ciasny, gumowy czepek. Rozbudzone wiechcie neuronów szarpnęły wewnętrznym opanowaniem organizmu, przekraczając postawione im uprzednio bariery, uderzając w umysł głosem nie do zaspokojenia, prymitywnym, nieznoszącym sprzeciwu pragnieniem idyllicznego poczucia ekstazy.
Płomień wysunął swój gorący jęzor z wnętrza plastikowej zapaliczki, owinął łyżkę złotem ciepła, pod wpływem którego jasny, perłowy płyn zabulgotał cicho, wpierw pękając pojedynczymi bąbelkami, zaraz wysychając jednak, pozostawiając w zagłębieniu sztućca upragniony kopiec białawego proszku. Zaabsorbowany wizją rozstrojonej szczęściem przyszłości, Egon ledwie zauważył nagłe, ulotne ciepło kobiecych warg, które przywarło do lewego kącika jego ust w krótkotrwałym przejawie wdzięczności – odwzajemnił je dopiero po chwili, nie szczędząc sobie jednak zmysłowości, która wypełniła ciało wizją frenetycznej jowialności, szansy, by tantalową dłonią dosięgnąć nareszcie owoców, zawieszonych cierpiętniczo ponad jego głową.
– Panie przodem. – nie miał w sobie wystarczająco determinacji, by zachęcać Lorę szeroką szczerością uśmiechu, mimo to rozchylił wargi, bursztyn spojrzenia zakotwiczając bezpośrednio na kobiecej fizjonomii, wewnątrz czując jednak, jak każdy mięsień podryguje nerwowo, jak narządy kurczą się w nieznośnym wyrazie pośpiechu, jak umysł – ten, który zdradzał go ostatnio coraz częściej – świerzbił, domagając się narkotycznego impulsu, gwałtowności, od której dzisiaj miał przecież zamiar się stronić. Ciała wciąż mieli wprawdzie zwierzęce, ale aspiracje – boskie.
Wypierał z umysłu wszystko, co mu wadziło – wypierał ojca i matkę, przyszytych do płótna rodzinnego cyrku, ich ton głosu, zawoalowany w gorzki puginał pogardy, ich rysy, nieodwracalnie wpisane w jego fizjonomię i gwałtowne spazmy paniki, które szarpały jego ciałem, gdy przypadkowo dostrzegł je w mijanej fakturze lustra. Zmuszał się do zapomnienia wszystkiego, co odznaczyło się bolesną fakturą blizn na jego ciele, uparcie przekonany, że nic – żadna przemoc, nikczemność i upokorzenie – nie sprowadzą go do poziomu jednego z wielu, nie zmuszą, by upadł pod ciężarem, który z ogromną wagą napierał na jego barki, zgiął się pod wpływem bólu, którego ostrza siłą zmuszały mięśnie do dolegliwego skurczu. To, co z maniakalnym uporem pragnął traktować jako przyjemność, pozwalającą chwilowo wyzwolić się z oków rzeczywistości i konwenansów, odchylić głowę ku delirycznym przestworzom euforycznych możliwości, było więc w istocie ucieczką od wszystkiego, co wyrzynało się w jego ciało tym silniej, im silniej próbował je od siebie odpychać – być może dlatego, nawet dzisiaj, przy pozornym, okrytym beztroską spokoju, toczyła go larwa niecierpliwości, obsesyjnego nienasycenia, schizofrenicznego łaknienia osunięcia się w ciepłe, demiurgiczne ramiona nieświadomości.
Pozwolił z pokorą, by Lora chwyciła jego podbródek w stanowczy uścisk dłoni i chociaż wpierw poczuł, jak ciało drgnęło nerwowo, po chwili przymrużył oczy, rozcinając wargi uśmiechem śmielszym, cieplejszym, pozbawionym wcześniejszej goryczy, która zniknęła, przełknięta wraz z napływającą do gardła śliną. Z ulgą przyjął jej bliskość, topografię twarzy wpasowującą się ciepłem w zagłębienie obojczyka, dłoń odruchowo sięgająca ku jego palcom, towarzystwo drugiego człowieka, którego przez długie lata tak uparcie mu wzbraniano, a którego teraz poszukiwał wszędzie, mimowolnie wyciągając ręce, jak dziecko nie spoglądające nawet czy talia, do której przywiera rozpaloną fakturą policzka, należy do jego matki. Dopiero kiedy głośna nuta piosenki, wypełniającej dudniącą melodią wnętrze mieszkania, które pod jej wpływem zdawało się zatrząść w swych luźnych, nadgryzionych starością fasadach, Egon parsknął śmiechem, odchylając głowę do tyłu, nucąc opacznie fragmenty tekstu w obcym języku, który modyfikował i przekręcał tak, by był łatwiejszy do wypowiedzenia.
– Myślę. – zacisnął usta w cienką linię, po czym znów rozchylił wargi, kierując bursztyn spojrzenia ku rozweselonemu licu towarzyszki. – Myślę, że tej jednej rzeczy nie można im zarzucić, nieważne jak ordynarni i ograniczeni by nie byli – z całą pewnością znają się na muzyce. – żachnął się gwałtownie, jego beztroski, pełen niezobowiązującej swobody wyraz przeobraził się jednak za chwilę pod wpływem nagłej zmiany na licu Lory oraz własnej uwagi przyszpilonej z bluźnierczym nieomal uwielbieniem do lśniącej, perłowej substancji, której magia wciąż, choć nie na długo, pozostawała zamknięta w przezroczystym, szklanym flakonie. Źrenice rozszerzyły się widocznie, przysłaniając topazową barwę tęczówek, gdy ujął w dłoń drobną, złotą łyżeczkę, zatrważająco niepasującą do otaczającej ich scenerii obdrapanego mieszkania, gdzie ze ścian odchodził podziurawiony kurzymi łapkami tynk, a przez nieszczelne okna wdzierał się do środka mdły zapach wieczornych połowów, stęchły odór ryb, który zdawał się otaczać Trondheim jak ciasny, gumowy czepek. Rozbudzone wiechcie neuronów szarpnęły wewnętrznym opanowaniem organizmu, przekraczając postawione im uprzednio bariery, uderzając w umysł głosem nie do zaspokojenia, prymitywnym, nieznoszącym sprzeciwu pragnieniem idyllicznego poczucia ekstazy.
Płomień wysunął swój gorący jęzor z wnętrza plastikowej zapaliczki, owinął łyżkę złotem ciepła, pod wpływem którego jasny, perłowy płyn zabulgotał cicho, wpierw pękając pojedynczymi bąbelkami, zaraz wysychając jednak, pozostawiając w zagłębieniu sztućca upragniony kopiec białawego proszku. Zaabsorbowany wizją rozstrojonej szczęściem przyszłości, Egon ledwie zauważył nagłe, ulotne ciepło kobiecych warg, które przywarło do lewego kącika jego ust w krótkotrwałym przejawie wdzięczności – odwzajemnił je dopiero po chwili, nie szczędząc sobie jednak zmysłowości, która wypełniła ciało wizją frenetycznej jowialności, szansy, by tantalową dłonią dosięgnąć nareszcie owoców, zawieszonych cierpiętniczo ponad jego głową.
– Panie przodem. – nie miał w sobie wystarczająco determinacji, by zachęcać Lorę szeroką szczerością uśmiechu, mimo to rozchylił wargi, bursztyn spojrzenia zakotwiczając bezpośrednio na kobiecej fizjonomii, wewnątrz czując jednak, jak każdy mięsień podryguje nerwowo, jak narządy kurczą się w nieznośnym wyrazie pośpiechu, jak umysł – ten, który zdradzał go ostatnio coraz częściej – świerzbił, domagając się narkotycznego impulsu, gwałtowności, od której dzisiaj miał przecież zamiar się stronić. Ciała wciąż mieli wprawdzie zwierzęce, ale aspiracje – boskie.
Gość
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Sro 5 Maj - 18:43
GośćGość
Gość
Gość
Nie mogła powstrzymać się od analizy. Grzech nieoddzielenia świata tu i tam, teraz i kiedyś, tak przed jak i po, miał później wgryźć się w jej wychudzone kostki, zamknąć kość w żelaznym uścisku szczęk i szarpnąć nagle w dół. Bez sentymentów ściągnąć ją w dół, wprost do piekła egzystencji, nie zwracając uwagi na to, że Lora się szarpie, że dusi ją ciasny kołnierz, że czerwone paznokcie wbite w ręce Norn nie są czerwone wyłącznie od lakieru.
Bo czerwone są od krwi.
Pochłonięty bez reszty własnym światem, tętniącą niezmiennie gonitwą myśli Egon był bowiem idealnym obiektem do obserwowania. Obiecała sobie kiedyś, że nie będzie go badać, że odrzuci mechanizmy działające w jej głowie już niemal samodzielnie, bez konieczności świadomego wprawienia ich w ruch, na cały czas ich wspólnej podróży. A jednak nie mogła powstrzymać własnego głodu. Głód wiedzy — nieoczywistej — towarzyszył jej bowiem od najmłodszych lat. Od czasu, gdy wraz z Loarem badali każdy kąt domu, potrafili wygrywać najbardziej zajmujące melodie na skrzypiących, przesiąkniętych zapachem kawy podłogowych deskach. Później, gdy świat Lindahlów stanął na głowie, a najstarszy syn wystąpił po raz pierwszy ze świata galdrów, biegła przecież za nim, chciała smakować tych samych doświadczeń, nawet jeżeli — a może przede wszystkim gdy — nie były słodkie. Rozczarowania przywarły do jej języka i podniebienia, niby cienki wafelek, niedługo po narodzeniu. Postępująca choroba, wyniszczone chichotem wszechświata ciało, klin wciskający się w każdą szczelinę pozornie spokojnego życia, założenia i ich wyniki, nadzieje i fatalne porażki.
To wszystko i kilka kropel dawkowanego ostrożnie szczęścia, tak potrzebnego, by nie zechcieć szarpnąć się raz jeszcze; by postawienie wszystkiego na jedną kartę nie skończyło się uduszeniem, finalnym obrazem człowieczej buty, bo przecież tylko my jesteśmy kowalami swego losu i musimy — na wszelkie świętości, musimy! — wychodzić naprzeciw wszystkim, którzy w nas nie wierzą.
Durny człowieczy los.
Munch, co oczywiste, fascynował ją swym hartem ducha; nie był bowiem typem niepoprawnego optymisty, który będzie się upierał, że deszcz zaczął padać, gdy w rzeczywistości tłum zaczął na niego pluć. Imponował imaginacją, której Lora według siebie samej nie posiadała. Miał w sobie coś nieuchwytnego, boską cząstkę, której w żadnym wyrazie nie krył. Nosił ją dumnie — na rękawie kurtki i starego płaszcza, wplecioną w skręcone pasma włosów, w każdym ze swych uśmiechów: podłych, wykręconych piekielną wizją, ciepłych, wręcz anielskich w prostocie wyrazu, słonych od ściekających z policzków łez, płonących ze złości i chłodnych z rozczarowania. A Lindahl, gdy tylko mogła przebywać w jego towarzystwie, czuła się zupełnie tak, jakby i jej darował tę niezwykłą cząstkę siebie; tak w istocie było.
Jedna zmiana, przejście z grymasu pierwszego w grymas drugi starczyło, by pod sercem Lory zalęgły się stada motyli; ćmy pasowały znacznie bardziej do ponurego charakteru otaczającej scenerii, lecz nie miały prawa muskać swymi skrzydłami umęczonego serca młodej kobiety w sposób równie łagodny, co ich bardziej kolorowi kuzyni. Gdy dłoń dotknęła dłoni, miała wrażenie, że wystarczy tylko chwila — nieumyślne otwarcie ust, z których wyleciałaby kolorowa chmara. Śmiech mężczyzny odbijał się echem w jej czaszce, trwał niewzruszony w świadomości, a ona... Ona przymknęła lekko powieki, pozwalając, by jasne rzęsy połaskotały momentalnie uniesione w uśmiechu blade poliki.
Była szczęśliwa. Wbrew własnym zamiarom, wbrew ciału domagającego się tego, co w bezpieczeństwie kolan i rąk stanowiło kropkę nad i, ukoronowanie ciągu starań, bo nawet w tym cuchnącym patroszonymi rybami i trzeszczącym od biedy skrawku świata zdobycie takiego skarbu stanowiło nie lada wyzwanie. Stawianego na opak domku z kart nie mogła zniszczyć nawet uwaga rzucona pomiędzy dośpiewywanymi pokrętnie wersami; uwaga na wskroś Munchowa. Karcenie go za podobne słowa byłoby tak skuteczne jak karcenie ryby za to, że oddycha w wodzie.
Pierwsze, spazmatyczne poruszenie mięśni wzięło ją z zaskoczenia. Niby wiedziała, niby czuła, niby nie był to zupełnie pierwszy taki przypadek, a jednak. Napowietrzone westchnienie uciekło z jej ust nagle, a ona sama, jakby pchana pierwotną fascynacją, przysunęła twarz bliżej spektaklu, który odbywał się właśnie przed ich oczami.
Szczęka zacisnęła się mimowolnie, gdy wraz z upływem sekund połyskujący perłowo płyn przemieniał się — w oprawie złota, płomieni i zbyt dużej ilości nieprzystojących myśli — w dobrze znany proszek. Odkryta przed zimnem skóra pokryła się nagle znajomymi wzgórkami gęsiej skórki. Zgrabiałe z zimna palce przesunęły się ćwierć milimetra ponad skórą lewej dłoni Muncha, lądując bezpośrednio na jego nadgarstku.
Pełnia skupienia niebieskich tęczówek skondensowana w napięciu, które stało się także i jego udziałem; tym bardziej nieznośnego, im bliżej było do posmakowania wielkości, im bliżej byli krawędzi, która oddzielała twardy grunt rzeczywistości od lekkiego niebytu narkotycznej euforii.
— Jesteś pewien? — słowa ułożyły się w pytanie, a resztki spokojnego oddechu wypchnęły je z delikatnie rozchylonych ust. Uścisk na nadgarstku przybrał na sile, drobnym ciałem targnął ostatni prawdopodobnie dreszcz desperacji. Przynajmniej ostatni do czasu, gdy wybudzą się z piękna oderwanej egzystencji, gdzie trawa jest zawsze bardziej zielona, a do snu śpiewają im ptaki, nie wpadające przez szczeliny framug okiennych echa przekleństw i tępych uderzeń.
Nie chciała ryzykować, że się rozmyśli; raz jeden pozwoliła własnemu egoizmowi wziąć górę, popchnąć ją do działania, których impulsem zazwyczaj bywało akceptujące wejrzenie bursztynowych tęczówek. Palec wskazujący zatkał jedną z dziurek nosa, druga zaś przytknięta została — ostrożnie, z uwagą by nie zrobić sobie krzywdy większej niż potrzeba — do białego proszku. Proszku, który zniknął chwilę później, będąc ofiarą po sprawnym (w końcu co jak co, ale w pociąganiu nosem była ekspertem na skalę światową) wciągnięciu.
Wyprostowała się; powoli, jakby przeciągając tę chwilę najdłużej, jak tylko się dało. Zanim proszek dostanie się do płuc, zanim krew dotrze do mózgu, upłynie jeszcze kilka chwil. Chwil, które poświęci na odwdzięczenie się za dobroć, którą jej podarował. Wyciągnęła bowiem tak łyżeczkę, jak i fiolkę z drogocennym płynem z rozedrganych rąk Muncha. Przelała ostrożnie część jej zawartości na łyżeczkę, by chwilę później ponownie wystawić na działanie płomienia. Skupiona na rozgrzaniu, wrzeniu i krzepnięciu miała wrażenie, że to nie Zew Boga przechodzi przemianę. To ona traciła swój pospolity wyraz, przyjmując nową formę.
— Pocałowaniem wszczepiłem w duszę; jad, co was będzie pożerać, pójdźcie i patrzcie na me katusze: wy tak musicie umierać — drżące w umiłowanym szepcie słowa wybrzmiały zdecydowanie zbyt znajomo. Rozanielony uśmiech był tylko pierwszym znakiem, że narkotyk zaczynał działać. — Wiesz, kto to powiedział?
Gdy tylko cała substancja zniknęła z łyżeczki, oswobadzając ręce Lory, palec wskazujący zetknął się z czubkiem Egonowego nosa.
— Poeta. Ty.
Bo czerwone są od krwi.
Pochłonięty bez reszty własnym światem, tętniącą niezmiennie gonitwą myśli Egon był bowiem idealnym obiektem do obserwowania. Obiecała sobie kiedyś, że nie będzie go badać, że odrzuci mechanizmy działające w jej głowie już niemal samodzielnie, bez konieczności świadomego wprawienia ich w ruch, na cały czas ich wspólnej podróży. A jednak nie mogła powstrzymać własnego głodu. Głód wiedzy — nieoczywistej — towarzyszył jej bowiem od najmłodszych lat. Od czasu, gdy wraz z Loarem badali każdy kąt domu, potrafili wygrywać najbardziej zajmujące melodie na skrzypiących, przesiąkniętych zapachem kawy podłogowych deskach. Później, gdy świat Lindahlów stanął na głowie, a najstarszy syn wystąpił po raz pierwszy ze świata galdrów, biegła przecież za nim, chciała smakować tych samych doświadczeń, nawet jeżeli — a może przede wszystkim gdy — nie były słodkie. Rozczarowania przywarły do jej języka i podniebienia, niby cienki wafelek, niedługo po narodzeniu. Postępująca choroba, wyniszczone chichotem wszechświata ciało, klin wciskający się w każdą szczelinę pozornie spokojnego życia, założenia i ich wyniki, nadzieje i fatalne porażki.
To wszystko i kilka kropel dawkowanego ostrożnie szczęścia, tak potrzebnego, by nie zechcieć szarpnąć się raz jeszcze; by postawienie wszystkiego na jedną kartę nie skończyło się uduszeniem, finalnym obrazem człowieczej buty, bo przecież tylko my jesteśmy kowalami swego losu i musimy — na wszelkie świętości, musimy! — wychodzić naprzeciw wszystkim, którzy w nas nie wierzą.
Durny człowieczy los.
Munch, co oczywiste, fascynował ją swym hartem ducha; nie był bowiem typem niepoprawnego optymisty, który będzie się upierał, że deszcz zaczął padać, gdy w rzeczywistości tłum zaczął na niego pluć. Imponował imaginacją, której Lora według siebie samej nie posiadała. Miał w sobie coś nieuchwytnego, boską cząstkę, której w żadnym wyrazie nie krył. Nosił ją dumnie — na rękawie kurtki i starego płaszcza, wplecioną w skręcone pasma włosów, w każdym ze swych uśmiechów: podłych, wykręconych piekielną wizją, ciepłych, wręcz anielskich w prostocie wyrazu, słonych od ściekających z policzków łez, płonących ze złości i chłodnych z rozczarowania. A Lindahl, gdy tylko mogła przebywać w jego towarzystwie, czuła się zupełnie tak, jakby i jej darował tę niezwykłą cząstkę siebie; tak w istocie było.
Jedna zmiana, przejście z grymasu pierwszego w grymas drugi starczyło, by pod sercem Lory zalęgły się stada motyli; ćmy pasowały znacznie bardziej do ponurego charakteru otaczającej scenerii, lecz nie miały prawa muskać swymi skrzydłami umęczonego serca młodej kobiety w sposób równie łagodny, co ich bardziej kolorowi kuzyni. Gdy dłoń dotknęła dłoni, miała wrażenie, że wystarczy tylko chwila — nieumyślne otwarcie ust, z których wyleciałaby kolorowa chmara. Śmiech mężczyzny odbijał się echem w jej czaszce, trwał niewzruszony w świadomości, a ona... Ona przymknęła lekko powieki, pozwalając, by jasne rzęsy połaskotały momentalnie uniesione w uśmiechu blade poliki.
Była szczęśliwa. Wbrew własnym zamiarom, wbrew ciału domagającego się tego, co w bezpieczeństwie kolan i rąk stanowiło kropkę nad i, ukoronowanie ciągu starań, bo nawet w tym cuchnącym patroszonymi rybami i trzeszczącym od biedy skrawku świata zdobycie takiego skarbu stanowiło nie lada wyzwanie. Stawianego na opak domku z kart nie mogła zniszczyć nawet uwaga rzucona pomiędzy dośpiewywanymi pokrętnie wersami; uwaga na wskroś Munchowa. Karcenie go za podobne słowa byłoby tak skuteczne jak karcenie ryby za to, że oddycha w wodzie.
Pierwsze, spazmatyczne poruszenie mięśni wzięło ją z zaskoczenia. Niby wiedziała, niby czuła, niby nie był to zupełnie pierwszy taki przypadek, a jednak. Napowietrzone westchnienie uciekło z jej ust nagle, a ona sama, jakby pchana pierwotną fascynacją, przysunęła twarz bliżej spektaklu, który odbywał się właśnie przed ich oczami.
Szczęka zacisnęła się mimowolnie, gdy wraz z upływem sekund połyskujący perłowo płyn przemieniał się — w oprawie złota, płomieni i zbyt dużej ilości nieprzystojących myśli — w dobrze znany proszek. Odkryta przed zimnem skóra pokryła się nagle znajomymi wzgórkami gęsiej skórki. Zgrabiałe z zimna palce przesunęły się ćwierć milimetra ponad skórą lewej dłoni Muncha, lądując bezpośrednio na jego nadgarstku.
Pełnia skupienia niebieskich tęczówek skondensowana w napięciu, które stało się także i jego udziałem; tym bardziej nieznośnego, im bliżej było do posmakowania wielkości, im bliżej byli krawędzi, która oddzielała twardy grunt rzeczywistości od lekkiego niebytu narkotycznej euforii.
— Jesteś pewien? — słowa ułożyły się w pytanie, a resztki spokojnego oddechu wypchnęły je z delikatnie rozchylonych ust. Uścisk na nadgarstku przybrał na sile, drobnym ciałem targnął ostatni prawdopodobnie dreszcz desperacji. Przynajmniej ostatni do czasu, gdy wybudzą się z piękna oderwanej egzystencji, gdzie trawa jest zawsze bardziej zielona, a do snu śpiewają im ptaki, nie wpadające przez szczeliny framug okiennych echa przekleństw i tępych uderzeń.
Nie chciała ryzykować, że się rozmyśli; raz jeden pozwoliła własnemu egoizmowi wziąć górę, popchnąć ją do działania, których impulsem zazwyczaj bywało akceptujące wejrzenie bursztynowych tęczówek. Palec wskazujący zatkał jedną z dziurek nosa, druga zaś przytknięta została — ostrożnie, z uwagą by nie zrobić sobie krzywdy większej niż potrzeba — do białego proszku. Proszku, który zniknął chwilę później, będąc ofiarą po sprawnym (w końcu co jak co, ale w pociąganiu nosem była ekspertem na skalę światową) wciągnięciu.
Wyprostowała się; powoli, jakby przeciągając tę chwilę najdłużej, jak tylko się dało. Zanim proszek dostanie się do płuc, zanim krew dotrze do mózgu, upłynie jeszcze kilka chwil. Chwil, które poświęci na odwdzięczenie się za dobroć, którą jej podarował. Wyciągnęła bowiem tak łyżeczkę, jak i fiolkę z drogocennym płynem z rozedrganych rąk Muncha. Przelała ostrożnie część jej zawartości na łyżeczkę, by chwilę później ponownie wystawić na działanie płomienia. Skupiona na rozgrzaniu, wrzeniu i krzepnięciu miała wrażenie, że to nie Zew Boga przechodzi przemianę. To ona traciła swój pospolity wyraz, przyjmując nową formę.
— Pocałowaniem wszczepiłem w duszę; jad, co was będzie pożerać, pójdźcie i patrzcie na me katusze: wy tak musicie umierać — drżące w umiłowanym szepcie słowa wybrzmiały zdecydowanie zbyt znajomo. Rozanielony uśmiech był tylko pierwszym znakiem, że narkotyk zaczynał działać. — Wiesz, kto to powiedział?
Gdy tylko cała substancja zniknęła z łyżeczki, oswobadzając ręce Lory, palec wskazujący zetknął się z czubkiem Egonowego nosa.
— Poeta. Ty.
Egon Munch
Re: Nuit de l'enfer (E. Munch & L. Lindahl, kwiecień 1994) Pią 14 Maj - 23:01
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Powinien był umrzeć dawno temu – wtedy, kiedy nie miał jeszcze sześciu lat, a ojciec uderzył go w splot słoneczny z taką siłą, że posiniał na twarzy, próbując złapać oddech jak wyciągnięta z wody ryba, której nabrzmiałe wargi nerwowo starają się pochwycić zbawienny haust powietrza. Wtedy, kiedy trzymany wśród krat berserker wyłamał stalowy zamek, wydostając się na zewnątrz, a jego owłosiony korpus górował złowrogo ponad rachitycznym ciałem jego matki. Wtedy, kiedy rówieśnicy zamknęli go za grubymi drzwiami piwnicy na dolnej kondygnacji sierocińca, a on uderzał pięściami w ścianę, dopóki knykcie nie zaczerwieniły się krwią, przekonany, że umrze śmiercią prozaiczną i powolną, nieznaleziony przez nikogo. Wtedy, kiedy Göran dostrzegł go w swoim gabinecie, pochylonego nad zżółkłymi kartami zakazanych ksiąg, a zaklęcie wydobyło się z jego ust, jeszcze zanim zdołał spojrzeć mu w oczy – wcześniej dotykał dłońmi opasłych, zakurzonych okładek, taksując wzrokiem rozrysowane wewnątrz, makabryczne opisy klątw i rytuałów, jego zainteresowanie zamykało się jednak w naiwnej, dziecięcej wścibskości, predyspozycji do zaglądania wszędzie tam, gdzie obecność groziła niebezpieczeństwem, kiedy opiekun wykrzywił jednak jego ciało bólem gwałtownej inkantacji, siła magii zakazanej ukazała mu się po raz pierwszy, rozpełzła się po języku, jak cierpki posmak lukrecji.
Za każdym razem wierzył, że jego koniec nadszedł za wcześnie, za szybko, a ilekroć ból, strach i upokorzenie przemijały, błagał bóstwa przypadku o powód, dla którego zsyłają na niego meteoryty roziskrzone fantazmatycznością sennych koszmarów, przysięgał na kolanach, że pojął naukę, jaka płynęła z wymierzonej mu kary, choć nigdy nie wiedział, za co tak naprawdę go karano. Być może dlatego podchodził dzisiaj do życia z podobną beztroską, być może dlatego ulegał wszystkim swoim pragnieniom, kaprysom, infantylnym zachciankom, pozwalał, by cudze wargi przylegały, jak pijawki, do jego rozgrzanej skóry, by bulgoczące rzeki narkotycznych substancji wypełniły jego krwioobieg aż po samo serce. Przez niemal połowę życia trwał sparaliżowany strachem przed konsekwencjami własnych czynów, poddawał się nieszczęściom, przekonany, że przeminą szybciej, niż zdąży je znienawidzić, dzisiaj wobec gróźb boskiej kary, śmiał się tylko głośno, odchylając głowę do tyłu, jakby spoglądając w niebo, pragnął tak naprawdę spojrzeć im w oczy, rzucić rękawicę na znak wyzwania – miał dwadzieścia jeden lat i był żarliwym bluźniercą, za nic mającym autorytet nordyckich bogów. Dawno nie liczył się już z ich gniewem ani z ich uznaniem, z czystej złośliwości odmawiając im racji bytu.
W złotą łyżkę pochłoniętą gorącym jęzorem płomieni wpatrywał się zatem nie tylko z wyczekiwaniem, ale przede wszystkim z triumfem – triumfem wolności, której pragnął przez długie lata i którą nareszcie udało mu się pochwycić, nie musnąć, nie przesunąć dłonią po śliskich piórach jej pięknej fasady, ale zacisnąć palce mocno wokół jej szyi, najmocniej, jak potrafił. Zbyt silnie przywiązał się do tego pozornego zwycięstwa, do syntetycznego poczucia euforii, które w narkotycznych wyziewach lśniło jaśniej, niż w czyichkolwiek ramionach, niż w pocałunkach, uśmiechach i obietnicach – on i jego dusza nachylona nad paskiem białego proszku, spragniona grzania się przy żarze uczucia, podczas gdy tęchnąca rybią śmiercią słota bębniła pierwszymi kroplami deszczu o zakurzone szyby nieszczelnych okien. Na słowa Lory opuścił tylko powieki, niezdolny do pokiwania głową, do potwierdzenia, wydłużenia tego czasu, którego rozciągnięte jak guma sekundy szarpały teraz jego wnętrznościami, uderzały w ich wrażliwe, mięsiste opoki, domagając się upragnionego uniesienia, zapłonięcia, zajaśnienia, wybrzmienia, spełnienia tej niespisanej przez nikogo przepowiedni świetności.
Czasami w ten sposób było łatwiej – zapomnieć, oddać się delirycznym otchłaniom niebytu, uzyskać spokój od tych emocji, których nigdy nie potrafił utrzymać na wodzy, które kotłowały się w jego wnętrzu, jak zamknięte w stodole psy, kundle uwiązane na łańcuchach, ujadające do okrągłej tarczy księżyca, wyzwalającej w nich niezrozumiałe pragnienie buntu. Błogość alchemicznego uniesienia odnalazła wyżłobione dawno drogi w powierzchni jego umysłu, wężowiska przeżartego jadem i zarazą, pobudzała atawizm instynktów na nowo rozszerzających źrenice, przedzierających się wzburzoną falą przez wyboiska jego świadomości, spieniając wodę wspomnień, która na samym brzegu wsiąknęła w miękki, nagrzany słońcem piach pozornego zapomnienia.
– Ja. – odrzekł, rozchylając usta w mętnym, roztańczonym na jego twarzy uśmiechu, sam chyba niespełna świadom, czy odpowiadał na pytanie kobiety, czy może powtarzał tylko jej słowa, potwierdzał treść etykietki, jaką go obarczyła. Największe szczęście odczuwał właśnie wtedy, kiedy nic nie było ważne, kiedy trwał niezależny, odcięty od rzeczywistości, jak w onirycznej iluzji snu, jednej z tych, w których zęby wypadają z miękkiej, różowej plasteliny dziąseł, w których nieistotne stają się kompleksy młodości, nieistotne wspomnienia, nieistotne rysy twarzy, rozmazane jak dziecięce bazgroły na zmiętej kartce papieru. Lewitował na powietrzu własnej egzystencji, bo wziął więcej, niż powinien – bo ryzykował nie tylko własnym życiem, ale również tym, które zamknięte w karcerze kobiecego ciała, spoglądało na niego z uwielbieniem zza niebieskich szkieł oczu, źrenic rozszerzonych do okrągłych talarów błyszczących w bladym świetle dnia.
– Teraz możemy się całować. – kiedy ustami dotknął rozgrzanego ciepła jej ciała, drżał mu uśmiech, drżały palce, drżała dusza uwolniona zza żelaznych krat trzeźwości. Nachylił się do przodu, sięgając dłonią ku miękkiemu materiałowi koszuli, wypukłej linii kręgosłupa, która, niby wąż, zdawała się przesuwać pod jego palcami. Nachylił się, nie zauważając, że niedbale rzucona torba przekrzywiła się na bok, wypuszczając z swej skórzanej paszczy kartki papieru, że okno po przeciwnej stronie pomieszczenia uchyliło się gwałtownie pod naporem nadmorskiego wiatru, z hukiem uderzając o ścianę, unosząc poezję zapisanych stronnic ku górze, jak rój barwnych, trzepoczących skrzydłami motyli.
koniec
Za każdym razem wierzył, że jego koniec nadszedł za wcześnie, za szybko, a ilekroć ból, strach i upokorzenie przemijały, błagał bóstwa przypadku o powód, dla którego zsyłają na niego meteoryty roziskrzone fantazmatycznością sennych koszmarów, przysięgał na kolanach, że pojął naukę, jaka płynęła z wymierzonej mu kary, choć nigdy nie wiedział, za co tak naprawdę go karano. Być może dlatego podchodził dzisiaj do życia z podobną beztroską, być może dlatego ulegał wszystkim swoim pragnieniom, kaprysom, infantylnym zachciankom, pozwalał, by cudze wargi przylegały, jak pijawki, do jego rozgrzanej skóry, by bulgoczące rzeki narkotycznych substancji wypełniły jego krwioobieg aż po samo serce. Przez niemal połowę życia trwał sparaliżowany strachem przed konsekwencjami własnych czynów, poddawał się nieszczęściom, przekonany, że przeminą szybciej, niż zdąży je znienawidzić, dzisiaj wobec gróźb boskiej kary, śmiał się tylko głośno, odchylając głowę do tyłu, jakby spoglądając w niebo, pragnął tak naprawdę spojrzeć im w oczy, rzucić rękawicę na znak wyzwania – miał dwadzieścia jeden lat i był żarliwym bluźniercą, za nic mającym autorytet nordyckich bogów. Dawno nie liczył się już z ich gniewem ani z ich uznaniem, z czystej złośliwości odmawiając im racji bytu.
W złotą łyżkę pochłoniętą gorącym jęzorem płomieni wpatrywał się zatem nie tylko z wyczekiwaniem, ale przede wszystkim z triumfem – triumfem wolności, której pragnął przez długie lata i którą nareszcie udało mu się pochwycić, nie musnąć, nie przesunąć dłonią po śliskich piórach jej pięknej fasady, ale zacisnąć palce mocno wokół jej szyi, najmocniej, jak potrafił. Zbyt silnie przywiązał się do tego pozornego zwycięstwa, do syntetycznego poczucia euforii, które w narkotycznych wyziewach lśniło jaśniej, niż w czyichkolwiek ramionach, niż w pocałunkach, uśmiechach i obietnicach – on i jego dusza nachylona nad paskiem białego proszku, spragniona grzania się przy żarze uczucia, podczas gdy tęchnąca rybią śmiercią słota bębniła pierwszymi kroplami deszczu o zakurzone szyby nieszczelnych okien. Na słowa Lory opuścił tylko powieki, niezdolny do pokiwania głową, do potwierdzenia, wydłużenia tego czasu, którego rozciągnięte jak guma sekundy szarpały teraz jego wnętrznościami, uderzały w ich wrażliwe, mięsiste opoki, domagając się upragnionego uniesienia, zapłonięcia, zajaśnienia, wybrzmienia, spełnienia tej niespisanej przez nikogo przepowiedni świetności.
Czasami w ten sposób było łatwiej – zapomnieć, oddać się delirycznym otchłaniom niebytu, uzyskać spokój od tych emocji, których nigdy nie potrafił utrzymać na wodzy, które kotłowały się w jego wnętrzu, jak zamknięte w stodole psy, kundle uwiązane na łańcuchach, ujadające do okrągłej tarczy księżyca, wyzwalającej w nich niezrozumiałe pragnienie buntu. Błogość alchemicznego uniesienia odnalazła wyżłobione dawno drogi w powierzchni jego umysłu, wężowiska przeżartego jadem i zarazą, pobudzała atawizm instynktów na nowo rozszerzających źrenice, przedzierających się wzburzoną falą przez wyboiska jego świadomości, spieniając wodę wspomnień, która na samym brzegu wsiąknęła w miękki, nagrzany słońcem piach pozornego zapomnienia.
– Ja. – odrzekł, rozchylając usta w mętnym, roztańczonym na jego twarzy uśmiechu, sam chyba niespełna świadom, czy odpowiadał na pytanie kobiety, czy może powtarzał tylko jej słowa, potwierdzał treść etykietki, jaką go obarczyła. Największe szczęście odczuwał właśnie wtedy, kiedy nic nie było ważne, kiedy trwał niezależny, odcięty od rzeczywistości, jak w onirycznej iluzji snu, jednej z tych, w których zęby wypadają z miękkiej, różowej plasteliny dziąseł, w których nieistotne stają się kompleksy młodości, nieistotne wspomnienia, nieistotne rysy twarzy, rozmazane jak dziecięce bazgroły na zmiętej kartce papieru. Lewitował na powietrzu własnej egzystencji, bo wziął więcej, niż powinien – bo ryzykował nie tylko własnym życiem, ale również tym, które zamknięte w karcerze kobiecego ciała, spoglądało na niego z uwielbieniem zza niebieskich szkieł oczu, źrenic rozszerzonych do okrągłych talarów błyszczących w bladym świetle dnia.
– Teraz możemy się całować. – kiedy ustami dotknął rozgrzanego ciepła jej ciała, drżał mu uśmiech, drżały palce, drżała dusza uwolniona zza żelaznych krat trzeźwości. Nachylił się do przodu, sięgając dłonią ku miękkiemu materiałowi koszuli, wypukłej linii kręgosłupa, która, niby wąż, zdawała się przesuwać pod jego palcami. Nachylił się, nie zauważając, że niedbale rzucona torba przekrzywiła się na bok, wypuszczając z swej skórzanej paszczy kartki papieru, że okno po przeciwnej stronie pomieszczenia uchyliło się gwałtownie pod naporem nadmorskiego wiatru, z hukiem uderzając o ścianę, unosząc poezję zapisanych stronnic ku górze, jak rój barwnych, trzepoczących skrzydłami motyli.
koniec