Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995)

    Gość
    Anonymous


    Onieśmielał.

    Jego bezczelność potrafiła ugasić rozżarzone morze trafnych, ciętych, złowrogich ripost wykradających dziewczęce uśmiechy krótko po wyrzuceniu słów w eter, jednakże radość nigdy nie trwała długo, bowiem Folke, przeklęty we wszystkich językach świata, okraszony najbrzydszymi epitetami, posiniaczony jej drobnymi piąstkami, denny aktor, jeszcze marniejszy przyjaciel, potrafił błyskawicznie odebrać każdą ulotną radość. Przemijające bezpowrotnie zwycięstwo zniweczone paskudnie szczerym charakterem; zazdrościła mu łatwości, jaką sięgał najróżniejszych słów i jednocześnie rozpływała się we własnej wdzięczności, dostrzegając ogromy postępu, którego dokonała przy pomocy Baantjera.

    Tony papieru.

    Tysiące słów zespolonych wersami wierszy.

    Tysiące historii wyszeptanych, wypowiadanych czy wreszcie wykrzyczanych — niezliczone charaktery, jakie odgrywali to osobno, to znów wspólnie, próbując wydobyć gdzieś ze ściśniętego wstydem wnętrza Heddy łabędzia, którym usilnie pragnęła się stać. Porzucając bezpowrotnie poszarzałą skorupę brzydkiego pisklęcia, jakim była u początku tej przyjaźni, czy jakkolwiek nazywała ciche porozumienie zawarte samymi tylko spojrzeniami długie miesiące wcześniej; gdzieś między jednym dystyngowanym przyjęciem a drugim, pośród niezliczonych metafor i kwieciście konstruowanych dystychicznych epitafiów, należało się przynajmniej jedno.

    Wyryte ostrym dłutem w zimnym kamieniu.

    Wzniośle górujący ponad pozostałymi nagrobek dla uhonorowania heroicznej walki.

    Bowiem zaciekłość, jaką wkładali we wspólne próby, wydobywanie na powierzchnię ze splecionych ramion ciemności światła, wyszarpnięcie ukrytych głęboko namiętności godnych najznamienitszych aktorek, wyłuskanie zza grubej skorupy prawdziwego piękna będącego jedynie ułudą własnych uczuć — tych, które były kiedyś splecionych z tymi, które są teraz — zasługiwała na uznanie. Na dostrzeżenie ponad horyzontem umykającego czasu.

    Hedda wyprostowała dumnie ramiona, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu.

    Przeistaczała się pod naporem dramatu we wspaniałą liryczność Ofelii, zaciągała wrażliwością wybrzmiewającą we wszystkich słowach, pozwoliła zimnym, duńskim wiatrom obrysować własną sylwetkę, szarpnąć długimi kaskadami włosów opadających poza krzywiznę ramion, spływających ku rozkołysanym biodrom niewiasty podążającej daleko między meandry własnych myśli. Przygryzła nieznacznie wargę, próbując opuszkami palców musnąć granicy szaleństwa, za którym prędzej czy później zmuszona będzie pognać, pochwycić, wepchnąć pod powierzchnię bursztynowych tafli, gdzie niejeden mógłby utonąć.

    Zwiedziony pięknem, zaślepiony enigmatyczną poświatą.

    Aurą roztaczaną dookoła — zarówno przez duńską dwórkę, co i norweską baletnicę.

    Kąciki ust drgnęły ku górze, kiedy uświadomiła sobie gładkość pewnych podobieństw, a wkomponowanie śmiertelniczki, jaką była, pod ponadczasową postać tragicznej kobiety, którą musiała się stać, nim jeszcze wybrzmią pierwsze słowa, nadeszło niespodziewanie. Niczym pstryknięcie palcami. Omotała wszystkie zmysły zmyślną kreacją, pozwalając ciału dostosować, uformować, przekształcić w cudze jestestwo.

    Była gotowa.

    Prawda?

    Rozkochana odgrywanymi charakterami.

    Zafascynowana lekkością, jaką emanował niemal zawsze Folke, wcielający się całym sobą w każdego, kim tylko zapragnął się stać. Zazdrościła, wcześniej, tego swobodnego poruszania pomiędzy wytworami wyobraźni, krążenia pośrodku wszechświata najróżniejszych gestów wiedzionych szczerą, nieomylną beztroską podpieraną przez intuicję, zmysł wywyższający aktorów, wynoszący ich ponad pozostałych ludzi.

    Pozwalający tworzyć iluzję.

    Mamiący bezdusznie bezmiar ciał spragnionych widowiska.

    Nędznych, acz potrzebnych obserwatorów karmionych wyszukanymi przebiegłościami, po jakie sięgali ci, którzy oddychali artyzmem przesiąkającym bezczelnie ubrania, skórę, włosy, słowa, czyny.

    Czujesz się lepsza?, szeptały myśli.

    Nigdy im nie odpowiedziała.

    Powiodła wzrokiem rozpalonym wyobraźnią przez teatralną salę, zaciągając się głębią sztuki. Oddychając odległym powietrzem. Spacerując między fantastycznymi urojeniami a mglistymi konturami wiedzionej egzystencji. Uciekając stąd oraz powracając.

    Pozwalała Ofelii, by spętała bezwładne ciało tancerki, pokornie zwieszającej głowę, prostującej szczupłe ramiona, wsuwającej za ucho niesforny kosmyk, rozważnie dyktującej każdy krok, pod którym deski stękały pokornie.

    Bursztyn zaskrzył blaskiem gwiazd.

    Powietrze pochłonęło bezgłośny jazgot.

    Serce zakołatało w piersi.

    Była gotowa — zawsze była.

    Spojrzała ku przyjacielowi, delikatne skinienie głową jako zaproszenie do tańca.

    Wspólnego walca, który przyszło im zatańczyć.

    Raz. Dwa. Trzy.

    — Mości książę! — wyrwało się z piersi. — Co znaczą te pytania?

    Wybrzmiała Ofelia.

    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Ilekroć stawał na scenie, czuł, jak zachodzi w nim barwna, obca zrozumieniu metamorfoza, jak karcer klaustrofobicznego zamknięcia w pułapce własnej egzystencji pęcznieje i rozszerza się, jak upokorzenie i niechęć wobec wszystkiego, co z bólem znosić musiał przez lata, słabnie, pokornie rozmywając się w powietrzu. Dopóki trwał związany z rolą, którą mu wyznaczono, wydawało mu się, że nie istniały żadne odstępstwa pomiędzy rzeczywistością, a światem wyobraźni, że chropowata powierzchnia życia, które zawsze postrzegał w manichejskiej rozbieżności czerni i bieli – wzlot lub upadek, szybka podróż bądź brnięcie przez piaski ku nieuchronnej katastrofie – wygładzała się, dając upojną, choć fałszywą nadzieję na poprawę. Poza aktorstwem istniała jedynie paniczna ucieczka przed zagrożeniem, chwiejny chaos, stałe oczekiwanie na cios, zdobywanie i gromadzenie krzywdzących doświadczeń, plątanie się bez sensu lub permanentne ubywanie istnienia – Folke wierzył w to w całej dramatyczności podobnego stwierdzenia, wszak jedynie wówczas, kiedy umysł zajęty był iluzją, pozwalającą nałożyć na siebie kostium obcej postaci, potrafił odeprzeć od siebie żarłoczne hieny nieprzyjemnych wspomnień, których obraz, jak na złość, wraz z upływem czasu, zamiast blednąć stawał się tym bardziej klarowny i bolesny.
    Odnosił się do Heddy z przyjacielską troską, która kołatała w jego umyśle, niby dzwon jakiegoś smutnego, odległego poczucia niesprawiedliwości – o jej przeszłości wiedział niewiele, ledwie pojedyncze skrawki przeplecione pośród korowodu słów, błysk minionego cierpienia, poczucie krzywdy i samotności wobec dawno przeminionego dzieciństwa. Czuł się błaho i żałośnie w obliczu wypowiadanych przez nią cząstek smutnej spowiedzi – cóż mógł w tym kontekście wiedzieć o stracie, cóż mógł wiedzieć o samotności, cóż mógł wiedzieć o żalu? Nic, machnięcie ręką, a mimo to nie potrafił odrzucić koszmarów swej przeszłości, dostrzec, że nie była ona przeszłością najgorszą z możliwych, a więc winna już dawno być zapomniana, skuta i zakopana głęboko pod chłodną, niewdzięczną ziemią. Nieszczęśliwie popełnione błędy dręczyły go tymczasem po dziś dzień, swoimi ostrymi zębami szarpiąc na boki, ściągając ku rynsztokom moralnej deprawacji, miejsca ostatecznego unicestwienia, gdzie mógłby nareszcie zetrzeć z siebie całą winę, grzech i upodlenie – przeszłość była jedynym czasem, w którym potrafił żyć, przyszłość i teraźniejszość tłumione były przez strach, dopiero czas już martwy, dokonany i spełniony, potrącał jego myśli i uczucia, jak ogromna, żelazna kotwica ciągnąca go ku dnu. Czuł niekiedy, że tkwi w nim jakaś zaraza, przerażająca obsesja śmierci, winy i lęku przed życiem, które może toczyć się dalej tylko za sprawą analizowania tego, co minęło – zamknięty w szczelnej izolacji, poddawał swoje wspomnienia obróbce nieprzychylnych, zębatych myśli, gdzie dopiero w obliczu aktorstwa zachodziły w nim widoczne zmiany, niespotykane, wewnętrzne transformacje, które zdawały się nakrywać bolesną całość miękkim woalem kojącej bawełny.
    To, że jeżeli jesteś uczciwa i piękna, uczciwość twoja nie powinna mieć nic do czynienia z pięknością. – odparł hamletycznym tenorem, głosem, w którym rozbrzmieć potrafiły wszystkie wewnętrzne rozterki bohatera – człowieka pełnego wątpliwości, któremu skłonności charakteru uniemożliwiały działanie, który w swoim sercu hołubił jednak szaleństwo, zemstę i miłość, gamę uczuć, wobec których Folke pokornie milczał, pozwalając by każde z nich minęło go niechętnie, nie spojrzawszy nawet ukradkiem. Pod wpływem szekspirowskiego dramatu potrafił przeistoczyć się w postać duńskiego księcia, w obliczu którego to porównania winien był parsknąć śmiechem, wszak bliżej mu było do nadwornego błazna, niźli bogatego dworaka, mimo to, gdy stał na płaskiej, lśniącej scenie niewielkiego teatru irracjonalność podobnego zestawienia nie przerażała go, a napawała butną dumą i młodzieńczą pewnością siebie. Dzisiaj byli sami – on i Hedda, Hamlet i Ofelia. Sami wobec uczuć, świata i siebie nawzajem, sami wobec losu, intryg i targającej światem przemocy.
    Gość
    Anonymous


    Scena przeistaczała człowieka.

    Spomiędzy łopatek gwałtownie wyrastały różnorakiej wielkości skrzydła, jakie pozwalały unieść się, przynajmniej niektórym, milimetr ponad sczerniałe połacie ludzkiego padołu, gdzie wszystkie marzenia przygasały, gdzie codzienność wyznaczana była ciężkim, głęboko zapadającym w rozmiękłej glebie smutku krokiem, którego artystom nigdy nie brakowało. Podobno tworzyli piękniej przy smętnych akompaniamencie pękającego serca, doprawieni słonością własnych łez wylewanych pomiędzy urywanymi oddechami, łapiący dłońmi niematerialne wstęgi szczęścia, którego wiecznie brakowało, było za mało, podczas gdy oni pragnęli więcej.

    Zanurzali się pod powierzchnię ludzkiego jestestwa, wyszarpując najróżniejsze wynaturzenia i wszystko czynione po to, by tchnąć życiodajny oddech w każdego, kim zapragnęli się stać, bez względu na konsekwencje, które bywały przerażające, lecz nikt o tym nie myślał. Mogłaby zakrzyknąć złowieszczo Ars longa, vita brevis!, po czym zanurzyłaby usta w cierpkości wina, kpiąc sobie ze wszystkiego i wszystkich; autentyczność tych naturalności była właśnie tym, czego usilnie się uczyła. Podążając coraz dalej oraz głębiej, odkrywając nieprzebyte ścieżki, na które wkraczała bez wątpliwości, poświęcając sztuce więcej i więcej, i więcej. Niekiedy rozmyślała o egzystowaniu ogółu, przytłoczona ich prostotą, gonieniem za tym co nieuchwytne, za szczęściem zapisywanym różnorodnymi charakterami myśli, kiedy Jej pragnienie zdążyło odnaleźć ją jeszcze za życia, przynosząc ciepło spełnienia. Okupione bezsprzecznie bólem i poświęceniem, jednak namacalne pod postacią odgrywanych ról, brutalnie okaleczonych (dość masochistycznym dążeniem do perfekcji) stóp, powykrzywianych we wszystkie strony kręgów gotowych wykonać polecenia Heddy bez zająknięcia.

    Gonienie za nieśmiertelnością — tym właśnie było umiłowanie sztuki.

    Folke to rozumiał.

    Mogli różnić się wszystkim dookoła, jednak cieniutka, iluzoryczna nić porozumienia odcinała się wyrazistością na tle blednących gwałtownie w jej obliczu różnić. Tym bardziej, iż Folke wiedział, niewiele, jednak wciąż więcej niż pozostali; znał nieliczne historie sięgające wilczym kłem czasu odległego dzieciństwa, doświadczył zwierzęcoustności, o której nikomu nie opowiadała, obserwował Heddę zarówno podczas spektakularnych tryumfów, jak i sromotnych porażek, dlatego mu zaufała. Przez prostotę jednego wspólnego elementu.

    Sztuka pulsowała energicznie pod powierzchnią dziewczęcego ciała.

    Sunęła diabelnie szybko przed siebie, docierając do każdego nerwowego zakończenia, krążyła labiryntami żył majaczących tuż pod mlecznobiałą skórą, wdzierała się bezpardonowo do rzeczywistości oddechem, gestem, wreszcie słowem. Skruszenie przyszło nagle, niespodziewanie.

    Bursztynowe ciepło cofnęło się o kilka kroków, kiedy dotknęła nieświadomie samotności toczącej ich obydwoje; śmiertelna choroba ofiarowująca ból pamiętania, którego żadne z nich nie potrafiło należycie wyplenić, ponieważ odcięcie pępowiny przeszłości odebrałoby każdą emocję wraz z uczuciami mieszkającymi pod powłoką łamliwych ciał. Byliby martwi — paradoksalnie — bez tego wewnętrznego niepokoju.

    Słowa duńskiego księcia zakołysały otoczeniem.

    Hedda skryła się więc za woalem niewieściej niewinności towarzyszącej Ofelii, za wątpliwościami nawiedzającymi jej umysł, za ciekawością (?) dopowiedzianą już sercem tancerki, której to podpowiedziano cichym, łamliwym głosem dobiegającym z meandrów podświadomości przedzierającej się wciąż do niej przez parawan obcego charakteru.

    Jak to, panie? Możeż piękność z czym lepszym chodzić w parze niż z uczciwością? niepewność wpleciona pośród stado słów. Wycofanie tą samą ścieżką, którą nadeszła — niepozorna, przepełniona skrajnościami, wewnętrznie rozdarta rodzącymi się uczuciami a zarazem stłamszona naturze własnego ojca.

    Coś drgnęło pod bursztynową taflą, tęsknota za nieznanym.

    Za okrutnie wydartym, pozostawiającym zionącą pustkę uczuciem szczerej, ojcowskiej miłości, jakiej poskąpiono sierocie wyrzuconej pod drzwiami sierocińca, skąd nigdy nie uciekła. Nie tak naprawdę. Na zawsze stała się więźniem przemierzającym smętne, poszarzałe korytarze monotonii zastąpionej wreszcie cyrkowym namiotem, gdzie wtrącono niczym psa; szczęście bowiem było luksusem, ułudą utkaną ze szczerych dziecinnych pragnień, za którymi pożądliwie się rozglądała, lata mogły minąć, jednak rodzina pozostała odległym kształtem. Czymś zamglonym, zamazanym, wreszcie rozmytym smugami słonych łez.

    Smutek wypełzał spod bursztynu, niemalże sunąc drewnianymi podłogami wprost do mężczyzny. Do duńskiego księcia, którego dźwięczność słów zdawała się zburzyć pewność co do tych własnych, dlatego pozwoliła zwątpieniu ciasno otulić wyrzuconą na jednym oddechu kwestię i gdyby myślała za dwie, roześmiałaby się szczerze. Nieco tylko ironicznie.

    Bo gdyby spytać, czy piękno towarzyszyło uczciwości, Hedda Nilsen zaprzeczyłaby ostro; wystarczyłoby stanąć w świetle dnia i wykrzyczeć spisane historią przewinienia, tak odmienne od słodkiej niewinności Ofelii, której oczami obserwowała właśnie świat, tkwiąc nieruchomo naprzeciw mężczyzny.

    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Hołubił w duszy sztukę z bałwochwalczym uwielbieniem – kiedy wchodził na scenę, w jego sercu zachodziła kuriozalna metanoja, przemiana wyjałowiona z wszelkiej rozwagi i rozsądku, tak obca dla wzroku przypadkowych widzów i tak abstrakcyjna dla wszystkich, którzy znali go bliżej, że niekiedy nie sposób było uwierzyć w jej autentyczność. Aktorstwo było paliatywnym remedium na mdłości jego egzystencji, gdzie cierpki, bolesny fluid grzechu, który ciasnym woalem zdawał się otoczyć jego duszę, przy okazji każdego szarpnięcia, każdego bardziej gwałtownego ruchu przypominał z determinacją o swoim istnieniu, coraz silniej i bardziej uporczywie zaciskając łańcuch zniewolenia na jego piersi. Jakkolwiek Folke cenił sobie teatralną rzeczywistość świata, nawet w obliczu talentów własnej fasadowości, postrzegał swoje życie ledwie jako gorszącą ramotę stworzoną dla uciechy bezmyślnego tłumu, krótki, pełen ironicznej farsy limeryk, na który można by zareagować jedynie zduszonym w trzewiach śmiechem, w ostatnim podrygu wesołości odnajdującym swą drogę ze ściśniętego gardła na światło dzienne – poniekąd właśnie z tego, nie tylko z dręczącego sumienie poczucia winy, poddawał swoje ciało rygorystycznej tresurze ascezy, niezdolny w pełni oddawać się przyjemnościom swych sukcesów i obnosić się z triumfem w sposób, w jaki robili to pozostali.
    Odczuwał osobliwy, skromny rodzaj sympatii względem Heddy, który nie wynikał z afektacji poranionego uczuciami serca, a z głębokiego, szczerego przeświadczenia, że kobieta nosiła w sobie potencjał, by stać się kimś więcej, niż była obecnie, kimś więcej, niż on był kiedykolwiek – wyrwać się z ciasnego karceru swoich barier, rozwinąć skrzydła, zerwać srebrny łańcuch, który dotąd pętał ją, niby drobnego ptaszka zamkniętego w złotej klatce ograniczeń, wzbijającego się na krótko, by zaraz opaść z powrotem w to samo smutne miejsce. Piastował w sercu iluzję tej nowej egzystencji, którą, jako duński książę, mógł przeżywać u jej boku – liryczne oddanie i pełne pasji nasycenie Heddy potrafiły oderwać go od problemów istnienia, sprawić, by znów spłynęła na niego łaska muz, gdyż odgrywając rolę czuł, jak fala natchnienia unosi go i porywa.
    Zapewne. – odparł, rezolutnie unosząc brodę ku górze, lokując zielonkawy firmament spojrzenia bezpośrednio na ściągniętej przejęciem twarzy młodszej kobiety. – Tylko, że potęga piękności prędzej obróci uczciwość w rajfurkę, niż wpływ uczciwości potrafi piękność na swoje kopyto przerobić. Było to niegdyś paradoksem, ale w nowszych czasach okazuje się pewnikiem. – czuł, że zatraca własną biografię, własne myśli, własne problemy dnia doczesnego, przeobraża się ze spsiałego młodzieńca w wiedzionego osobliwym szaleństwem Hamleta, rozedrganego, wciąż nieświadomego jeszcze zbrodni, jaką przyjdzie mu popełnić. – Kochałem dawniej waćpannę. – puenta wypowiedzi wybrzmiała z podszytym powagą żalem, wymierzona, niby groźne ostrze puginału, bezpośrednio w serce Ofelii, wrażliwej i pozbawionej szorstkości wymodelowanego charakteru. Wiedziony gorejącym pragnieniem wycofania się z własnej egzystencji, Folke zastanawiał się czy pod tą warstwą egzaltowanego aktorstwa nałożonego na jego ciało, niby gruba warstwa scenicznego makijażu istniało jeszcze coś więcej? Czy spoglądając w lustro, mógłby bez wstydu i zażenowania wyłuskać i wyskrobać wszystkie te elementy, które stanowiły nieodłączną część jego osoby?
    Milcząca, wytwornie harmonijna atmosfera pustej sceny potrafiła przyprawić o zachwyt – nawet teraz, po latach aktorskiej udręki nigdzie nie czuł się tak szczerze, przejmująco wolny, jak w obliczu sztuki, która narzucała na niego kostium iluzorycznych pozorów, fantazmatycznych wyobrażeń ożywionych za pomocą słów i gestykulacji. Na scenie zatracał dramatyczne dylematy moralne, od których tak długo nie potrafił się uwolnić – zło było zawsze kontekstem dla jego bujnych marzeń o oczyszczeniu z udręki, o drodze do ekspiacji, lecz zło, które istniało, niby złowroga larwa zadomowiona w jego piersi było przede wszystkim wyrzutem wymierzonym prosto w jego sumienie, w burzliwych odmętach którego już samo pragnienie niewinności przygniatało go druzgoczącym poczuciem zawinienia. Teraz stał jednak w miejscu – zatrzymany w czasoprzestrzeni, sparaliżowany w okowach swej roli, z wyczekiwaniem osadzał szmaragd spojrzenia bezpośrednio na bladej, pełnej skupienia twarzy Heddy, która na jego oczach zatapiała się tym głębiej i intensywniej w mętniejącą otchłań własnej emocjonalności, uczuć, dla których niegdyś nie było ujścia, których nie sposób było wyrazić.
    Gość
    Anonymous


    Czyżby bardziej był sobą, będąc kimś innym?

    Niegdyś — w tych zamierzchłych krainach minionego czasu powoli kruszejącego pod ciężarem kolekcjonowanych odłamków szaleństwa pulsującego pod czaszką — zastanawiała się nad tym po wielokroć, pozwalała myślom sunąć niespiesznie przez bezkresne połacie niewypowiedzianych pytań zastygniętych w pół kroku gdzieś na granicy jawy oraz snu, na krawędzi zmysłów i rzeczywistości. Ilekroć chwytała palcami iluzorycznych ogonów wybujałych fantazji, te pierzchały gwałtownie; niby poparzone odległym, zarazem nienaturalnie znajomym dotykiem artystki spętanej własnymi ułomnościami, bowiem takie kategorie przyjęła.

    Raz cicha. Raz głośna.

    Raz namiętna. Raz wycofana.

    Nieumiejętnie lawirowała pomiędzy skrajnościami, usiłując odnaleźć samą siebie dokładnie tam, gdzie zdawałoby się wszystko zostało zatracone, zagubione w gęstniejących oparach mlecznobiałych mgieł spowijających echa przeszłości. Pozornie blednące dzień po dniu, jednocześnie wyraźnie zapisane zabliźnionym śladem ciągnącym się przez alabastry skóry, biel myśli, atrament słów. Zanurzała calutkie jestestwo pod kotarę sztuki, jakakolwiek by ona nie była, pragnąc posmakować wszystkiego oraz każdego; rzucała się niczym wygłodniałe zwierzę na spętane okowami znieruchomienia role, przyozdabiała własnymi epitetami, nadawała im kształtu niczym rzeźbiarz kujący dłutem śnieżnobiałe marmury zimnych, kamiennych brył, zarazem upadała coraz głębiej i gwałtowniej pod całunem zniewolenia.

    Kieliszki alkoholu zatruwające umysł. Przemieszane słodkawą wonią perfum papierosy zaległe okruchami dymu wśród codzienności. Utopijne fantasmagorie wykwitłe gdzieś pomiędzy rozsądkiem a obłędem, zapisane w kącikach ust, w drganiu głosu, iskrze spojrzenia.

    Płynne, bursztynowe oceany wycelowane głucho — niczym rozkaz, beznamiętny wyrok — i bez jakichkolwiek sentymentów w męską sylwetkę, od której oddzielały tysiące wątpliwości, setki przelanych falami powietrza słów, dziesiątki znaków zapytania oraz jedno, tylko jedno, pragnienie wyklęte w Ofelii.

    Czymże było życie; kim oni byli w obliczu gnającego w przyszłość przeznaczenia.

    Jedynie marnymi, lichymi marionetkami zawiśniętymi nad życiowym parkietem, na którym przesadnie często łamano sobie nogi, skręcano kostki czy odrywano konstrukcję czaszki od kręgosłupa byleby osiągnąć perfekcję, jakiej nikomu nie ofiarowywano na własność. Wszystko co idealne, prędzej czy później szarzało. Marniało. Konało bezgłośnie bądź przeciwnie, krzyczało i skomlało, odchodząc w zapomnienie. Jak odchodziła właśnie Ona — od wyświechtanych konwenansów, sztywnych schematów, ciasnego gorsetu powinności zaciskającego bardziej i bardziej dookoła żeber, dopóki oddech nie sięgnął paradoksalnie krótkiej długości brzmienia. Każdy wokoło żarliwie głosił prawdy, których nie zamierzała słuchać, nie potrafiąc podążać wytyczoną uprzednio tysiącem kroków ścieżką artystów, pragnęła udowodnić, że stoi ponad. Nawet jeśli było odwrotnie.

    Zwodniczo zafalowała rzeczywistość.

    Hedda nie była pewna, kiedy stopniała odległość oddzielająca ich ciała.

    Heroicznie podążyła śladem intuicyjności. Wrażliwość Ofelii coraz głębiej rzeźbiła bruzdy, uczucia mieniły się najjaskrawszymi odcieniami ambiwalentności zalewającej serce wraz z okaleczoną duszą niewinnego dziewczęcia. Wszyscy czworo — dwoje aktorów rzuconych na bezdenną scenę oraz dwójka wyśnionych charakterów przeplatali swe życiorysy, zakradali się niespokojnie do egzystencji, ponownie wycofywali, pozwalając tańczyć bezgłośnie do zatrzymanej w krtani muzyki słów.

    Odległość topniała coraz bardziej.

    Skradała się niby podstępnie, niby zwiedziona jego głosem, bowiem Ofelia bezwolnie podążała labiryntem wybudowanym postacią Hamleta; zatracała się w nim gwałtowniej, przestając kontrolować własny rozsądek, pozwalając samej sobie decydować chwilą, jaka trwała pomiędzy jednym oddechem a kolejnym.

    Kochałem dawniej Waćpannę, wybrzmiało. Ciepło oddechu musnęło jej policzków, kiedy hardość spojrzenia nabrała intensywności, przeistaczając słodką niewinność w nieco bardziej drapieżną kobiecość, dopóki ściana milczenia nie przegrodziła ich ciał czarną, grubą krechą wymodelowaną żalem duńskiego księcia, w którego oczach zatopiła calutką siebie.

    — W rzeczy samej…

    Szept, jaki opuścił dziewczęce usta, ocierał się filuternie o granicę fantazji. Bursztynowa tafla nabrała intensywności znanej wcześniej nielicznym, płynność tęczówek zlewała się z strużkami chyboczącego światła przenikającego ciężkie kurtyny życia, które rozpadało się im w dłoniach, jak rozwiewały spopielone szczątki czegoś, co nigdy się nie narodziło. I chociaż słyszała warkliwe nawoływanie, czuła szarpnięcie cugli gdzieś za plecami, postąpiła krok ku Hamletowi.

    Dystans przestał istnieć.

    — … dawałeś mi to Książe do zrozumienia.

    Intymność wpełzała podstępnie pod każde słowo.

    Artyzm wybrzmiewał w ciszy otulającej szczelnie ich sylwetki oddzielone jedynie różnorodnym biciem dwóch serc. Przez ścianę ubrania wyczuwała napięte mięśnie gotowe zarówno do ataku, jak i obrony, oddech przyspieszył niemal niezauważalnie, stopniała niekomfortowość. Byli jedynie oni — Hamlet oraz Ofelia.

    Pocałowała go instynktownie.

    Nie rozumiejąc własnego gestu, impulsywnie nakrywając jego wargi własnymi, zatracając ostatki dziewiczości, jakie jeszcze ostały się w ciele oraz sercu tancerki, którą ponownie się stała. Niedefiniowalny dreszcz przebiegł kręgosłupem, skazując jej osobę na potępienie, na wstyd wżerający się głębiej i głębiej, dopóki nie sięgnie wyimaginowanego dna. Iskra iluzorycznego pragnienia skonała równie szybko, co została narodzona; Hedda nie znała nawet odpowiedzi na krótkie pytanie — czego szukała?

    Bliskości, może zatracenia?

    Hamleta czy Folke?

    Ofelii czy samej siebie?

    Jednak odpowiedź nie nadeszła ani wtedy, ani później. Ani w odłamie szaleństwa, ani w gwałtownym wycofaniu w pustkę. Ani w bezdźwięcznym krzyku wyrzutów sumienia, ani w zarysowanym ostrym konturem przepraszam pod pociemniałą taflą spojrzenia.

    Czyżby bardziej była sobą, będąc kimś innym?

    — Przepraszam.

    Chociaż wiedziała, iż lichością tego słowa nie naprawi niczego.

    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie było ucieczki skuteczniejszej niż ta, która pozwalała ciału zatopić się w ciemnej melasie fałszu, krótkotrwałego kłamstwa okrytego płachtą sztuki, uzbrojonego w odpowiednio wiarygodne preteksty. Scena, połyskująca blado w słabym świetle lamp, stawała się podłożem dla wewnętrznego rozwoju, miejscem, w którym kaleki tragizm jego egzystencji zdolny był przerodzić się w triumf, jak u bałwana ze śniegu, którego stworzył ktoś przypadkiem i który trwał wśród okraszonej bielą zieleni – niezgrabny, byle jaki, wtopiony w przyrodę, zapatrzony w dal, lecz w chwili śmierci lśniący blaskiem słonecznych promieni, wyzwolony ze swej fizycznej formy, unoszący się ku przestworzom. Z naiwną, infantylną nadzieją Folke zastanawiał się niekiedy, czy mógłby naprawdę – wbrew wszystkim przeciwnościom – stać się tym, kogo odgrywał na scenie, nie na okres długości scenariusza, nie w świetle reflektorów, nie na oczach publiczności, ale przed samym sobą, tak rozpaczliwie spragnionym nowego życia, fantazjującym, pod osłoną nocy, o szczęściu, które przyniosłoby mu wyzwolenie się z karceru własnego ciała, towarzyszących mu problemów, cierpień i żali.
    Z beztroską ignorował wszystkie przestrogi, jakich udzielali mu inni aktorzy, w przeciwieństwie do nich z niechęcią wracał bowiem do przyziemnej rzeczywistości, nigdy nie obawiał się, że rola, jaką odgrywał na scenie, mogłaby zająć jego codzienność – wbrew przeciwnie, w dziecięcych marzeniach, snutych pod głęboko zaciągniętą kołdrą, rozmyślał nad wszystkimi możliwymi koncepcjami swojego życia, egzystencji, którą mógłby zbudować własnoręcznie, kradnąc kawałek po kawałku ze wszystkich odgrywanych przez siebie postaci tak długo, dopóki w wykreowanym tworze nie pozostanie już ani jedna cząstka tego, co z zażenowaniem nazywał własnym ja. Swe role porzucał niechętnie, jak gdyby w obawie, a gdy tylko opuszczał scenę, wychodząc na dwór, gdzie powietrze było ostre i chłodne, a problemy i wspomnienia boleśnie rażące, na powrót przeobrażał się w tamto dziecko, którym był półtora dekady temu – miałkie, skryte i zamknięte w sobie, z przezornością unikające sytuacji, w których musiałoby zaznaczyć swoje istnienie, jak gdyby uchylenie okna duszy groziło, że na zewnątrz wydostanie się coś, co go pożre, skrzywdzi, rozszarpie na kawałki.
    Zaangażowany w narzuconą mu tożsamość duńskiego księcia, nie zauważył nawet, kiedy dystans, jaki pomiędzy sobą utrzymywali, skurczył się znacząco, sprawiając, że słowa, wypowiedziane półszeptem, zdawały się osiadać gładko wśród lineatury jego fizjonomii, a podmuch ciepłego oddechu, jaki wydostawał się wraz z nimi, muskał pędzlem powietrza fakturę jego twarzy. Pozostawał dziecinnie nieświadomy aż do samego końca – aż do chwili, w której miękka, pąsowa faktura cudzych warg objęła jego własne, pozostawiając mdły posmak pocałunku, ulotnego, krótkotrwałego przejawu bliskości, który wytrącił go z równowagi.
    Spomiędzy warg wydobyło się ciche westchnienie nagłego zaskoczenia, kiedy Folke odruchowo odsunął się o krok do tyłu, zza szkła szeroko otwartych oczu spoglądając na Heddę – wpierw z niedowierzaniem, następnie ze zmieszaniem, na sam koniec z rozczarowaniem, które zdawało się rozlać w jego piersi dreszczem nieoczekiwanego chłodu. Dotąd, na rozciągniętej przestrzeni lat, nosił w sercu wątłą nadzieję, że tożsamość, którą nieopatrznie przypisał sobie w Akademii, była ledwie niefortunnym złudzeniem – przypominał sobie gniew i odrazę z jaką we wczesnej młodości potraktował go Bertram i z napełnioną kłamstwem naiwnością wierzył, że mógłby się zmienić, że błąd, który popełnił, był jedynie chwilowym impulsem, bezmyślnym wyrazem afektacji, w żadnym wypadku czymś, co tkwiło w nim na dłużej, na zawsze nawet, niezależnie od tego jak uparcie próbowałby się swych pragnień wypierać, jak zawzięcie przekonywać własną świadomość, że pocałunek Heddy cokolwiek dla niego znaczył, że przywiódł na myśl, choćby przez chwilę, pragnienie podobnej wzajemności.
    Ja nie... – zaczął, lecz zawahał się, czy to tknięty nagłą nieśmiałością przyjaciółki, czy też rezultatem własnych, nerwowych refleksji. – Hedda, posłuchaj... – westchnął cicho, lecz ponownie zatrzymał się wpół zdania, niepewien, co tak naprawdę pragnął powiedzieć i czy był w stanie wypowiedzieć to na głos, czy słowa, których nie zmaterializował nigdy nawet we własnym umyśle, przeszłyby mu przez gardło. Przeprosiny, które wypłynęły z ust kobiety stały się zatem swoistym wyzwoleniem, którego Folke pochwycił się natychmiast, kierując zielonkawą uwagę spojrzenia na pobladłe lico przyjaciółki. – Nic się nie stało, nie musimy... nie musimy o tym rozmawiać. – odparł nareszcie, siląc się na uśmiech, który w przyjazny, pokrzepiający sposób rozświetlił wprawdzie jego lico, za zasłoną którego wciąż nieudolnie ukrywało się jednak nerwowe zakłopotanie. Stał tak przez chwilę, oddalony o krok, z niepewnym, lawirującym w przestrzeni spojrzeniem, z kącikami ust drgającymi ukradkiem, jak gdyby siłą zmuszał się do tego uśmiechu, którym nieudolnie próbował rozdmuchać bure kołtuny pochmurnej atmosfery, jaka zawisła nad ich głowami. Pragnął się wycofać, zejść ze sceny, na której czuł się teraz zatrważająco wyeksponowany lub chociaż odwrócić wzrok, opuścić go gdzieś w dół, na swoje dłonie, uciec nim daleko stąd, ale nie poruszył się, oddany relacji, jakiej nie chciał przecież utracić. Spokojnie, z cierpliwością oczekiwał odpowiedzi, reakcji, być może salwy śmiechu, która uświadomiłaby go w przekonaniu, że nic się nie wydarzyło, że dziewczęce zmieszanie było jedynie częścią aktorskiej gry, zgrabnej, emocjonalnej ekwilibrystyki – nie obraziłby się wcale, być może odetchnąłby wręcz z ulgą, byle w egoistycznym przejawie uporu oddać się na nowo ciągłości swej dotychczasowej kawalkady fałszu.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5 nobody told me it ended Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5
    Gość
    Anonymous


    Załamanie światła.

    Bezwstydne pęknięcie porcelany.

    Pokrzywiona rzeczywistość nabierająca karykaturalnego kształtu.

    Kryształki kolorowego świata roztrzaskane na tysiące kawałków.

    Jednostajność oddechu, jaka nadeszła ukruszoną sekundę później — tuż po zbrodniczym procederze, którego świadkami i zarazem uczestnikami była ich dwójka osaczona więzieniem ciasnych czterech ścian — wraz ze spokojem pozornie malującym akwarelami gładką taflę bursztynowych kamieni, tworzyła paskudną ułudę. Maskowała wewnętrzne zawstydzenie, któremu nie pozwoliła sięgnąć ani twarzy, ani jakichkolwiek słów. Jedynie mierne Przepraszam ulatujące spomiędzy drżących warg zaburzyło harmonijność głębokiego milczenia, jakie wybrzmiewało głośniej niż niejeden krzyk. Nie myślała. Nie zastanawiała się. Popchnięta dziwnym instynktem, jakimś pierwotnym wytworem własnych wyobrażeń do czynu, którego nie mogłaby cofnąć żadnym zaklęciem czy zatuszować żartem podpartym perlistym śmiechem. Nie obwiniała nawet odgrywanej roli, bowiem Ofelia posiadała więcej roztropności niż Hedda Nilsen kiedykolwiek trzymała we własnych dłoniach i poczuła bolesny skurcz żołądka przy gwałtownym zderzeniu rzeczywistości. Dosłownie poczuła siarczysty policzek, który wymierzyła tak sobie, co swojemu przyjacielowi.

    Dwa oddechy wcześniej opleceni iluzorycznymi wstęgami wyśnionego piękna, jakim emanował duński książę wraz ze swą towarzyszką; zatrzymani niewidzialnymi kajdanami wyimaginowanego świata, zazdrośnie strzegący własnych racji oraz oddani temu, co wygrywały ich serca wykreowane przed wiekami piórem, papierem i ludzkim umysłem owładniętym miłością do sztuki. Niezdrową pasją, której chorobliwie pożądano. Wszystko to pękło.

    Rozsypało się dookoła — dwa oddechu później.

    Podtrzymywani ramionami rzeczywistości przestali być tymi, którymi być powinni do samego końca. Parząca świadomość popełnionego głupstwa paliła nieznośnie, jednak to dusząca woń dymiącego mostu, jaki Hedda bezsprzecznie podpaliła wściekłą iskrą nadciągającej apokalipsy, odebrała gardłu głos. Każdy dźwięk został uwięziony pomiędzy rozchylonymi wargami, wciąż smakującymi goryczą naiwnej głupoty, a strunami zatrzymanymi głębiej — w miejscu idealnym, by zacisnąć nań szorstki sznur (dopełniłaby tak samobójczego losu odegranej bohaterki). Tragedia wpleciona w tragedię, nie inaczej.

    Podniosła wzrok niepewnie, obawiając się tego, co mogła napotkać. Chociaż nie posiadała naprzeciw szerokiego lustra, wyczuwała najdrobniejszą komórką własnego ciała, iż spojrzenie przyjaciela było obrzydliwym odbiciem jej oczu, dziwnie zmatowiałych, wyprutych ze wszelkich iskier utraconej gwałtownie radości. Pokonanych jednym gestem.

    Głupstwem zasługującym na potępienie, na rozpalony stos, na utonięcie w odmętach zimnych, skandynawskich wód oblewających dalekie, północne krainy. Pochwycona dziwnym bezruchem pozwalała, aby czas przelewał się w dłoniach i niemalże słyszała zajadłe tykanie wskazówek zegara, jakie dzieliło od nieuniknionego. Wreszcie musiała drgnąć, zareagować na marazm przedzielający drastycznie odmienne charaktery, których ścieżki właśnie się rozminęły.

    — Folke… — wypowiedziała jego imię ostrożnie, bojąc się wszystkiego. Dźwięku własnego głosu układającego literka po literce jedno słowo. Drżenia tak namacalnego, iż wystarczyłoby wyciągnąć dłoń, by musnąć wibracje opuszkami palców. Obcości, jaką wybrzmiewać miał Folke już zawsze. Przynajmniej dla niej. Wiedzieli o tym obydwoje — prawda? Pragnęła się roześmiać, obrócić w nędzny żart, obwiniać o wszystko przesadne wgryzienie pod powierzchnię odgrywanej bohaterki. Pragnęła to uczynić.

    Więc dlaczego nie mogła?

    Tego dnia wiele pytań miało pozostać bez odpowiedzi.

    Wsunęła za ucho nieśmiały kosmyk włosów, za których kurtyną chciała się ukryć, byle mężczyzna nie sięgnął spojrzeniem zakłopotania rysującego smutne cienie pod oczami. Niczego nie potrafiła powiedzieć, dziwnie zmęczona opadającą na powieki mgiełką rozdrażnienia, ponieważ tej jednej cząstki wykreowanego świata tracić nie chciała; ze wszystkiego, co zdołała wybudować na zgliszczach przeszłości i ze wszystkich, którzy wtargnęli do teraźniejszości, utrata przyjaciela boleśnie okaleczyła wraz z chwilą, kiedy złączyła ich usta pocałunkiem. Nawet nie musiała wybiegać myślami do odległej przyszłości, posmakowała życia oraz twardych zasad, którymi stanowiło prawo.

    — Przepraszam. — Bursztynowe tęczówki szukały jego zrozumienia. Nie sądziła, by cokolwiek takiego odszukały. Piekące policzki zroszone mglistą mazią wstydu zdradziły to, czego obawiały się wyrzec usta. To wszystko było nic nieznaczące, niestety przyjaźń została rozlana zza ostrych krawędzi porcelanowej filiżanki. — Nie powinnam była, przepraszam. — Wycofała się o kilka kroków.

    Bowiem ucieczka zdawała się najłatwiejszym rozwiązaniem. Najdogodniejszym ze wszystkich, jakie błyskawicznie ustawiła szeregiem myśli i niewiele się zastanawiając chwyciła płaszcz przewieszony odległe minuty wcześniej, kiedy pojawiła się w teatrze, przez skrzypiące krzesło. Pogładziła jasny materiał ubrania, nie bardzo wiedząc, czy powinna powiedzieć cokolwiek więcej.

    Słów zawsze brakowało, ilekroć człowiek ich potrzebował.

    — Dziękuję za wszystko.

    Wyślizgnięte półszeptem musiały go dosięgnąć wraz ze spojrzeniem wyzierającym skruchą, złamaniem i czymś, czego Hedda nie rozumiała — rozdarciem? Może bardziej sentymentem. Podziękowanie miało wydźwięk pożegnania, jeszcze nie ostatecznego, ale niewątpliwie jednego z tych, po których świat drastycznie się zmienia. Nerwowość wpleciona w drobne gesty, zakradła się wreszcie pod bursztynowe zwierciadła, przysłaniając świat.

    — Reszta jest milczeniem, prawda? — zacytowała duńskiego księcia.

    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Pozornie nic złego się nie wydarzyło, mosty, choć nadwątlone, nie spłonęły jeszcze, tchnięte pojedynczą iskrą pożaru, łańcuchy zwodzeń nie uniosły się ku górze, dzieląca ich fosa nie zapełniła się wodą – mimo to, coś na zawsze uległo zmianie, relacja tknięta pomyłką, latami wmawiane sobie kłamstwo przełamane za sprawą cudzych warg, miękkiego karmazynu przylegającego w afektacji do jego ust. Patrzył na Heddę, nie wiedząc co powiedzieć, w głębi duszy pragnąc jedynie milczenia, iluzorycznego przyzwolenia na odwracanie wzroku od prawdy, uchylanie głowy przed ostrzałem czyhających na niego refleksji, wiedząc jednocześnie, że kobieta była dla niego kimś więcej, jak poszukującą wsparcia aktorką, kimś więcej, jak obrazem przypadkowej znajomości, kimś więcej, jak tylko nieszczęśliwą pomyłką.  
    Nie przepraszaj. – zmusił się do uniesienia wzroku, choć nie chciał, nie potrafił – wyjaśnić, uświadomić, zakleić tego pierwszego pęknięcia, które kurzą łapką rozziewu przecięło suchą ziemię pod ich stopami, grożąc rozstąpieniem wąwozu pozornej bliskości. Tym razem to nie on uciekał, nie on odsuwał się odruchowo o kilka kroków do tyłu w obawie przed czymś, czego żadne z nich nie potrafiło wyartykułować – gniew leżał daleko od źródła emocji, po które sięgał mimowolnie, targnięty zdziwieniem, jakie rozrysowało się w fizjonomii jego twarzy, zażenowaniem skierowanym nie tyle ku przyjaciółce, co ku własnemu wnętrzu, uparcie niepodległemu rygorystycznej tresurze umysłu. Nie sądził, by Hedda Nilsen naprawdę go kochała, podskórnie musiał jednak wierzyć, że byłoby łatwiej, gdyby on kochał ją, gdyby dzisiejsza tragedia rozciągnęła się w czasie, jak rozmiękczona guma, ciepła plastelina rozpaczliwie formowana w dłoniach. – Nic się nie stało, to nieistotne.nieistotne; nieistotne jak wszystkie te przeszłe tragedie, wszystkie słowa, uczucia, gesty, zwierzenia, nieistotne jak ten teatr, którym zakrywał, niby długim płaszczem, wszystkie swoje kompleksy, mankamenty charakteru, żłobiące w jego głowie kręte tunele przerażenia. Kiedyś wiedziałby, co powiedzieć, kiedyś mówił za wszystkich, wyławiał słowa, jak ryby, z wartkiego strumienia myśli – dzisiaj krtań zszywał mu śnieg milczenia, fastryga więżąca wszystkie te pokrzepiające dowody wsparcia, które w jej wnętrzu dusiły się i umierały.
    Hedda. – przez jego ton przedarła się nuta desperackiej błagalności, podczas gdy wzrok podążył za kobiecym ramieniem, sięgającym pośpiesznie ku przerzuconemu przez oparcie materiałowi płaszcza. – Hedda, zaczekaj, dokąd idziesz? – nagle zdał sobie sprawę, że stał wciąż w tym samym miejscu, pochwycony zdziwieniem paraliżu, ruszył się zatem, w kilku krokach pokonując dzielący ich dystans, mechanicznie wyciągając dłoń, by chwycić ją za ramię, ostatecznie ledwie muskając jednak palcami cienki materiał jej koszuli i cofając ją z powrotem. Nić spojrzenia – cienka, wątła – przecięła się nareszcie, gdy tancerka odwróciła się z powrotem w jego stronę, przystając na samym brzegu sceny, gotowa zeskoczyć, zniknąć w ciemności nieoświetlonych krzeseł widowni. Na przytoczone słowa Hamleta uśmiechnął się blado, niepewny wobec swoich reakcji, wybity z rytmu, który pozwalał mu dotąd na utrzymanie rozsądnej powagi i napełnionego życzliwym spokojem opanowania, które teraz zdawało się ustąpić pod jarzmem rozrysowującej pośród jego fizjonomii neurotyczności.
    To nie musi być koniec. – nie musi, ale jest; wiedzieli o tym oboje, wciąż niechętni wobec przyznania się do tego na głos. Możliwości rozbłysły pod kaskiem czaszki feerią potencjalnych scenariuszy, tych, które nigdy nie zmaterializują się na scenie – wszystko przez te słowa, które utknęły mu w gardle, przez murowaną ścianę, która odcięła ich błahą impulsywnością czczego nieporozumienia. – Możemy udawać, że nic się nie wydarzyło. – wszystkie te zapewnienia wydobywały się spomiędzy ust znacznie oporniej, niż uskrzydlone wyobraźnią wypowiedzi dramatu, stawały ością w gardle, bo nie niosła ich już duma, radość, ani inspiracja, a wstyd – wstyd, który oddalał i spowalniał, wstyd wyrywający lotki wszystkim tym uskrzydlonym zeznaniom, piórom sklejonym lepkim woskiem słonecznych promieni.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5 nobody told me it ended Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5
    Gość
    Anonymous


    Możemy udawać.

    Możemy udawać.

    Możemy…

    Dwa słowa, które zawisły pomiędzy nimi i wydobyły spod powierzchni bursztynowych tęczówek jaskrawe widmo dogorywającego uśmiechu, jaki pociągnął kąciki ust ku górze, jednocześnie wpełzając do jej podświadomości niczym cmentarny marsz. Obydwoje wiedzieli doskonale, co takiego oznaczało to wszystko; pewna epoka właśnie się zakończyła, pewna przyjaźń została brutalnie wykreślona z wielobarwnej codzienności artystów, którzy stali naprzeciw sobie, jak równy z równym. Jej oczy zawieszone na zmieszanym pejzażu jego twarzy — mężczyzny wyklętego, bowiem obydwoje zapłacili pewną cenę za życie samo w sobie.

    Fatamorgana nieistotności ukrzyżowana na iluzorycznym krucyfiksie, ponieważ wszystko, co właśnie się wydarzyło, czego jednocześnie byli świadkami i uczestnikami, miało olbrzymie znaczenie dla nich. Dla zagubionych pośród mętnych wód rzeczywistości rozbitków, zbłąkanych wędrowców poszukujących wytrwale utopijnego lądu, gdzie nie groziłoby nic złego, gdzie mogliby po prostu odpocząć od wszelkich trosk. Od goryczy problemów. Od opiłków bezradności wpijających się głęboko pod delikatne atłasy skóry.

    Uciekała.

    Tym razem to Hedda wycofywała się o kilka kroków.

    Wszystko po to, by mogła zejść ze sceny oraz uniknąć jego wzroku, który prędzej czy później należałby do obcego człowieka i chociaż pragnęła zawrócić, nie mogła. Musiała zadecydować za jedno i drugie, nie pozwalając Folke nawet na wyrzeknięcie słowa sprzeciwu na tyle silnego, by zatrzymał jej myśli przed brutalnym podpaleniem mostu. Wzniecona iskra błyskawicznie pożarła wszystko, co napotkało wygłodniałe języki ognia.

    Słowa pomiędzy nimi stały się dziwnie wytarte, zużyte, niekompletne.

    Czegokolwiek by nie pochwyciła, rozkruszyłoby się w okaleczonych dłoniach.

    Opuszki jego palców musnęły koszulę, wymuszając na ciele podświadomy dreszcz lekkiej dezorientacji, jednak niczego nie mona było cofnąć. Za późno było na przeprosiny, na głuche spojrzenia, na obrócenie każdego aspektu tego incydentu w żart, chociaż potrafiła śmiać się głośno i nader wesoło. Nieśmiało postąpiła ostatni krok ku przyjacielowi, delikatnie ściskając własną dłonią jego palce, zamykając w bezpiecznym schronieniu na ulotność płytkich oddechów okraszonych ciepłem subtelnego uśmiechu, który posłała mu przez przestrzeń oraz czas, jaki obrysowywał wspomnienie czarnym rysikiem pióra. Zatrzymani we własnej pamięci właśnie tacy — przedzieleni niewidzialnym dystansem minionych lat.

    Wreszcie uchylone wargi puściły w eter słowa.

    — Nie musi być… — powtórzyła to, co niedawno sam powiedział, jednak zmuszona była przełknąć gorycz towarzyszącą nieszczęśliwemu zakończeniu. — Ale jest. — Poczuła gwałtowne uderzenie w podbrzusze, jakie samoistnie wymierzyła. Nie mogliby udawać niczego prawdziwego tak, jak przychodziło im udawać kogoś innego, ilekroć wcielali się w życie papierowych charakterów. Musiała to zrobić dla dobra tak swojego, co i Folke.

    Obserwowała uważnie twarz aktora, jednocześnie opuszczając bezpieczną klatkę uścisku własnych palców, wydając bezgłośnie wyrok. Gilotyna opadła bezdźwięcznie, pozbawiając przyjaźń oddechu, zmuszając do spazmatycznego zakończenia wielobarwnego żywota, skąd każde ruszało w odmiennym kierunku.

    Płaszcz odnalazł oparcie w ostrości jej ramion, które drżały nieznacznie.

    — Dziękuję ci za wszystko, Folke — ostatni raz posmakowała znajomego imienia. Wdzięczność przebijająca przez bursztynową taflę podążała śladem słów, jakie płynęły przez coraz mniej wzburzone strumienie. — Byłeś niesamowitym nauczycielem.

    Odchodziła.

    Właśnie teraz.

    Właśnie tak — na swoich zasadach.

    Mogli udawać, bowiem udawanie było nieodłącznym elementem ich życia.

    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Przeszło mu przez myśl – jak elejska strzała, spoczywająca w powietrzu, wypchnięta impetem napiętej struny łuku, lecz grzęznąca w przestrzeni jego świadomości jak w gęstej melasie – że Hedda musiała wiedzieć, musiała go przejrzeć, chociaż on sam od czasów akademii starał się robić wszystko, byle na ponów nie zwabić niczyjego wzroku, wymierzanego mu spod ściągniętych brwi, podejrzeń wymienianych szeptem za jego plecami, puginałów oskarżeń zmuszających do wstydu, nawet jeśli nie było w tym przecież nigdy jego winy, nie był sobą umyślnie, z wyboru, nie przysłaniał twarzy maską aktorskiej beztroski z kaprysu, ale z przeświadczenia, że jeżeli będzie ukrywał się za nią wystarczająco długo, ta przyrośnie nareszcie do jego lica, pozwoli odgrodzić się grubą, czerwoną linią od zgliszczy podupadłej w sercu przeszłości. Unikał wzrokiem plakatów, na których jego własny wizerunek lśnił zwiastunem nowego filmu, pochylał nieznacznie głowę, idąc wzdłuż głównej ulicy miasta, żył tak cicho, że erupcje największych katastrof zachodziły głęboko w nim samym, a na płaskiej powierzchni fizjonomii pojawiały się już tylko odległe fale – skąd mogła wiedzieć?
    Zauważył, że Hedda się cofa, że jakaś brama się w niej zatrzaskuje, mosty unoszą ponad fosę, mimo to trwał w miejscu, ze spojrzeniem wciąż zawieszonym luźno na jej twarzy, wyrażającym już nie tyle szok i zakłopotanie, co zawstydzenie, poczucie wewnętrznej porażki, kapitulację wobec słów, w które nie chciał wierzyć, które prędzej niż wydobyły się z głębi gardła, były już jednak wyartykułowane w ich myślach – przejrzyste i wyraźne.
    W porządku. – westchnął cicho, siląc się na uśmiech, ten ledwie zachybotał jednak na jego wargach, po czym opadł słabo, jak tuman kurzu wzniecony przypadkowym podmuchem letniego wiatru. Nie mógł wymagać od niej pozostania, chociaż gotów był nakleić plastry obietnic na rozjątrzoną ranę nieporozumienia, w bandaż zapewnień owijać jej nerwowość, skrępowanie nakazujące zarzucić na barki ciepłą okrywę płaszcza, zejść ze sceny, pożegnać się – być może po raz ostatni. Wiele wydarzeń ze swojego życia spychał na peryferia i choć fizycznie nie był w stanie całkowicie wyrugować ich z wyostrzonej kompleksami pamięci, z aktorskim oddaniem udawał, jakoby nigdy się nie wydarzyły – czy to ze wstydu, by przyznać się do nich na głos, czy też ze strachu, żalu, przerażenia, emocji powracających do niego z przeszłości jak wysłużony bumerang, wiecznie żywych, tym silniej rozognionych przez upór, z jakim próbował się ich pozbyć. Przypadkowy nietakt Nilsen był na ich tle sytuacją bladą, czymś, o czym nie śmiałby wspomnieć w przyszłości, nawet on pozostawiał jednak ślad, drobną bliznę, ledwo widoczną odbitkę rozziewu, który miał okazać się pierwszą, cienką rysą na szklanej fakturze ich dotychczasowej przyjaźni. Kobieta musiała zauważyć, że pomimo zapewnień stracił rezon i dlatego odsunęła się do tyłu – teraz było już zbyt późno, by to naprawić.
    Hedda. – wyrwało mu się niezamierzenie, gdy ta szła już pomiędzy krzesłami widowni. – Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa. Na scenie i poza nią, gdziekolwiek, bo zasługujesz na to bardziej, niż większość z nas. – słowa wydobyły się z jego krtani koślawo, z drżącą na strunach głosowych niepewnością, zieleń wzroku zatrzymała się jednak z pełnym uznania spokojem na twarzy przyjaciółki, opadając na jej ramiona wraz z ciasno skrojoną bawełną płaszcza – ta szczera, niezmącona oznaka wsparcia, błysk dawnego porozumienia, amalgamat stopionej uczuciem młodości.

    Folke i Hedda z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5 nobody told me it ended Oh, Ophelia — You've been on my mind (H. Nilsen & F. Baantjer, styczeń 1995) WQ7k0i5



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.