Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993)
Gość
Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Sro 30 Gru - 19:44
GośćGość
Gość
Gość
Nie ufała i nie akceptowała obcych w swoim najbliższym kręgu. Gdy coś podpowiadało jej, że nie są godni, aby doświadczyć na swojej skórze tolerancji ze strony Lindy, to automatycznie wyrzucała ich ze swojej egzystencji. Przez całe życie był tylko jeden przypadek, w którym nie mogła się uwolnić od zarazy, za jaką miała… nowego członka rodziny z cudzej krwi. Za każdym razem, gdy blondynka musiała przebywać w towarzystwie przyszywanego brata coś złego się z nią działo. Oczywiście, znając jej sposób myślenia, już w pierwszej chwili skojarzyła to z jakąś nieuleczalną chorobą duszy, na którą zachorowała przez obcego chłopaka. Wystarczyła chwila w jego towarzystwie, by narastający ból głowy, irytacja czy nawet drgająca powieka się pojawiły. Niemniej jednak najśmieszniejsze w osobliwych objawach uczulenia na samo towarzystwo Folke był fakt, iż chłopak nigdy nic podłego nie zrobił drogiej Lindzie… a przynajmniej w teorii. Dziewczyna widziała w nim bezpośrednie zagrożenie dla miejsca, jakie dotąd zajmowała w rodzinie. Najpierw ukradł jej status, potem wziął się za brata, a na końcu straciła nawet resztki atencji ze strony rodziców, którzy bardzo przejęli się sytuacją chłopaka i robili wszystko, by tylko poczuł się swobodnie oraz bezpiecznie w nowym domu. Linda szczerze nienawidziła tego, że tak szybko udało mu się stać częścią rodziny, do której przecież nie miał żadnych praw, w przeciwieństwie do, chorobliwie zazdrosnego o uwagę mu poświęcaną, dziewczęcia.
Od początku miała to chore przeczucie, że Folke coś ukrywa. Nie wiedziała co, nie wiedziała czemu, ale była pewna, iż się nie myli. Obsesyjnie dopatrywała się w nim wad, chcąc za każdym razem opowiedzieć mamie o tym jak ogromny błąd popełnili, przygarniając sierotę. Niestety ten plan zawiódł i przyniósł więcej szkody niż w najgorszym przypadku przypuszczała. Rodzice stwierdzili, że nie potrafi poradzić sobie ze zmianami, a ona próbowała tylko ich ostrzec przed tym, co wzięli pod dach. Zaczęła więc wymyślać historie z udziałem przyrodniego brata, które wcale nie miały pokrycia w rzeczywistości. Wpierw rodzice jej wierzyli, gdy pokazywała siniaki, jakie wcześniej sama sobie nabiła, aczkolwiek kiedy tylko jej mały sabotaż wyszedł na jaw, potrzebowała twardych dowodów, aby pokazać wszystkim, iż się nie myli. Wtedy właśnie wpadł jej do głowy pomysł z cofnięciem się do korzenia zepsutego drzewa, które dało owoc, jakim był Folke. Pragnęła dowiedzieć się, co takiego stało się z jego rodziną, czemu przebył tak długą podróż. Udała się więc do miejsca, o którym parę razy wspomniał, a tak bardzo nie chciał przez te wszystkie lata rozmawiać. Musielibyście widzieć jej zdziwienie, gdy nie musiała nawet zbyt długo szukać, by dowiedzieć się o pożarze, który wywołał niewinny, przyrodni braciszek.
Kiedy odkryła, że chłopak sam był przyczyną swojego nieszczęścia… śmiała się. Śmiała się długo, szczerze i czuła się zadowolona z siebie oraz odkrycia, które przecież miało zmienić to, na jakich dokładnie zasadach opiera się ich rodzinne życie. Było za późno, aby próbować na podstawie zdobytych informacji odstraszyć od niego rodziców czy brata, ale wiedziała, że może wpłynąć na samego Folke, uderzyć w jego przeszłość, poczucie własnej wartości i zszargać to z dziką satysfakcją. Nie było lepszego dnia, musiała postawić go przed nieprzyjemnymi faktami właśnie w jego urodziny, w domu rodzinnym po przyjemnie spędzonej z bliskimi kolacji.
Przez cały wieczór, jak i parę wcześniejszych dni, rozpierało ją fantastyczne uczucie, czuła się jak zwycięzca. Kawałek starej gazety na temat pożaru, który wydarła z archiwum, pokazywał, że miała rację- od początku wiedziała coś, czego jej bliscy nie chcieli zauważyć. Jako jedyna rozpoznała niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowali przez cały ten czas. Była więc dziwne spokojna przy stole, nie rzucała żadnych wrednych tekstów w stronę braci, zupełnie jakby dusza opuściła jej ciało i znajdowała się w innym, lepszym miejscu. Dopiero po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, ona nonszalancko wkroczyła do pomieszczenia, które od paru lat należało do jej przybranego brata, a wcześniej było pokojem z zabawkami.
- Mam jeszcze dla ciebie taki drobny prezent- powiedziała spokojnym głosem, powstrzymując swój charakterystyczny, hienowaty śmiech i rzuciła mu na biurko zapalniczkę.
Od początku miała to chore przeczucie, że Folke coś ukrywa. Nie wiedziała co, nie wiedziała czemu, ale była pewna, iż się nie myli. Obsesyjnie dopatrywała się w nim wad, chcąc za każdym razem opowiedzieć mamie o tym jak ogromny błąd popełnili, przygarniając sierotę. Niestety ten plan zawiódł i przyniósł więcej szkody niż w najgorszym przypadku przypuszczała. Rodzice stwierdzili, że nie potrafi poradzić sobie ze zmianami, a ona próbowała tylko ich ostrzec przed tym, co wzięli pod dach. Zaczęła więc wymyślać historie z udziałem przyrodniego brata, które wcale nie miały pokrycia w rzeczywistości. Wpierw rodzice jej wierzyli, gdy pokazywała siniaki, jakie wcześniej sama sobie nabiła, aczkolwiek kiedy tylko jej mały sabotaż wyszedł na jaw, potrzebowała twardych dowodów, aby pokazać wszystkim, iż się nie myli. Wtedy właśnie wpadł jej do głowy pomysł z cofnięciem się do korzenia zepsutego drzewa, które dało owoc, jakim był Folke. Pragnęła dowiedzieć się, co takiego stało się z jego rodziną, czemu przebył tak długą podróż. Udała się więc do miejsca, o którym parę razy wspomniał, a tak bardzo nie chciał przez te wszystkie lata rozmawiać. Musielibyście widzieć jej zdziwienie, gdy nie musiała nawet zbyt długo szukać, by dowiedzieć się o pożarze, który wywołał niewinny, przyrodni braciszek.
Kiedy odkryła, że chłopak sam był przyczyną swojego nieszczęścia… śmiała się. Śmiała się długo, szczerze i czuła się zadowolona z siebie oraz odkrycia, które przecież miało zmienić to, na jakich dokładnie zasadach opiera się ich rodzinne życie. Było za późno, aby próbować na podstawie zdobytych informacji odstraszyć od niego rodziców czy brata, ale wiedziała, że może wpłynąć na samego Folke, uderzyć w jego przeszłość, poczucie własnej wartości i zszargać to z dziką satysfakcją. Nie było lepszego dnia, musiała postawić go przed nieprzyjemnymi faktami właśnie w jego urodziny, w domu rodzinnym po przyjemnie spędzonej z bliskimi kolacji.
Przez cały wieczór, jak i parę wcześniejszych dni, rozpierało ją fantastyczne uczucie, czuła się jak zwycięzca. Kawałek starej gazety na temat pożaru, który wydarła z archiwum, pokazywał, że miała rację- od początku wiedziała coś, czego jej bliscy nie chcieli zauważyć. Jako jedyna rozpoznała niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowali przez cały ten czas. Była więc dziwne spokojna przy stole, nie rzucała żadnych wrednych tekstów w stronę braci, zupełnie jakby dusza opuściła jej ciało i znajdowała się w innym, lepszym miejscu. Dopiero po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, ona nonszalancko wkroczyła do pomieszczenia, które od paru lat należało do jej przybranego brata, a wcześniej było pokojem z zabawkami.
- Mam jeszcze dla ciebie taki drobny prezent- powiedziała spokojnym głosem, powstrzymując swój charakterystyczny, hienowaty śmiech i rzuciła mu na biurko zapalniczkę.
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Pią 1 Sty - 19:48
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Już od samego początku czuł, że nie zasługiwał na nic z tego, co przez lata zostało mu ofiarowane, o co nigdy nie odważyłby się poprosić, a co mimo wszystko zakradło się do jego rzeczywistości, jak szczeniak o miękkim, ciepłym futrze, podważyło łbem rękę, ażeby przytulić się do jego piersi. Jako dziecko długo nie pozwalał sobie uwierzyć, że rzeczywistość, w jakiej się znalazł, była prawdziwa, niekiedy wmawiał sobie, że kolejne dni spędzone z ludźmi, którzy tak prędko przywykli do nazywania go rodziną, były jedynie przeraźliwym żartem, że wystarczyło tylko roześmiać im się w twarz, aby i oni się roześmiali, a całość prysnęła jak mydlana bańka. Lata mijały jednak nieubłaganie i nic takiego się nie wydarzyło, nic nie wskazywało na to, aby jego życie miało być misternie uknutym planem, przedstawieniem na tekturowej scenie, gdzie wystarczyło dmuchnąć mocniej lub pchnąć dłonią jedną ze ścian, żeby wszystko rozpadło się, ukazując nagość obmierzłej i przerażającej prawdy – mimo to, gdzieś w głębi ciemnych szuflad własnego umysłu, Folke wciąż trzymał przy swojej świadomości taką ewentualność, jak gdyby sądził, że dzięki temu uda mu się oszukać los, zachować twarz oraz nie utracić żadnych z tak czynnie hołubionych w sercu atutów.
Kilka godzin temu skończył dwadzieścia lat, a kiedy siedział w salonie przy szerokim stole, choć szczęśliwy, z radością przyjmując po raz kolejny ofiarowane mu miłosierdzie, poczuł, jak z odmętów ciemnej jaskini w jego głowie znów wychyla się ta sama paraliżująca obawa, niby zwierzę, wyciąga swój łeb ku nowo narodzonym wątpliwościom – czy istniała szansa, że wszyscy czekali aż do dzisiaj, żeby wyjawić mu ten sekret? Że przez dwadzieścia lat gotowi byli udawać miłość, troskę i oddanie, kreować barwną donkiszoterię tkliwych emocji, imitując na wąskiej przestrzeni kulis nie tylko jego życie, ale również swoje własne? Nieopatrznie pozwolił by myśl ta przecięła jego serce trwogą najostrzejszych z włóczni i zaraz skarcił się za to, kierując ku sobie stek najgorszych obelg, jakie był w stanie wymyślić – jakże mógł, choćby nawet tylko w myślach, tak odpłacać się ludziom, którzy od jedenastu lat nie ofiarowali mu nic innego, jak tylko sympatię i opiekę? Jakże mógł oskarżać ich o podobną podłość charakteru?
Choć upierał się, że wróci do mieszkania, które wynajął niedawno w Forsteder, po obiedzie wszedł ostatecznie schodami na górę do pokoju, jaki dano mu w ramach wyjątkowo hojnego prezentu już w dniu, w którym pierwszy raz pojawił się na progu domostwa, zalany łzami i mokry od śniegu, z brudną, szarą koszulą i rozjątrzoną raną na czole, do której przyczyn uparcie wzbraniał się przyznać. Teraz, kiedy usiadł na brzegu łóżka, nieszczęsny i zmęczony, oparł lewy bark o ścianę, po czym, przymknąwszy lekko oczy, raz jeszcze przeanalizował w głowie wydarzenia z urodzinowej kolacji, która odbyła się wprawdzie w przyjemnej, spokojnej atmosferze, w której było jednak coś dziwnego, Folke nieprzyzwyczajony był bowiem do tak nietypowej łagodności ze strony przyrodniej siostry, która nie tylko punktualnie pojawiła się przy stole, ale jawnie czerpała radość ze swojej obecności, darując mu uszczypliwych komentarzy i uśmiechając się z zadowoleniem. Baantjer czuł się głupio z tego powodu, a jednak nie mógł odegnać od siebie przeświadczenia, że w nowym, nietypowym zachowaniu Lindy krył się jakiś podstęp, że jej spokój i ugodowość były poniekąd bardziej przerażające niż złośliwość i impulsywna brutalność, jemu samemu wydawało się wszak, że przygotowywany jest w ten sposób na ofiarę, że dziewczyna niejako traktuje go łagodnie przed śmiercią, podobnie jak dawniej hołubiono i pieszczono ofiary przeznaczone na kamień, ażeby nie zdenerwowały bogów swoim podenerwowaniem i żałością. Westchnął, zły na własną podejrzliwość, winny, bo pozwolił, by pełna trwogi, tchórzliwa strona jego natury wzięła w górę ponad zdrowym rozsądkiem i sfrustrowany, bo marzył, by wyjawić komuś wszystkie swoje obawy i lęki, po raz kolejny pozostawał jednak sam na sam z kuriozalnymi tworami własnego umysłu.
Wtem, gdy był już na granicy snu, a jednak wciąż niewystarczająco oddalony od świadomości, drzwi do jego pokoju uchyliły się z głośnym skrzypieniem, których nie poprzedził żaden komunikat, żadne ciche zderzenie knykci z sosnowym drewnem. Folke podniósł się natychmiast, spoglądając na Lindę ze zdziwieniem i strachem, który, już niemal uciszony, na nowo rozbłysł jasnym płomieniem w jego sercu. Zauważył, że kobieta kładzie coś małego na blacie jego stołu i siłą woli powstrzymał się, ażeby natychmiast nie zakryć rękami oczu, nie cofnąć się do tyłu, byle uniknąć sytuacji, która zdążyła już zrodzić swój scenariusz w jego głowie, w końcu zrobił jednak krok do przodu, zatrzymując wzrok na niebieskiej zapalniczce, leżącej niepozornie na skórzanej okładce nieotwartego zeszytu.
– Nie palę. – odparł, jak sądził, stanowczo, jego głos zdawał się jednak ugrząźć w gardle, jak ogromna kula pecyny, słowa zbite w ciasną pięść, której nie sposób było przełknąć.
Kilka godzin temu skończył dwadzieścia lat, a kiedy siedział w salonie przy szerokim stole, choć szczęśliwy, z radością przyjmując po raz kolejny ofiarowane mu miłosierdzie, poczuł, jak z odmętów ciemnej jaskini w jego głowie znów wychyla się ta sama paraliżująca obawa, niby zwierzę, wyciąga swój łeb ku nowo narodzonym wątpliwościom – czy istniała szansa, że wszyscy czekali aż do dzisiaj, żeby wyjawić mu ten sekret? Że przez dwadzieścia lat gotowi byli udawać miłość, troskę i oddanie, kreować barwną donkiszoterię tkliwych emocji, imitując na wąskiej przestrzeni kulis nie tylko jego życie, ale również swoje własne? Nieopatrznie pozwolił by myśl ta przecięła jego serce trwogą najostrzejszych z włóczni i zaraz skarcił się za to, kierując ku sobie stek najgorszych obelg, jakie był w stanie wymyślić – jakże mógł, choćby nawet tylko w myślach, tak odpłacać się ludziom, którzy od jedenastu lat nie ofiarowali mu nic innego, jak tylko sympatię i opiekę? Jakże mógł oskarżać ich o podobną podłość charakteru?
Choć upierał się, że wróci do mieszkania, które wynajął niedawno w Forsteder, po obiedzie wszedł ostatecznie schodami na górę do pokoju, jaki dano mu w ramach wyjątkowo hojnego prezentu już w dniu, w którym pierwszy raz pojawił się na progu domostwa, zalany łzami i mokry od śniegu, z brudną, szarą koszulą i rozjątrzoną raną na czole, do której przyczyn uparcie wzbraniał się przyznać. Teraz, kiedy usiadł na brzegu łóżka, nieszczęsny i zmęczony, oparł lewy bark o ścianę, po czym, przymknąwszy lekko oczy, raz jeszcze przeanalizował w głowie wydarzenia z urodzinowej kolacji, która odbyła się wprawdzie w przyjemnej, spokojnej atmosferze, w której było jednak coś dziwnego, Folke nieprzyzwyczajony był bowiem do tak nietypowej łagodności ze strony przyrodniej siostry, która nie tylko punktualnie pojawiła się przy stole, ale jawnie czerpała radość ze swojej obecności, darując mu uszczypliwych komentarzy i uśmiechając się z zadowoleniem. Baantjer czuł się głupio z tego powodu, a jednak nie mógł odegnać od siebie przeświadczenia, że w nowym, nietypowym zachowaniu Lindy krył się jakiś podstęp, że jej spokój i ugodowość były poniekąd bardziej przerażające niż złośliwość i impulsywna brutalność, jemu samemu wydawało się wszak, że przygotowywany jest w ten sposób na ofiarę, że dziewczyna niejako traktuje go łagodnie przed śmiercią, podobnie jak dawniej hołubiono i pieszczono ofiary przeznaczone na kamień, ażeby nie zdenerwowały bogów swoim podenerwowaniem i żałością. Westchnął, zły na własną podejrzliwość, winny, bo pozwolił, by pełna trwogi, tchórzliwa strona jego natury wzięła w górę ponad zdrowym rozsądkiem i sfrustrowany, bo marzył, by wyjawić komuś wszystkie swoje obawy i lęki, po raz kolejny pozostawał jednak sam na sam z kuriozalnymi tworami własnego umysłu.
Wtem, gdy był już na granicy snu, a jednak wciąż niewystarczająco oddalony od świadomości, drzwi do jego pokoju uchyliły się z głośnym skrzypieniem, których nie poprzedził żaden komunikat, żadne ciche zderzenie knykci z sosnowym drewnem. Folke podniósł się natychmiast, spoglądając na Lindę ze zdziwieniem i strachem, który, już niemal uciszony, na nowo rozbłysł jasnym płomieniem w jego sercu. Zauważył, że kobieta kładzie coś małego na blacie jego stołu i siłą woli powstrzymał się, ażeby natychmiast nie zakryć rękami oczu, nie cofnąć się do tyłu, byle uniknąć sytuacji, która zdążyła już zrodzić swój scenariusz w jego głowie, w końcu zrobił jednak krok do przodu, zatrzymując wzrok na niebieskiej zapalniczce, leżącej niepozornie na skórzanej okładce nieotwartego zeszytu.
– Nie palę. – odparł, jak sądził, stanowczo, jego głos zdawał się jednak ugrząźć w gardle, jak ogromna kula pecyny, słowa zbite w ciasną pięść, której nie sposób było przełknąć.
Gość
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Pon 4 Sty - 0:31
GośćGość
Gość
Gość
Wygięła usta w nieestetyczny sposób, przynoszący na myśl z jednej strony obrzydzenie, a z drugiej jakieś przedziwne rozbawienie. Następnie zmarszczyła brwi, słysząc niepewność w słowach Folke, próbując się dopatrzeć w tym czegoś więcej niż znanej jej do tej pory słabości. Grymas ten wykrzywił resztę bladego lica w coś podstępnego, złowieszczego- przynosiła na myśl zły charakter z bajki, jakiego powinny się bać wszystkie postacie, mające nieprzyjemność poznania go. W tej chwili nie była ani trochę tym samym bytem, co jeszcze jakiś czas temu przy stole. Zgrabnie zakładała i zrzucała maski, jakby to właśnie ona była rodzinną artystką, aktorką, a nie jej przyszywany brat. Jego strach w jakiś sposób pobudzał w Lindzie nienormalną ekscytację. Było to pokrewne uczucie do tego, co trzymało ją w zadowoleniu przez te kilka dni, w których rozkoszowała się rozszyfrowaniem tajemnicy. Tajemnicy, w jakiej istnienie wątpił cały jej najbliższy świat.
Stała w półmroku niby senna mara, od której Folke nie mógł się uwolnić. Była najbardziej rzeczywista i najbrzydsza, jaką ją do tej pory widział. Przez twarz Lindy przemykała jadowitość godna Jormunganda, a mięśnie podtrzymujące szkaradny grymas były mocno napięte, dopóki dziewczę nie postanowiło rozwiać wątpliwości swojego rozmówcy.
- Ale czy ktoś coś mówi o paleniu, Baantjer?- odparła po chwili pytaniem, rozluźniając się przed kolejnym ciosem, który zamierzała zadać. Jej twarz złagodniała, a reszta ciała usadowiła się bezczelnie na łóżku.
Specjalnie użyła nazwiska przyrodniego brata, pokazując jak daleko widzi jego osobę od samej siebie i swojej rodziny. Nie mogła się doczekać aż odkryje przed brunetem wszystko, co na dzisiaj przygotowała. Znalazła w swoich wcześniejszych, żartobliwych słowach nutkę prawdy… chyba rzeczywiście dawała mu teraz prezent, a przynajmniej tak się czuła. Euforia, która przedzierała się przez jej ciało była porównywalna z tą, co pojawiała się, gdy patrzyła na reakcje bliskich podczas obdarowania ich podarunkami z serca. Z tą różnicą, że dla Folke Linda nic pozytywnego nie przygotowała.
- O paleniu? Nie. Podpaleniu? Już prędzej- powiedziała, a potem niemal od razu dodała- Choć nie sądzę, żebyś wcześniej potrzebował podobnych gadżetów Śniących, aby zamordować swoją rodzinę. Wydaję mi się więc, że prezent trafiony. Takim ogniem się jeszcze bawić nie próbowałeś, co?
Cała jej wypowiedź emanowała psotą i brakiem wrażliwości, zupełnie jakby nie mówiła o tragedii. Chciała dobitnie zaznaczyć, iż wie, co się stało w jego przeszłości oraz obwinia go za wszystkie wydarzenia. Cały czas uśmiechała się nieznacznie, obserwując reakcję Folke na rzucone z niezwykłą lekkością informacje o jego zmarłych bliskich oraz wypadku. Linda miała się za nieuniknione konsekwencje, które powinny dosięgnąć bruneta już dawno temu. Było widać, że dziewczyna nie potrzebuje żadnych wyjaśnień- już zakodowała w głowie wersję wydarzeń, którą zbudowała na podstawie poszlak i tego, za kogo tak naprawdę miała przyrodniego brata.
Stała w półmroku niby senna mara, od której Folke nie mógł się uwolnić. Była najbardziej rzeczywista i najbrzydsza, jaką ją do tej pory widział. Przez twarz Lindy przemykała jadowitość godna Jormunganda, a mięśnie podtrzymujące szkaradny grymas były mocno napięte, dopóki dziewczę nie postanowiło rozwiać wątpliwości swojego rozmówcy.
- Ale czy ktoś coś mówi o paleniu, Baantjer?- odparła po chwili pytaniem, rozluźniając się przed kolejnym ciosem, który zamierzała zadać. Jej twarz złagodniała, a reszta ciała usadowiła się bezczelnie na łóżku.
Specjalnie użyła nazwiska przyrodniego brata, pokazując jak daleko widzi jego osobę od samej siebie i swojej rodziny. Nie mogła się doczekać aż odkryje przed brunetem wszystko, co na dzisiaj przygotowała. Znalazła w swoich wcześniejszych, żartobliwych słowach nutkę prawdy… chyba rzeczywiście dawała mu teraz prezent, a przynajmniej tak się czuła. Euforia, która przedzierała się przez jej ciało była porównywalna z tą, co pojawiała się, gdy patrzyła na reakcje bliskich podczas obdarowania ich podarunkami z serca. Z tą różnicą, że dla Folke Linda nic pozytywnego nie przygotowała.
- O paleniu? Nie. Podpaleniu? Już prędzej- powiedziała, a potem niemal od razu dodała- Choć nie sądzę, żebyś wcześniej potrzebował podobnych gadżetów Śniących, aby zamordować swoją rodzinę. Wydaję mi się więc, że prezent trafiony. Takim ogniem się jeszcze bawić nie próbowałeś, co?
Cała jej wypowiedź emanowała psotą i brakiem wrażliwości, zupełnie jakby nie mówiła o tragedii. Chciała dobitnie zaznaczyć, iż wie, co się stało w jego przeszłości oraz obwinia go za wszystkie wydarzenia. Cały czas uśmiechała się nieznacznie, obserwując reakcję Folke na rzucone z niezwykłą lekkością informacje o jego zmarłych bliskich oraz wypadku. Linda miała się za nieuniknione konsekwencje, które powinny dosięgnąć bruneta już dawno temu. Było widać, że dziewczyna nie potrzebuje żadnych wyjaśnień- już zakodowała w głowie wersję wydarzeń, którą zbudowała na podstawie poszlak i tego, za kogo tak naprawdę miała przyrodniego brata.
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Pią 8 Sty - 18:24
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Poniekąd od samego początku musiał wiedzieć, że tajemnica, którą próbował ukryć nawet przed własną świadomością, w końcu wyjdzie na jaw, wypełznie za pomocą lepkich, obmierzłych macek z odmętów jego piersi, zatruje jego rzeczywistość, sprawi, że wszystko to, co zdążył zbudować dla siebie przez lata sczeźnie i zgrzybieje, pozostawiając go na zawsze samotnego, na zawsze napiętnowanego tragedią popełnionej przez siebie zbrodni. Niekiedy zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby wyjawić wszystkim prawdę zanim ta sama wydostanie się na światło dzienne, zwierzyć się rodzinie ze wszystkiego, wypowiedzieć na głos ten nieokreślony żal oraz przeraźliwe, targające sercem poczucie winy, ilekroć zbierał się jednak do tego, brakowało mu słów, okazji, śmiałości – więc milczał, uparcie odkładając wszystko w czasie, pozwalając by jego strach, lecz także odległy wydźwięk jego przeszłości urastały w siłę, by teraz, niby najgroźniejsze i najpotężniejsze z demonów, miały nad nim władzę absolutną.
Kiedy patrzył na Lindę, jej twarz wygiętą w przeraźliwym paroksyzmie niezdrowego rozbawienia, czuł jak po kręgosłupie, niby rzędzie szpulek zawleczonych na postronek zwiotczałych nerwów, zsuwa się fala dreszczy, straszliwa zapowiedź tego, co miało dopiero nadejść. Bez słowa pozostawił pytanie przyrodniej siostry, bo choć pragnął zaprzeczyć, urwać ten temat już teraz i pozwolić mu oddalić się od namacalnej rzeczywistości, wciąż próbował złożyć odpowiedź z pourywanych sylab, lecz za mało miał samogłosek, a słowa grzęzły mu w gardle, przyprawiając o mdłości. Nic się nie dzieje, powtarzał sobie w myślach, choć wiedział, że jego lico zdążyło przybrać już blady, morowy odcień, że choć zacisnął palce na krawędzi swetra, Linda musiała dostrzec, jak bardzo trzęsą mu się dłonie. Czuł, jak jego serce ścisnęło się w trwodze, jak ciało nie może dłużej wytrzymać tego nieznośnego oczekiwania, które sparaliżowało go niby gromki piorun, wystrzelony z błękitnych przestworzy niebios. Długie lata błagał chorobę, by oszczędziła mu kolejnych ataków, teraz pomyślał jednak, że byłby wdzięczny za ogień obezwładniającego bólu, za cierpienie fizyczne, które zdołałoby odwieść go od tego psychicznego, odciąć świadomość, odsunąć w czasie to, co przecież nieuchronne. Ostrożnie uniósł wzrok, dostrzegając, jak zadowolona i usatysfakcjonowana była Linda, jak straszliwa odraza zamieniła jej twarz w stężałą maskę rychłego tragizmu, jak źrenice, na wpół ukryte pod powiekami, leżą na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości.
Z przestrogą oczekiwał słów młodszej siostry, z pedantyczną skrupulatnością studiował przez lata w głowie setki scenariuszy, według których rozegrać by się mogły dzisiejsze wydarzenia, mimo to, gdy przeraźliwy puginał oskarżeń wbił się teraz jadowitym ostrzem w jego pierś, pierwsze, co odczuł, to zdziwienie – pierwotny, niesposobny do opisania szok, wybuch pełen przerażających myśli, niemożliwego do zniesienia uczucia przybliżania się krok za krokiem ku katastrofie, która zniszczy wszystko w nim i wokół niego. W końcu uniósł jednak wzrok, patrząc na Lindę spojrzeniem, które zdradzało, że się cofał, że jakaś brama się w nim zatrzaskuje, a mosty zwodzone unoszą się ponad fosę.
– Linda, pozwól mi wyjaśnić... – zaczął nareszcie, wcinając się w krótką przerwę pomiędzy jej wypowiedziami, dostrzegając, jak w niebieskich odmętach jej oczu rozpala się perfidna satysfakcja ze swojej wygranej. Miał ochotę wyć i płakać, lecz obawiał się, że pozostali domownicy mogliby go usłyszeć, stłumił więc w piersi gwałtowne afektacje, stał i z przerażeniem słuchał tego, co dziewczyna miała mu do powiedzenia. – P-przestań, przecież wiesz, że ja bym nigdy... – wydobył z siebie żałosnym, płaczliwym głosem i choć jego oczy zdawały się zajść cienką kurtyną łez, latami wyrabiany mechanizm uniemożliwił którejkolwiek z nich zsunięcie się wzdłuż lekko zaokrąglonej faktury policzka. – N-nigdy nie zrobiłbym tego specjalnie, musisz to widzieć, L-linda, naprawdę. To był p-przypadek. – wyszarpnął tylko z otchłani ściśniętej krtani i zrobił krok do przodu, jak gdyby zamierzał zapewnić ją o tym czymś więcej, jak tylko pustymi słowami, w połowie zawahał się jednak i ostatecznie zatrzymał się w miejscu, patrząc na dziewczynę wzrokiem nieszczęsnym i zbolałym, jak skatowane zwierzę, może pies, jakieś niekochane stworzenie, które żyje tylko po to, żeby znosić zniewagi.
Przezornie uciekł wzrokiem ku drzwiom, jak gdyby planował ucieczkę, jak najszybsze wycofanie się z tego pokoju, z tego domostwa, z tego życia, wyrwanie się spod straszliwego spojrzenia siostry, uniknięcie zawiedzionych lub przerażonych min rodziców, wyzwolenie się z karceru jego żałosnej i tragicznej historii – pozwolił spojrzeniu zawisnąć w powietrzu zbyt długo, a gdy na myśl o tym, że dziewczyna dostrzec mogła jego rozumowanie, przeszły go dreszcze, powrócił wzrokiem ku jej twarzy, uśmiechowi wygiętemu w paroksyzmie dumnej wesołości.
– Powiedziałaś im? – jego głos zachrobotał cicho o ściany gardła. Poprzez napływające łzy widział błękitne oczy Lindy – twarde i trzeźwe, a przy tym chłodne jak lód.
Kiedy patrzył na Lindę, jej twarz wygiętą w przeraźliwym paroksyzmie niezdrowego rozbawienia, czuł jak po kręgosłupie, niby rzędzie szpulek zawleczonych na postronek zwiotczałych nerwów, zsuwa się fala dreszczy, straszliwa zapowiedź tego, co miało dopiero nadejść. Bez słowa pozostawił pytanie przyrodniej siostry, bo choć pragnął zaprzeczyć, urwać ten temat już teraz i pozwolić mu oddalić się od namacalnej rzeczywistości, wciąż próbował złożyć odpowiedź z pourywanych sylab, lecz za mało miał samogłosek, a słowa grzęzły mu w gardle, przyprawiając o mdłości. Nic się nie dzieje, powtarzał sobie w myślach, choć wiedział, że jego lico zdążyło przybrać już blady, morowy odcień, że choć zacisnął palce na krawędzi swetra, Linda musiała dostrzec, jak bardzo trzęsą mu się dłonie. Czuł, jak jego serce ścisnęło się w trwodze, jak ciało nie może dłużej wytrzymać tego nieznośnego oczekiwania, które sparaliżowało go niby gromki piorun, wystrzelony z błękitnych przestworzy niebios. Długie lata błagał chorobę, by oszczędziła mu kolejnych ataków, teraz pomyślał jednak, że byłby wdzięczny za ogień obezwładniającego bólu, za cierpienie fizyczne, które zdołałoby odwieść go od tego psychicznego, odciąć świadomość, odsunąć w czasie to, co przecież nieuchronne. Ostrożnie uniósł wzrok, dostrzegając, jak zadowolona i usatysfakcjonowana była Linda, jak straszliwa odraza zamieniła jej twarz w stężałą maskę rychłego tragizmu, jak źrenice, na wpół ukryte pod powiekami, leżą na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości.
Z przestrogą oczekiwał słów młodszej siostry, z pedantyczną skrupulatnością studiował przez lata w głowie setki scenariuszy, według których rozegrać by się mogły dzisiejsze wydarzenia, mimo to, gdy przeraźliwy puginał oskarżeń wbił się teraz jadowitym ostrzem w jego pierś, pierwsze, co odczuł, to zdziwienie – pierwotny, niesposobny do opisania szok, wybuch pełen przerażających myśli, niemożliwego do zniesienia uczucia przybliżania się krok za krokiem ku katastrofie, która zniszczy wszystko w nim i wokół niego. W końcu uniósł jednak wzrok, patrząc na Lindę spojrzeniem, które zdradzało, że się cofał, że jakaś brama się w nim zatrzaskuje, a mosty zwodzone unoszą się ponad fosę.
– Linda, pozwól mi wyjaśnić... – zaczął nareszcie, wcinając się w krótką przerwę pomiędzy jej wypowiedziami, dostrzegając, jak w niebieskich odmętach jej oczu rozpala się perfidna satysfakcja ze swojej wygranej. Miał ochotę wyć i płakać, lecz obawiał się, że pozostali domownicy mogliby go usłyszeć, stłumił więc w piersi gwałtowne afektacje, stał i z przerażeniem słuchał tego, co dziewczyna miała mu do powiedzenia. – P-przestań, przecież wiesz, że ja bym nigdy... – wydobył z siebie żałosnym, płaczliwym głosem i choć jego oczy zdawały się zajść cienką kurtyną łez, latami wyrabiany mechanizm uniemożliwił którejkolwiek z nich zsunięcie się wzdłuż lekko zaokrąglonej faktury policzka. – N-nigdy nie zrobiłbym tego specjalnie, musisz to widzieć, L-linda, naprawdę. To był p-przypadek. – wyszarpnął tylko z otchłani ściśniętej krtani i zrobił krok do przodu, jak gdyby zamierzał zapewnić ją o tym czymś więcej, jak tylko pustymi słowami, w połowie zawahał się jednak i ostatecznie zatrzymał się w miejscu, patrząc na dziewczynę wzrokiem nieszczęsnym i zbolałym, jak skatowane zwierzę, może pies, jakieś niekochane stworzenie, które żyje tylko po to, żeby znosić zniewagi.
Przezornie uciekł wzrokiem ku drzwiom, jak gdyby planował ucieczkę, jak najszybsze wycofanie się z tego pokoju, z tego domostwa, z tego życia, wyrwanie się spod straszliwego spojrzenia siostry, uniknięcie zawiedzionych lub przerażonych min rodziców, wyzwolenie się z karceru jego żałosnej i tragicznej historii – pozwolił spojrzeniu zawisnąć w powietrzu zbyt długo, a gdy na myśl o tym, że dziewczyna dostrzec mogła jego rozumowanie, przeszły go dreszcze, powrócił wzrokiem ku jej twarzy, uśmiechowi wygiętemu w paroksyzmie dumnej wesołości.
– Powiedziałaś im? – jego głos zachrobotał cicho o ściany gardła. Poprzez napływające łzy widział błękitne oczy Lindy – twarde i trzeźwe, a przy tym chłodne jak lód.
Gość
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Sob 9 Sty - 13:23
GośćGość
Gość
Gość
Na licu Lindy nie było nawet najmniejszych śladów refleksji nad charakterem całej sytuacji, nad sposobem, w jaki potraktowała Folke. Nie pamiętała wręcz, aby kiedykolwiek analizowała drugiego człowieka ze zrozumieniem. Od zawsze liczyły się tylko jej uczucia, z których odczytaniem również miała niemały problem. Z ulgą rezygnowała z empatii, jednakże niesłychanie ciekawiło ją, co takiego czuje przyrodni brat. Zastanawiało ją czy niepokój, jakiego doświadcza, był choć trochę zbliżony do jej chaotycznych uczuć, do gorzkich przeżyć, towarzyszących blondynce niemal na każdym etapie egzystencji. Głowa Lindy była pełna nielogicznych, pustych domniemań o tym, jak dokładnie Folke odebrał jej słowa. Sama nie wiedziała, czego tak naprawdę się spodziewała, na jaką reakcje liczyła- płacz? A może krzyk? Pełen rozżalenia wrzask na pewno byłby ciekawszy niż konsternacja, w którą wpadł. Nic zatem dziwnego, że dziewczę było trochę rozczarowane, nienasycone, skłonne do kontynuacji pastwienia się nad przyrodnim bratem. Im bardziej on był niespokojny, ona nabierała statyczności. Powoli oswajała się z okrutną stroną, którą do tej pory starała się trzymać zamkniętą i zakopaną gdzieś w odmętach podświadomości. Jednak teraz czuła, że żywcem pochowana intensywna brutalność, powoli, ale z coraz większym głodem, wydostawała się z klatki i rozgrzebywała tony myśli, pod którymi była zakopana, zdzierając sobie przy tym paznokcie do krwi. Nieposkromione, jaskrawe zdziczenie kontrastowało z chłodem oczu Lindy, rozpalając umysł dziewczęcia ideami tak szkaradnymi, że nie byłaby ich w stanie nigdy na głos wypowiedzieć.
Rozczarowanie, postawą Folke, miało jeszcze jedną stronę, której istnienia dziewczyna nie chciała zaakceptować. Gdzieś w głębi liczyła, że mężczyzna przyzna się do morderstwa z dumą. Zaprezentuje jej, iż nie jest tak słaby, pokryje się z wyobrażeniem niebezpiecznego podpalacza i przyjmie na siebie winę- bez wymówek, przeprosin, wyjaśnień. Jednak teraz, spacerując samotnie po trudnej ścieżce umysłu, Thoresen nie mogła zrozumieć, czemu jednocześnie chciała mieć przed sobą potwora oraz przerażonego chłopca, który przeprosi ją za wszystkie krzywdy, jakie nieświadomie jej wyrządził.
- L, l, l… L-linda…- zadrwiła z jąkającego się, rozpadającego w burzy uczuć, człowieka z uśmiechem tak obłudnym, że aż ciężkim do zniesienia. Nawet nie zdała sobie sprawy, że kiedy się odezwała, coś innego przemówiło za nią… Głos, który zdusiła dawno temu, w przypływie pasji, wyrywał się z jej ciała w poszukiwaniu ofiary, kogoś, na kim będzie mógł pasożytować, zapomnieć o własnych bolączkach na rzecz obcego cierpienia. Linda sama nie mogła wybrać lepszej osoby na ofiarę dla swojego wewnętrznego kata. Była ostrzeżeniem, zarazą i karą, która z boską pomocą miała spłynąć na Folke niczym żrący kwas, pozbawiając go maski utkanej z kłamstw, za jaką się do tej pory pomyślnie krył.
Gdy tylko skończył się tłumaczyć, Linda zamrugała kilka razy, podniosła brwi i pokręciła przecząco głową, ukazując w bardzo jasny sposób, iż wątpiła w jego niewinność, choć nie była to prawda. Chciała powiedzieć mu tyle rzeczy, zadrwić jeszcze przez chwilę z tragedii, w której charakter wypadku coraz bardziej wierzyła, ale powstrzymała się jak tylko zobaczyła, że przyrodni brat próbuje zmniejszyć odległość między nimi. Nie bała się go, miała przed sobą obraz przerażonego, zmęczonego kłamstwami człowieka i choć nietrudno było uwierzyć w niewinność Folke, z każdą chwilą udowadniał jak bardzo jest niebezpieczny, niestabilny oraz pechowy. Kiedy brunet zatrzymał się, ona zmieniła pozycję- siedziała teraz w rozkroku, przygarbiona, z łokciami opartymi o uda, a dłońmi splecionymi ze sobą. Głowa była zwrócona ku górze, aby dokładnie obserwować emocjonalny bałagan, który miała przed sobą. Widziała, że brunet patrzy na drzwi i w pewien sposób ją to rozbawiło, ale paradoksalnie właśnie ten gest doprowadził jej twarz znów do spokoju. Wielkie, błękitne oczy, splątane pajęczyną intensywnie czerwonych żył, bezwstydnie osądzały każdy jego ruch, znajdując w zagubieniu oraz strachu pewien rodzaj groteskowego spokoju.
- Przed prawdą nie uciekniesz… ale to już powinieneś wiedzieć- powiedziała, chcąc uniknąć jego ewentualnej ucieczki. Bawiła się zbyt dobrze, aby ten teraz tak łatwo wyrwał się z jej szponów. Niezwykle szybko zdążyła przyzwyczaić się do bycia drapieżnikiem, który prymitywnie igrał ze swoją ofiarą przed przejściem do konkretów, w których, cóż… zamierzała pozbawić go rodziny. Jednakże nie chciała tego robić w najbardziej logiczny sposób, wyjawiając wszystkim prawdę, bo była pewna, iż przywiązanie rodziców do sieroty jest niemal tak duże jak do reszty dzieci- to niestety oznaczało, że w ten sposób nie przerwie ich więzi. Musiała spróbować ugryźć problem z innej strony, aby raz na zawsze pozbyć się nieproszonego gościa, który zdecydowanie nadużył gościnności okazanej mu przez rodzinę Lindy.
- Nie, jeszcze nie- odpowiedziała spokojnie, tym razem z grymasem, który był bez konkretnego wyrazu, tylko oczy pozostały takie same. Odgradzały Folke od iskry bezwzględności jej umysłu, jaka pochłonęłaby ich oboje, gdyby blondynka nie potrafiła się kontrolować. Pragnęła wykrzyczeć mu w twarz wszystkie synonimy mordercy, bezczelnie skacząc wokół niego; wyśmiać każdą łzę, która popłynęłaby po jego delikatnej skórze. Folke wydawał się jej w tym momencie taki kruchy, żałosny, iż zaczęło narastać w niej obrzydzenie. Czuła jak pleśń słabości jego umysłu rozprzestrzenia się, zatruwając wszystko dookoła. Gdyby ktoś inny siedział przed brunetem na pewno już poczułby litość, zaniechał planu, okazał zrozumienie dla nieszczęśliwego wypadku. Niestety Linda nie potrafiła ani odczuć czegoś podobnego, ani zrozumieć, czemu powinna zareagować wyrozumiałością. Nie wiedziała, przez co przechodzi przyrodni brat, próbowała się domyślić, ale za każdym razem dochodziła do prostego i nudnego wniosku, że cierpi- jednak to jej nie wystarczało.
- Co teraz czujesz?- zapytała, a w głosie blondynki, o dziwo, nie było słychać jadu. Czysta ciekawość, która do tej pory nieskutecznie próbowała pojąć dramat roztrzęsionego Baantjera. To proste pytanie było w swojej istocie nielogiczne, bo nie pasowało do sytuacji, nie łączyło się ze wcześniejszą postawą dziewczęcia, z drwiną i cynizmem, jakim go obdarzyła. Brzmiała teraz jak siostra, która była straszliwie zaniepokojona o stan psychiczny swojego najdroższego brata.
Rozczarowanie, postawą Folke, miało jeszcze jedną stronę, której istnienia dziewczyna nie chciała zaakceptować. Gdzieś w głębi liczyła, że mężczyzna przyzna się do morderstwa z dumą. Zaprezentuje jej, iż nie jest tak słaby, pokryje się z wyobrażeniem niebezpiecznego podpalacza i przyjmie na siebie winę- bez wymówek, przeprosin, wyjaśnień. Jednak teraz, spacerując samotnie po trudnej ścieżce umysłu, Thoresen nie mogła zrozumieć, czemu jednocześnie chciała mieć przed sobą potwora oraz przerażonego chłopca, który przeprosi ją za wszystkie krzywdy, jakie nieświadomie jej wyrządził.
- L, l, l… L-linda…- zadrwiła z jąkającego się, rozpadającego w burzy uczuć, człowieka z uśmiechem tak obłudnym, że aż ciężkim do zniesienia. Nawet nie zdała sobie sprawy, że kiedy się odezwała, coś innego przemówiło za nią… Głos, który zdusiła dawno temu, w przypływie pasji, wyrywał się z jej ciała w poszukiwaniu ofiary, kogoś, na kim będzie mógł pasożytować, zapomnieć o własnych bolączkach na rzecz obcego cierpienia. Linda sama nie mogła wybrać lepszej osoby na ofiarę dla swojego wewnętrznego kata. Była ostrzeżeniem, zarazą i karą, która z boską pomocą miała spłynąć na Folke niczym żrący kwas, pozbawiając go maski utkanej z kłamstw, za jaką się do tej pory pomyślnie krył.
Gdy tylko skończył się tłumaczyć, Linda zamrugała kilka razy, podniosła brwi i pokręciła przecząco głową, ukazując w bardzo jasny sposób, iż wątpiła w jego niewinność, choć nie była to prawda. Chciała powiedzieć mu tyle rzeczy, zadrwić jeszcze przez chwilę z tragedii, w której charakter wypadku coraz bardziej wierzyła, ale powstrzymała się jak tylko zobaczyła, że przyrodni brat próbuje zmniejszyć odległość między nimi. Nie bała się go, miała przed sobą obraz przerażonego, zmęczonego kłamstwami człowieka i choć nietrudno było uwierzyć w niewinność Folke, z każdą chwilą udowadniał jak bardzo jest niebezpieczny, niestabilny oraz pechowy. Kiedy brunet zatrzymał się, ona zmieniła pozycję- siedziała teraz w rozkroku, przygarbiona, z łokciami opartymi o uda, a dłońmi splecionymi ze sobą. Głowa była zwrócona ku górze, aby dokładnie obserwować emocjonalny bałagan, który miała przed sobą. Widziała, że brunet patrzy na drzwi i w pewien sposób ją to rozbawiło, ale paradoksalnie właśnie ten gest doprowadził jej twarz znów do spokoju. Wielkie, błękitne oczy, splątane pajęczyną intensywnie czerwonych żył, bezwstydnie osądzały każdy jego ruch, znajdując w zagubieniu oraz strachu pewien rodzaj groteskowego spokoju.
- Przed prawdą nie uciekniesz… ale to już powinieneś wiedzieć- powiedziała, chcąc uniknąć jego ewentualnej ucieczki. Bawiła się zbyt dobrze, aby ten teraz tak łatwo wyrwał się z jej szponów. Niezwykle szybko zdążyła przyzwyczaić się do bycia drapieżnikiem, który prymitywnie igrał ze swoją ofiarą przed przejściem do konkretów, w których, cóż… zamierzała pozbawić go rodziny. Jednakże nie chciała tego robić w najbardziej logiczny sposób, wyjawiając wszystkim prawdę, bo była pewna, iż przywiązanie rodziców do sieroty jest niemal tak duże jak do reszty dzieci- to niestety oznaczało, że w ten sposób nie przerwie ich więzi. Musiała spróbować ugryźć problem z innej strony, aby raz na zawsze pozbyć się nieproszonego gościa, który zdecydowanie nadużył gościnności okazanej mu przez rodzinę Lindy.
- Nie, jeszcze nie- odpowiedziała spokojnie, tym razem z grymasem, który był bez konkretnego wyrazu, tylko oczy pozostały takie same. Odgradzały Folke od iskry bezwzględności jej umysłu, jaka pochłonęłaby ich oboje, gdyby blondynka nie potrafiła się kontrolować. Pragnęła wykrzyczeć mu w twarz wszystkie synonimy mordercy, bezczelnie skacząc wokół niego; wyśmiać każdą łzę, która popłynęłaby po jego delikatnej skórze. Folke wydawał się jej w tym momencie taki kruchy, żałosny, iż zaczęło narastać w niej obrzydzenie. Czuła jak pleśń słabości jego umysłu rozprzestrzenia się, zatruwając wszystko dookoła. Gdyby ktoś inny siedział przed brunetem na pewno już poczułby litość, zaniechał planu, okazał zrozumienie dla nieszczęśliwego wypadku. Niestety Linda nie potrafiła ani odczuć czegoś podobnego, ani zrozumieć, czemu powinna zareagować wyrozumiałością. Nie wiedziała, przez co przechodzi przyrodni brat, próbowała się domyślić, ale za każdym razem dochodziła do prostego i nudnego wniosku, że cierpi- jednak to jej nie wystarczało.
- Co teraz czujesz?- zapytała, a w głosie blondynki, o dziwo, nie było słychać jadu. Czysta ciekawość, która do tej pory nieskutecznie próbowała pojąć dramat roztrzęsionego Baantjera. To proste pytanie było w swojej istocie nielogiczne, bo nie pasowało do sytuacji, nie łączyło się ze wcześniejszą postawą dziewczęcia, z drwiną i cynizmem, jakim go obdarzyła. Brzmiała teraz jak siostra, która była straszliwie zaniepokojona o stan psychiczny swojego najdroższego brata.
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Sro 13 Sty - 12:29
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czasami czuł się jak demon przebrany za człowieka, potwór zbyt przerażający i upiorny by kiedykolwiek ukazać się w świetle dnia, pozwolić by ktoś dostrzegł wszystkie jego szkaradne mankamenty, zwęgloną duszę i zgniłe, zarobaczone serce, bestia, która tylko nocami może bezpiecznie zrzucić swój kostium, folgując swej prawdziwej naturze, lecz nawet wówczas drży w przejawie paraliżującego strachu, że ktoś mógłby ją zobaczyć. Kiedy Linda przejrzała przez kamuflaż jego wątłej, iluzorycznej postaci, nie czuł gniewu – dawno zgasły w nim dziecięce pretensje i burzące spokój frustracje, nauczył się nie krzyczeć, nie podnosić głosu, nie tupać nogą, nie szarpać, nie gryźć, nie drapać, a jedynie odraczać w czasie to, co nieuniknione, z karkiem wiecznie zdrętwiałym w gotowości do przyjęcia kolejnego ciosu, ze świadomością trzeźwą i skupioną, zakotwiczoną głęboko w rzeczywistości. Wiedział, że całe jego życie było pasmem grzechów i niepowodzeń, drogą wyłożoną kłamstwem, po której stąpał w bezczelnym przejawie zuchwałości, hołubiąc w sercu błahe, samotne pragnienie niezasłużonego szczęścia, przyszłość, w której nikt nie dowiaduje się o jego występkach, błędach, których nie potrafił zrelacjonować w myślach przed samym sobą, które stawały mu w gardle zbitą grudą pecyny, niemożliwą do przełknięcia ani wypowiedzenia.
Był im winny wytłumaczenie, nawet Lindzie – był dogłębnie i boleśnie świadom, że w zdrowym rozsądku i moralności leżało ujawnienie wszystkich prawd o sobie jeszcze zanim zgodził się wejść brudnymi butami w czyjeś życie, zanim zaoferowano mu opiekę i troskę, zanim obiecano mu miłość, wprawdzie bezwarunkową, lecz on nie obraziłby się przecież, gdyby prawda o jego przeszłości sprawiła, że rodzice wyparliby się wszystkich, danych mu przysięg i zobowiązań; wiedział, że nie było dla niego żadnej pokuty, żadnego zbawienia. Chociaż głęboko, w ciasnym labiryncie swojej ściśniętej piersi chciał otworzyć się przed kimś zupełnie, pozwolić mu spojrzeć na wszystkie popełnione przez niego błędy, dotknąć palcami blizn, które nierówną, brzydką fakturą zdobiły skórę na jego łopatkach, ujawnić muśnięcie ognia, odcisk palącego jęzora na przedramieniu, wypowiedzieć na głos cały swój smutek, żal i przerażenie, ukazać siebie takim, jakim go stworzono, bez kłamstw i iluzji, to nie potrafił przełamać się do podobnej szczerości, a teraz, gdy do go niej zmuszono, drżał i dygotał, jak ranne zwierzę pochwycone w ostrogi, stworzenie, które wie, że zaraz nastąpi jego koniec i w żaden sposób nie może mu zapobiec. Linda wdarła się pod zasłonę jego najskrytszych tajemnic, rozdzierając pazurami to, czym przez lata próbował się zasłaniać – stał przed nią dzisiaj zupełnie nagi, przerażony, nikczemnie obdarty ze wszystkiego, co stanowiło dla niego dotąd stabilną, bezpieczną ostoję obronności. Nie rozumiał, dlaczego tak go nienawidziła, dając jej jednocześnie bezgłośne przyzwolenia na wszystkie wymierzone ku niemu puginały, wszystkie krzywdy i szyderstwa, których jego ciało obawiało się nieznośnie, pod wpływem których trzęsło się, kruszejąc i blednąc, ujawniając jak słaby i zakłamany był w rzeczywistości. Na słowa siostry cofnął się więc o krok – chciał usiąść, ale na łóżku nie mógł, bał się, odnosił wrażenie, jakoby z gardła dziewczyny, zamiast słów, wydobywało się groźne warczenie złowrogiego Fenrira, opadł więc na drewniane krzesło, które stało odsunięte od biurka, gdzie, na gładkiej powierzchni zeszytu, wciąż leżała zapalniczka, niby symbol wszystkich jego zbrodni i okrucieństwa.
– Zamierzałem wam powiedzieć. – odparł po przedłużającej się chwili milczenia, upewniwszy się wpierw, że jego głos zabrzmi normalnie, choć więc w tonie wciąż prześwitywał strach i niepewność, Folke zdawał się chwilowo odzyskać władzę nad własną krtanią. – Ale jak mógłbym? Jak mógłbym spojrzeć mamie w oczy i opowiedzieć jej o tym wszystkim? – nie śmiał prosić ją o litość, nie odnajdował w sobie wystarczająco siły i determinacji, by pytać, czy zamierza powiedzieć rodzicom o tym, czego się dowiedziała, jego sercu daleko było jednak do znalezienia się poza strachem i poza rozpaczą – po policzkach spłynęły najpierw pojedyncze, a potem już ciurkiem cieknące łzy, raptem przeobrażające się w płacz, a potem w szloch. – M-musisz mnie zrozumieć, L-linda. – wydukał nareszcie, czując się tak, jak wówczas, gdy był jeszcze małym dzieckiem, naiwnym i rozkapryszonym, za wszelką cenę próbującym wzbudzić w rodzicach przejaw szczerych emocji – poczuł wstyd na myśl o tym, jaki był żałosny, jaki słaby i godny politowania, przetarł więc oczy wierzchem dłoni, próbując zetrzeć z twarzy ślady tego upokorzenia, lecz sprawiając jedynie, że jego lico stało się jeszcze bardziej zaczerwienione, wykrzywione w paroksyzmie nieszczęsnej ułomności charakteru.
Przez jakiś czas oboje milczeli, siedzieli naprzeciwko siebie jak dwójka rodzeństwa, w cichej, przemożnej konsternacji. Pomyślał, że to koniec – przegrał, pozwolił by skowyt nikczemnego stworzenia, które zadomowiło się w jego piersi, wybrzmiał w jego głowie gwałtownie i boleśnie, dzwonił w uszach, pulsował, doprowadzając go na skraj migreny. Był ofiarą, której głowa znalazła się pod kosą perfidnego kata – czegokolwiek sobie dotąd nie wyobrażał, w obliczu własnego kresu stał zupełnie sam, nieszczęsnym wzrokiem patrząc na drzwi, na łóżko, na ścianę, na wszystko, co wydawało mu się dotąd tak bliskie, a co w jednej chwili wypaczyło rzeczywistość niby śmierdzącą rybę o błyszczących łuskach. Miał ochotę tłuc głową w te drzwi, to łóżko, tę ścianę, roztrzaskać czaszkę i roztrzaskać pomieszczenie, ale był słaby, zostawiony sam sobie i nieszczęśliwy, nie potrafił ruszyć się z miejsca – więc trwał, zdany na łaskę siostrzanej podłości, z wątłą nadzieją stopniowo ulatniającą się z jego piersi, niby para z bezwładnego, ciepłego jeszcze ciała, które niebawem miało zgnić i sczeznąć, lecz teraz istniało jeszcze w przestrzeni, sztywne i bezużyteczne.
Na pytanie Lindy, uniósł ostrożnie wzrok, a jego pobladłe lico przeciął cień uśmiechu, którego niesprecyzowana emocjonalność nadała mu cierpkiego, smutnego wyrazu. Nie wierzył w jej nowy akt, pełen ciepła i troskliwości, mimo to pozwolił sobie na szczerą refleksję nad pytaniem, które mu zadała, pytaniem, którego nikt wcześniej przed nim nie postawił, które wybrzmiało teraz w głowie jak krzyk, potworny wrzask wymierzony prosto w jego wrażliwość.
– Czuję, że nie chciałbym już czuć niczego więcej. Czuję się obrzydliwie we własnym ciele, czuję, że zdradziłem was wszystkich, czuję, że powinienem zniknąć, ale nie mogę, Linda, nie mogę. – odrzekł głosem suchym i obojętnym, choć błękit jego spojrzenia, wciąż błyszczący szklaną taflą powstrzymywanych łez, zdradzał, że wciąż jest roztrzęsiony, że wciąż wolałby uciec, nie istnieć, zapaść się pod ziemię. – J-jak się dowiedziałaś? – spytał w końcu, czując, jak słaby i miałki jest jego głos, jak żałosny był w porównaniu do Lindy, jak głupi, naiwny i bezmyślny, mimo to czuł również, że musi wiedzieć – cofnąć się myślami do przeszłości, w której tak starannie zacierał ślady, którą tak pieczołowicie starał się ukrywać, dostrzec, w którym miejscu popełnił błąd, jak wiele osób zdołało przejrzeć go na wylot.
Był im winny wytłumaczenie, nawet Lindzie – był dogłębnie i boleśnie świadom, że w zdrowym rozsądku i moralności leżało ujawnienie wszystkich prawd o sobie jeszcze zanim zgodził się wejść brudnymi butami w czyjeś życie, zanim zaoferowano mu opiekę i troskę, zanim obiecano mu miłość, wprawdzie bezwarunkową, lecz on nie obraziłby się przecież, gdyby prawda o jego przeszłości sprawiła, że rodzice wyparliby się wszystkich, danych mu przysięg i zobowiązań; wiedział, że nie było dla niego żadnej pokuty, żadnego zbawienia. Chociaż głęboko, w ciasnym labiryncie swojej ściśniętej piersi chciał otworzyć się przed kimś zupełnie, pozwolić mu spojrzeć na wszystkie popełnione przez niego błędy, dotknąć palcami blizn, które nierówną, brzydką fakturą zdobiły skórę na jego łopatkach, ujawnić muśnięcie ognia, odcisk palącego jęzora na przedramieniu, wypowiedzieć na głos cały swój smutek, żal i przerażenie, ukazać siebie takim, jakim go stworzono, bez kłamstw i iluzji, to nie potrafił przełamać się do podobnej szczerości, a teraz, gdy do go niej zmuszono, drżał i dygotał, jak ranne zwierzę pochwycone w ostrogi, stworzenie, które wie, że zaraz nastąpi jego koniec i w żaden sposób nie może mu zapobiec. Linda wdarła się pod zasłonę jego najskrytszych tajemnic, rozdzierając pazurami to, czym przez lata próbował się zasłaniać – stał przed nią dzisiaj zupełnie nagi, przerażony, nikczemnie obdarty ze wszystkiego, co stanowiło dla niego dotąd stabilną, bezpieczną ostoję obronności. Nie rozumiał, dlaczego tak go nienawidziła, dając jej jednocześnie bezgłośne przyzwolenia na wszystkie wymierzone ku niemu puginały, wszystkie krzywdy i szyderstwa, których jego ciało obawiało się nieznośnie, pod wpływem których trzęsło się, kruszejąc i blednąc, ujawniając jak słaby i zakłamany był w rzeczywistości. Na słowa siostry cofnął się więc o krok – chciał usiąść, ale na łóżku nie mógł, bał się, odnosił wrażenie, jakoby z gardła dziewczyny, zamiast słów, wydobywało się groźne warczenie złowrogiego Fenrira, opadł więc na drewniane krzesło, które stało odsunięte od biurka, gdzie, na gładkiej powierzchni zeszytu, wciąż leżała zapalniczka, niby symbol wszystkich jego zbrodni i okrucieństwa.
– Zamierzałem wam powiedzieć. – odparł po przedłużającej się chwili milczenia, upewniwszy się wpierw, że jego głos zabrzmi normalnie, choć więc w tonie wciąż prześwitywał strach i niepewność, Folke zdawał się chwilowo odzyskać władzę nad własną krtanią. – Ale jak mógłbym? Jak mógłbym spojrzeć mamie w oczy i opowiedzieć jej o tym wszystkim? – nie śmiał prosić ją o litość, nie odnajdował w sobie wystarczająco siły i determinacji, by pytać, czy zamierza powiedzieć rodzicom o tym, czego się dowiedziała, jego sercu daleko było jednak do znalezienia się poza strachem i poza rozpaczą – po policzkach spłynęły najpierw pojedyncze, a potem już ciurkiem cieknące łzy, raptem przeobrażające się w płacz, a potem w szloch. – M-musisz mnie zrozumieć, L-linda. – wydukał nareszcie, czując się tak, jak wówczas, gdy był jeszcze małym dzieckiem, naiwnym i rozkapryszonym, za wszelką cenę próbującym wzbudzić w rodzicach przejaw szczerych emocji – poczuł wstyd na myśl o tym, jaki był żałosny, jaki słaby i godny politowania, przetarł więc oczy wierzchem dłoni, próbując zetrzeć z twarzy ślady tego upokorzenia, lecz sprawiając jedynie, że jego lico stało się jeszcze bardziej zaczerwienione, wykrzywione w paroksyzmie nieszczęsnej ułomności charakteru.
Przez jakiś czas oboje milczeli, siedzieli naprzeciwko siebie jak dwójka rodzeństwa, w cichej, przemożnej konsternacji. Pomyślał, że to koniec – przegrał, pozwolił by skowyt nikczemnego stworzenia, które zadomowiło się w jego piersi, wybrzmiał w jego głowie gwałtownie i boleśnie, dzwonił w uszach, pulsował, doprowadzając go na skraj migreny. Był ofiarą, której głowa znalazła się pod kosą perfidnego kata – czegokolwiek sobie dotąd nie wyobrażał, w obliczu własnego kresu stał zupełnie sam, nieszczęsnym wzrokiem patrząc na drzwi, na łóżko, na ścianę, na wszystko, co wydawało mu się dotąd tak bliskie, a co w jednej chwili wypaczyło rzeczywistość niby śmierdzącą rybę o błyszczących łuskach. Miał ochotę tłuc głową w te drzwi, to łóżko, tę ścianę, roztrzaskać czaszkę i roztrzaskać pomieszczenie, ale był słaby, zostawiony sam sobie i nieszczęśliwy, nie potrafił ruszyć się z miejsca – więc trwał, zdany na łaskę siostrzanej podłości, z wątłą nadzieją stopniowo ulatniającą się z jego piersi, niby para z bezwładnego, ciepłego jeszcze ciała, które niebawem miało zgnić i sczeznąć, lecz teraz istniało jeszcze w przestrzeni, sztywne i bezużyteczne.
Na pytanie Lindy, uniósł ostrożnie wzrok, a jego pobladłe lico przeciął cień uśmiechu, którego niesprecyzowana emocjonalność nadała mu cierpkiego, smutnego wyrazu. Nie wierzył w jej nowy akt, pełen ciepła i troskliwości, mimo to pozwolił sobie na szczerą refleksję nad pytaniem, które mu zadała, pytaniem, którego nikt wcześniej przed nim nie postawił, które wybrzmiało teraz w głowie jak krzyk, potworny wrzask wymierzony prosto w jego wrażliwość.
– Czuję, że nie chciałbym już czuć niczego więcej. Czuję się obrzydliwie we własnym ciele, czuję, że zdradziłem was wszystkich, czuję, że powinienem zniknąć, ale nie mogę, Linda, nie mogę. – odrzekł głosem suchym i obojętnym, choć błękit jego spojrzenia, wciąż błyszczący szklaną taflą powstrzymywanych łez, zdradzał, że wciąż jest roztrzęsiony, że wciąż wolałby uciec, nie istnieć, zapaść się pod ziemię. – J-jak się dowiedziałaś? – spytał w końcu, czując, jak słaby i miałki jest jego głos, jak żałosny był w porównaniu do Lindy, jak głupi, naiwny i bezmyślny, mimo to czuł również, że musi wiedzieć – cofnąć się myślami do przeszłości, w której tak starannie zacierał ślady, którą tak pieczołowicie starał się ukrywać, dostrzec, w którym miejscu popełnił błąd, jak wiele osób zdołało przejrzeć go na wylot.
Gość
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Sro 27 Sty - 22:38
GośćGość
Gość
Gość
Potrafiła smakować nieszczęście- delektowała się dramatem innych ludzi, nigdy swoim. Brakowało w niej swoistego porozumienia między resztkami empatii, jakie posiadała gdzieś w odmętach marnego istnienia, a zachowaniem. Żyła w przeświadczeniu, iż jej stan emocjonalny jest w tak nieosiągalnym, fatalnym stanie, że nawet jej najbliżsi nie potrafią wyobrazić sobie, co takiego Linda odczuwa. Dlatego chciała usłyszeć z ust przybranego brata słowa, które w swojej formie będą choć trochę podobne do obrazu bolesnej ślepoty, przez jaką nie potrafiła odbierać świata z naiwnością i czystością nieświadomego dziecka lub głupotą typowego, szczęśliwego człowieka. Rozumiała teraz wszystko, a wszystko stało się chaosem, katującym ją bezlitośnie jak teraz ona Folke. Trwoga przed lepiącym się do niej obłędem i poczuciem niezrozumienia mieszała się z tą prostacką satysfakcją, jaka sprowadziła rodzeństwo właśnie do tego punktu w ich wspólnym życiu. Musiała przecież kiedyś zakończyć iluzję, ograniczone przedstawienie, jakim był koncept, iż brunet należał do rodziny- co było dla niej śmieszne, a jednocześnie sprawiało ogromny ból, nie tylko psychiczny, ale i fizyczny. Z gniewu poczuła ucisk w klatce piersiowej, nie chciała wierzyć, że bogowie dla kogokolwiek byli tak łaskawi. Folke dostał drugą rodzinę po uczynieniu czegoś niewybaczalnego, a potem zgrywał niewinnego. Cała ta farsa, z jaką kobieta musiała się użerać przez kilka ostatnich lat, doprowadzała ją do pasji tak silnej i niszczycielskiej, że gdyby mogła, to w tym momencie odpięłaby wszystkie ograniczenia, które trzymają jej zezwierzęcenie daleko od rzeczywistości.
Kiedy mężczyzna w końcu się popłakał, Linda pokręciła głową, uśmiechając się w pobłażliwy sposób w jego stronę. Był słaby i nieskutecznie wstrzymywał emocje, a to wzbudzało w blondynce coś w rodzaju obrzydzenia- ona przecież zawsze starała się ukryć wrażliwość, nigdy nie chciała byś wystawiona na ciosy. Przypomniała sobie jak w przeszłości te łzy za każdym razem grały jej na nerwach, a w matce wzbudzały chęć opiekowania się sierotą. Ona nigdy nie miała szans z biednym, smutnym Folke, wokół którego kręciło się wszystko od momentu, gdy pierwszy raz przekroczył próg tego domu. Nie rozumiała czym się wszyscy tak zachwycali, co tak bardzo próbowali chronić, czym próbowali się opiekować.
- Powiedzieć? Kiedy? Miałeś wystarczająco dużo czasu, a jakoś milczałeś. Liczyłeś, że twój mały sekret nie wyjdzie na jaw? Ukryłeś się pod tym, czymkolwiek teraz jesteś, i myślisz, iż te łzy wzbudzą we mnie litość?- spytała, wskazując na zapłonione policzki i oczy przyszywanego brata, ale nie dała mu wystarczająco dużo czasu na odpowiedź.- Zrozumieć? Oczywiście, że rozumiem… nie oszukałeś mnie jak reszty, od początku wiedziałam, że jesteś jedną wielką ściemą. Biedna sierota? Bzdura. Sam sobie ten los wybrałeś. Nie zasłużyłeś jednak na dobro, jakie nieświadomie okazała ci moja matka, ojciec i brat.
Poczuła, iż musi ugryźć się w język, jeżeli chce doprowadzić cały plan do końca. Nie mogła od razu poddać się pożądanej od wielu lat zemście i obcować z okrucieństwem w tak oczywisty sposób. To zdecydowanie nie było w jej stylu, wiedziała, że musi się opanować. Jednakże trudno było pozostać głuchą na krzyk pomsty, wydobywający się z gąszcza, walczących o dominację myśli i idei, jakie najchętniej ukształtowałaby, aby podpalić psychikę przyrodniego brata, a potem pożywić się jej resztkami. Chciała mieć zęby czarne od popiołu, czuć strukturę niespójnych resztek jego pewności siebie czy dumy na szkliwie, gryźć coś, co zostało już przez nią rozkruszone na wiele małych ziarenek, aby upewnić się, iż Folke nigdy nie będzie w stanie przeżyć jednego dnia bez powrotu myślami do momentu, w którym zabił swoją pierwszą rodzinę oraz zawiódł drugą.
Słysząc odpowiedź na pytanie o uczuciach, Linda uświadomiła sobie jak bardzo jest nienasycona. Potrzebowała usłyszeć coś więcej po tak atrakcyjnej przynęcie. Miała wrażenie, iż on mógłby ją w pewien sposób zrozumieć i znów pojawił się ten żal, co na początku rozmowy. Pomyślała o jego zmarnowanym potencjale- był tak samo zniszczony jak ona, ale jednocześnie miał kompletnie inaczej zbudowany umysł i charakter, a to go osłabiało. Wierzyła w wady, które przed sobą widziała. Coś jej mówiło, że mimo wybranego zawodu, Folke aż tak dobrym aktorem nie jest, a nawet jeżeli próbował teraz wzbudzić w niej litość łzawym przedstawieniem, Linda pozostawała niewzruszona.
- Ależ możesz zniknąć- powiedziała, wstając z jego łóżka i podchodząc powoli do przyrodniego brata. Nieśpiesznie zmniejszała odległość, podświadomie chcąc wywołać jeszcze większy niepokój i choć nie wyglądała groźnie, było w niej coś alarmującego. Blondynka wiedziała, iż manipulacja opiera się na szerokorozumianej bliskość i choć miała niemałą trudność w zrozumieniu emocji, potrafiła genialnie udawać. Przez całe życie starała się wtopić w otoczenie i za każdym razem ukrywała się pod maską normalności- była sympatycznym tłem dla wielu ludzi, lecz dzięki temu czuła się bezpiecznie oraz stabilnie.
- Po prostu zerwiesz z nimi kontakt, wybierzesz mniejsze zło, to najlepsze rozwiązanie… a oni również nie będą cierpieć tak bardzo jak w sytuacji, w której dowiadują się, że ich świadomie okłamałeś, wykorzystałeś.- Mówiła spokojnie, wyraźnie, chcąc aby do roztrzęsionego bruneta dotarły wszystkie jej słowa, celowo omijając kwestię podpalonego domu i nie odpowiadając na zadane wcześniej pytanie. Wpatrywała się w każde, nawet najmniejsze, drgnięcie na jego zapłakanym licu swoimi błękitnymi oczami, w których można było zauważyć ciepło jej głosu, zupełnie jakby wcześniejszy lód dopadł nagły roztop. Stała nad nim bezwstydnie, niemal żądając bezustannego kontaktu wzrokowego. Musiała przekonać go do dobrowolnego odejścia, była to jedyna opcja, w której Linda się w końcu uwolni od Folke, raz na zawsze.
- Uwierz, również nie chcę im tego mówić... przecież to ich zniszczy.- Oczywiście skłamała.
Kiedy mężczyzna w końcu się popłakał, Linda pokręciła głową, uśmiechając się w pobłażliwy sposób w jego stronę. Był słaby i nieskutecznie wstrzymywał emocje, a to wzbudzało w blondynce coś w rodzaju obrzydzenia- ona przecież zawsze starała się ukryć wrażliwość, nigdy nie chciała byś wystawiona na ciosy. Przypomniała sobie jak w przeszłości te łzy za każdym razem grały jej na nerwach, a w matce wzbudzały chęć opiekowania się sierotą. Ona nigdy nie miała szans z biednym, smutnym Folke, wokół którego kręciło się wszystko od momentu, gdy pierwszy raz przekroczył próg tego domu. Nie rozumiała czym się wszyscy tak zachwycali, co tak bardzo próbowali chronić, czym próbowali się opiekować.
- Powiedzieć? Kiedy? Miałeś wystarczająco dużo czasu, a jakoś milczałeś. Liczyłeś, że twój mały sekret nie wyjdzie na jaw? Ukryłeś się pod tym, czymkolwiek teraz jesteś, i myślisz, iż te łzy wzbudzą we mnie litość?- spytała, wskazując na zapłonione policzki i oczy przyszywanego brata, ale nie dała mu wystarczająco dużo czasu na odpowiedź.- Zrozumieć? Oczywiście, że rozumiem… nie oszukałeś mnie jak reszty, od początku wiedziałam, że jesteś jedną wielką ściemą. Biedna sierota? Bzdura. Sam sobie ten los wybrałeś. Nie zasłużyłeś jednak na dobro, jakie nieświadomie okazała ci moja matka, ojciec i brat.
Poczuła, iż musi ugryźć się w język, jeżeli chce doprowadzić cały plan do końca. Nie mogła od razu poddać się pożądanej od wielu lat zemście i obcować z okrucieństwem w tak oczywisty sposób. To zdecydowanie nie było w jej stylu, wiedziała, że musi się opanować. Jednakże trudno było pozostać głuchą na krzyk pomsty, wydobywający się z gąszcza, walczących o dominację myśli i idei, jakie najchętniej ukształtowałaby, aby podpalić psychikę przyrodniego brata, a potem pożywić się jej resztkami. Chciała mieć zęby czarne od popiołu, czuć strukturę niespójnych resztek jego pewności siebie czy dumy na szkliwie, gryźć coś, co zostało już przez nią rozkruszone na wiele małych ziarenek, aby upewnić się, iż Folke nigdy nie będzie w stanie przeżyć jednego dnia bez powrotu myślami do momentu, w którym zabił swoją pierwszą rodzinę oraz zawiódł drugą.
Słysząc odpowiedź na pytanie o uczuciach, Linda uświadomiła sobie jak bardzo jest nienasycona. Potrzebowała usłyszeć coś więcej po tak atrakcyjnej przynęcie. Miała wrażenie, iż on mógłby ją w pewien sposób zrozumieć i znów pojawił się ten żal, co na początku rozmowy. Pomyślała o jego zmarnowanym potencjale- był tak samo zniszczony jak ona, ale jednocześnie miał kompletnie inaczej zbudowany umysł i charakter, a to go osłabiało. Wierzyła w wady, które przed sobą widziała. Coś jej mówiło, że mimo wybranego zawodu, Folke aż tak dobrym aktorem nie jest, a nawet jeżeli próbował teraz wzbudzić w niej litość łzawym przedstawieniem, Linda pozostawała niewzruszona.
- Ależ możesz zniknąć- powiedziała, wstając z jego łóżka i podchodząc powoli do przyrodniego brata. Nieśpiesznie zmniejszała odległość, podświadomie chcąc wywołać jeszcze większy niepokój i choć nie wyglądała groźnie, było w niej coś alarmującego. Blondynka wiedziała, iż manipulacja opiera się na szerokorozumianej bliskość i choć miała niemałą trudność w zrozumieniu emocji, potrafiła genialnie udawać. Przez całe życie starała się wtopić w otoczenie i za każdym razem ukrywała się pod maską normalności- była sympatycznym tłem dla wielu ludzi, lecz dzięki temu czuła się bezpiecznie oraz stabilnie.
- Po prostu zerwiesz z nimi kontakt, wybierzesz mniejsze zło, to najlepsze rozwiązanie… a oni również nie będą cierpieć tak bardzo jak w sytuacji, w której dowiadują się, że ich świadomie okłamałeś, wykorzystałeś.- Mówiła spokojnie, wyraźnie, chcąc aby do roztrzęsionego bruneta dotarły wszystkie jej słowa, celowo omijając kwestię podpalonego domu i nie odpowiadając na zadane wcześniej pytanie. Wpatrywała się w każde, nawet najmniejsze, drgnięcie na jego zapłakanym licu swoimi błękitnymi oczami, w których można było zauważyć ciepło jej głosu, zupełnie jakby wcześniejszy lód dopadł nagły roztop. Stała nad nim bezwstydnie, niemal żądając bezustannego kontaktu wzrokowego. Musiała przekonać go do dobrowolnego odejścia, była to jedyna opcja, w której Linda się w końcu uwolni od Folke, raz na zawsze.
- Uwierz, również nie chcę im tego mówić... przecież to ich zniszczy.- Oczywiście skłamała.
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Sro 3 Lut - 22:06
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Od samego początku wiedział, że popełnia błąd – nie zasługiwał na dobroć i troskę, jaka została mu zaoferowana, lecz był zbyt słaby, wątły i zmęczony by jej odmówić. Był ledwie dzieckiem, kiedy przyjechał do Midgardu – w egoistycznej chęci ucieczki od czynów, które popełnił, pragnął tylko wyrugować z myśli tamto przerażające wspomnienie, które mimo jego woli nieustannie próbowało wydostać się na powierzchnię umysłu w dręczących snach, w przewidzeniach na jawie, ostrymi kłami bolesnego poczucia winy rozrywając na strzępy trzeźwe widzenie świata, kalecząc odłamkami szkła, włócząc po ziemi i depcząc sumienie, które, uparte i zapamiętałe, nie potrafiło oczyścić się ze skazy, jaką je zbrukano. Całe życie samotny i niedoceniany przez rodziców, których surowe, chłodne charaktery nie znały afektów jego dziecinnych marzeń, zachcianek i emocji, nie potrafił odrzucić od siebie szczęścia, które mu zaoferowano. Trwał w miejscu, rozerwany pomiędzy dwoma skrajnościami, spośród których folgować nie potrafił żadnej – z jednej strony rozpalała się w jego sercu powinność skurczenia się, zniknięcia, unicestwienia, zamknięty w symbolicznej przestrzeni kary, odgrodzony od innych ludzi, czuł się smutny i zupełnie osamotniony w swojej tragedii, z drugiej strony nie potrafił jednak skonfrontować się z dławiącymi obrazami własnego życia, w żelaznych kleszczach trzymało go poczucie bezpieczeństwa, a w myślach zapewniał się cicho i nieśmiało, że jeżeli okaże się wystarczająco użyteczny, decyzja, którą podjął, nie będzie dłużej chwiała się na tak słabych, żałosnych fundamentach.
Wiele razy rozplanowywał w myślach swoją ucieczkę, wybierał odpowiedni dzień i godzinę, rozrysowywał w głowie mapę swoich postępowań, zdecydowany wieść życie, na które wiedział, że zasłużył, ilekroć próbował, odkrywał w sobie jednak niemoc przed podobnym postępowaniem, paraliżujący strach przed porzuceniem rzeczywistości, w której mógłby się odnaleźć. Pokornie sądził, że nie pragnął nigdy niczego ponad miarę – nigdy o nic nie prosił, o nic się nie wykłócał, niczego nie żądał, ze skrytą, wstydliwą niechęcią wygłaszał na głos swoje pragnienia tylko wówczas, kiedy ktoś go o nie zapytał. Miał wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że powinien zachowywać własne myśli dla siebie – w odróżnieniu od swoich rówieśników, bardzo szybko nauczył się nie dzielić dowodami własnych dziwactw jak sposobem na wyróżnienie się. Mimo to, niezależnie od tego jak usilnie i cierpliwie próbował zjednać sobie Lindę, ona jedna, w przeciwieństwie do pozostałych członków swojej rodziny, pozostawała mu wroga i chociaż podskórnie wiedział, że mógłby mieć jej to za złe, wszak nigdy umyślnie nie zrobił niczego, by ją urazić, ilekroć odnosiła się do niego z niechętną dezaprobatą, czuł, że miała rację, że jako jedyna zdołała przejrzeć go na wylot, dostrzec demoniczne macki zbrodni, które oplotły się wokół jego serca, z odmętów szmaragdowego spojrzenia wyłuskać winę, którą tak usilnie starał się przed nią ukrywać. Bał się przenikliwości jej uważnego spojrzenia, bał się upokarzającego poczucia winy, w które go wprawiała, czuł obrzydzenie do samego siebie, a wyczerpująca samoudręka doprowadzała go na skraj emocjonalnej czeluści.
Słowa przyrodniej siostry zdawały się wbijać w jego podświadomość, niby zaostrzone puginały, rozdzierające trzewia właśnie tam, gdzie tkanka była najwrażliwsza, gdzie ból najbardziej dotkliwy. Folke był świadom, że kobieta miała pełne prawo go oskarżać i to krzywdziło go poniekąd jeszcze mocniej, niż zdradliwe karty odkrytej przed nim tajemnicy. Dłonie mu się trzęsły, oczami, przeszklonymi i zaczerwienionymi od łez, nieustannie uciekał gdzieś w bok, jak gdyby liczył naiwnie na pojawienie się kogoś, kto go uratuje – nikt jednak nie przybywał. Był sam w obliczu zagrożenia, sam w obliczu własnego smutku, strachu i wyrzutów sumienia.
– P-powiem im, wszystko im powiem, proszę, proszę, Linda, tylko ty nie mów nic, ja im wytłumaczę... – chwytając się brzytwy – jak tonącemu przystało – wymamrotał nareszcie, zatrzymując swoje rozrzewnione, desperackie spojrzenie na zastygłej w triumfalnej lineaturze fizjonomii siostry, gotowy błagać o litość, na kolanach, czołobitnie płaszcząc i uginając się przed nią, byle tajemnica, której ujawnienia tak bardzo się obawiał, zniknęła z powrotem w mgle podświadomości, odsunięta na drugi plan, niedostępna. Szczodrze obdarowywał ją obietnicami, choć nie był pewien, czy potrafił je dotrzymać – wiele razy zastanawiał się nad tym, czy może powiedzieć komukolwiek o tym, co się stało. Mamie, bratu albo komukolwiek innemu z rodziny. Ta myśl wracała do niego wielokrotnie, ilekroć starał się jej jednak folgować, ogarniał go tak zatrważający lęk, że nie był w stanie wydobyć ani jednego słowa z ciemnej otchłani swojej ściśniętej krtani. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – słowa te, wypowiedziane szybko i niewyraźnie zlały się w jedność, obmierzłą, niezrozumiałą kulę wstydu i upokorzenia, która po raz kolejny stanęła mu w gardle. – Wszystko naprawię, zostawię was, musisz dać mi tylko trochę czasu, n-naprawdę, nigdy nie chciałem was okłamywać, nigdy nie sądziłem... – zawiesił się w pół słowa, pociągając nosem i po raz kolejny ocierając twarz wierzchem dłoni.
Nie potrafił dłużej znosić bolesnej presji atmosfery, jaka zapanowała pomiędzy nimi – pomimo uchylonego okna, zdawało mu się, że pokój wypełnił się ciepłą, lepką substancją, w której nie sposób było oddychać, która osiadała w jego płucach, kumulując się, niby miękka, biała pleśń. Chłodne, triumfalne spojrzenie Lindy zdawało się przeszywać go na wskroś, Folke cofnął się więc o krok do tyłu, dłonią chwytając się oparcia drewnianego krzesła, jak gdyby obawiał się rychłej utraty przytomności. Wówczas dopiero, kiedy stał tak, przyszpilony gniewnym spojrzeniem siostry, w jego umyśle rozognił się pierwszy zalążek impulsywnego pomysłu, nagłej, pozbawionej rozsądku myśli, której siła narastała stopniowo, biorąc w górę nad wszystkim innym, co dotychczas zaprzątało mu głowę – od samego początku postrzegał drzwi jako źródło swojego wybawienia i w jednej chwili niczego nie pragnął tak bardzo, jak nacisnąć na srebrną, blado połyskującą klamkę i wybiec na korytarz, na dwór, poza tę rozmowę, poza ten dom, poza tę rzeczywistość. Nie wiedział wprawdzie jeszcze, co zrobi, ale to, że mógł uciec, zdawało się uczynić wszystko mniej nieznośnym. Ostatkiem siły woli, spojrzał jeszcze na Lindę, która w tym momencie musiała już zauważyć maniakalny żywioł przerażenia, który rozpalił się w jego oczach, lecz nim zdążyłaby zareagować, Folke skoczył ku drzwiom, chwiejnie i nieporadnie, ze względu na kulawość lewej nogi, dążąc jednak wydostać się na zewnątrz, na korytarz, na światło, bezmyślnie gotowy biec przed siebie w ułudnej, pijanej iluzji wolności.
Wiele razy rozplanowywał w myślach swoją ucieczkę, wybierał odpowiedni dzień i godzinę, rozrysowywał w głowie mapę swoich postępowań, zdecydowany wieść życie, na które wiedział, że zasłużył, ilekroć próbował, odkrywał w sobie jednak niemoc przed podobnym postępowaniem, paraliżujący strach przed porzuceniem rzeczywistości, w której mógłby się odnaleźć. Pokornie sądził, że nie pragnął nigdy niczego ponad miarę – nigdy o nic nie prosił, o nic się nie wykłócał, niczego nie żądał, ze skrytą, wstydliwą niechęcią wygłaszał na głos swoje pragnienia tylko wówczas, kiedy ktoś go o nie zapytał. Miał wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że powinien zachowywać własne myśli dla siebie – w odróżnieniu od swoich rówieśników, bardzo szybko nauczył się nie dzielić dowodami własnych dziwactw jak sposobem na wyróżnienie się. Mimo to, niezależnie od tego jak usilnie i cierpliwie próbował zjednać sobie Lindę, ona jedna, w przeciwieństwie do pozostałych członków swojej rodziny, pozostawała mu wroga i chociaż podskórnie wiedział, że mógłby mieć jej to za złe, wszak nigdy umyślnie nie zrobił niczego, by ją urazić, ilekroć odnosiła się do niego z niechętną dezaprobatą, czuł, że miała rację, że jako jedyna zdołała przejrzeć go na wylot, dostrzec demoniczne macki zbrodni, które oplotły się wokół jego serca, z odmętów szmaragdowego spojrzenia wyłuskać winę, którą tak usilnie starał się przed nią ukrywać. Bał się przenikliwości jej uważnego spojrzenia, bał się upokarzającego poczucia winy, w które go wprawiała, czuł obrzydzenie do samego siebie, a wyczerpująca samoudręka doprowadzała go na skraj emocjonalnej czeluści.
Słowa przyrodniej siostry zdawały się wbijać w jego podświadomość, niby zaostrzone puginały, rozdzierające trzewia właśnie tam, gdzie tkanka była najwrażliwsza, gdzie ból najbardziej dotkliwy. Folke był świadom, że kobieta miała pełne prawo go oskarżać i to krzywdziło go poniekąd jeszcze mocniej, niż zdradliwe karty odkrytej przed nim tajemnicy. Dłonie mu się trzęsły, oczami, przeszklonymi i zaczerwienionymi od łez, nieustannie uciekał gdzieś w bok, jak gdyby liczył naiwnie na pojawienie się kogoś, kto go uratuje – nikt jednak nie przybywał. Był sam w obliczu zagrożenia, sam w obliczu własnego smutku, strachu i wyrzutów sumienia.
– P-powiem im, wszystko im powiem, proszę, proszę, Linda, tylko ty nie mów nic, ja im wytłumaczę... – chwytając się brzytwy – jak tonącemu przystało – wymamrotał nareszcie, zatrzymując swoje rozrzewnione, desperackie spojrzenie na zastygłej w triumfalnej lineaturze fizjonomii siostry, gotowy błagać o litość, na kolanach, czołobitnie płaszcząc i uginając się przed nią, byle tajemnica, której ujawnienia tak bardzo się obawiał, zniknęła z powrotem w mgle podświadomości, odsunięta na drugi plan, niedostępna. Szczodrze obdarowywał ją obietnicami, choć nie był pewien, czy potrafił je dotrzymać – wiele razy zastanawiał się nad tym, czy może powiedzieć komukolwiek o tym, co się stało. Mamie, bratu albo komukolwiek innemu z rodziny. Ta myśl wracała do niego wielokrotnie, ilekroć starał się jej jednak folgować, ogarniał go tak zatrważający lęk, że nie był w stanie wydobyć ani jednego słowa z ciemnej otchłani swojej ściśniętej krtani. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – słowa te, wypowiedziane szybko i niewyraźnie zlały się w jedność, obmierzłą, niezrozumiałą kulę wstydu i upokorzenia, która po raz kolejny stanęła mu w gardle. – Wszystko naprawię, zostawię was, musisz dać mi tylko trochę czasu, n-naprawdę, nigdy nie chciałem was okłamywać, nigdy nie sądziłem... – zawiesił się w pół słowa, pociągając nosem i po raz kolejny ocierając twarz wierzchem dłoni.
Nie potrafił dłużej znosić bolesnej presji atmosfery, jaka zapanowała pomiędzy nimi – pomimo uchylonego okna, zdawało mu się, że pokój wypełnił się ciepłą, lepką substancją, w której nie sposób było oddychać, która osiadała w jego płucach, kumulując się, niby miękka, biała pleśń. Chłodne, triumfalne spojrzenie Lindy zdawało się przeszywać go na wskroś, Folke cofnął się więc o krok do tyłu, dłonią chwytając się oparcia drewnianego krzesła, jak gdyby obawiał się rychłej utraty przytomności. Wówczas dopiero, kiedy stał tak, przyszpilony gniewnym spojrzeniem siostry, w jego umyśle rozognił się pierwszy zalążek impulsywnego pomysłu, nagłej, pozbawionej rozsądku myśli, której siła narastała stopniowo, biorąc w górę nad wszystkim innym, co dotychczas zaprzątało mu głowę – od samego początku postrzegał drzwi jako źródło swojego wybawienia i w jednej chwili niczego nie pragnął tak bardzo, jak nacisnąć na srebrną, blado połyskującą klamkę i wybiec na korytarz, na dwór, poza tę rozmowę, poza ten dom, poza tę rzeczywistość. Nie wiedział wprawdzie jeszcze, co zrobi, ale to, że mógł uciec, zdawało się uczynić wszystko mniej nieznośnym. Ostatkiem siły woli, spojrzał jeszcze na Lindę, która w tym momencie musiała już zauważyć maniakalny żywioł przerażenia, który rozpalił się w jego oczach, lecz nim zdążyłaby zareagować, Folke skoczył ku drzwiom, chwiejnie i nieporadnie, ze względu na kulawość lewej nogi, dążąc jednak wydostać się na zewnątrz, na korytarz, na światło, bezmyślnie gotowy biec przed siebie w ułudnej, pijanej iluzji wolności.
Gość
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Wto 9 Lut - 15:02
GośćGość
Gość
Gość
Drugą fazę prześladowania, tę trudniejszą i nieszablonową, wybudziła, starannie obracając słowami. Poczuła jednak, że gdzieś przez nietypowe natchnienie, wypchany zemstą entuzjazm, zbłądziła, ledwo opanowując niesforność bolesnych słów, które samoistnie przekształcały się w całe zdania, a owe zdania w inicjalną krzywdę. Od początku miała zamiar rozegrać wszystko bezpiecznie, jednakże teraz nie była pewna czy jej się to udało. Oboje topili się w banalnym wirze emocji- ona zanurzając w dewiacji, a on tonąc w poczuciu winy. Stan Folke był, eufemistycznie ujmując, niestabilny. Linda miała osobliwe wrażenie, iż odbije się to na niej w przyszłości i pożałuje wszystkich wypowiedzianych do tej pory słów. Przeszło jej przez myśl, że będzie musiała się kiedyś z tego tłumaczyć przed rodzicami albo swoim bratem, który nigdy nie był w stanie dostrzec prawdy. Automatycznie spojrzała w stronę drzwi, upewniając się, iż charakter spotkania z sierotą pozostał tajemnicą i wtedy zdała sobie sprawę, że istnieje w niej ten sam strach, jaki równolegle atakuje Folke… Nie chciałaby zobaczyć wyrazu twarzy swoich bliskich, gdyby dowiedzieli się o wszystkim, co zostało powiedziane tego wieczoru. Lęk ścisnął jej serce, zatrzymując również oddech blondynki- czyżby była na tyle nieuważna, aby zdemaskować samą siebie? Strwożona zmrużyła oczy, starając się wyobrazić stojące za drzwiami, w ciemności korytarza, sylwetki rodziców, a potem spojrzeniem wróciła do bruneta i paniki w jego ślepiach. Linda nie była pewna czy niknące poczucie bycia obserwowaną przyniesie im obojgu coś dobrego. Mogła go jeszcze bardziej zranić, choć nagłe przypomnienie o tym, gdzie się znajdują, powstrzymało okrucieństwo, jakie zdążyło już wyraźnie splamić jej twarz… ale nie to lico, które obserwował przyrodni brat, nie maskę zaniepokojonej prawdą i oskarżającej Lindy. Tylko tę twarz wygiętą w obrzydliwym grymasie, którą prześladowała demoniczność, fantazja i szczególny dla kobiety sadyzm. Nie było sensu ukazywać prawdziwej radości z odważnej interpretacji kłamstw Baantjera, musiała chociaż udawać, że dla niej jest to tak samo ciężki temat. Jednakże trud sprawiało słuchanie błagań, patrzenie na tę przytłaczającą niemoc, i jednoczesne nieodczuwanie rozbawienia. Przepraszanie, tłumaczenie i kajanie się, które przecież z góry skazane było na porażkę, zdawało się być nowym ulubionym dźwiękiem, jaki przyrodni brat Lindy może wydawać. Wcześniej wolała, gdy po prostu milczał.
- Daruj sobie te kłamstwa- powiedziała, ówcześnie biorąc głęboki wdech i kierując spojrzenie w sufit. Nie wierzyła w smętnie formułowane zapewnienia o użyciu nieszczęsnej prawdy. Właściwie oboje wiedzieli, że najchętniej Folke tchórzliwie uciekłby i schował gdzieś, gdzie jego brudny sekret pozostałby bezpieczny. Niewątpliwie plan kobiety budował iluzję wokół przyrodniego brata, fikcję, jaka miała dać mu schronienie przed własną zbrodnią. Gdyby zniknął, nie musiałby przeżywać koszmaru raz jeszcze. To było jasne, że nie zniósłby reakcji rodziny na obnażenie swej własnej okropności, nie wytrzymałby wzroku brata Lindy, który od początku trzymał jego stronę, okazał życzliwość, na jaką brunet przecież nie zasługiwał. Blondynka wypuściła głośno powietrze z ust, przechylając głowę lekko w bok i znów zerkając na zamknięte drzwi, a potem na gorycz, którą uosabiała sierota.- Przestań to powtarzać jak jakieś zaklęcie. Słowo przepraszam nic nie naprawi.
Nie potrafiła opisać jak bardzo wyprowadzało ją z równowagi lamentowanie Folke- pociąganie nosem, wycieranie łez i użalanie nad sobą. Miała wrażenie, że dręczy dziecko, ciągle musiała sobie przypominać, do kogo się zwraca. Rozmawiała z mordercą, kłamcą i intrygantem, dlaczego więc czuła się jakby atakowała niewinną istotę? Świadoma, czy też nie, próba wymuszenia współczucia prowokowała w Lindzie najgorsze cechy, które uniemożliwiały spokojne przeprowadzenie wcześniej ustalonego planu wydarzeń. Czekała aż dostanie jasną deklarację, obietnicę, że od tego momentu aż do końca świata, mężczyzna nie pojawi się już więcej w pobliżu drugiej rodziny. Wstręt do przyrodniego brata prowokował agresję, a przymus doprowadzenia planu do końca uniemożliwiał zakończenie rozmowy w tym momencie. Dlatego też, gdy tylko zobaczyła w oczach Folke błysk charakterystyczny dla spłoszonych, przerażonych o swoje życie zwierząt, wiedziała, że sytuacja zaraz się wymknie spod kontroli, ale… nie spodziewała się, iż przyjdzie jej obserwować dosłowną ucieczkę przyrodniego brata. Nie mogła opanować śmiechu, który wydostał się z wygiętych w szoku ust. Zgięła się w pół, starając powstrzymać hienowaty chichot, a potem zerknęła na otwarte już drzwi. Koncept tak gwałtownego wycofania się z rozmowy był najzabawniejszą rzeczą, jaką brunet mógł zrobić. Linda nie chciała, aby znalazł ulgę, uspokoił się i przemyślał wszystko, co się stało. Z tej sytuacji nie mógł się tak po prostu ewakuować jak zwykły tchórz.
Po zrobieniu pierwszego kroku prawie potknęła się o własne nogi, nadal śmiejąc z obrazu kuśtykającego przyrodniego brata. Nie zamierzała wołać za nim, nie chciała kusić losu, już i tak cudem nikt nie usłyszał wcześniejszego stękania oraz boleści Folke. Nieśpiesznie wyszła z pomieszczenia, gasząc światło i zamykając drzwi. Powoli przeszła obok pokoju brata i rodziców, aby przekonać się czy przypadkiem nie usłyszy zaniepokojonych szeptów czy innych oznak, że ktokolwiek wie, jaki koszmar skonstruowała dla sieroty kilka metrów dalej. Upewniając się, że nikt nic nie podejrzewa, zbiegła z piętra, doganiając rozbitego uciekiniera. Bawiła się naprawdę dobrze, co dało się z łatwością odczytać z grymasu, jaki twarz Lindy przyjęła. Niesamowite, że kiedy zaczynało już ją to wszystko męczyć, przyrodni brat znalazł sposób, aby przywrócić w niej tę ułomną frywolność.
- Żartujesz sobie? Czemu uciekasz?
- Daruj sobie te kłamstwa- powiedziała, ówcześnie biorąc głęboki wdech i kierując spojrzenie w sufit. Nie wierzyła w smętnie formułowane zapewnienia o użyciu nieszczęsnej prawdy. Właściwie oboje wiedzieli, że najchętniej Folke tchórzliwie uciekłby i schował gdzieś, gdzie jego brudny sekret pozostałby bezpieczny. Niewątpliwie plan kobiety budował iluzję wokół przyrodniego brata, fikcję, jaka miała dać mu schronienie przed własną zbrodnią. Gdyby zniknął, nie musiałby przeżywać koszmaru raz jeszcze. To było jasne, że nie zniósłby reakcji rodziny na obnażenie swej własnej okropności, nie wytrzymałby wzroku brata Lindy, który od początku trzymał jego stronę, okazał życzliwość, na jaką brunet przecież nie zasługiwał. Blondynka wypuściła głośno powietrze z ust, przechylając głowę lekko w bok i znów zerkając na zamknięte drzwi, a potem na gorycz, którą uosabiała sierota.- Przestań to powtarzać jak jakieś zaklęcie. Słowo przepraszam nic nie naprawi.
Nie potrafiła opisać jak bardzo wyprowadzało ją z równowagi lamentowanie Folke- pociąganie nosem, wycieranie łez i użalanie nad sobą. Miała wrażenie, że dręczy dziecko, ciągle musiała sobie przypominać, do kogo się zwraca. Rozmawiała z mordercą, kłamcą i intrygantem, dlaczego więc czuła się jakby atakowała niewinną istotę? Świadoma, czy też nie, próba wymuszenia współczucia prowokowała w Lindzie najgorsze cechy, które uniemożliwiały spokojne przeprowadzenie wcześniej ustalonego planu wydarzeń. Czekała aż dostanie jasną deklarację, obietnicę, że od tego momentu aż do końca świata, mężczyzna nie pojawi się już więcej w pobliżu drugiej rodziny. Wstręt do przyrodniego brata prowokował agresję, a przymus doprowadzenia planu do końca uniemożliwiał zakończenie rozmowy w tym momencie. Dlatego też, gdy tylko zobaczyła w oczach Folke błysk charakterystyczny dla spłoszonych, przerażonych o swoje życie zwierząt, wiedziała, że sytuacja zaraz się wymknie spod kontroli, ale… nie spodziewała się, iż przyjdzie jej obserwować dosłowną ucieczkę przyrodniego brata. Nie mogła opanować śmiechu, który wydostał się z wygiętych w szoku ust. Zgięła się w pół, starając powstrzymać hienowaty chichot, a potem zerknęła na otwarte już drzwi. Koncept tak gwałtownego wycofania się z rozmowy był najzabawniejszą rzeczą, jaką brunet mógł zrobić. Linda nie chciała, aby znalazł ulgę, uspokoił się i przemyślał wszystko, co się stało. Z tej sytuacji nie mógł się tak po prostu ewakuować jak zwykły tchórz.
Po zrobieniu pierwszego kroku prawie potknęła się o własne nogi, nadal śmiejąc z obrazu kuśtykającego przyrodniego brata. Nie zamierzała wołać za nim, nie chciała kusić losu, już i tak cudem nikt nie usłyszał wcześniejszego stękania oraz boleści Folke. Nieśpiesznie wyszła z pomieszczenia, gasząc światło i zamykając drzwi. Powoli przeszła obok pokoju brata i rodziców, aby przekonać się czy przypadkiem nie usłyszy zaniepokojonych szeptów czy innych oznak, że ktokolwiek wie, jaki koszmar skonstruowała dla sieroty kilka metrów dalej. Upewniając się, że nikt nic nie podejrzewa, zbiegła z piętra, doganiając rozbitego uciekiniera. Bawiła się naprawdę dobrze, co dało się z łatwością odczytać z grymasu, jaki twarz Lindy przyjęła. Niesamowite, że kiedy zaczynało już ją to wszystko męczyć, przyrodni brat znalazł sposób, aby przywrócić w niej tę ułomną frywolność.
- Żartujesz sobie? Czemu uciekasz?
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Nie 14 Lut - 23:00
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie rozumiał, dlaczego Linda darzyła go tak silną nienawiścią, nie wiedział, jakie było zarzewie gorejącego w jej ciele odium, wstrętu i niechęci, co takiego zrobił, by z równie podłą determinacją pragnęła jego cierpienia. Podchodził do dziewczyny z ostrożną rezerwą już w dniu, w którym pierwszy raz pojawił się domostwie – mokry od śniegu i zapłakany, owinięty ciepłym kocem i pocieszająco troskliwym ramieniem jej starszego brata, wciąż nieświadomy jeszcze dobroci, jaką mu zaoferowano, roztrzęsiony wydarzeniami sprzed kilku ostatnich dni, które spędzić musiał samotnie, ukrywając się w ciasnych szczelinach architektonicznych zagłębień, ciemnych, zakurzonych kątach lokali, gdzie mógł przespać się spokojny i niezauważony. Długo i z wytrwałością starał się robić wszystko, by udowodnić swoją wdzięczność – od śmierci rodziców, zaledwie w przeciągu roku, z chłopca obrośniętego w barwne piórka zuchwałości, odważnego i skorego do buntu, stał się dzieckiem skromnym, nieśmiałym, zesztywniałym w ciasnym gorsecie własnych, stłumionych w sercu emocji. Nigdy o nic nie prosił, niczego nie wymagał, nawet ataki choroby, które dręczyły go w tamtym okresie ze szczególną zajadłością, ukrywał za fasadą mocno zaciśniętych zębów, dopiero w prywatności zamkniętej łazienki lub czterech ścian własnego pokoju pozwalając sobie na łzy, które spływały obficie po jego zaokrąglonych policzkach, przeobrażając się w cichy, siłą tłumiony szloch.
Z wyrazem przestrachu wymalowanym na pobladłej twarzy rzucił się teraz ku schodom, słysząc jak groteskowe, jadowite echo kobiecego śmiechu sunie wzdłuż korytarza, owija obślizgłe, lepkie macki przerażenia na jego ściśniętym gardle. W jednej chwili zrozumiał, jak głupi był dotychczas, że nawet tutaj, we własnym domu, który tak długo wydawał mu się być bezpieczną ostoją, powinien był zawsze mieć się na baczności, on tymczasem, w jakże żałosnym przejawie przyzwyczajenia, pozwolił sobie myśleć, że choć raz w życiu coś dane mu było na zawsze, na stałe. Linda, która zdawała się obserwować i tropić go już w dniu, w którym pojawił się w jej życiu, okazała się teraz ciężarem ciasno uwiązanym do kostki, kotwicą gwarantującą, że skacząc na głęboką wodę, Folke popłynie w dół, ku ciemnym przestworzom morskich głębin. Przy ostatnich kilku stopniach potknął się, błędnie polegając na kulawej nodze i runął do przodu, w ostatniej chwili przytrzymując się oparcia krzesła, które zachybotało się niebezpiecznie pod nagłym ciężarem jego ciała. Jestem bezpieczny, przeszło mu przez myśl, a na twarzy pojawił się cień słabego uśmiechu – ten spełzł jednak natychmiast, gdy tylko chłopak podniósł głowę, zdając sobie sprawę, że w pokoju dziennym, w którym spodziewał się zobaczyć rodziców, nie było nikogo. Pomieszczenie było puste.
Na słowa Lindy, które wybrzmiały z butną pretensją zza jego pleców, drgnął odruchowo, czując, jak wzdłuż linii kręgosłupa zsuwa mu się fala dreszczy – dlaczego uciekał? Nie wiedział, nie pamiętał, działał odruchowo i zupełnie bezmyślnie, jak ryba wyrzucona na suchy ląd, rzucał się i szamotał w żałosnych, bezradnych próbach nabrania powietrza. Przyrodnia siostra raptem pokonała kilka metrów dzielącej ich odległości, na co Folke odwrócił się gwałtownie, przywierając plecami do rozklekotanej, drewnianej szafy, ze wzrokiem wciąż nerwowo rozbieganym w poszukiwaniu ratunku. Ostrożnie, ze świadomością swej przegranej uniósł nareszcie wzrok bezpośrednio na twarz dziewczyny – błękitne spojrzenie tlące się jasno w bladym świetle marcowego popołudnia, czoło zmarszczone lekko w cynicznym przejawie teatralnego zdziwienia, kąciki ust uniesione ku górze, podrygujące triumfalnie i z zadowoleniem. Już nie przepraszał, nie obiecywał, nie płakał – przełknął tylko ślinę, ignorując mdłości. Raz jeszcze, ukradkiem, spojrzał w stronę drzwi, tym razem nie z nadzieją, lecz z obawą – świadomość, że ktoś mógłby go usłyszeć, że mógłby dowiedzieć się o wszystkim w ten sposób, paraliżowała go bardziej niż niespodziewane ataki bólączki, bardziej niż wspomnienia, samotne wieczory i zapomniane artefakty minionej przeszłości. Wolałby umrzeć lub zapaść się pod ziemię, niż pozwolić, by ktoś poznał jego sekret przypadkiem, usłyszał o nim od drugiej osoby, zaatakował go nim w sposób, którego nie był w stanie kontrolować i któremu nie dałby rady sprostać – wiedział, że musiał podjąć decyzję, musiał pozwolić Lindzie zachować ostatnie słowo.
– Wyprowadzę się. – odparł cicho, lecz stanowczo i chociaż uniósł nieznacznie brodę, wciąż przypominał skarconego psa, zwierzę świadome swej uniżonej pozycji, pokornie uległe wobec podniesionego głosu właściciela. – Jutro rano pożegnam się z rodzicami i więcej nie będziesz musiała mnie widzieć. – dodał zaraz, z małoduszną nadzieją, że Linda pozwoli mu wytłumaczyć się przed resztą rodziny, wymyślić jakiś oczywisty, wiarygodny scenariusz – jeden z wielu, które w przeciągu ostatnich kilku miesięcy trzymał w dłoniach – i odejść, nie pozostawiając gorszącej skazy na ich świadomościach, nie niszcząc rzeczywistości, którą własnoręcznie dla siebie wybudowali. – Powiem... powiem, że nie chcę dłużej przysparzać im kłopotu, że jestem bardzo wdzięczny za te wszystkie lata, że Gunnar zaproponował mi mieszkanie u siebie, na starym mieście, bliżej teatru... że, że już nie potrzebuję ich pomocy. – wymamrotał pospiesznie, choć wyraz jego twarzy zdradzał pełną powagę snutych nerwowo rozważań. – Że nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobili, że poradzę sobie sam, że najwyższa pora, żebym poradził sobie sam. – bo w gruncie rzeczy był przecież skazany na samotność już w dniu, w którym po raz pierwszy pojawił się w Midgardzie.
Z wyrazem przestrachu wymalowanym na pobladłej twarzy rzucił się teraz ku schodom, słysząc jak groteskowe, jadowite echo kobiecego śmiechu sunie wzdłuż korytarza, owija obślizgłe, lepkie macki przerażenia na jego ściśniętym gardle. W jednej chwili zrozumiał, jak głupi był dotychczas, że nawet tutaj, we własnym domu, który tak długo wydawał mu się być bezpieczną ostoją, powinien był zawsze mieć się na baczności, on tymczasem, w jakże żałosnym przejawie przyzwyczajenia, pozwolił sobie myśleć, że choć raz w życiu coś dane mu było na zawsze, na stałe. Linda, która zdawała się obserwować i tropić go już w dniu, w którym pojawił się w jej życiu, okazała się teraz ciężarem ciasno uwiązanym do kostki, kotwicą gwarantującą, że skacząc na głęboką wodę, Folke popłynie w dół, ku ciemnym przestworzom morskich głębin. Przy ostatnich kilku stopniach potknął się, błędnie polegając na kulawej nodze i runął do przodu, w ostatniej chwili przytrzymując się oparcia krzesła, które zachybotało się niebezpiecznie pod nagłym ciężarem jego ciała. Jestem bezpieczny, przeszło mu przez myśl, a na twarzy pojawił się cień słabego uśmiechu – ten spełzł jednak natychmiast, gdy tylko chłopak podniósł głowę, zdając sobie sprawę, że w pokoju dziennym, w którym spodziewał się zobaczyć rodziców, nie było nikogo. Pomieszczenie było puste.
Na słowa Lindy, które wybrzmiały z butną pretensją zza jego pleców, drgnął odruchowo, czując, jak wzdłuż linii kręgosłupa zsuwa mu się fala dreszczy – dlaczego uciekał? Nie wiedział, nie pamiętał, działał odruchowo i zupełnie bezmyślnie, jak ryba wyrzucona na suchy ląd, rzucał się i szamotał w żałosnych, bezradnych próbach nabrania powietrza. Przyrodnia siostra raptem pokonała kilka metrów dzielącej ich odległości, na co Folke odwrócił się gwałtownie, przywierając plecami do rozklekotanej, drewnianej szafy, ze wzrokiem wciąż nerwowo rozbieganym w poszukiwaniu ratunku. Ostrożnie, ze świadomością swej przegranej uniósł nareszcie wzrok bezpośrednio na twarz dziewczyny – błękitne spojrzenie tlące się jasno w bladym świetle marcowego popołudnia, czoło zmarszczone lekko w cynicznym przejawie teatralnego zdziwienia, kąciki ust uniesione ku górze, podrygujące triumfalnie i z zadowoleniem. Już nie przepraszał, nie obiecywał, nie płakał – przełknął tylko ślinę, ignorując mdłości. Raz jeszcze, ukradkiem, spojrzał w stronę drzwi, tym razem nie z nadzieją, lecz z obawą – świadomość, że ktoś mógłby go usłyszeć, że mógłby dowiedzieć się o wszystkim w ten sposób, paraliżowała go bardziej niż niespodziewane ataki bólączki, bardziej niż wspomnienia, samotne wieczory i zapomniane artefakty minionej przeszłości. Wolałby umrzeć lub zapaść się pod ziemię, niż pozwolić, by ktoś poznał jego sekret przypadkiem, usłyszał o nim od drugiej osoby, zaatakował go nim w sposób, którego nie był w stanie kontrolować i któremu nie dałby rady sprostać – wiedział, że musiał podjąć decyzję, musiał pozwolić Lindzie zachować ostatnie słowo.
– Wyprowadzę się. – odparł cicho, lecz stanowczo i chociaż uniósł nieznacznie brodę, wciąż przypominał skarconego psa, zwierzę świadome swej uniżonej pozycji, pokornie uległe wobec podniesionego głosu właściciela. – Jutro rano pożegnam się z rodzicami i więcej nie będziesz musiała mnie widzieć. – dodał zaraz, z małoduszną nadzieją, że Linda pozwoli mu wytłumaczyć się przed resztą rodziny, wymyślić jakiś oczywisty, wiarygodny scenariusz – jeden z wielu, które w przeciągu ostatnich kilku miesięcy trzymał w dłoniach – i odejść, nie pozostawiając gorszącej skazy na ich świadomościach, nie niszcząc rzeczywistości, którą własnoręcznie dla siebie wybudowali. – Powiem... powiem, że nie chcę dłużej przysparzać im kłopotu, że jestem bardzo wdzięczny za te wszystkie lata, że Gunnar zaproponował mi mieszkanie u siebie, na starym mieście, bliżej teatru... że, że już nie potrzebuję ich pomocy. – wymamrotał pospiesznie, choć wyraz jego twarzy zdradzał pełną powagę snutych nerwowo rozważań. – Że nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobili, że poradzę sobie sam, że najwyższa pora, żebym poradził sobie sam. – bo w gruncie rzeczy był przecież skazany na samotność już w dniu, w którym po raz pierwszy pojawił się w Midgardzie.
Gość
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Wto 16 Lut - 19:19
GośćGość
Gość
Gość
Kiedyś już o tym śniła- nie jeden, nie dwa, nie trzy razy… Nocą Lindę nawiedzała zemsta niezliczoną ilość razy. Kobieta przez wiele lat była przekonana, że ewentualne scenariusze pozbycia się Folke z rodzinnego życia zostały doszczętnie wyczerpane. Jej umysł miał problem ze stworzeniem realistycznej historii, która nie wiązała się ze śmiercią przyrodniego brata. Nie podejmując się trudu sprytniejszego knucia, zadowalała ją wizja nagłego zgonu, porwania czy innej makabry, byle tylko wrócić do życia sprzed Baantjera- wtedy była przecież najszczęśliwsza, najbezpieczniejsza, najzdrowsza. Naiwnie wiązała wszystkie te rzeczy z przeszłością, sądziła, że jego zniknięcie przywoła dawno utracony, intensywny blask. Brzask, który oślepi wszystkie potworności kłębiące się w głowie Lindy. Rozświetli ciemność, jaką przez tyle lat spowodował brak jakiegokolwiek źródła światła i na nowo rozjaśni sposób patrzenia na świat. Odnosiła się do poprzedniej percepcji rzeczywistości jak do majestatycznego zabytku, który zrobił na niej wrażenie za młodu, ale dokładnie nie pamiętała jego architektury, zdobień i szczegółów. Nie potrafiła go odtworzyć, jednakże bardzo chciałaby znów doświadczyć piękna z nim związanego. Wrócić do możliwości, jakie dawało wcześniejsze usposobienie. Wśród tych wszystkich myśli, planów oraz intryg najsmutniejsze, i zarazem najbardziej ludzkie, było to, że w Lindzie zdawała się współistnieć samoświadomość związana z jej horrendum. Wiedziała, że to co robi nie jest dobre, tłumacząc sobie boskim prawem do zemsty dzisiejsze zdarzenia. Pod jej skórą pełzło, niezdarnie oraz powoli niczym tłusty pędrak, pewne osobliwe poczucie, iż musi uczynić coś złego, aby zatrzymać się przed postąpieniem jeszcze gorzej, przed byciem gorszą niż jest teraz. W oczach Folke przecież tak łatwo mogła się przeglądnąć, ujrzeć swoją szkaradę. Czuła rozprzestrzeniającą się infekcję w duszy, bo nie mogła nawet zmusić się do poczucia winy, skłamać, że nie podoba jej się groza. Dopiero za kilka godzin od tego momentu poczuje, iż nie powinna się paskudnie śmiać i czerpać przyjemności z jego tragedii. Kiedy się uspokoi , pojmie, w jakim stanie czuje się najlepiej, a wtedy zeżre ją żal. Nie mogła już przecież kłamać, że chodzi o prawo do zemsty, kiedy zwyczajnie bawił ją horror.
Głos, niebyt przez Lindę stworzony, wyszeptał jedno słowo- wygrałaś- a przez jej ciało przebiegł przyjemny dreszcz. Z każdym następnym słowem Folke, dziewczyna uśmiechała się coraz szerzej. Chłopak wyglądał koszmarnie; choć już nie płakał, tak łzy pozostawiły wyraźnie widoczne ślady emocjonalnej bitwy na jego twarzy. Wyglądał słabo, jakby zaraz miał się rozpłynąć i nigdy ponownie nie pojawić. Tragedia na jego twarzy była jednocześnie ekscytująca i męcząca. Lindę zaczęły już usta boleć od uśmiechu, więc zastanawiało ją jak bolesna musiała być niedola wymalowana na twarzy przyrodniego brata, którą tak długo już utrzymywał. Co ciekawe, dokładnie tak wyobrażała sobie jego nieszczęście w snach. Była z siebie dumna, że odwzorowała jego mimikę niemal bezbłędnie, ale nic nie mogło się równać z widokiem na żywo. Blondynka uważała, iż stworzyła wiele odpowiednich scenariuszy do wypędzenia sieroty ze swojego życia, jednakże w najbarwniejszych snach nie dostała takiej karty przetargowej, jaka wpadła w jej palczaste dłonie w prawdziwym świecie. Mimo że robiła coś niewybaczalnego, teraz już się nie bała, iż treść ich konwersacji wyjdzie na jaw. Swój szantaż mogła wyjaśnić próbą chronienia rodziny, a słowa... jej słowa będą mało istotne przy rozmiarze wyjawionej zbrodni. Zresztą wątpiła też, że Folke komukolwiek powtórzy ekspresję, jaką go życzliwie poczęstowała.
- Tłumacz się jak chcesz… - Skorzystała z niewielkiej różnicy we wzroście i odległości, aby złapać przyrodniego brata za gorącą od żalu twarz. Ścisnęła jedną dłonią jego oba policzki, a potem mocno stanęła swoją stopą na zdrowej nodze Folke. Musiała być pewna, że teraz nie ucieknie i skupi dokładnie na jej kolejnych słowach. Przez chwilę znów nie mogła się zdecydować, z jednej strony chciała już skończyć to przedstawienie, z drugiej śmiać i krzyczeć dalej. - Jak ty w ogóle możesz ze sobą żyć? Mówiłeś, że czujesz się obrzydliwie we własnym ciele, więc czemu tu jeszcze jesteś? Czemu się jeszcze nie zapiłeś albo nie podciąłeś żył? Nie mów, że na to też jesteś zbyt dużym tchórzem? A może… może wcale ze zbrodnią nie jest ci tak źle, może to reakcja ludzi cię przeraża? – Zadawała pytania, na które tak naprawdę nie chciała znać odpowiedzi, nie dała mu na nie czasu. Przez krótką chwilę badała twarz sieroty, zastanawiając się czy zostawić go w spokoju. Niespodziewanie z impetem cisnęła jego głową o szafę, do której był przyparty, i puściła policzki Folke. Wytarła dłoń w spódnicę, jakby jej skóra była skażona przez sam dotyk łez przyrodniego brata, a następnie odwróciła się i zaczęła powoli kroczyć w stronę schodów.
- Nie zapomnij mojego prezentu z góry. W gruncie rzeczy, jeżeli zaczniesz palić, to będzie w nim coś poetyckiego. Ogień, który tak szybko zabił twoich rodziców, ciebie będzie trawił powoli. - Po tych słowach zniknęła na piętrze.
Głos, niebyt przez Lindę stworzony, wyszeptał jedno słowo- wygrałaś- a przez jej ciało przebiegł przyjemny dreszcz. Z każdym następnym słowem Folke, dziewczyna uśmiechała się coraz szerzej. Chłopak wyglądał koszmarnie; choć już nie płakał, tak łzy pozostawiły wyraźnie widoczne ślady emocjonalnej bitwy na jego twarzy. Wyglądał słabo, jakby zaraz miał się rozpłynąć i nigdy ponownie nie pojawić. Tragedia na jego twarzy była jednocześnie ekscytująca i męcząca. Lindę zaczęły już usta boleć od uśmiechu, więc zastanawiało ją jak bolesna musiała być niedola wymalowana na twarzy przyrodniego brata, którą tak długo już utrzymywał. Co ciekawe, dokładnie tak wyobrażała sobie jego nieszczęście w snach. Była z siebie dumna, że odwzorowała jego mimikę niemal bezbłędnie, ale nic nie mogło się równać z widokiem na żywo. Blondynka uważała, iż stworzyła wiele odpowiednich scenariuszy do wypędzenia sieroty ze swojego życia, jednakże w najbarwniejszych snach nie dostała takiej karty przetargowej, jaka wpadła w jej palczaste dłonie w prawdziwym świecie. Mimo że robiła coś niewybaczalnego, teraz już się nie bała, iż treść ich konwersacji wyjdzie na jaw. Swój szantaż mogła wyjaśnić próbą chronienia rodziny, a słowa... jej słowa będą mało istotne przy rozmiarze wyjawionej zbrodni. Zresztą wątpiła też, że Folke komukolwiek powtórzy ekspresję, jaką go życzliwie poczęstowała.
- Tłumacz się jak chcesz… - Skorzystała z niewielkiej różnicy we wzroście i odległości, aby złapać przyrodniego brata za gorącą od żalu twarz. Ścisnęła jedną dłonią jego oba policzki, a potem mocno stanęła swoją stopą na zdrowej nodze Folke. Musiała być pewna, że teraz nie ucieknie i skupi dokładnie na jej kolejnych słowach. Przez chwilę znów nie mogła się zdecydować, z jednej strony chciała już skończyć to przedstawienie, z drugiej śmiać i krzyczeć dalej. - Jak ty w ogóle możesz ze sobą żyć? Mówiłeś, że czujesz się obrzydliwie we własnym ciele, więc czemu tu jeszcze jesteś? Czemu się jeszcze nie zapiłeś albo nie podciąłeś żył? Nie mów, że na to też jesteś zbyt dużym tchórzem? A może… może wcale ze zbrodnią nie jest ci tak źle, może to reakcja ludzi cię przeraża? – Zadawała pytania, na które tak naprawdę nie chciała znać odpowiedzi, nie dała mu na nie czasu. Przez krótką chwilę badała twarz sieroty, zastanawiając się czy zostawić go w spokoju. Niespodziewanie z impetem cisnęła jego głową o szafę, do której był przyparty, i puściła policzki Folke. Wytarła dłoń w spódnicę, jakby jej skóra była skażona przez sam dotyk łez przyrodniego brata, a następnie odwróciła się i zaczęła powoli kroczyć w stronę schodów.
- Nie zapomnij mojego prezentu z góry. W gruncie rzeczy, jeżeli zaczniesz palić, to będzie w nim coś poetyckiego. Ogień, który tak szybko zabił twoich rodziców, ciebie będzie trawił powoli. - Po tych słowach zniknęła na piętrze.
Folke Baantjer
Re: Happy birthday to you (F. Baantjer & L. Thoresen, marzec 1993) Wto 23 Lut - 17:43
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Impas, w jakim się znalazł, przypominał teatralną scenę, a ich twarze – greckie maski, zastygłe w czasie, ceramiczne konstrukcje, wygięte, niby za sprawą przeraźliwego zaklęcia, w makabrycznym patosie emocji. Stali naprzeciwko siebie po dwóch, przeciwnych stronach żelaznej szali, równie mocno wycieńczeni, co przerażeni tym, co się pomiędzy nimi rozegrało. Wydawałoby się, że Folke od dawna winien być już gotowy na podobną ewentualność, że wystarczająco wiele razy odwiedzał we własnej głowie podobne scenariusze, wystarczająco często dostrzegał w sobie labilność, która została teraz siłą wyciągnięta na wierzch, wywrócona i wypatroszona jak śmierdząca, obślizgła ryba, desperacko próbująca nabrać powietrza. Przechodząc przez próg domostwa, mimowolnie uchylił wek Pandory, a czerwie sromotnych konsekwencji, jakie z niego wypełzły, powróciły teraz, zakrzywionymi szczękami rozrywając jego ciało – w obliczu wydarzeń, które buchnęły żywym ogniem przed jego oczami, stał sparaliżowany, skuty kajdanami własnych myśli, bolesnego, roznieconego w piersi przerażenia. Nawet wobec najciemniejszych zakamarków psychiki Lindy, prześwietlonej teraz na wylot złowrogim, hienowatym śmiechem, który rezonował mu w głowie, Folke nie potrafił zebrać się na próbę odwetu, na wątłą, pozorną choćby defensywę w kwestii zarzutów, jakie zostały mu postawione – nie zdołał zmusić się do złośliwości nawet w samoobronie.
Trwał w miejscu, żałosny, upokorzony i przegrany – odbijał się w błyszczących, rozjaśnionych triumfem oczach siostry, niby robak, mały, bezbronny skarabeusz o ciemnym pancerzu, którego z łatwością można by rozdeptać twardym koturnem buta. Spróbował cofnąć się, gdy Linda gwałtownie zwróciła się w jego stronę, jego plecy uderzyły jednak o drewnianą fakturę komody, która zachybotała się, wbijając mu wystające, zaokrąglone rączki pomiędzy prześwitujące wybrzuszenia kręgów. Dłonie, które dziewczyna przycisnęła do jego ciała po obu stronach twarzy, zdawały się palić, niby rozżarzone węgle, jak gdyby toksyna, którą nosiła w sobie, przenikała w ten sposób do jego trzewi, wdzierała się w gęste labirynty żył, zatruwała wszystko to, co jeszcze w nim pozostało. Ciężar ciała, przeniesiony na jego prawą stopę, uwięzioną pod butnym władaniem rozmówczyni, przygniecioną do ziemi, jak gdyby Linda próbowała przykuć go w miejscu, zmusić do bezruchu, do inercji, tym intensywniej przeciążył równowagę sił. Baantjer nie próbował już się wyrywać, chociaż wymuszony dotyk sprawił, że po zgiętej linii kręgosłupa zsunął się korowód dreszczy, a wnętrzności wygięły się bolesnym skurczem, powodując, że pod kostną kopułą umysłu rozbłysła gwałtowna feeria niechcianych myśli – mimowolnie przeglądał się w zdeformowanym zwierciadle surowego, błękitnego spojrzenia siostry i przez krótką chwilę zdawało mu się, że widzi, jak przez wszystkie te lata postrzegała go Linda, jak postrzegał go świat. Słowa kobiety wbijały się w jego pierś zatrutym puginałem – miał ochotę płakać i choć na zaczerwienionych policzkach wciąż widoczne były wyżłobione rzeki jego łez, oczy wyschły niespodziewanie, a piersią wstrząsnęła ledwie pojedyncza, łagodna konwulsja. Być może stał już dalej – poza rozpaczą i poza przerażeniem, w bezwolnej, skostniałej drętwocie swej klęski.
Nie zdążył odpowiadać na zadane pytania, nie chciał na nie odpowiadać, choć wiedział, że wbiją się jak klin we wrażliwą teksturę jego umysłu, że będą powracać, straszliwe i złowrogie, jak psy, nieustannie wietrzące za nim po krętych zboczach czasu, obwąchujące spodnie, w najmniej spodziewanym momencie gotowe skoczyć mu do gardła. Odczuł przenikliwy impakt uderzenia, gdy przyrodnia siostra niespodziewanie zderzyła jego głowę z twardą, drewnianą fakturą szafy – ból pulsował falami, jak gdyby odmęt wzburzonego morza próbował zakryć go i pochłonąć, zakończyć nareszcie katorżniczą egzystencję, w jaką przyszło mu się uwikłać. Na słowa Lindy nie odezwał się – skinął jedynie powoli głową, tak ostrożnie, że z równym powodzeniem można by uznać ten gest za przypadek i nawet gdy kobieta zniknęła na piętrze, a domostwo nagle pochłonęła krzywdząca ciasnota ciszy, Folke stał jeszcze przez długą chwilę z plecami przywierającymi do nierównej powierzchni garderoby, myślami rozpierzchłymi, jak snop iskier po erupcji wulkanu, sercem wciąż przeraźliwie kołaczącym w piersi, niezdolnym powrócić do spokoju, nawet długi czas po przeminięciu zagrożenia.
Więc to koniec, osądził ponuro, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu, które, jeszcze kilka godzin temu znajome i przytulne, teraz jawiło mu się jako pogorzelisko, zgliszcza jego starego życia, cmentarz dla utraconych nadziei – wobec podobnej wizji wstrząsnął nim wstręt do samego siebie, niespodziewanie zapragnął jedynie wycofać się z tej egzystencji, uchylić się ku nicości, która nie byłaby już w stanie pochwycić go w podobnie klaustrofobiczną pułapkę istnienia.
Folke i Linda z tematu
Trwał w miejscu, żałosny, upokorzony i przegrany – odbijał się w błyszczących, rozjaśnionych triumfem oczach siostry, niby robak, mały, bezbronny skarabeusz o ciemnym pancerzu, którego z łatwością można by rozdeptać twardym koturnem buta. Spróbował cofnąć się, gdy Linda gwałtownie zwróciła się w jego stronę, jego plecy uderzyły jednak o drewnianą fakturę komody, która zachybotała się, wbijając mu wystające, zaokrąglone rączki pomiędzy prześwitujące wybrzuszenia kręgów. Dłonie, które dziewczyna przycisnęła do jego ciała po obu stronach twarzy, zdawały się palić, niby rozżarzone węgle, jak gdyby toksyna, którą nosiła w sobie, przenikała w ten sposób do jego trzewi, wdzierała się w gęste labirynty żył, zatruwała wszystko to, co jeszcze w nim pozostało. Ciężar ciała, przeniesiony na jego prawą stopę, uwięzioną pod butnym władaniem rozmówczyni, przygniecioną do ziemi, jak gdyby Linda próbowała przykuć go w miejscu, zmusić do bezruchu, do inercji, tym intensywniej przeciążył równowagę sił. Baantjer nie próbował już się wyrywać, chociaż wymuszony dotyk sprawił, że po zgiętej linii kręgosłupa zsunął się korowód dreszczy, a wnętrzności wygięły się bolesnym skurczem, powodując, że pod kostną kopułą umysłu rozbłysła gwałtowna feeria niechcianych myśli – mimowolnie przeglądał się w zdeformowanym zwierciadle surowego, błękitnego spojrzenia siostry i przez krótką chwilę zdawało mu się, że widzi, jak przez wszystkie te lata postrzegała go Linda, jak postrzegał go świat. Słowa kobiety wbijały się w jego pierś zatrutym puginałem – miał ochotę płakać i choć na zaczerwienionych policzkach wciąż widoczne były wyżłobione rzeki jego łez, oczy wyschły niespodziewanie, a piersią wstrząsnęła ledwie pojedyncza, łagodna konwulsja. Być może stał już dalej – poza rozpaczą i poza przerażeniem, w bezwolnej, skostniałej drętwocie swej klęski.
Nie zdążył odpowiadać na zadane pytania, nie chciał na nie odpowiadać, choć wiedział, że wbiją się jak klin we wrażliwą teksturę jego umysłu, że będą powracać, straszliwe i złowrogie, jak psy, nieustannie wietrzące za nim po krętych zboczach czasu, obwąchujące spodnie, w najmniej spodziewanym momencie gotowe skoczyć mu do gardła. Odczuł przenikliwy impakt uderzenia, gdy przyrodnia siostra niespodziewanie zderzyła jego głowę z twardą, drewnianą fakturą szafy – ból pulsował falami, jak gdyby odmęt wzburzonego morza próbował zakryć go i pochłonąć, zakończyć nareszcie katorżniczą egzystencję, w jaką przyszło mu się uwikłać. Na słowa Lindy nie odezwał się – skinął jedynie powoli głową, tak ostrożnie, że z równym powodzeniem można by uznać ten gest za przypadek i nawet gdy kobieta zniknęła na piętrze, a domostwo nagle pochłonęła krzywdząca ciasnota ciszy, Folke stał jeszcze przez długą chwilę z plecami przywierającymi do nierównej powierzchni garderoby, myślami rozpierzchłymi, jak snop iskier po erupcji wulkanu, sercem wciąż przeraźliwie kołaczącym w piersi, niezdolnym powrócić do spokoju, nawet długi czas po przeminięciu zagrożenia.
Więc to koniec, osądził ponuro, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu, które, jeszcze kilka godzin temu znajome i przytulne, teraz jawiło mu się jako pogorzelisko, zgliszcza jego starego życia, cmentarz dla utraconych nadziei – wobec podobnej wizji wstrząsnął nim wstręt do samego siebie, niespodziewanie zapragnął jedynie wycofać się z tej egzystencji, uchylić się ku nicości, która nie byłaby już w stanie pochwycić go w podobnie klaustrofobiczną pułapkę istnienia.
Folke i Linda z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended