Poradnia psychologiczna
3 posters
Mistrz Gry
Poradnia psychologiczna Pon 21 Gru - 16:09
Poradnia psychologiczna
Jest to jedno z niewielu pomieszczeń, które wyróżnia się na tle pozostałych gabinetów medycznych. Ściany, zamiast na zimną biel, pomalowane zostały bowiem na przyjemny odcień błękitu i przysłonięte regałami i obrazami, twarde, drewniane krzesła zastąpione zostały natomiast fotelem, ustawionym bezpośrednio naprzeciwko zaokrąglonego biurka. To właśnie tutaj zasięgnąć można pomocy psychologicznej oraz skorzystać z konsultacji u odpowiedniego medyka, zaznajomionego nie tylko z metodami radzenia sobie z problemami dnia codziennego, lecz także będącego w stanie pomóc pacjentom zmagającym się z bardziej złożonymi trudnościami czy zmartwieniami.
Henrik Vestergaard
Re: Poradnia psychologiczna Czw 4 Lip - 0:00
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
04.07.2001
Omiótł pomieszczenie krytycznym wzrokiem, zastanawiając się, jak zmieniłby je gdyby było w pełni jego. Błękit w teorii powinien uspokajać, zaokrąglone biurko nie miało żadnych ostrych kantów, a obrazy oferowały pacjentom wygodną możliwość ucieczki wzrokiem — ale coś było nie tak, zawsze nie tak. Jāzeps Ešenvalds wydawał się być pacjentem ułożonym i (gdyby nie znało się jego historii) spokojnym, z gatunku tych raczej kolaborujących z psychiatrą, a nie tych kurczowo trzymających się własnego ego, ale Henrik wciąż miał wrażenie, że to miejsce nie działało, nie dla niego, nie dla nich. Wciąż nie umiał nazwać sedna problemu. Wciąż nie umiał też wyobrazić sobie w jakich warunkach Ešenvalds czułby się swobodniej. Twardsze krzesło? Otwarta przestrzeń? Mniej rozproszeń? Więcej rozproszeń? A może spacer? Póki berserker był pacjentem szpitala (póki, bo kontrola narzucona przez warunki jego wyjścia z więzienia umożliwiała raczej kontrolę niż pomoc, a Vestergaard coraz poważniej rozważał, czy nie uczynić z młodzieńca swojego przypadku pro bono), Henrik i tak nie miał nad tym kontroli, ale jego myśli i tak błądziły ku alternatywnym scenariuszom. A potem zwalniały, oscylując ostrożnie wokół bolesnego pytania: w jakich warunkach samemu czułby się komfortowo? Nie, żeby przesadnie bał się berserkerów. Jego praca polegała na zrozumieniu berserkerów i mechanizmów, które nimi rządzą. Na jakimś poziomie sumienie nie pozwalało mu się ich bać, bo strach zaogniał tylko nienawiść, a przedstawiciele genetyk cierpieli na tym świecie dostatecznie... ale gdzieś w skroniach pulsował niewygodny i prawdziwy wniosek, że w szpitalu Ešenvalds nic mu nie zrobi, że wystarczy ostrzegawczy krzyk na pierwsze sygnały gniewu, a świadomy zagrożenia personel wtargnie tutaj przez drzwi i zareaguje od razu. Henrik znał doskonale historię tego berserkera, historię w jakiś sposób wyjątkową: brak częstych przypadkowych przemian (uzasadniony uzależnieniem od eliksirów uspokajających, którego skutki Vestergaard wyraźnie widział), ale dwa wypadki tragiczne w skutkach zarówno dla ofiar, jak i dla samego Jāzepsa. Dla wypadki skierowane nie przeciwko agresorom, a przeciwko osobom, które okazały berserkerowi serce i którym zdawał się ufać.
A Henrik chciał, żeby mu zaufał.
To się jeszcze nie stało, potrafił wyczuć tą granicę. Poznał historię Ešenvaldsa, zarówno tą przekazaną szpitalowi przez służby, jak i opowiedzianą przez samego berserkera (
Ale wciąż go nie znał.
Nie miał mu tego za złe, nie był nawet pewien, czy po pewnym czasie spędzonym w więzieniu człowiek może jeszcze znać samego siebie. Po ośmiu latach z dala od swojej skóry Henrik na pewno nie znał samego siebie, ale wyrok berserkera był w końcu krótszy.
Koledzy pytali go czasem, czy na pewno ma czas na tą sprawę i czy nie jest dla niego zbyt banalna, a on myślał o różnych rodzajach więzień i uśmiechał się bardzo uprzejmie i odpowiadał, że nie, że jest całkiem ciekawa, a nawet jeśli nie jest, to przecież jest specjalistą od genetyk i chętnie ich odciąży.
Niecierpliwie zabębnił palcami w biurko, wmawiając samemu sobie, że jest i będzie bardzo cierpliwy; a potem westchnął ciężko i ułożył usta w wyuczony, uprzejmy uśmiech, poprawił opaskę na oku i otworzył drzwi.
- Zapraszam. - Ešenvalds czekał już za drzwiami, jak zawsze posłuszny i nie wiedzieć czemu to posłuszeństwo bardzo Vestergaarda rozdrażniało (czego nigdy nie okazywał), choć to niepokorni pacjenci powinni drażnić go bardziej.
- Jak zwykle, czuj się swobodnie. Możesz stać lub siedzieć, jak ci wygodnie. - zapowiedział, mierząc Jāzepsa przeciągłym spojrzeniem jednego oka, a na ustach zatańczyło niewypowiedziane pytanie: czy kiedykolwiek ci wygodnie?
- Jak sprawdza się sytuacja mieszkaniowa? - zaczął, przechodząc za biurko. Siadł lub stał w zależności od decyzji berserkera, chcąc utrzymać z nim kontakt wzrokowy na stosunkowo podobnym poziomie. Wieloletnia praktyka umożliwiła mu zachowanie neutralnego tonu, choć w jego wnętrzu coś skręcało się na samą myśl o przedziwnej sytuacji mieszkaniowej Ešenvaldsa. Czy Vermund Eriksen pragnął go ukarać i zmanipulować, czy może cierpiał na wyjątkowo ciekawy przypadek syndromu sztokholmskiego? Słyszał wersję Jāzepsa, ale żeby w cokolwiek uwierzyć musiałby przepytać i zbadać samego Eriksena i może nalegałby na to w przypadku kogoś o innym nazwisku, ale zdrowy rozsądek kazał mu nie drażnić przedstawicieli klanów. Tak czy siak, był podejrzliwy, a ta podejrzliwość była zabarwiona poczuciem winy jakie czuł przez lata wobec ojca i jej, ale uciekał od tej myśli, bo był profesjonalny i zostawił to wszystko za sobą, a nawet jeśli nie zostawił, to nie będzie to rzutowało na jego opinię o przypadkowych osobach ani tym bardziej o pacjentach i ich współlokatorach (gospodarzach, dobrodziejach, ofiarach?), na pewno nie.
- Nie rozmawialiśmy jeszcze - zaczął, biorąc spokojny oddech. - o twoim dzieciństwie. - było to wręcz banalne, podstawowa psychiatryczna sztuczka i może właśnie dlatego Henrik zostawił to na inną okazję, nie poruszając tematu przy pierwszych spotkaniach. Może miał wtedy inne priorytety. A może chciał po prostu wybrać odpowiedni dzień na przekonanie się, jak głębokie blizny tkwią w czyjejś młodości i rozdrapanie ich.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Poradnia psychologiczna Pią 19 Lip - 18:40
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wnętrze szpitala obejmowało go ciasno jak psychiatryczny kaftan, którego długie rękawy wiązano za plecami, tak zwięźle, że materiał wżynał mu się w ramiona, a on za każdym razem myślał o nerpach pochwyconych przypadkiem w rybackie sieci, ich krępych, śliskich ciałach zaplątanych we włoki, aż materiał plótł się i zaciskał, unieruchamiał płetwy i obwiązywał się wokół szyi, a zwierzę całkiem nieruchomiało, uduszone pomiędzy migocącymi ciałami śledzi i pstrągów. Pamiętał, że kiedy miał osiem lat, na plaży w Pāvilosta pojawiła się foka, młody samiec, którego morze zniosło na mieliznę wraz z nocnym sztormem – marynarze schwytali go, zanim zdążył zanurzyć się z powrotem pod kołdrę fal, a głośne, sobacze skamlenie niosło się wzdłuż plaży wraz z poranną bryzą; następnego dnia sprzedawali foczą skórę w porcie – srebrzyste selskiny, gęste i gładkie, choć nie odważył się ich dotknąć, bo w uszach wciąż słyszał echo bolesnego skowytu i nie mógł przestać myśleć o krwi, którą marynarze zmywali z futra, zanim rozwiesili je na słońcu, spokojni i zadowoleni, bo na Łotwie, gdzie wiatr potrafił przewrócić drzewa i zerwać dach ze stodoły, a zimy były wilgotne i chłodne, focze futro stanowiło rzadkość, na którą mogli pozwolić sobie jedynie najbogatsi. Był wtedy jeszcze dzieckiem, nie znał zapachu krwi, która kojarzyła mu się jedynie z kolanami roztartymi przez nieuwagę na żwirowej plaży i verikäkk przygotowywanym przez matkę późną jesienią, kiedy susza wycofywała się z powrotem w głąb lądu – nie wiedział, że miała żelazistą konsystencję, która przylepiała się do podniebienia i osiadała na języku, że nie sposób będzie wypłukać z ust metalicznego posmaku, nieważne jak długo stałby pochylony nad umywalką, że będzie mył ręce, a czerwień i tak zostanie mu pod paznokciami, że na sumieniu zastygnie plama, której nie wypierze nawet pod zimną wodą, ślad po okrucieństwie, którego się dopuścił.
Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, koszmar powracał – nie mógł spać, a jeśli w końcu poddawał się zmęczeniu, jego sen był płytki i urywany; czasem, gdy wspomnieniom wyrastały zęby i długie, zwierzęce pazury, Vermund stawał nad jego łóżkiem i ujmował go ostrożnie za ramię, przecierał spocone czoło i powtarzał, że nic się nie stało, nie szkodzi, to nie twoja wina, mówił za każdym razem, kiedy ściągał z łóżka prześcieradło i oblekał wszystko świeżą pościelą, za każdym razem brzmiąc, jakby rzeczywiście w to wierzył. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu wybaczył – za każdym razem, gdy na niego patrzył, rękę urwaną boleśnie nad zgiętym łokciem, żuchwa zaczynała boleć go od zaciskania zębów, a serce bić tak mocno, że czuł je pod grdyką, żywe i zaczerwienione; zamykał oczy i widział pod nimi czerwień własnych powiek, jak gdyby dzień, w którym przemienił się na więziennym placu, nigdy się nie skończył, a on przeżywał go wciąż na nowo – słyszał ten sam chrzęst, charakterystyczny dla naciągniętych stawów i zarwanych wiązadeł, ten sam trzask złamanego kręgosłupa i zwichniętej szczęki, ten sam przerażający odgłos ciała, które rozrastało się poza własny szkielet, jakby niedźwiedź za każdym razem musiał przełknąć go na dno własnego żołądka. Był potworem, któremu pozwolono żyć pomiędzy ludźmi – wciąż uważał, że nie zasługiwał na ofiarowaną mu wolność.
Zatrzymał się przed drzwiami do gabinetu, przez dłuższą chwilę przyglądając się jasnym pręgom na fakturze drewna i klamce, której srebrzysta farba zdarła się pod wpływem ciągłych nacisków dłoni – dyskomfort drażnił go jak wełna, drapiący bardziej w uszach i w gardle niż na odsłoniętej skórze, kiedy spokojny głos zaprosił go do środka, wszedł jednak posłusznie, sztywny i nerwowy, jak gdyby wiedział, że nie pasował do uporządkowanego, eleganckiego miejsca, mebli krojonych z ciemnego drewna i książek, których tytuły lśniły na precyzyjnie oprawionych grzbietach, udekorowane słowami, których nigdy nie słyszał i których znaczenia nie byłby w stanie zrozumieć. Ostrożnie rozejrzał się po gabinecie, choć nie potrafił spojrzeć Henrikowi prosto w oczy – zupełnie jakby obawiał się tego, co mógłby w nich zobaczyć: strachu pojawiającego się w jego źrenicach za każdym razem, kiedy przeglądał się w lustrze. Pomyślał, że w pomieszczeniu powinien znajdować się ktoś jeszcze, strażnicy z dłońmi zaciśniętymi mocno na skórzanych kaburach, gdyby popełnił niewłaściwy krok, zebrał palce w pięści lub ściągnął brwi w sposób, który sugerował gniew, zaraz przypomniał sobie jednak, że nie był już w Kinnarodden, nikt nie trzymał mu nieustannie wgniecionej między łopatki groźby. Henrik Verstergaard mu ufał, choć czasem również sprawiał wrażenie, jakby był do tego zmuszony.
– W porządku – odparł niewyraźnym, schrypłym głosem, brzmiącym, jakby od dawna go nie używał – jak zwierzę, które niedawno wyszło z lasu. – P-próbowałem… znaleźć mieszkanie, ale kiedy ludzie dowiadują się k-kim… czym jestem… – uciekł wzrokiem nad lewym ramieniem mężczyzny, po czym odetchnął cicho, zmuszając usta do neutralnego wyrazu. – Boją się mnie. Nie winię ich za to, ja też się boję – przyznał, po czym w końcu usiadł na krześle, ostrożnie, jakby obawiał się, że ktoś w każdej chwili mógłby nakazać mu wyjść; czuł się niespokojny, kiedy drzwi znajdowały się za jego plecami i nie mógł nieustannie obserwować klamki. – Nie rozmawialiśmy – powtórzył zaraz, próbując zjednać sobie więcej czasu, ale wyraz jego twarzy się zmienił – rysy stały się bardziej napięte, spojrzenie smutniejsze. Dawno nie myślał o rodzicach. – Moja matka – głos zadrżał mu wyraźnie, zawieszony w przestrzeni pomiędzy nim a Henrikiem. – Urodziła potwora. – odgłos deszczu uderzającego o szyby przywodził na myśl dźwięk szczekających zębów.
Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, koszmar powracał – nie mógł spać, a jeśli w końcu poddawał się zmęczeniu, jego sen był płytki i urywany; czasem, gdy wspomnieniom wyrastały zęby i długie, zwierzęce pazury, Vermund stawał nad jego łóżkiem i ujmował go ostrożnie za ramię, przecierał spocone czoło i powtarzał, że nic się nie stało, nie szkodzi, to nie twoja wina, mówił za każdym razem, kiedy ściągał z łóżka prześcieradło i oblekał wszystko świeżą pościelą, za każdym razem brzmiąc, jakby rzeczywiście w to wierzył. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu wybaczył – za każdym razem, gdy na niego patrzył, rękę urwaną boleśnie nad zgiętym łokciem, żuchwa zaczynała boleć go od zaciskania zębów, a serce bić tak mocno, że czuł je pod grdyką, żywe i zaczerwienione; zamykał oczy i widział pod nimi czerwień własnych powiek, jak gdyby dzień, w którym przemienił się na więziennym placu, nigdy się nie skończył, a on przeżywał go wciąż na nowo – słyszał ten sam chrzęst, charakterystyczny dla naciągniętych stawów i zarwanych wiązadeł, ten sam trzask złamanego kręgosłupa i zwichniętej szczęki, ten sam przerażający odgłos ciała, które rozrastało się poza własny szkielet, jakby niedźwiedź za każdym razem musiał przełknąć go na dno własnego żołądka. Był potworem, któremu pozwolono żyć pomiędzy ludźmi – wciąż uważał, że nie zasługiwał na ofiarowaną mu wolność.
Zatrzymał się przed drzwiami do gabinetu, przez dłuższą chwilę przyglądając się jasnym pręgom na fakturze drewna i klamce, której srebrzysta farba zdarła się pod wpływem ciągłych nacisków dłoni – dyskomfort drażnił go jak wełna, drapiący bardziej w uszach i w gardle niż na odsłoniętej skórze, kiedy spokojny głos zaprosił go do środka, wszedł jednak posłusznie, sztywny i nerwowy, jak gdyby wiedział, że nie pasował do uporządkowanego, eleganckiego miejsca, mebli krojonych z ciemnego drewna i książek, których tytuły lśniły na precyzyjnie oprawionych grzbietach, udekorowane słowami, których nigdy nie słyszał i których znaczenia nie byłby w stanie zrozumieć. Ostrożnie rozejrzał się po gabinecie, choć nie potrafił spojrzeć Henrikowi prosto w oczy – zupełnie jakby obawiał się tego, co mógłby w nich zobaczyć: strachu pojawiającego się w jego źrenicach za każdym razem, kiedy przeglądał się w lustrze. Pomyślał, że w pomieszczeniu powinien znajdować się ktoś jeszcze, strażnicy z dłońmi zaciśniętymi mocno na skórzanych kaburach, gdyby popełnił niewłaściwy krok, zebrał palce w pięści lub ściągnął brwi w sposób, który sugerował gniew, zaraz przypomniał sobie jednak, że nie był już w Kinnarodden, nikt nie trzymał mu nieustannie wgniecionej między łopatki groźby. Henrik Verstergaard mu ufał, choć czasem również sprawiał wrażenie, jakby był do tego zmuszony.
– W porządku – odparł niewyraźnym, schrypłym głosem, brzmiącym, jakby od dawna go nie używał – jak zwierzę, które niedawno wyszło z lasu. – P-próbowałem… znaleźć mieszkanie, ale kiedy ludzie dowiadują się k-kim… czym jestem… – uciekł wzrokiem nad lewym ramieniem mężczyzny, po czym odetchnął cicho, zmuszając usta do neutralnego wyrazu. – Boją się mnie. Nie winię ich za to, ja też się boję – przyznał, po czym w końcu usiadł na krześle, ostrożnie, jakby obawiał się, że ktoś w każdej chwili mógłby nakazać mu wyjść; czuł się niespokojny, kiedy drzwi znajdowały się za jego plecami i nie mógł nieustannie obserwować klamki. – Nie rozmawialiśmy – powtórzył zaraz, próbując zjednać sobie więcej czasu, ale wyraz jego twarzy się zmienił – rysy stały się bardziej napięte, spojrzenie smutniejsze. Dawno nie myślał o rodzicach. – Moja matka – głos zadrżał mu wyraźnie, zawieszony w przestrzeni pomiędzy nim a Henrikiem. – Urodziła potwora. – odgłos deszczu uderzającego o szyby przywodził na myśl dźwięk szczekających zębów.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Henrik Vestergaard
Re: Poradnia psychologiczna Pią 19 Lip - 22:39
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
Z przykrością obserwował niepewną mowę ciała Ešenvaldsa, której mężczyzna nawet nie starał się ukryć. W czterech ścianach gabinetu berserker wyglądał jak niedźwiedź zamknięty w zbyt ciasnej klatce, a Henrik już w dzieciństwie — zanim samemu zrozumiał, że byli z matką fokami w złotych klatkach — nienawidził wizyt w londyńskim zoo. Na moment uległ impulsywnemu wyobrażeniu, że być może Jāzeps czułby się w szpitalu lepiej gdyby wymienić klamkę w drzwiach na nowszą (pedantycznego Henrika obsesyjnie drażniła jej łuszcząca się powierzchnia), zmienić kolor ścian lub układ biblioteczek, gdyby Vestergaard miał nad tym miejscem absolutną kontrolę. Po sekundzie przypomniał sobie, że żadna aranżacja wnętrz nie zmieni faktu, że Jāzeps jest tutaj z obowiązku, że wyszedł z więzienia i że ma w rękach — a raczej w dokumentach, w decyzji o złożeniu podpisu pod decyzją o poczytalności — jego los. Ojciec mówił mu podczas wycieczek do zoo, że zwierzęta wcale nie cierpią w niewoli, bo jest im wygodnie. Wspominając echo jego słów, Henrik zawstydził się myśli o polepszeniu wygody w gabinecie, tak jak codziennie przed lustrem wstydził się łączącego ich podobieństwa. Krucze włosy i przeklęte geny odziedziczył po matce, ale nie mógł pozbyć się z siebie resztek dziedzictwa ojca, mimo, że materialną część zdążył sprzedać i spalić.
- W porządku. - powtórzył cicho, z pozoru łagodnie, choć lekko zawiesił głos — ni to w stwierdzeniu, ni to w pytaniu; jakby chciał zostawić Jāzepsowi furtkę do rozwinięcia tematu. W porządku, a mimo wszystko szukasz innego mieszkania? — dopytałby, gdyby nie próbował być delikatny, gdyby nie próbował n i e o c e n i a ć czegoś tak absurdalnego jak ulokowanie byłego więźnia w klanowej rezydencji (zapewne mieszkaniu, ale nie potrafił myśleć o klanach bez wyobrażenia o luksusie) byłego strażnika i ofiary. A może to rodzina kazała Eriksenowi pozbyć się lokatora z domu? Przyjąć kogoś jest o wiele prościej niż się go pozbyć i Henrik nie wiedział, czy współczuje w tym momencie bardziej Eriksenowi czy Esenvaldsowi, a słowa o trudnościach w wynajęciu mieszkania jedynie go przygnębiły. Zastanawiał się, czy nie wynająć mieszkania dla Isli i jak to zrobić i jak nie zranić jej uczuć ani nie zepsuć jej reputacji i jak dostosować to do domowego budżetu i która dzielnica byłaby bezpieczna — słowa Jāzepsa przypmniały mu, że pozyskanie lokum dla osoby znikąd nie jest takie proste i boleśnie uświadomiły mu własny przywilej. W razie trudności mógł przecież po prostu nagiąć właścicieli do swojej woli — zrobił tak tuż po przyjeździe do Midgardu, brzęcząckradzioną rodzinną biżuterią, zanim zdobył nowe dokumenty i zanim zdał sobie sprawę, że każde nadużycie własnej aury okupuje bezsennością i napadami lęku. Berserker nie miał i nigdy nie będzie miał tego luksusu, co nieprzyjemnie przypominało Henrikowi o nierównościach pomiędzy genetykami.
- Kim. - poprawił Jāzepsa, choć w ustach czuł gorycz hipokryzji. Samemu też często myślał o tym, czym jest i choć próbował pozbyć się tego nawyku, to posępne myśli powracały gdy był bardziej przygnębiony. - Jak długo - zaczął, bezskutecznie próbując podchwycić wzrok mężczyzny - będziesz musiał ich informować o wyroku? - zagaił naturalnie, udając, że mówią o perspektywach mieszkaniowych byłego więźnia, a nie berserkera. O wyroku paroletnim, a nie dożywotnim. Bał się, że w Forcie Nordkinn te dwie tożsamości — niedźwiedzia i przestępcy — na trwale zrosły się w psychice Jāzepsa w jedną, potworną. Nie tracił jednak nadziei, że uda się je rozplątać, oddzielić czyn od osoby, zrozumieć, że wypadki nie definiują przeszłości. Nie wiedział jeszcze jednak, jaką obrać strategię i nie był pewien, czy będzie udana dopóki samemu instynktownie myśli o strażnikach na szpitalnym korytarzu i o tym jak najszybciej ich wezwać, w razie czego. Nie był też pewny, czy ktokolwiek da Jāzepsowi szansę dopóki ten będzie się zachowywał, jakby nie dawał jej samemu sobie i jakby bał się samego siebie — ale nie miał serca powiedzieć mu tego na głos, jeszcze nie. Wygląda na to, że sytuacja mieszkaniowa utrzyma się jeszcze jakiś czas.
Urodziła potwora.
Drgnął lekko, mocniej zacisnął usta, kontrolnie zerknął na twarz berserkera. Nie potrzebował zdejmować opaski, by wyraźnie widzieć smutek na jego twarzy. Nie potrzebował nawet uruchamiać wyobraźni lub sięgać pamięcią do własnych praktyk, by zrozumieć drugie dno jego słów i by móc przewidzieć dalszy ciąg tej historii. Wyrzuciła cię, czy uciekła sama? - zdławił pytanie w gardle, myśląc o innej kobiecie i innym potworze. Jak bardzo musiał przypominać matce ojca, skoro go tam zostawiła? Jak bardzo musiała go nienawidzić, niechciane dziecko, na zawsze wiążące ją (a może nie? skutecznie zerwała te więzy, może ona nie myślała o ojcu co noc i nie oglądała się już przez ramię?) z człowiekiem, który ją zniewolił?
Wziął głęboki oddech, a potem zdławił i zamknął w ciasnej klatce własnego serca Henry'ego Lancastera — chłopca, który miał ochotę podnieść na Jāzepsa wzrok i wyznać mu cicho, że rozumie. Henry Lancaster już nie istniał i Henrik chciałby kiedyś zapomnieć o nim skutecznie. Gdy się odezwał — łagodnie i profesjonalnie — robił to tonem człowieka, który udaje, że nie rozumie jak to jest, być potworem.
- Nie rozumiem. - udał, choć rozumiał. Chcę to usłyszeć od ciebie. - Słyszałem, że na wsiach nazywa się tak czasem zdeformowane płody, dzieci, które miały nieszczęście urodzić się martwe. - ominął temat, udowadniając Jāzepsowi, że retorycznie rzecz biorąc istnieje inna wersja tej historii, choć na łotewskiej wsi znał się dokładnie tak jak przeciętny Anglik z dobrego, miejskiego domu znałby się na łotewskiej wsi. - Nikt - dodał, ku własnemu niezadowoleniu innym tonem. Bardziej zdławionym i zarazem nieco cieplejszym, ale mniej profesjonalnym. - nie rodzi się potworem. - bardzo chciałby w to wierzyć, ale może wystarczy mu, jeśli kiedyś uwierzy w to Jāzeps.
- W porządku. - powtórzył cicho, z pozoru łagodnie, choć lekko zawiesił głos — ni to w stwierdzeniu, ni to w pytaniu; jakby chciał zostawić Jāzepsowi furtkę do rozwinięcia tematu. W porządku, a mimo wszystko szukasz innego mieszkania? — dopytałby, gdyby nie próbował być delikatny, gdyby nie próbował n i e o c e n i a ć czegoś tak absurdalnego jak ulokowanie byłego więźnia w klanowej rezydencji (zapewne mieszkaniu, ale nie potrafił myśleć o klanach bez wyobrażenia o luksusie) byłego strażnika i ofiary. A może to rodzina kazała Eriksenowi pozbyć się lokatora z domu? Przyjąć kogoś jest o wiele prościej niż się go pozbyć i Henrik nie wiedział, czy współczuje w tym momencie bardziej Eriksenowi czy Esenvaldsowi, a słowa o trudnościach w wynajęciu mieszkania jedynie go przygnębiły. Zastanawiał się, czy nie wynająć mieszkania dla Isli i jak to zrobić i jak nie zranić jej uczuć ani nie zepsuć jej reputacji i jak dostosować to do domowego budżetu i która dzielnica byłaby bezpieczna — słowa Jāzepsa przypmniały mu, że pozyskanie lokum dla osoby znikąd nie jest takie proste i boleśnie uświadomiły mu własny przywilej. W razie trudności mógł przecież po prostu nagiąć właścicieli do swojej woli — zrobił tak tuż po przyjeździe do Midgardu, brzęcząc
- Kim. - poprawił Jāzepsa, choć w ustach czuł gorycz hipokryzji. Samemu też często myślał o tym, czym jest i choć próbował pozbyć się tego nawyku, to posępne myśli powracały gdy był bardziej przygnębiony. - Jak długo - zaczął, bezskutecznie próbując podchwycić wzrok mężczyzny - będziesz musiał ich informować o wyroku? - zagaił naturalnie, udając, że mówią o perspektywach mieszkaniowych byłego więźnia, a nie berserkera. O wyroku paroletnim, a nie dożywotnim. Bał się, że w Forcie Nordkinn te dwie tożsamości — niedźwiedzia i przestępcy — na trwale zrosły się w psychice Jāzepsa w jedną, potworną. Nie tracił jednak nadziei, że uda się je rozplątać, oddzielić czyn od osoby, zrozumieć, że wypadki nie definiują przeszłości. Nie wiedział jeszcze jednak, jaką obrać strategię i nie był pewien, czy będzie udana dopóki samemu instynktownie myśli o strażnikach na szpitalnym korytarzu i o tym jak najszybciej ich wezwać, w razie czego. Nie był też pewny, czy ktokolwiek da Jāzepsowi szansę dopóki ten będzie się zachowywał, jakby nie dawał jej samemu sobie i jakby bał się samego siebie — ale nie miał serca powiedzieć mu tego na głos, jeszcze nie. Wygląda na to, że sytuacja mieszkaniowa utrzyma się jeszcze jakiś czas.
Urodziła potwora.
Drgnął lekko, mocniej zacisnął usta, kontrolnie zerknął na twarz berserkera. Nie potrzebował zdejmować opaski, by wyraźnie widzieć smutek na jego twarzy. Nie potrzebował nawet uruchamiać wyobraźni lub sięgać pamięcią do własnych praktyk, by zrozumieć drugie dno jego słów i by móc przewidzieć dalszy ciąg tej historii. Wyrzuciła cię, czy uciekła sama? - zdławił pytanie w gardle, myśląc o innej kobiecie i innym potworze. Jak bardzo musiał przypominać matce ojca, skoro go tam zostawiła? Jak bardzo musiała go nienawidzić, niechciane dziecko, na zawsze wiążące ją (a może nie? skutecznie zerwała te więzy, może ona nie myślała o ojcu co noc i nie oglądała się już przez ramię?) z człowiekiem, który ją zniewolił?
Wziął głęboki oddech, a potem zdławił i zamknął w ciasnej klatce własnego serca Henry'ego Lancastera — chłopca, który miał ochotę podnieść na Jāzepsa wzrok i wyznać mu cicho, że rozumie. Henry Lancaster już nie istniał i Henrik chciałby kiedyś zapomnieć o nim skutecznie. Gdy się odezwał — łagodnie i profesjonalnie — robił to tonem człowieka, który udaje, że nie rozumie jak to jest, być potworem.
- Nie rozumiem. - udał, choć rozumiał. Chcę to usłyszeć od ciebie. - Słyszałem, że na wsiach nazywa się tak czasem zdeformowane płody, dzieci, które miały nieszczęście urodzić się martwe. - ominął temat, udowadniając Jāzepsowi, że retorycznie rzecz biorąc istnieje inna wersja tej historii, choć na łotewskiej wsi znał się dokładnie tak jak przeciętny Anglik z dobrego, miejskiego domu znałby się na łotewskiej wsi. - Nikt - dodał, ku własnemu niezadowoleniu innym tonem. Bardziej zdławionym i zarazem nieco cieplejszym, ale mniej profesjonalnym. - nie rodzi się potworem. - bardzo chciałby w to wierzyć, ale może wystarczy mu, jeśli kiedyś uwierzy w to Jāzeps.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Poradnia psychologiczna Nie 18 Sie - 21:15
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Odkąd opuścił Kinnarodden, nie mógł wypłukać z ust poczucia winy – smakowało nim wszystko, co przełykał, nawet złociste, lśniące brzoskwinie, które jadł łapczywie z metalowej puszki, pozostawiały po sobie cierpki posmak; gorycz drapała go w podniebienie, kiedy napełniał żołądek słodkim sokiem, a potem z odchyloną głową próbował przełykać mdłości, które unosiły się z żalem w górę gardła – po czterech latach skąpych, szarych posiłków, których konsystencja przylepiała mu się do podniebienia, połykał owoce zachłannie i z pośpiechem, jak bezpańskie zwierzę, naglone pamięcią o głodzie wżynającym się boleśnie w miękkie tkanki żołądka, po czym kładł się na plecach, oddychając wolno i płytko, podczas gdy Vermund głaskał go po włosach, podstawiając pod nos filiżankę parzonej mięty, od której w oczach szkliły mu się łzy. Odkąd na osiem miesięcy zamknięto go w odizolowanej celi, która wyglądem uosabiała zamkniętą trumnę, coraz bliżej było mu do zwierzęcia uwięzionego w ciasnej klatce ogrodu zoologicznego – chodził w tę i z powrotem, aż wydawało mu się, że metalowa podłoga wklęsła w miejscach, gdzie uciskały ją jego buty, aż nie zauważał, kiedy podnosił się z podłogi i rozprostowywał zesztywniałe nogi, aż, kiedy zamykał oczy, wciąż widział pod powiekami popielate ściany karceru, które schodziły się po obu stronach jego widzenia, sprawiając, że budził się zdrętwiały od strachu i zimnego potu, z przekonaniem, że żebra, na podobieństwo więziennych krat, zgniotły w środku jego serce. Niedźwiedzie, które pamiętał z łotewskiego cyrku, cierpiały na stereotypię, a on przypominał je w sposób, w jaki ludzie nie powinni byli przypominać zwierząt – w ostatnich dniach pobytu w Kinnarodden, oczy miał puste i szklane, jakby mogły zbić się pod wpływem lekkiego uderzenia, a gdy do środka wchodzili strażnicy, przestał stawiać im opór, pozwalając, by powalili go na podłogę i swoimi brudnymi, szorstkimi rękami dokonywali etapowej kontroli, zaciągając mu ręce na plecy i zdejmując brudne ubrania, aż czuł na skórze zimną powierzchnię metalu. Nie krzyczał, kiedy mężczyzna w opiętym, czarnym garniturze złamał mu rękę metalowym kastetem, zamykał jedynie oczy, powtarzając bezcelowe, kompulsywne ruchy, powtarzając słowa, które usłyszał zza ścian, mimo zaniku wywołującej je przyczyny.
Teraz, w gabinecie, który, choć przestronny i schludny, nieubłaganie przypominał mu o tym, dlaczego się w nim znalazł, wzrok znów miał odległy i nieprzytomny, jakby wybudził się z głębokiego snu, jakby miało chwilę potrwać, zanim poczuje, że ma dość woli, aby nadać słowom kształt i się odezwać. Henrik wiedział, kim był, jeszcze zanim mu o tym powiedział – wiedział, że przemiana rozerwała mu już skórę i strzaskała kości, kiedy zacisnął zęby na wyciągniętym przedramieniu Vermunda, że pod wpływem silnej szczęki zerwały się ścięgna i pokruszyły chrząstki, że ręka była oderwana, jeszcze zanim na spacerniaku pojawili się więzienni medycy, a mężczyzna pozostał z zaszytym kikutem na wysokości łokcia i pamięcią po kończynie, objawiającą się uciążliwym, fantomowym bólem. Wiedział, że gdyby Vermund opowiedział się przeciw niemu, zostałby skazany na dożywocie, że gdyby nie to, że ostatnie trzy egzekucje, jakie wykonano w Norwegii, miały miejsce na początku tysiąc osiemset siedemdziesiątego szóstego roku, nikt nie wahałby się przed tym, by skazać go na śmierć – w ten sam sposób, w jaki usypia się agresywne psy, choć wiedział, że w jego przypadku koniec nie byłby tak spokojny ani tak cichy, że jego śmierć byłaby równie krwawa co jego życie. Wiedział, że strażnicy znęcali się nad nim w więzieniu, najpierw drażniąc go, tak jak drażni się drapieżne zwierzęta zza metalowych krat, a potem, zachęceni lub wzburzeni brakiem reakcji, znęcając się nad nim w sposób, który pozostawiał na ciele trwałe blizny. Wiedział, że na to zasługiwał i wiedział, że uważał, że lepiej by było dla niego – i dla świata – gdyby nie żył.
– Nie mogę ich okłamywać – odparł w końcu, cicho i z desperacją, która brzmiała, jakby trzymał ją pod językiem. – P-powinni czuć się bezpiecznie… jeżeli nie w mieście, to przynajmniej w swoich domach. – choć on sam nie czuł się bezpieczny nigdzie – nawet w pokoju, gdzie Vermund zasłał mu szerokie łóżko, nie mógł w zupełności odpocząć, wciąż napięty i czujny, zgarbiony jak dziecko, które każdego popołudnia oczekiwało ciężkich kroków swojego ojca, zwiastujących skórzany pas i zaciśnięte pięści – jego sen wciąż był płytki i urywany, dygocący od koszmarów, które nawracały niezależnie od tego, jak dużo eliksiru pił przed zaśnięciem; pod wpływem jego kojącego smaku stawał się jedynie zmęczony i apatyczny – kiedy otwierał oczy, nie pamiętał, gdzie się znajdował i podrywał się nerwowo, przekonany, że wciąż otaczały go szare ściany więziennej celi, siadał pod ścianą i podciągał kolana wysoko pod pierś, dopóki Vermund nie znajdował go rano skulonego na podłodze jak zmarznięte zwierzę, dygocące pod bliskością cudzej dłoni.
Czuł na sobie spojrzenie Henrika, cierpliwe, lecz ciężkie i surowe, przypominające sposób, w jaki w dzieciństwie patrzył na niego ojciec – spuścił głowę, wpatrując się intensywnie w swoje dłonie, palce nerwowo zaciskające się i rozluźniające na materiale spodni, kolano podrygujące w rytm obcej melodii, której nie potrafił już nazwać z imienia. Mężczyzna mówił, a on przygryzał wnętrze policzka, aż tkanka puściła metalicznym posmakiem krwi, od którego zrobiło mu się niedobrze i duszno, wraz z ostatnim zdaniem coś w nim jednak puściło, jakby zawiódł stary klej, na którym trzymały się stawy – jego ręce zrobiły się niespodziewanie ciężkie, jakby splątane mięśnie, które nie pozwalały mu rozłożyć ramion, nagle się rozsupłały; poczuł, jak zaczynają z niego wypływać słowa, choć nie wiedział jeszcze, o ile lżej mu się zrobi, kiedy w końcu się ich pozbędzie.
– Gdybym urodził się martwy – zaczął, ważąc te słowa na języku, jakby miał je w ustach zbyt często i bał się tego, co to oznaczało. – Matka by się mnie nie bała. Ojciec nadal by mnie kochał. – wyobrażał to sobie wielokrotnie – gdyby stracili dziecko w ten sposób, mogliby przynajmniej wspominać go z żalem, lecz bez strachu, bez rozczarowania i bez urazy. – Nie wiem, czy widzieli, czym się stanę. Czasem myślę, że musieli wiedzieć, ale ponieważ oboje byli normalni, mieli nadzieję, że to nieprawda. P-pierwszy raz… przemieniłem się w szkole, cz-czułem jak… jak... – głos ugrzązł mu w gardle, a potem pękł niczym sucha, brzozowa gałąź – wciąż nie patrzył na Henrika, nie potrafił spojrzeć mu w oczy; wątpił, by potrafił spojrzeć w oczy samemu sobie. – N-ie chciałem zrobić mu krzywdy, nigdy później go nie widziałem. – nie wiem, czy żyje, chciał dodać, ale wyznanie zaklinowało mu się w krtani i boleśnie uciskało grdykę, jakby w przestrodze – pamiętał, z jaką łatwością ramię chłopca pękło mu w zębach, pamiętał odgłos, który temu towarzyszył, smak krwi oblepiającej pobladłe dziąsła i kwaśny zapach moczu. – Ojciec zamknął mnie w piwnicy, bał się, że zrobię komuś krzywdę. W-wtedy… wtedy jeszcze o tym nie myślałem, chciałem… ch-chciałem tylko wyjść, przytulić się do matki, obiecywałem im, ż-że się zmienię, będę ostrożny, b-będę… – głos mu się zarwał i pękł pod wpływem cichego, dławiącego szlochu, który ukrył w dłoniach, mokrych i lepkich od łez, spływających mu teraz obficie po policzkach, wzdłuż drżącej brody. – Potem już nigdy ich nie widziałem.
Teraz, w gabinecie, który, choć przestronny i schludny, nieubłaganie przypominał mu o tym, dlaczego się w nim znalazł, wzrok znów miał odległy i nieprzytomny, jakby wybudził się z głębokiego snu, jakby miało chwilę potrwać, zanim poczuje, że ma dość woli, aby nadać słowom kształt i się odezwać. Henrik wiedział, kim był, jeszcze zanim mu o tym powiedział – wiedział, że przemiana rozerwała mu już skórę i strzaskała kości, kiedy zacisnął zęby na wyciągniętym przedramieniu Vermunda, że pod wpływem silnej szczęki zerwały się ścięgna i pokruszyły chrząstki, że ręka była oderwana, jeszcze zanim na spacerniaku pojawili się więzienni medycy, a mężczyzna pozostał z zaszytym kikutem na wysokości łokcia i pamięcią po kończynie, objawiającą się uciążliwym, fantomowym bólem. Wiedział, że gdyby Vermund opowiedział się przeciw niemu, zostałby skazany na dożywocie, że gdyby nie to, że ostatnie trzy egzekucje, jakie wykonano w Norwegii, miały miejsce na początku tysiąc osiemset siedemdziesiątego szóstego roku, nikt nie wahałby się przed tym, by skazać go na śmierć – w ten sam sposób, w jaki usypia się agresywne psy, choć wiedział, że w jego przypadku koniec nie byłby tak spokojny ani tak cichy, że jego śmierć byłaby równie krwawa co jego życie. Wiedział, że strażnicy znęcali się nad nim w więzieniu, najpierw drażniąc go, tak jak drażni się drapieżne zwierzęta zza metalowych krat, a potem, zachęceni lub wzburzeni brakiem reakcji, znęcając się nad nim w sposób, który pozostawiał na ciele trwałe blizny. Wiedział, że na to zasługiwał i wiedział, że uważał, że lepiej by było dla niego – i dla świata – gdyby nie żył.
– Nie mogę ich okłamywać – odparł w końcu, cicho i z desperacją, która brzmiała, jakby trzymał ją pod językiem. – P-powinni czuć się bezpiecznie… jeżeli nie w mieście, to przynajmniej w swoich domach. – choć on sam nie czuł się bezpieczny nigdzie – nawet w pokoju, gdzie Vermund zasłał mu szerokie łóżko, nie mógł w zupełności odpocząć, wciąż napięty i czujny, zgarbiony jak dziecko, które każdego popołudnia oczekiwało ciężkich kroków swojego ojca, zwiastujących skórzany pas i zaciśnięte pięści – jego sen wciąż był płytki i urywany, dygocący od koszmarów, które nawracały niezależnie od tego, jak dużo eliksiru pił przed zaśnięciem; pod wpływem jego kojącego smaku stawał się jedynie zmęczony i apatyczny – kiedy otwierał oczy, nie pamiętał, gdzie się znajdował i podrywał się nerwowo, przekonany, że wciąż otaczały go szare ściany więziennej celi, siadał pod ścianą i podciągał kolana wysoko pod pierś, dopóki Vermund nie znajdował go rano skulonego na podłodze jak zmarznięte zwierzę, dygocące pod bliskością cudzej dłoni.
Czuł na sobie spojrzenie Henrika, cierpliwe, lecz ciężkie i surowe, przypominające sposób, w jaki w dzieciństwie patrzył na niego ojciec – spuścił głowę, wpatrując się intensywnie w swoje dłonie, palce nerwowo zaciskające się i rozluźniające na materiale spodni, kolano podrygujące w rytm obcej melodii, której nie potrafił już nazwać z imienia. Mężczyzna mówił, a on przygryzał wnętrze policzka, aż tkanka puściła metalicznym posmakiem krwi, od którego zrobiło mu się niedobrze i duszno, wraz z ostatnim zdaniem coś w nim jednak puściło, jakby zawiódł stary klej, na którym trzymały się stawy – jego ręce zrobiły się niespodziewanie ciężkie, jakby splątane mięśnie, które nie pozwalały mu rozłożyć ramion, nagle się rozsupłały; poczuł, jak zaczynają z niego wypływać słowa, choć nie wiedział jeszcze, o ile lżej mu się zrobi, kiedy w końcu się ich pozbędzie.
– Gdybym urodził się martwy – zaczął, ważąc te słowa na języku, jakby miał je w ustach zbyt często i bał się tego, co to oznaczało. – Matka by się mnie nie bała. Ojciec nadal by mnie kochał. – wyobrażał to sobie wielokrotnie – gdyby stracili dziecko w ten sposób, mogliby przynajmniej wspominać go z żalem, lecz bez strachu, bez rozczarowania i bez urazy. – Nie wiem, czy widzieli, czym się stanę. Czasem myślę, że musieli wiedzieć, ale ponieważ oboje byli normalni, mieli nadzieję, że to nieprawda. P-pierwszy raz… przemieniłem się w szkole, cz-czułem jak… jak... – głos ugrzązł mu w gardle, a potem pękł niczym sucha, brzozowa gałąź – wciąż nie patrzył na Henrika, nie potrafił spojrzeć mu w oczy; wątpił, by potrafił spojrzeć w oczy samemu sobie. – N-ie chciałem zrobić mu krzywdy, nigdy później go nie widziałem. – nie wiem, czy żyje, chciał dodać, ale wyznanie zaklinowało mu się w krtani i boleśnie uciskało grdykę, jakby w przestrodze – pamiętał, z jaką łatwością ramię chłopca pękło mu w zębach, pamiętał odgłos, który temu towarzyszył, smak krwi oblepiającej pobladłe dziąsła i kwaśny zapach moczu. – Ojciec zamknął mnie w piwnicy, bał się, że zrobię komuś krzywdę. W-wtedy… wtedy jeszcze o tym nie myślałem, chciałem… ch-chciałem tylko wyjść, przytulić się do matki, obiecywałem im, ż-że się zmienię, będę ostrożny, b-będę… – głos mu się zarwał i pękł pod wpływem cichego, dławiącego szlochu, który ukrył w dłoniach, mokrych i lepkich od łez, spływających mu teraz obficie po policzkach, wzdłuż drżącej brody. – Potem już nigdy ich nie widziałem.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Henrik Vestergaard
Re: Poradnia psychologiczna Sro 11 Wrz - 18:34
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
Spotkania z Jāzepsem — a przynajmniej te przebłyski prawdziwego Jāzepsa, które Henrik był w trakcie wychwycić w trakcie zegarowej godziny z kimś, kto był zamknięty w sobie i zamknięty w więzieniu (czy kiedykolwiek je opuścisz? Ja swojego nie zdołałem—) i z pewnością zastanawiał się jak powinien się tu zachowywać — niezmiennie udowadniały, jak Ešenvalds był różny od swojej teczki. Zawartość służbowych notatek dyktowała jego biografię i to, jak mieli postrzegać go inni, zamkniętego w stereotypie. W gamie stereotypów, nie tylko tych związanych z genetyką. Każdy zdawał się gorszy od drugiego, a razem układały się w przykry kolaż: cudzoziemiec (Henryk przystanął, gdy pierwszy raz wyczytał to w sylabach jego nazwiska i jego teczce; mimowolnie zastanawiając się nad tym, że — choć własnego pochodzenia starał się nie zdradzać — romantyzm okalający angielskie lub francuskie zgłoski jest w Skandynawii inny od sceptycyzmu, z jakim słucha się o łotewskich rybackich osadach), skazany, były więzień, berserker. Z teczki specjalista mógł wyczytać więcej i Henrik czytał dalej: o strażniku, który stracił rękę i o nieprzewidywalności przemian młodzieńca. Nawet bez dodatkowych informacji, same podstawy widoczne dla społeczeństwa i dla właścicieli mieszkań stanowiły niejaki wyrok i kształtowały obraz kogoś, kto powinien pozostać na marginesie. Bardziej zwierzęcia niż człowieka, kogoś kto posunie się do przemocy aby przetrwać.
Tyle, że Ešenvalds przecież taki nie był, zdradzając tą prawdziwszą część siebie melancholią w spojrzeniu, skuleniem ramion, czy okazjonalnym stwierdzeniem — takim jak teraz — które kazało Henrikowi zamilknąć i spojrzeć na niego ze smutnym uśmiechem. Nie mogę ich okłamywać? Jaki były więzień, jaki skazany na widmo bezdomności tak mówi – z przekonaniem? Czy Jāzeps zawalczyłby w ogóle o miejsce do życia, gdyby tamten strażnik nie zaoferował mu własnego kąta? Do dzisiaj Henrik nie rozumiał zupełnie decyzji Vermunda, ale chyba teraz zaczynał. Może Eriksen widział w nim to samo. Może, w przeciwieństwie do Henrika, miał odwagę zrobić coś z tą niesprawiedliwością. Bo widząc człowieka ukrytego za kalką stereotypów, widząc jak traktowano odmieńców, Henrik wspominał własny piękny dom (obecnie okupowany przez intruza i norkę, ale wciąż przytulny) i tytuł doktora i bielmo na oku i sposób w jaki patrzyło na niego społeczeństwo i w jaki udało mu się odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia. Okupił wykształcenie nie tylko ciężką pracą, ale i kradzioną biżuterią, a na dnie jednej z szuflad wciąż trzymał perły matki. Czy Jāzeps w ogóle widział kiedykolwiek tyle pereł?
Uwierała go niewygodna świadomość, że korzystając z własnego przywileju mógłby zrobić dla galdrów dotkniętych genetykami coś więcej niż chłodne artykuły naukowe. Hipotezy medyczne, ostrożne i logiczne, nie zmienią postrzegania berserkerów, nie wśród większości społeczeństwa. Zarazem wiedział, że się na to nie odważy. A odwaga zgarbionego berserkera by przynajmniej nie kłamać, przypominała Henrikowi o tym, że samemu był zarówno bardziej tchórzliwy, jak i bardziej bezwzględny. Gdy przybył do Midgardu, nie wahał się kłamać, uśmiechać i wślizgiwać do ludzkich emocji za pomocą własnej aury by otrzymać to, czego chciał i poczuć się bezpiecznie(j). A choć stopniowo ograniczał używanie aury selkie — im wyżej zaszedł, tym mniej była potrzebna w codziennych sytuacjach, a bardziej przyciągająca podejrzenia — to niejako zastąpił ją zdolnością wślizgiwania się do własnych myśli. Odruchowo poprawił opaskę na oku, choć palce świerzbiłby by ją zdjąć i zobaczyć wszystko to, czego Jāzeps nie potrafi przyznać.
- A ty - zagłuszył niewygodne myśli własnym głosem. Zmienił (egoistycznie) temat z bezimiennych właścicieli mieszkań, z którymi nie wiązały go biznesowe relacje, na Jāzepsa, swojego pacjenta. Front genetyk przeciwko światu, albo po prostu lekarz zajmujący się kimś, z kim mógł porozmawiać. - czujesz się w mieście bezpiecznie? - zapytał z naciskiem, choć nie wyjaśnił co ma na myśli, a wspomnienie demonstracji Wyzwolonych zatańczyło być może tylko w jego własnych myślach. Nawet nie wiedział, ile Jāzeps zdążył o nich usłyszeć, co zdążył zobaczyć. - Minęło trochę czasu odkąd... tu byłeś. - dodał cicho, tym eufemizmem zakrywając miesiące spędzone w więzieniu.
A potem przyszła pora na trudniejsze pytania i chyba przez moment naprawdę się łudził, że to pomoże. Katharsis, którego uporczywie odmawiał sam sobie, ale które chciał widzieć u swoich pacjentów. Przechylił lekko głowę i słuchał z uwagą. Jego źrenice rozszerzyły się lekko, czerń czyniła błękitne tęczówki nieco mniej ludzkimi i nieco bardziej zwierzęcymi.
Słuchał opowieści nieznanej i całkowicie różnej od tego, co znał, a jednak tak boleśnie podobnej. Wieś na Łotwie, kamienica w Anglii. Ojciec kochający za mało i ojciec, który potrafił kochać tylko zaborczo. Matki, które widziały we własnych dzieciach potwory. Pierwsza przemiana, zaskakująca i traumatyczna. Rodzice, którzy musieli wiedzieć o własnych genach więcej od swoich potomków, a mimo wszystko ich na to nie przygotowali. Nie przygotowali. Poczuł złość pełzającą pod skórą i przypomniał sobie, by wziąć głębszy wdech nosem. Otworzył usta, zastanawiając się dokąd dalej popchnąć opowieść - miał sporo punktów zaczepienia, ale Jāzeps jeszcze nie skończył i...
… spodziewał się smutku i żalu i może nawet płaczu, spodziewał się tego gdy rozdrapał dzisiaj rany z dzieciństwa, ale nie tak szybko. Nie tak gwałtownie. (To chyba nie z powodu niewyspania, nie z powodu tego, jak rozproszony był przez Islę i jej norkę?) Zamrugał i przez moment spoglądał na potężnego, szlochającego mężczyznę w milczeniu. Wzrok i umysł zbiegły się w sprzecznych bodźcach — Henrik widział przed sobą dorosłego berserkera, skazańca, ale słyszał i widział oczyma wyobraźni zranione i porzucone dziecko.
Zsunął się z fotela i klęknął przed krzesłem pacjenta, by ich spojrzenia zetknęły się na równym poziomie jeśli Jāzeps kiedykolwiek zdecyduje się podnieść głowę.
- Opowiem ci baśń, którą opowiadała mi matka. - te ostatnie cztery słowa były niepotrzebne, nieprofesjonalne, budzące jeszcze więcej własnej złości, ale pragnął jakoś skrócić dystans, a dotykiem tego nie zrobi. - Przed wiekami, gdy galdrowie żyli bliżej bogów i szanowali zwierzęta i lasy, w niektórych rodzinach rodziły się dzieci wybrane przez samego Odyna. - uśmiechnął się smutno, wspominając moment, w którym utracił wzrok w lewym oku i zastanawiając się czy Odyn skazuje na okrutne dzieciństwo wszystkich swoich wybranków. - Dzieci zdolne zrozumieć naturę głębiej niż inni galdrowie, dzieci - nieznające strachu, mówiła matka, ale to przecież nieprawda. Henrik też kiedyś nie czuł świadomie strachu, gdy ojciec i Beatrice mu na to nie pozwalali, ale lęk i tak znajdował drogę do jego serca i zapuścił tam korzenie, na zawsze. - zdolne odsunąć na bok własny strach. - tak, to brzmi lepiej. - Przy odpowiednim treningu te dzieci wyrastały na dzielnych wojowników, których intuicja i zdolności czyniły ich elitarnymi obrońcami. Każdy władca chciał mieć takich sojuszników, każda wioska cieszyła się z takiego obrońcy, a ich rodzice czuli dumę. - ale Jāzeps nie pragnął dumy, pragnął miłości i pragną, by matka się go nie bała. No trudno. - W modłach dziękowano bogom za berserkerów w rodzinie i nikt nie nazywał ich potworami. - zakończył, spoglądając natwarz dłonie berserkera. - Przykro mi, że cię to spotkało. - powiedział cicho, jak wielokrotnie pacjentom, nawet tych, których perypetie budziły w nim szuczny uśmiech i chęć przewrócenia oczyma. Ale tym razem mówił szczerze.
Tyle, że Ešenvalds przecież taki nie był, zdradzając tą prawdziwszą część siebie melancholią w spojrzeniu, skuleniem ramion, czy okazjonalnym stwierdzeniem — takim jak teraz — które kazało Henrikowi zamilknąć i spojrzeć na niego ze smutnym uśmiechem. Nie mogę ich okłamywać? Jaki były więzień, jaki skazany na widmo bezdomności tak mówi – z przekonaniem? Czy Jāzeps zawalczyłby w ogóle o miejsce do życia, gdyby tamten strażnik nie zaoferował mu własnego kąta? Do dzisiaj Henrik nie rozumiał zupełnie decyzji Vermunda, ale chyba teraz zaczynał. Może Eriksen widział w nim to samo. Może, w przeciwieństwie do Henrika, miał odwagę zrobić coś z tą niesprawiedliwością. Bo widząc człowieka ukrytego za kalką stereotypów, widząc jak traktowano odmieńców, Henrik wspominał własny piękny dom (obecnie okupowany przez intruza i norkę, ale wciąż przytulny) i tytuł doktora i bielmo na oku i sposób w jaki patrzyło na niego społeczeństwo i w jaki udało mu się odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia. Okupił wykształcenie nie tylko ciężką pracą, ale i kradzioną biżuterią, a na dnie jednej z szuflad wciąż trzymał perły matki. Czy Jāzeps w ogóle widział kiedykolwiek tyle pereł?
Uwierała go niewygodna świadomość, że korzystając z własnego przywileju mógłby zrobić dla galdrów dotkniętych genetykami coś więcej niż chłodne artykuły naukowe. Hipotezy medyczne, ostrożne i logiczne, nie zmienią postrzegania berserkerów, nie wśród większości społeczeństwa. Zarazem wiedział, że się na to nie odważy. A odwaga zgarbionego berserkera by przynajmniej nie kłamać, przypominała Henrikowi o tym, że samemu był zarówno bardziej tchórzliwy, jak i bardziej bezwzględny. Gdy przybył do Midgardu, nie wahał się kłamać, uśmiechać i wślizgiwać do ludzkich emocji za pomocą własnej aury by otrzymać to, czego chciał i poczuć się bezpiecznie(j). A choć stopniowo ograniczał używanie aury selkie — im wyżej zaszedł, tym mniej była potrzebna w codziennych sytuacjach, a bardziej przyciągająca podejrzenia — to niejako zastąpił ją zdolnością wślizgiwania się do własnych myśli. Odruchowo poprawił opaskę na oku, choć palce świerzbiłby by ją zdjąć i zobaczyć wszystko to, czego Jāzeps nie potrafi przyznać.
- A ty - zagłuszył niewygodne myśli własnym głosem. Zmienił (egoistycznie) temat z bezimiennych właścicieli mieszkań, z którymi nie wiązały go biznesowe relacje, na Jāzepsa, swojego pacjenta. Front genetyk przeciwko światu, albo po prostu lekarz zajmujący się kimś, z kim mógł porozmawiać. - czujesz się w mieście bezpiecznie? - zapytał z naciskiem, choć nie wyjaśnił co ma na myśli, a wspomnienie demonstracji Wyzwolonych zatańczyło być może tylko w jego własnych myślach. Nawet nie wiedział, ile Jāzeps zdążył o nich usłyszeć, co zdążył zobaczyć. - Minęło trochę czasu odkąd... tu byłeś. - dodał cicho, tym eufemizmem zakrywając miesiące spędzone w więzieniu.
A potem przyszła pora na trudniejsze pytania i chyba przez moment naprawdę się łudził, że to pomoże. Katharsis, którego uporczywie odmawiał sam sobie, ale które chciał widzieć u swoich pacjentów. Przechylił lekko głowę i słuchał z uwagą. Jego źrenice rozszerzyły się lekko, czerń czyniła błękitne tęczówki nieco mniej ludzkimi i nieco bardziej zwierzęcymi.
Słuchał opowieści nieznanej i całkowicie różnej od tego, co znał, a jednak tak boleśnie podobnej. Wieś na Łotwie, kamienica w Anglii. Ojciec kochający za mało i ojciec, który potrafił kochać tylko zaborczo. Matki, które widziały we własnych dzieciach potwory. Pierwsza przemiana, zaskakująca i traumatyczna. Rodzice, którzy musieli wiedzieć o własnych genach więcej od swoich potomków, a mimo wszystko ich na to nie przygotowali. Nie przygotowali. Poczuł złość pełzającą pod skórą i przypomniał sobie, by wziąć głębszy wdech nosem. Otworzył usta, zastanawiając się dokąd dalej popchnąć opowieść - miał sporo punktów zaczepienia, ale Jāzeps jeszcze nie skończył i...
… spodziewał się smutku i żalu i może nawet płaczu, spodziewał się tego gdy rozdrapał dzisiaj rany z dzieciństwa, ale nie tak szybko. Nie tak gwałtownie. (To chyba nie z powodu niewyspania, nie z powodu tego, jak rozproszony był przez Islę i jej norkę?) Zamrugał i przez moment spoglądał na potężnego, szlochającego mężczyznę w milczeniu. Wzrok i umysł zbiegły się w sprzecznych bodźcach — Henrik widział przed sobą dorosłego berserkera, skazańca, ale słyszał i widział oczyma wyobraźni zranione i porzucone dziecko.
Zsunął się z fotela i klęknął przed krzesłem pacjenta, by ich spojrzenia zetknęły się na równym poziomie jeśli Jāzeps kiedykolwiek zdecyduje się podnieść głowę.
- Opowiem ci baśń, którą opowiadała mi matka. - te ostatnie cztery słowa były niepotrzebne, nieprofesjonalne, budzące jeszcze więcej własnej złości, ale pragnął jakoś skrócić dystans, a dotykiem tego nie zrobi. - Przed wiekami, gdy galdrowie żyli bliżej bogów i szanowali zwierzęta i lasy, w niektórych rodzinach rodziły się dzieci wybrane przez samego Odyna. - uśmiechnął się smutno, wspominając moment, w którym utracił wzrok w lewym oku i zastanawiając się czy Odyn skazuje na okrutne dzieciństwo wszystkich swoich wybranków. - Dzieci zdolne zrozumieć naturę głębiej niż inni galdrowie, dzieci - nieznające strachu, mówiła matka, ale to przecież nieprawda. Henrik też kiedyś nie czuł świadomie strachu, gdy ojciec i Beatrice mu na to nie pozwalali, ale lęk i tak znajdował drogę do jego serca i zapuścił tam korzenie, na zawsze. - zdolne odsunąć na bok własny strach. - tak, to brzmi lepiej. - Przy odpowiednim treningu te dzieci wyrastały na dzielnych wojowników, których intuicja i zdolności czyniły ich elitarnymi obrońcami. Każdy władca chciał mieć takich sojuszników, każda wioska cieszyła się z takiego obrońcy, a ich rodzice czuli dumę. - ale Jāzeps nie pragnął dumy, pragnął miłości i pragną, by matka się go nie bała. No trudno. - W modłach dziękowano bogom za berserkerów w rodzinie i nikt nie nazywał ich potworami. - zakończył, spoglądając na