13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen
2 posters
Synne Mikkelsen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Sro 21 Lut - 23:13
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
13.05.2001
Przez cały wieczór męczyły ją pytania na które nie było odpowiedzi.
Gdzie właściwie trafił Aarni? Gdzie zabrała go Krucza Straż i co dokładnie z nim zrobili? Zamknęli w pierdlu, jak byle popychadło? Postawili przed sądem? A może rzucał się jeszcze po aresztowaniu i zrobił to, o czym powtarzał jej do znudzenia: zginął, zanim ktokolwiek dobrałby się do niego na przesłuchaniu? Co ze sklepem? Nie było jej tam, nie pokazywała się w tamtej okolicy od nalotu. Czy obrócił się w ruinę? Banda Szczurów rozkradła wszystko, co trzymał w magazynie i trafiło do szarej strefy? A pieniądze?…
Powinna tam wrócić i przetrzepać wszystkie szafki i skrytki w ścianie. Zwłaszcza tą za kontuarem, widziała jak raz wyjmował stamtąd coś o czym nie chciał gadać. Odpuściła mu wtedy, dała za wygraną ― być może błędnie. Gdyby trafiła na sensowną kwotę, miałaby teraz jakieś oszczędności na czarną godzinę, a tak znowu będzie w ciemnej dupie, jeśli coś się nieelegancko spierdoli.
A zawsze coś się przecież nieelegancko pierdoliło. Zazwyczaj wtedy, gdy zaczynała czuć się bezpiecznie.
― Synne ― matowy głos starego Malcolma wyrwał ją z rozważań ― na sali trzeba trochę ogarnąć.
― Się robi.
Kiedy mijał termin zapłaty za wynajmowane lokum? Jakoś… jutro? Wczoraj? I dobrze byłoby kupić jedzenie dla Magistra. Wiewiór ostatnio wyglądał tak, jakby chciał, a nie mógł i okropnie ją tym martwił. Kto zajmował się leczeniem magicznych wiewiórek? Cholera, powinna była to sprawdzić…
Synne przeszła z zaplecza w stronę sali. Po drodze obwiązała biodra ciemną zapaską, poprawiła zebrane w długi warkocz włosy i zabrała z lady drewnianą tacę. Pierwszy stolik wymagający uwagi prezentował się całkiem schludnie, miała do pozbierania jedynie parę kufli i szklankę. Z drugim było gorzej, ktoś musiał coś rozlać i oczywiście niespecjalnie kwapił się ze zgłoszeniem tego faktu. Przy trzecim znów rutyna. Czwarty… czwarty wniósł pewien rodzaj orzeźwienia. Ale nie takiego, jakiego by sobie życzyła.
Wyprostowała się ostentacyjnie wolno znad przecieranego blatu, a dotąd niezauważonego gościa przy następnym stoliku obdarzyła spojrzeniem co najmniej zagadkowym.
― Jesteś chyba ostatnią osobą, której się tu dzisiaj spodziewałam ― odezwała się pierwsza i zgarnęła pustą szklankę na tacę. Co tu robił? Po co przyszedł? I kiedy ostatnio… nawet nie potrafiła przywołać z pamięci poprzedniego spotkania, ale widok Vermunda niezmiennie budził w niej sprzeczne emocje. Z jednej strony przyłożyłaby mu kuflem w twarz i oglądała, czy równo puchnie. Z drugiej, zapytałaby o to, jak mu się śpi samotnie i czy równie chujowo jak jej. Chociaż nie, na to pytanie nie chciała znać odpowiedzi.
― Uznałeś, że pora na niespodziankę? ― Ton Synne pozostawał złudny, do bólu miły i uprzejmy, ale dla wprawnego słuchacza podszyty wyraźną, nieprzyjemną nutą. ― Boisz się, że o tobie zapomnę?
Zielone oczy błysnęły wrogo w świetle przygaszonej lampy, a spojrzenie ostentacyjnie osunęło się w dół, na pusty blat.
― Zamawiasz coś? ― spytała od niechcenia, podpierając się pod bok. Jak już tu przyszedł…
Zerknęła ukradkiem w stronę zaplecza.
― Stary nie toleruje klientów siedzących o suchym pysku.
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Vermund Eriksen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Nie 25 Lut - 20:38
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Przekroczenie progu Valravna piekło pod językiem cierpkim smakiem porażki; jednej z rodzaju tych osobistych, które chwytały godność w zęby i zostawiały ją w strzępach pod drzwiami trzeźwości. Znajdując miejsce przy jednym z dalszych stolików, marzył o tym więc, by przed trzeźwością z premedytacją uciec, by wbrew składanym sobie postanowieniom poddać się dzisiaj temu zdradliwemu pragnieniu – tej tchórzliwości – i uśmierzyć alkoholem wrażenie, że po raz kolejny odsłaniał przed nią własną żałosną niepełnosprawność, nie fizyczną – choć tej wstydził się przed nią wyjątkowo, jak nie wstydził się przed nikim; wstydził się, że nie mógłby więcej wziąć jej na ręce, że nie mógłby wnieść jej po schodach pod drzwi wynajętego pokoju, wystukując oficerskimi podeszwami rytm na schodach do akompaniamentu jej wstawionego śmiechu (wspomnienia powracały nieubłagane, bolesne, gorzkie) – ale tą, która tkwiła mu w charakterze uporczywą niezdolnością odejścia. Obiecywał, sobie i jej, że nie będzie dłużej rościł sobie praw do miejsca w jej życiu, tymczasem nawet wtedy, kiedy pozostawał poza obrębem jej czarnych, zahartowanych życiem (choć zawsze mówiła o nim z wyzywającym uśmiechem) źrenic, nie spuszczał jej z własnych, choć miał przecież pewność, gwarantowaną nierozerwalnym rytuałem, że nie musi dłużej się o nią obawiać. Zakazana magia nie miała dostępu do jej ust i do jej serca, to powinno wystarczyć; ze wszystkim innym poradziłaby sobie sama, nie miał wątpliwości, choć pamiętał jeszcze, jak bardzo ufał kiedyś, że był jej potrzebny.
Zdawało mu się, że to było tak dawno – jeszcze zanim zaczęła powoli znikać, jeszcze zanim pożegnała się z nim na dobre, zostawiając mu po sobie ledwie wstążkę, którą spleciono im dłonie podczas rytuału, to było jeszcze zanim spędził pierwszy wieczór – ich wieczór i ich noc, czekając na nią do rana we wskazanym w liście miejscu, jak pies czuwający żałośnie pod zgaszonym oknem w nadziei, że przez nieszczelność spłynie mu łza pańskiej łaski. Nigdy nie wypominał jej tych wieczorów, nie składali sobie w końcu żadnych obietnic, należały wyłącznie do niej, nigdy naprawdę do nich, bo nigdy naprawdę nie wiązali ze sobą przyszłości, nawet jej strzępów. W którymś momencie przestał pisać na końcu listu nie mogę się doczekać, by cię zobaczyć, zostawiał jedynie ustępliwe będę w tym dniu w okolicy, zagryzając za zębem stalówki wszystko, o czym chciał jej przypomnieć. W okolicy tej restauracji i tamtego placu, pisał, miał tymczasem na myśli: w okolicy tego pubu, w którym przez całą noc nosiłem twoją szminkę na ustach, a ty wymieniałaś rozbawione spojrzenia z ludźmi, nie mówiąc mi nic o tym; w okolicy tego miejsca, gdzie złamałaś obcas, więc wyłamałaś też drugi o kratkę ściekową; w okolicy tych naszych krótkich, niewystarczająco licznych wspomnień.
Dzisiaj też nie miał zamiaru jej tego wypominać. Wszystko to należało do przeszłych nich, tych, którymi byli przez krótką chwilę; wyobrażał sobie, że dzisiaj zabrzmiałoby między nimi obco i nie na miejscu. Dokładnie tak, jak czuł się sam, kiedy spostrzegł ją w przejściu prowadzącym na zaplecze – oplatała sobie biodra zapaską, po drodze chwyciła szmatkę. Obserwowanie jej w tym miejscu było czymś nowym; nigdy wcześniej nie pozwalał sobie wchodzić w te części jej życia, w których musiała radzić sobie z nim w tak prozaiczny, zwykły sposób, zamiast chwytać je garściami i ze śmiechem.
Był jej wdzięczny, że odezwała się pierwsza – sam nie mógł znaleźć odpowiednich słów, nie wiedział nagle, co właściwie tutaj robi i jak to przed nią wyjaśnić. Napomnienie, jakiego doszukiwał się w jej słowach, otrzeźwiało go, płosząc wspomnienia jak ćmy zeszłej, ostygłej już, nocy. Ostatni raz, kiedy ją widział, musiał wiązać ją przed używaniem zakazanej magii; nie powinien o tym zapominać. Jej pytania podbite były dyskretną, jakby konfidencjonalną, ostrością.
– Uznałem, że wolałbym usłyszeć treść twojego ostatniego listu osobiście. Chciałbym być przy tym, jak odprawiasz mnie ze swojego życia, tym razem – odpowiedział podobnym tonem, uprzejmością chowającą pod sobą łagodną skargę, zebraną w tych dwóch ostatnich słowach, jednak nieszkodliwą, jakby wcale nie chciał wykłócać się z nią o podobne rzeczy, ale nie chciał też ustępować zbyt łatwo, dopóki z nim jeszcze rozmawiała. – Tak, czasem chyba się tego boję – dodał zaraz, odnajdując jej spojrzenie; nie było w tych słowach wyzwania ani żałości, jedynie stwierdzenie faktu, który podawał jej, jakby był ciekawy, co z nim uczyni. – Mogłabyś o mnie zapomnieć? – ja nie mógłbym zatrzymywało się za zębami, powściągliwie i niepotrzebnie. Wydawało mu się, że oboje dobrze to rozumieli. – Coś mocnego. I trochę twojego czasu, jeśli pozwolisz. Kiedy kończysz?
Zdawało mu się, że to było tak dawno – jeszcze zanim zaczęła powoli znikać, jeszcze zanim pożegnała się z nim na dobre, zostawiając mu po sobie ledwie wstążkę, którą spleciono im dłonie podczas rytuału, to było jeszcze zanim spędził pierwszy wieczór – ich wieczór i ich noc, czekając na nią do rana we wskazanym w liście miejscu, jak pies czuwający żałośnie pod zgaszonym oknem w nadziei, że przez nieszczelność spłynie mu łza pańskiej łaski. Nigdy nie wypominał jej tych wieczorów, nie składali sobie w końcu żadnych obietnic, należały wyłącznie do niej, nigdy naprawdę do nich, bo nigdy naprawdę nie wiązali ze sobą przyszłości, nawet jej strzępów. W którymś momencie przestał pisać na końcu listu nie mogę się doczekać, by cię zobaczyć, zostawiał jedynie ustępliwe będę w tym dniu w okolicy, zagryzając za zębem stalówki wszystko, o czym chciał jej przypomnieć. W okolicy tej restauracji i tamtego placu, pisał, miał tymczasem na myśli: w okolicy tego pubu, w którym przez całą noc nosiłem twoją szminkę na ustach, a ty wymieniałaś rozbawione spojrzenia z ludźmi, nie mówiąc mi nic o tym; w okolicy tego miejsca, gdzie złamałaś obcas, więc wyłamałaś też drugi o kratkę ściekową; w okolicy tych naszych krótkich, niewystarczająco licznych wspomnień.
Dzisiaj też nie miał zamiaru jej tego wypominać. Wszystko to należało do przeszłych nich, tych, którymi byli przez krótką chwilę; wyobrażał sobie, że dzisiaj zabrzmiałoby między nimi obco i nie na miejscu. Dokładnie tak, jak czuł się sam, kiedy spostrzegł ją w przejściu prowadzącym na zaplecze – oplatała sobie biodra zapaską, po drodze chwyciła szmatkę. Obserwowanie jej w tym miejscu było czymś nowym; nigdy wcześniej nie pozwalał sobie wchodzić w te części jej życia, w których musiała radzić sobie z nim w tak prozaiczny, zwykły sposób, zamiast chwytać je garściami i ze śmiechem.
Był jej wdzięczny, że odezwała się pierwsza – sam nie mógł znaleźć odpowiednich słów, nie wiedział nagle, co właściwie tutaj robi i jak to przed nią wyjaśnić. Napomnienie, jakiego doszukiwał się w jej słowach, otrzeźwiało go, płosząc wspomnienia jak ćmy zeszłej, ostygłej już, nocy. Ostatni raz, kiedy ją widział, musiał wiązać ją przed używaniem zakazanej magii; nie powinien o tym zapominać. Jej pytania podbite były dyskretną, jakby konfidencjonalną, ostrością.
– Uznałem, że wolałbym usłyszeć treść twojego ostatniego listu osobiście. Chciałbym być przy tym, jak odprawiasz mnie ze swojego życia, tym razem – odpowiedział podobnym tonem, uprzejmością chowającą pod sobą łagodną skargę, zebraną w tych dwóch ostatnich słowach, jednak nieszkodliwą, jakby wcale nie chciał wykłócać się z nią o podobne rzeczy, ale nie chciał też ustępować zbyt łatwo, dopóki z nim jeszcze rozmawiała. – Tak, czasem chyba się tego boję – dodał zaraz, odnajdując jej spojrzenie; nie było w tych słowach wyzwania ani żałości, jedynie stwierdzenie faktu, który podawał jej, jakby był ciekawy, co z nim uczyni. – Mogłabyś o mnie zapomnieć? – ja nie mógłbym zatrzymywało się za zębami, powściągliwie i niepotrzebnie. Wydawało mu się, że oboje dobrze to rozumieli. – Coś mocnego. I trochę twojego czasu, jeśli pozwolisz. Kiedy kończysz?
Synne Mikkelsen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Nie 25 Lut - 23:44
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Korowód wspomnień zepchniętych na granicę świadomości powrócił jedną falą. Objął umysł i ciało, szarpnął wrażliwą struną duszy, pozostawiając po sobie bolesne echo; odbił się w oczach, umościł się na wargach w niewesołym półuśmiechu. Praca włożona w otulenie się ułudą niepamięci w jednej chwili została wystawiona na próbę ― ciężką i niemożliwą do przezwyciężenia, bo jakaś część niej przecież wcale nie chciała zapomnieć. Wracała do tamtych chwil nocami, wtedy, kiedy brak towarzystwa okazywał się najbardziej dotkliwy. Co robił? Gdzie teraz spędzał swoje przepustki? Brał je jeszcze w ogóle, czy zaszył się w więzieniu, oddał pracy? Czasami budziła się nad ranem, święcie przekonana, że czuje ciepło jego ciała, że pościel nadal przesiąknięta jest znajomym zapachem, że zaraz wróci.
Otrzeźwienie było zawsze tak samo bolesne, co rozczarowujące.
Słodko-gorzkie myśli przecięło wspomnienie tamtego listu. Krótkiego, dosadnego, pisanego w gniewie i w przeświadczeniu, że i tak nigdy więcej się nie spotkają. Nie po tym, jak odebrał jej część wolnej woli. Jeśli było jej przeznaczone opadnięcie na dno, to powinna tam właśnie trafić. Rytuał niepotrzebnie to tylko opóźniał, komplikował; był wyrwą w jednolitym murze głupich decyzji i ciągnących się za nimi konsekwencji.
― Niebywale wulgarna była to treść ― odparła tonem pełnym zadumy ― myślisz, że wypada mi ją powtarzać? Okoliczności wprawdzie dopisują, stary Malcolm pewnie się nie obrazi ― kontynuowała, z premedytacją ignorując te dwa ostatnie słowa, a całą sytuację próbując obrócić w coś lżejszego. Nie miała dzisiaj ochoty na emocjonalną wiwisekcję, a przynajmniej nie na trzeźwo. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz.
Na kolejne słowa nie było ani prostej odpowiedzi ani prostej reakcji.
Wytrzymała jego spojrzenie, choć całą sobą musiała zwalczyć ochotę by umknąć wzrokiem, spojrzeć na wychodzącego klienta, upewnić się, że domknął drzwi. To byłoby takie wygodne. To byłoby takie proste; alternatywa rutynowego widoku zamiast zieleni znajomych oczu.
Wbrew wszystkiemu ― wbrew własnym postanowieniom, wbrew zdrowemu rozsądkowi ― nachyliła się w jego stronę. Tacka stuknęła cicho o stolik, warkocz zsunął się przez ramię, zakołysał w powietrzu, zapachniało konwaliami i morzem. Spojrzenie nabrało intensywności, leniwie zbadało jego twarz, jakby doszukując się tego, co wciąż było żywe w jej pamięci: zawadiackiego błysku w oku, szelmowskiego uśmiechu oficera, miękkiego światła plątającego się we włosach.
Chciała coś powiedzieć. Nie mogła nic powiedzieć.
Wyprostowała się bez słowa, obejrzała na zegar wiszący na ścianie. Jeśli Malcolm nie zmienił zdania w kwestii zamykania lokalu ― a na pewno nie zmienił ― to nie zostało jej zbyt wiele czasu.
― Coś mocnego zatem ― powtórzyła za nim; głos stracił wcześniejszą uszczypliwość, teraz brzmiała na zmęczoną. ― Dochodzi jedenasta, więc pewnie niedługo. Malcolm zwykle puszcza mnie wcześniej. ― Odpłynęła spojrzeniem w stronę kolejnego wychodzącego klienta; wstawkę o tym, że okolica nie jest szczególnie bezpieczna nocą sobie podarowała, wiedział chyba o tym każdy mieszkaniec Midgardu.
Zgarnęła tacę ze szklanką. W drodze powrotnej uprzątnęła jeszcze stolik po kliencie, z kontuaru zgarnęła pozostawiony samotnie kufel po piwie, odłożyła je na bok, do mycia. Stary Malcolm wyłonił się z zaplecza akurat wtedy, gdy zastygła w bezruchu, ważąc w dłoniach butelkę whisky, ewidentnie zamyślona. Zamienili parę słów, brodacz podzielił się z nią niebywale zabawną plotką, którą skomentowała cichym parsknięciem. Ciemny trunek obmył ścianki ciężkiej szklanki, zachlupotał i w przeciągu paru chwil trafił tuż przed Vermunda. Synne posłała mu krótkie, kontrolne spojrzenie, jakby tylko tyle było jej potrzebne do odgadnięcia prawdziwego powodu jego obecności i wróciła do pracy.
W przeciągu kwadransa zajęła się kolejno pustoszejącymi stolikami i swobodną rozmową z Malcolmem; zrelacjonowała mu większą część wieczoru podczas której był w barze bardziej duchem niż ciałem, ale na szczęście wszystkich stałych i niestałych bywalców, nie miała do przekazania nic, co by mu się nie spodobało. Utarg musiał utrzymywać się na zadowalającym poziomie, potrafiła to już po nim rozpoznać. Po sposobie w jaki otwierał kasę, po tym jak w zamyśleniu podkręcał wąsa. Co jakiś czas zerkała w stronę sali, jakby chciała się upewnić, że niezapowiedziany gość wciąż siedzi przy swoim stoliku, że nie zniknął gdzieś w mrokach nocy. Raz złapała jego spojrzenie całkiem umyślnie, raz sama została przyłapana; remis na tym polu wydawał jej się przyjemnie zabawny. Kiedyś na pewno pokusiłaby się o jakiś komentarz.
Pustą szklanką zajął się sam Malcolm, a Synne pojawiła się na sali już bez zapaski, ale za to w kurtce. Skinęła głową na drzwi i wyszła na zewnątrz, zaciągnęła się powietrzem. Może i śnieg zdążył już stopnieć, ale wciąż pachniało bardziej zimą, niż wiosną.
― Po co przyszedłeś? ― zagadnęła go przez ramię, kiedy za plecami usłyszała kliknięcie klamki. ― Tak naprawdę.
Otrzeźwienie było zawsze tak samo bolesne, co rozczarowujące.
Słodko-gorzkie myśli przecięło wspomnienie tamtego listu. Krótkiego, dosadnego, pisanego w gniewie i w przeświadczeniu, że i tak nigdy więcej się nie spotkają. Nie po tym, jak odebrał jej część wolnej woli. Jeśli było jej przeznaczone opadnięcie na dno, to powinna tam właśnie trafić. Rytuał niepotrzebnie to tylko opóźniał, komplikował; był wyrwą w jednolitym murze głupich decyzji i ciągnących się za nimi konsekwencji.
― Niebywale wulgarna była to treść ― odparła tonem pełnym zadumy ― myślisz, że wypada mi ją powtarzać? Okoliczności wprawdzie dopisują, stary Malcolm pewnie się nie obrazi ― kontynuowała, z premedytacją ignorując te dwa ostatnie słowa, a całą sytuację próbując obrócić w coś lżejszego. Nie miała dzisiaj ochoty na emocjonalną wiwisekcję, a przynajmniej nie na trzeźwo. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz.
Na kolejne słowa nie było ani prostej odpowiedzi ani prostej reakcji.
Wytrzymała jego spojrzenie, choć całą sobą musiała zwalczyć ochotę by umknąć wzrokiem, spojrzeć na wychodzącego klienta, upewnić się, że domknął drzwi. To byłoby takie wygodne. To byłoby takie proste; alternatywa rutynowego widoku zamiast zieleni znajomych oczu.
Wbrew wszystkiemu ― wbrew własnym postanowieniom, wbrew zdrowemu rozsądkowi ― nachyliła się w jego stronę. Tacka stuknęła cicho o stolik, warkocz zsunął się przez ramię, zakołysał w powietrzu, zapachniało konwaliami i morzem. Spojrzenie nabrało intensywności, leniwie zbadało jego twarz, jakby doszukując się tego, co wciąż było żywe w jej pamięci: zawadiackiego błysku w oku, szelmowskiego uśmiechu oficera, miękkiego światła plątającego się we włosach.
Chciała coś powiedzieć. Nie mogła nic powiedzieć.
Wyprostowała się bez słowa, obejrzała na zegar wiszący na ścianie. Jeśli Malcolm nie zmienił zdania w kwestii zamykania lokalu ― a na pewno nie zmienił ― to nie zostało jej zbyt wiele czasu.
― Coś mocnego zatem ― powtórzyła za nim; głos stracił wcześniejszą uszczypliwość, teraz brzmiała na zmęczoną. ― Dochodzi jedenasta, więc pewnie niedługo. Malcolm zwykle puszcza mnie wcześniej. ― Odpłynęła spojrzeniem w stronę kolejnego wychodzącego klienta; wstawkę o tym, że okolica nie jest szczególnie bezpieczna nocą sobie podarowała, wiedział chyba o tym każdy mieszkaniec Midgardu.
Zgarnęła tacę ze szklanką. W drodze powrotnej uprzątnęła jeszcze stolik po kliencie, z kontuaru zgarnęła pozostawiony samotnie kufel po piwie, odłożyła je na bok, do mycia. Stary Malcolm wyłonił się z zaplecza akurat wtedy, gdy zastygła w bezruchu, ważąc w dłoniach butelkę whisky, ewidentnie zamyślona. Zamienili parę słów, brodacz podzielił się z nią niebywale zabawną plotką, którą skomentowała cichym parsknięciem. Ciemny trunek obmył ścianki ciężkiej szklanki, zachlupotał i w przeciągu paru chwil trafił tuż przed Vermunda. Synne posłała mu krótkie, kontrolne spojrzenie, jakby tylko tyle było jej potrzebne do odgadnięcia prawdziwego powodu jego obecności i wróciła do pracy.
W przeciągu kwadransa zajęła się kolejno pustoszejącymi stolikami i swobodną rozmową z Malcolmem; zrelacjonowała mu większą część wieczoru podczas której był w barze bardziej duchem niż ciałem, ale na szczęście wszystkich stałych i niestałych bywalców, nie miała do przekazania nic, co by mu się nie spodobało. Utarg musiał utrzymywać się na zadowalającym poziomie, potrafiła to już po nim rozpoznać. Po sposobie w jaki otwierał kasę, po tym jak w zamyśleniu podkręcał wąsa. Co jakiś czas zerkała w stronę sali, jakby chciała się upewnić, że niezapowiedziany gość wciąż siedzi przy swoim stoliku, że nie zniknął gdzieś w mrokach nocy. Raz złapała jego spojrzenie całkiem umyślnie, raz sama została przyłapana; remis na tym polu wydawał jej się przyjemnie zabawny. Kiedyś na pewno pokusiłaby się o jakiś komentarz.
Pustą szklanką zajął się sam Malcolm, a Synne pojawiła się na sali już bez zapaski, ale za to w kurtce. Skinęła głową na drzwi i wyszła na zewnątrz, zaciągnęła się powietrzem. Może i śnieg zdążył już stopnieć, ale wciąż pachniało bardziej zimą, niż wiosną.
― Po co przyszedłeś? ― zagadnęła go przez ramię, kiedy za plecami usłyszała kliknięcie klamki. ― Tak naprawdę.
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Vermund Eriksen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Czw 29 Lut - 23:32
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Nie próbował powściągać uśmiechu, tego samego, który wywabiała z jego warg żartem wypowiedzianym nad szumem rzeki, kiedy stali przy balustradzie i spoglądali w spieniony wir daleko w dole, i szeptem ocierającym policzek o poranku – w uśmiechniętych ustach tym silniej wyczuwał słoność szarżujących wspomnień, posmak minionego czasu zdawał się przez moment tak wyraźny, że spoglądając w jej zielone oczy mógłby przysiąc, że gdzieś w trzewiach tego przeklętego miasta, od którego uciekał tak długo, ktoś z drobnych ptasich kosteczek i krwi łasicy oczytywał jego przyszłość i widział, że musiał z tą kobietą przegrać. Wyobrażał sobie, że gdyby jutro wybrał się do Trzech Skaldów i oddał swoją dłoń na stół volvy, powiedziałaby mu, że to niepotrzebne – to trąci od ciebie stęchlizną, wszystko to, czego nie możesz odpuścić, dlatego nie możesz z nią wygrać. W greckich historiach nazwaliby ją jego konfliktem tragicznym, te jej zielone oczy, zadarty nos, dopełnione pomadką usta i to, jak sobie z niego żartowała; to jak łatwo od niego odchodziła, i to, jak nie mógł się z tym pogodzić, choć przecież nigdy nie wyobrażał sobie, że mogłaby zostać na zawsze. Ale robiła więc niż tylko to, że nie mogła zostać: odchodziła posłuszna swojemu kaprysowi, wtedy, kiedy jej się podobało i tak, jak jej się podobało, a on – żałośnie – jeszcze głębiej przełykał ostry haczyk jednostronnego przywiązania.
– Nie pamiętam, żeby kłopotało cię dotąd, czy coś wypada – odpowiadał ze swobodną zręcznością, pozostawiając ledwie takt pauzy między ich słowami, wątły przecinek przestrzeni, w którym ścigał ją wzrokiem nieustępliwie, trochę wyzywająco i trochę, jakby przystawał na niepewnej granicy między zuchwałością a tkwiącymi pod grdyką przeprosinami, między tym, czego pragnął a tym, co podszeptywało podrażnione sumienie. Pod jakim usprawiedliwieniem rościł sobie prawo, żeby tutaj przychodzić? Widzieć ją w tym miejscu, w tej brudnej od rzeczywistości zapasce, ze szmatką w dłoni, którą ścierała ze stołów rozlany alkohol i męską ślinę?
Nachyliła się bliżej, sprowokowana bezpardonowym pytaniem (sama nauczyła go bezpośredniości; poruszała się w niej zawsze tak dobrze, pewnie, jak gdyby nie obawiała się żadnej prawdy, jak gdyby każdemu koszmarowi mogła spojrzeć prosto w oczy i nie ugiąć karku, wszystko, co niepokojące i koszmarne, zdawało się niknąć, kiedy brała je w swoje usta, tak jak on niknął, tak jak niknęły jego winy i zmartwienia), zapach morza i konwalii wypełnił kolejny oddech, prawie nieznośny przez to, jak dobrze znajomy. Wytrzymał jej uważne spojrzenie, przytrzymany w miejscu jak złapany we wnyki, niewzruszony przez zdyscyplinowany nawyk powściągliwości, ale kiedy poruszyła się znowu, wycofując się z tego prowokującego sztychu, wzrok ześliznął mu się po jej twarzy, do ust, do krzywizny szyi, włosów złapanych luźno, krawędzi kołnierza. Zawsze zastanawiał się, czy w inne dni – w całej tej reszcie czasu, do którego nie miał wtedy dostępu – wyglądała inaczej; teraz nie mógł powstrzymać wrażenia, że zdejmowanie z niej tego ubrania knajpianej pomocnicy byłoby intymnością większą niż ta, na którą mu pozwalała w sukienkach nasączonych perfumami, pod którymi dopiero znajdował zapach jej rozgrzanej skóry.
Od dawna nie miał już pewności, czy kiedykolwiek, choćby w pęknięciach tych wspólnych chwil, pozwalała mu znaleźć się bliżej, czy tylko pozwalała mu w to wierzyć.
– W porządku. Poczekam na ciebie – odparł, dopuszczając do głosu łagodną pojednawczość. Nie powtórzyła jeszcze treści swojego ostatniego listu, pozwalał sobie więc wierzyć, że składanie podobnych deklaracji było dopuszczalne; choć zdawało mu się, że grunt ich rozmowy pozostawał jeszcze grząski i nieznośni daleki od tego, o czym chciałby z nią mówić. Nie ścigał jej spojrzeniem, kiedy odchodziła do swoich obowiązków, ale między łypaniem na niespieszną tarczę starego zegara a wyglądaniem za okno na ciemniejącą uliczkę i szary front przeciwnej kamienicy, bezwiednie grawitował ku jej sylwetce, krzątającej się między mężczyznami i krawędziami stolików, jakby jej biodra znały na pamięć każdy ich ostry kant i każdą łapczywą dłoń, zbyt powolną, by zatrzymać ją w miejscu i chwycić jej rozbawiony śmiech. Podany mu chwilę później alkohol – podziękował jej zdawkowo – był rzeczywiście mocny, przechodził przez odzwyczajone gardło ciężko. Starał się nie sięgać do kieliszka za często, od czasu wypadku jego nietrzeźwość bywała rozdrażniona, warkliwa i zgorzkniała, nie ufał swoim nerwom spuszczanym z łańcucha sztywnej kontroli, nie ufał swoim emocjom, podchodzącym pod przełyk jak piana pod szyjkę butelki, ale gardło drapało nieznośnie, wskazówki zegara poruszały się zbyt powoli, a jej spojrzenie, napotykane przypadkiem, sprawiało, że nie wiedział dłużej, gdzie indziej podziać myśli i zdawało mu się, że uśmierzyłaby każdą zawieję, nakrywając ją ledwie dłonią.
Chłodne powietrze na zewnątrz wlało się w płuca przyjemną, ożywczą ulgą. Synne przechodziła natychmiast do bezpośredniego odwetu, a on tylko przez chwilę rozważał, jak bezpośrednio powinien jej odpowiadać. Nie zwykli używać wobec siebie zawiłych enigmatów czy werbalnych uników – a przynajmniej tak mu się zdawało, nie było już pewien – ale gdyby mógł zatrzymać ją na dłużej? Czy byłoby w tym coś winnego?
– Odprowadzę cię, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie wejdę – przebrzmiało obietnicą, układną i korną, i podobną do tak będzie lepiej. Pozwolił jej obrać kierunek, podążył wiernie obok, z dłonią schowaną w kieszeni. – Nie proś mnie o prawdę, Synne, jeśli nie chcesz jej słyszeć. Przed nikim nie umiałem nigdy mówić szczerze, ale przed tobą nigdy nie umiałem kłamać – przestrzegł ją, kąśliwość tonu nieprzekonująco zakrywała ponurą poważność słów, zdradzaną spochmurniałym cieniem w oku. – Jak ci się układa? – to znaczy: beze mnie – Chciałem ci powiedzieć, że gdybyś czegoś potrzebowała... nic się nie zmieniło. Pamiętasz o tym?
– Nie pamiętam, żeby kłopotało cię dotąd, czy coś wypada – odpowiadał ze swobodną zręcznością, pozostawiając ledwie takt pauzy między ich słowami, wątły przecinek przestrzeni, w którym ścigał ją wzrokiem nieustępliwie, trochę wyzywająco i trochę, jakby przystawał na niepewnej granicy między zuchwałością a tkwiącymi pod grdyką przeprosinami, między tym, czego pragnął a tym, co podszeptywało podrażnione sumienie. Pod jakim usprawiedliwieniem rościł sobie prawo, żeby tutaj przychodzić? Widzieć ją w tym miejscu, w tej brudnej od rzeczywistości zapasce, ze szmatką w dłoni, którą ścierała ze stołów rozlany alkohol i męską ślinę?
Nachyliła się bliżej, sprowokowana bezpardonowym pytaniem (sama nauczyła go bezpośredniości; poruszała się w niej zawsze tak dobrze, pewnie, jak gdyby nie obawiała się żadnej prawdy, jak gdyby każdemu koszmarowi mogła spojrzeć prosto w oczy i nie ugiąć karku, wszystko, co niepokojące i koszmarne, zdawało się niknąć, kiedy brała je w swoje usta, tak jak on niknął, tak jak niknęły jego winy i zmartwienia), zapach morza i konwalii wypełnił kolejny oddech, prawie nieznośny przez to, jak dobrze znajomy. Wytrzymał jej uważne spojrzenie, przytrzymany w miejscu jak złapany we wnyki, niewzruszony przez zdyscyplinowany nawyk powściągliwości, ale kiedy poruszyła się znowu, wycofując się z tego prowokującego sztychu, wzrok ześliznął mu się po jej twarzy, do ust, do krzywizny szyi, włosów złapanych luźno, krawędzi kołnierza. Zawsze zastanawiał się, czy w inne dni – w całej tej reszcie czasu, do którego nie miał wtedy dostępu – wyglądała inaczej; teraz nie mógł powstrzymać wrażenia, że zdejmowanie z niej tego ubrania knajpianej pomocnicy byłoby intymnością większą niż ta, na którą mu pozwalała w sukienkach nasączonych perfumami, pod którymi dopiero znajdował zapach jej rozgrzanej skóry.
Od dawna nie miał już pewności, czy kiedykolwiek, choćby w pęknięciach tych wspólnych chwil, pozwalała mu znaleźć się bliżej, czy tylko pozwalała mu w to wierzyć.
– W porządku. Poczekam na ciebie – odparł, dopuszczając do głosu łagodną pojednawczość. Nie powtórzyła jeszcze treści swojego ostatniego listu, pozwalał sobie więc wierzyć, że składanie podobnych deklaracji było dopuszczalne; choć zdawało mu się, że grunt ich rozmowy pozostawał jeszcze grząski i nieznośni daleki od tego, o czym chciałby z nią mówić. Nie ścigał jej spojrzeniem, kiedy odchodziła do swoich obowiązków, ale między łypaniem na niespieszną tarczę starego zegara a wyglądaniem za okno na ciemniejącą uliczkę i szary front przeciwnej kamienicy, bezwiednie grawitował ku jej sylwetce, krzątającej się między mężczyznami i krawędziami stolików, jakby jej biodra znały na pamięć każdy ich ostry kant i każdą łapczywą dłoń, zbyt powolną, by zatrzymać ją w miejscu i chwycić jej rozbawiony śmiech. Podany mu chwilę później alkohol – podziękował jej zdawkowo – był rzeczywiście mocny, przechodził przez odzwyczajone gardło ciężko. Starał się nie sięgać do kieliszka za często, od czasu wypadku jego nietrzeźwość bywała rozdrażniona, warkliwa i zgorzkniała, nie ufał swoim nerwom spuszczanym z łańcucha sztywnej kontroli, nie ufał swoim emocjom, podchodzącym pod przełyk jak piana pod szyjkę butelki, ale gardło drapało nieznośnie, wskazówki zegara poruszały się zbyt powoli, a jej spojrzenie, napotykane przypadkiem, sprawiało, że nie wiedział dłużej, gdzie indziej podziać myśli i zdawało mu się, że uśmierzyłaby każdą zawieję, nakrywając ją ledwie dłonią.
Chłodne powietrze na zewnątrz wlało się w płuca przyjemną, ożywczą ulgą. Synne przechodziła natychmiast do bezpośredniego odwetu, a on tylko przez chwilę rozważał, jak bezpośrednio powinien jej odpowiadać. Nie zwykli używać wobec siebie zawiłych enigmatów czy werbalnych uników – a przynajmniej tak mu się zdawało, nie było już pewien – ale gdyby mógł zatrzymać ją na dłużej? Czy byłoby w tym coś winnego?
– Odprowadzę cię, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie wejdę – przebrzmiało obietnicą, układną i korną, i podobną do tak będzie lepiej. Pozwolił jej obrać kierunek, podążył wiernie obok, z dłonią schowaną w kieszeni. – Nie proś mnie o prawdę, Synne, jeśli nie chcesz jej słyszeć. Przed nikim nie umiałem nigdy mówić szczerze, ale przed tobą nigdy nie umiałem kłamać – przestrzegł ją, kąśliwość tonu nieprzekonująco zakrywała ponurą poważność słów, zdradzaną spochmurniałym cieniem w oku. – Jak ci się układa? – to znaczy: beze mnie – Chciałem ci powiedzieć, że gdybyś czegoś potrzebowała... nic się nie zmieniło. Pamiętasz o tym?
Synne Mikkelsen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Pią 1 Mar - 19:37
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
― Nie wejdziesz? ― spytała lekkim, rozbawionym tonem; zupełnie jakby właśnie zepsuł jej plan, rozsypał pieczołowicie układane klocki i jeszcze miał czelność oblekać to w iluzję lepszej, rozsądniejszej decyzji. ― No zobacz, a ja już martwiłam się, że nie starczy nam ciepłej wody na prysznic.
Narzucona odgórnie decyzja jej się nie spodobała, ale nie zamierzała dać mu szansy na wyczytanie emocji z iskry czającej się na dnie oka czy podszytego żartem tonu. Skręciła w prawo, choć powinna w lewo, po drodze narzucając im obu zasady naprędce wymyślonej gry w której stawką była faktyczna, prawdziwa trasa pod jej kamienicę. Pierwsze słowa Vermunda oddaliły ich od celu, ale nie zamierzała pisnąć nawet słowem na ten temat.
― Skoro pytałam o prawdę ― spojrzała na niego spod oka ― to właśnie ją chcę usłyszeć.
Nawet jeśli ma mi się nie spodobać, dodała w duchu, myślami wracając do ich ostatniego spotkania. Do szumiącej w uszach krwi i poczucia niezrozumienia, do roztrzaskanego wazonu, który minął go tylko o cal. Do wstążki, którą odebrał jej możliwość rozwoju w najbardziej obiecującej dziedzinie i tym samym pozbawił perspektyw na skuteczną obronę w miejscu takim jak to: brudnym, szarym i niebezpiecznym. Ile minęło czasu od tamtego momentu? Jak długo unikała go jak ognia i jak długo on sam szanował wytyczoną z nagła granicę? Dni zlewały się w tygodnie, a te w miesiące, dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, choć teraz naznaczone były gorzkim posmakiem dogasającej awantury.
Na połączeniu dwóch ciasnych uliczek odbiła w lewo, naprędce przywołując z pamięci plan dzielnicy. Jeśli nic po drodze nie pomyliła, to właśnie ta droga była wygodnym skrótem w dobrą stronę.
Kolejne pytanie wywołało ponury grymas pełen niewypowiedzianej niechęci wobec tematu. Co miała mu odpowiedzieć? ― sięgnęła do kieszonki na piersi i wydobyła stamtąd zachowanego na czarną godzinę skręta ― Jaki wariant go interesował?
― Chujowo ― mruknęła, wsuwając papierosa między wargi. Parę pomarańczowych iskier mignęło pomiędzy jej palcami, od razu zajmując tani tytoń. Obłok dymu gryzł w gardło, otrzeźwiał, niewygodą palenia przywoływał do porządku. Co miała mu powiedzieć? ― pytanie powracało jak echo ― Bezpośredniość była prosta i wygodna, ale momentami działała jak dynamit; wystarczyło się nią nieumiejętnie podzielić, by wysadzić czyiś mur, rozbić skarbiec uczuć i słów, które powinny paść w innych okolicznościach, być może w kierunku innej osoby.
― Chujowo, ale na własnych warunkach ― uzupełniła wypowiedź po chwili wahania, ton przybierając przy tym dość filozoficzny ― mam dach nad głową i mam co jeść. Więcej nie powinieneś wiedzieć.
Nie powinieneś wiedzieć o tym, że coraz prościej przychodzi mi czarowanie ludzi; nie powinieneś wiedzieć o tym, że wieczory spędzam naciągając mężczyzn drinki i papierosy; nie powinieneś wiedzieć o tym, że źle sypiam i śnią mi się złe rzeczy. Nie powinieneś wiedzieć także o tym, że wiem już jak robić użytek z noża i wiem który puder najlepiej kryje siniaki.
Wysunęła w jego stronę dłoń, w milczeniu dzieląc się papierosem. Zupełnie jakby wracali z nocnego spaceru, dawno temu.
Nie powinieneś wiedzieć, że nadal mam naszywkę z twojego munduru, a klanowe nazwisko spoczęło na dnie kufra, otulone srebrną satyną sukienki, którą tak lubiłeś. Nie powinieneś wiedzieć, że za często topię smutki w alkoholu. W końcu: nie powinieneś wiedzieć, że czasem mi cię brakuje. Prostej zabawy w słowa i jeszcze prostszej bliskości. Brakuje mi wspomnień do których chciałabym wracać, bo wszystkie nasze odwiedziłam w zaciszu własnej pamięci zbyt wiele razy.
― Pamiętam. A ty pamiętasz, co ci odpisałam? ― Znów mu się przyjrzała, nie mniej badawczo niż poprzednim razem. ― Nie chcę twojej pomocy, Vermund. Nie po tym, jak zmusiłeś mnie do rytuału. ― Zmrużyła oczy, po chwili odwróciła wzrok. Wypowiedzenie kolejnych słów w jego obecności było jakieś podwójnie ciężkie. ― Jestem marginesem społecznym. Idę na dno. I nie pociągnę cię za sobą w żaden sposób.
Narzucona odgórnie decyzja jej się nie spodobała, ale nie zamierzała dać mu szansy na wyczytanie emocji z iskry czającej się na dnie oka czy podszytego żartem tonu. Skręciła w prawo, choć powinna w lewo, po drodze narzucając im obu zasady naprędce wymyślonej gry w której stawką była faktyczna, prawdziwa trasa pod jej kamienicę. Pierwsze słowa Vermunda oddaliły ich od celu, ale nie zamierzała pisnąć nawet słowem na ten temat.
― Skoro pytałam o prawdę ― spojrzała na niego spod oka ― to właśnie ją chcę usłyszeć.
Nawet jeśli ma mi się nie spodobać, dodała w duchu, myślami wracając do ich ostatniego spotkania. Do szumiącej w uszach krwi i poczucia niezrozumienia, do roztrzaskanego wazonu, który minął go tylko o cal. Do wstążki, którą odebrał jej możliwość rozwoju w najbardziej obiecującej dziedzinie i tym samym pozbawił perspektyw na skuteczną obronę w miejscu takim jak to: brudnym, szarym i niebezpiecznym. Ile minęło czasu od tamtego momentu? Jak długo unikała go jak ognia i jak długo on sam szanował wytyczoną z nagła granicę? Dni zlewały się w tygodnie, a te w miesiące, dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, choć teraz naznaczone były gorzkim posmakiem dogasającej awantury.
Na połączeniu dwóch ciasnych uliczek odbiła w lewo, naprędce przywołując z pamięci plan dzielnicy. Jeśli nic po drodze nie pomyliła, to właśnie ta droga była wygodnym skrótem w dobrą stronę.
Kolejne pytanie wywołało ponury grymas pełen niewypowiedzianej niechęci wobec tematu. Co miała mu odpowiedzieć? ― sięgnęła do kieszonki na piersi i wydobyła stamtąd zachowanego na czarną godzinę skręta ― Jaki wariant go interesował?
― Chujowo ― mruknęła, wsuwając papierosa między wargi. Parę pomarańczowych iskier mignęło pomiędzy jej palcami, od razu zajmując tani tytoń. Obłok dymu gryzł w gardło, otrzeźwiał, niewygodą palenia przywoływał do porządku. Co miała mu powiedzieć? ― pytanie powracało jak echo ― Bezpośredniość była prosta i wygodna, ale momentami działała jak dynamit; wystarczyło się nią nieumiejętnie podzielić, by wysadzić czyiś mur, rozbić skarbiec uczuć i słów, które powinny paść w innych okolicznościach, być może w kierunku innej osoby.
― Chujowo, ale na własnych warunkach ― uzupełniła wypowiedź po chwili wahania, ton przybierając przy tym dość filozoficzny ― mam dach nad głową i mam co jeść. Więcej nie powinieneś wiedzieć.
Nie powinieneś wiedzieć o tym, że coraz prościej przychodzi mi czarowanie ludzi; nie powinieneś wiedzieć o tym, że wieczory spędzam naciągając mężczyzn drinki i papierosy; nie powinieneś wiedzieć o tym, że źle sypiam i śnią mi się złe rzeczy. Nie powinieneś wiedzieć także o tym, że wiem już jak robić użytek z noża i wiem który puder najlepiej kryje siniaki.
Wysunęła w jego stronę dłoń, w milczeniu dzieląc się papierosem. Zupełnie jakby wracali z nocnego spaceru, dawno temu.
Nie powinieneś wiedzieć, że nadal mam naszywkę z twojego munduru, a klanowe nazwisko spoczęło na dnie kufra, otulone srebrną satyną sukienki, którą tak lubiłeś. Nie powinieneś wiedzieć, że za często topię smutki w alkoholu. W końcu: nie powinieneś wiedzieć, że czasem mi cię brakuje. Prostej zabawy w słowa i jeszcze prostszej bliskości. Brakuje mi wspomnień do których chciałabym wracać, bo wszystkie nasze odwiedziłam w zaciszu własnej pamięci zbyt wiele razy.
― Pamiętam. A ty pamiętasz, co ci odpisałam? ― Znów mu się przyjrzała, nie mniej badawczo niż poprzednim razem. ― Nie chcę twojej pomocy, Vermund. Nie po tym, jak zmusiłeś mnie do rytuału. ― Zmrużyła oczy, po chwili odwróciła wzrok. Wypowiedzenie kolejnych słów w jego obecności było jakieś podwójnie ciężkie. ― Jestem marginesem społecznym. Idę na dno. I nie pociągnę cię za sobą w żaden sposób.
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Vermund Eriksen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Sro 13 Mar - 19:05
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Zastawił na siebie nieumyślnie pułapkę, a ona nie przepuszczała nigdy okazji; mówiła do niego z rozbawieniem, bawiąc się niezdarnością jego słów tak, jak zawsze bawiła się niezdarnością jego uczuć – uległych jak psie – a on milczał, pamiętając szum, zaparowane lustro, wodę spływającą między usta, kiedy łapali oddech. Zastawił na siebie pułapkę: przychodząc tutaj, spoglądając jej w oczy, pozwalając jej owijać nerwy na smukły palec, przełykając w dół gardła gryzący alkohol, który rozplątywał w nim wszystkie te ciasne gruzły, którymi próbował uwiązać wspomnienia jak nieposłuszne zwierzęta, by zdławiły się w końcu własnym skowytem. To, jak na niego działała, było jednak zawsze uzależniająco podjudzające – nawet ten rozgoryczony żal, który zbierał się w gardle, gdy udawał, że nie pamięta niczego albo przynajmniej, że pamięta wszystko tak samo jak ona: przez ponure rozbawienie, w którym stanowili jedynie rdzeń lekkiego żartu. Nonszalancka swoboda, z jaką się z nimi obchodziła, otrzeźwiała go jak chłodne powietrze, jak lodowata dłoń zaciskająca się upomnieniem na karku. Uśmiechnął się ledwo, z rozbawieniem odbitym symetrycznie w dyplomatycznej mimikrze, tak, to rzeczywiście śmieszne.
Pozwalał jej wytyczać kierunek, prowadzić go przez ten chłodny wieczór i swoje codzienne ścieżki (niemrawo podejrzewał, że pokazywała mu jedynie milszy pozór); zapamiętywał uliczki bezwiednie, stare fasady kamienic, które musiała mijać co dzień, ostre złamanie zakrętu w prawo, za którym mimowolnie prześlizgnął wzrokiem po zardzewiałej tabliczce przytwierdzonej do muru budynku, zanim zdążyłby opanować ten odruch – szukał tropu instynktownie, tego nauczył go Gleipnir i Straż, szukał śladów, po których mógłby odnaleźć ją później, nawet wtedy – szczególnie wtedy – kiedy chciałaby się przed nim ukryć. Był naiwny, sądząc, że pozwoliłaby się znaleźć tak łatwo.
– Kim dla ciebie był? – odbił bez przecinka przerwy, odwzajemniając ponaglające spojrzenie spod oka, zupełnie jakby pytanie to nosił pod językiem od tamtego dnia, ampułkę być może trucizny, którą wreszcie brał między zęby, zmęczony przewracaniem jej pod podniebieniem myśli i tym, jak uwierała niezaspokojoną, rozdrażnioną potrzebą rzeczowej, wyczerpującej jasności (wiedział, że odpowiedź na to pytanie nie przyniesie mu ulgi, bo w istocie nie po to przyszedł, przyjmował jej pozory i oddawał pozory; nie mogli mówić o prawdzie – o tym, że przyszedł wyłącznie dla niej, nie istniał żaden inny powód – byłoby to przekroczeniem wytyczonych wspólnie granic, pewnych rzeczy nie należało wypowiadać głośno). Zawodowa surowość wkradła mu się między struny głosu, choć pod grdyką paliła bardziej jak idiotyczna zaborczość; spoglądał na nią jednak z obietnicą opanowanej wyrozumiałości, jakby przez miesiące milczenia zdążył pogodzić się z każdą możliwością – albo z tym, że nie miało to dla niego – dla nich – żadnego znaczenia. Nie była to zupełna szczerość, ale była łatwiejsza; nie chciał ośmieszać się przed nią bardziej, obnażać tej żałosnej sentymentalności i przywiązania, chwytał się więc brzytwy, byleby móc spoglądać jej wciąż w oczy, choćby skrwawił się przy tym przed nią na podobieństwo ofiary. Nie mógł wciąż zapomnieć tego dnia, kiedy zobaczył ją w jego pracowni, potarganą, zdyszaną i zagniewaną, z nożem lepkim od ciemnej krwi oficera w zaciśniętej dłoni, którą kiedyś gładziła mu włosy.
Zapach dymu podrażnił śluzówkę i gardło. Szary obłok jej oddechu przeplótł się przez jego oddech, to samo powietrze, które trzymała wcześniej w płucach gryzło przełyk. Chujowo, ale na własnych warunkach, więcej nie powinieneś wiedzieć; odwrócił wzrok, ponosząc go przed siebie, w zwężającą się perspektywę między budynkami, w linie zbiegające się daleko przed nimi w puentę, która z każdym krokiem oddalała się tylko od tego, co sobie wyobrażał, zanim przyszedł. Wmawiał sobie, że mogą porozmawiać spokojnie i rozejść się spokojnie, jak dawni znajomi. Jakby nie nosiła na nadgarstkach więzów jego woli.
– Cieszę się, że sobie radzisz – mruknął sztywno, doskonale grzecznie. Wychowanie wśród ludzi, dla których grzeczność stała ponad wszystkim, pozwalało odnaleźć te słowa z wyrachowaną łatwością; dopiero za nią pieniła się mimowiedna złość. Przyjął podawanego mu papierosa z naturalnością, zupełnie jakby ciało – przeciwnie do myśli – nie umiało wyprzeć się tego komfortowego przyzwyczajenia, jakie między sobą zbudowali. Wsunął między usta ciepły ślad jej ust, wypełnił nią płuca, przytrzymał, wsuwając szluga z powrotem między jej oczekujące palce.
– Pamiętam – powtórzył za nią, dym skłębił się sino na grymasie ściągającym wargi. Na grymasie zamierzał poprzestać, narzucał się już wystarczająco, wszystko to było nadwyrężeniem postawionych sobie granic; na dźwięk jej kolejnych słów zatrzymał się jednak w miejscu, jak smagnięty przez policzek. Czuł niemal, jak oblicze drętwieje mu skute chłodem, resztkę dymu wypuścił z ust nerwową smużką, spoglądając na nią w napiętej pauzie. – Nigdy nie wymagałem od ciebie spłaty jakiegoś zmyślonego długu, chciałaś go spłacić sama, uparłaś się przy tym. Wziąłem jedynie to, co sama mi oddałaś – skontrował, ściągając głos do rzeczowości, pod którą próbował – niezdarnie – ukryć wzburzenie łyskające w czerni wzutych w jej lico źrenic. Kiedyś myślał, w głupich momentach zapomnienia, że w zamian poprosi ją o rękę; potem wracał do rzeczywistości. – I mam się temu po prostu przyglądać? Znając cię, wiedząc o tobie to wszystko, to, jaką jesteś osobą, mam ci po prostu pozwolić to zmarnować, siebie zmarnować?
Wydawało mu się, że w skroniach słyszy ciche strzelanie zajmującego się żarem suszu, kiedy punkt papierosa rozjątrzał się przy jej ustach.
Pozwalał jej wytyczać kierunek, prowadzić go przez ten chłodny wieczór i swoje codzienne ścieżki (niemrawo podejrzewał, że pokazywała mu jedynie milszy pozór); zapamiętywał uliczki bezwiednie, stare fasady kamienic, które musiała mijać co dzień, ostre złamanie zakrętu w prawo, za którym mimowolnie prześlizgnął wzrokiem po zardzewiałej tabliczce przytwierdzonej do muru budynku, zanim zdążyłby opanować ten odruch – szukał tropu instynktownie, tego nauczył go Gleipnir i Straż, szukał śladów, po których mógłby odnaleźć ją później, nawet wtedy – szczególnie wtedy – kiedy chciałaby się przed nim ukryć. Był naiwny, sądząc, że pozwoliłaby się znaleźć tak łatwo.
– Kim dla ciebie był? – odbił bez przecinka przerwy, odwzajemniając ponaglające spojrzenie spod oka, zupełnie jakby pytanie to nosił pod językiem od tamtego dnia, ampułkę być może trucizny, którą wreszcie brał między zęby, zmęczony przewracaniem jej pod podniebieniem myśli i tym, jak uwierała niezaspokojoną, rozdrażnioną potrzebą rzeczowej, wyczerpującej jasności (wiedział, że odpowiedź na to pytanie nie przyniesie mu ulgi, bo w istocie nie po to przyszedł, przyjmował jej pozory i oddawał pozory; nie mogli mówić o prawdzie – o tym, że przyszedł wyłącznie dla niej, nie istniał żaden inny powód – byłoby to przekroczeniem wytyczonych wspólnie granic, pewnych rzeczy nie należało wypowiadać głośno). Zawodowa surowość wkradła mu się między struny głosu, choć pod grdyką paliła bardziej jak idiotyczna zaborczość; spoglądał na nią jednak z obietnicą opanowanej wyrozumiałości, jakby przez miesiące milczenia zdążył pogodzić się z każdą możliwością – albo z tym, że nie miało to dla niego – dla nich – żadnego znaczenia. Nie była to zupełna szczerość, ale była łatwiejsza; nie chciał ośmieszać się przed nią bardziej, obnażać tej żałosnej sentymentalności i przywiązania, chwytał się więc brzytwy, byleby móc spoglądać jej wciąż w oczy, choćby skrwawił się przy tym przed nią na podobieństwo ofiary. Nie mógł wciąż zapomnieć tego dnia, kiedy zobaczył ją w jego pracowni, potarganą, zdyszaną i zagniewaną, z nożem lepkim od ciemnej krwi oficera w zaciśniętej dłoni, którą kiedyś gładziła mu włosy.
Zapach dymu podrażnił śluzówkę i gardło. Szary obłok jej oddechu przeplótł się przez jego oddech, to samo powietrze, które trzymała wcześniej w płucach gryzło przełyk. Chujowo, ale na własnych warunkach, więcej nie powinieneś wiedzieć; odwrócił wzrok, ponosząc go przed siebie, w zwężającą się perspektywę między budynkami, w linie zbiegające się daleko przed nimi w puentę, która z każdym krokiem oddalała się tylko od tego, co sobie wyobrażał, zanim przyszedł. Wmawiał sobie, że mogą porozmawiać spokojnie i rozejść się spokojnie, jak dawni znajomi. Jakby nie nosiła na nadgarstkach więzów jego woli.
– Cieszę się, że sobie radzisz – mruknął sztywno, doskonale grzecznie. Wychowanie wśród ludzi, dla których grzeczność stała ponad wszystkim, pozwalało odnaleźć te słowa z wyrachowaną łatwością; dopiero za nią pieniła się mimowiedna złość. Przyjął podawanego mu papierosa z naturalnością, zupełnie jakby ciało – przeciwnie do myśli – nie umiało wyprzeć się tego komfortowego przyzwyczajenia, jakie między sobą zbudowali. Wsunął między usta ciepły ślad jej ust, wypełnił nią płuca, przytrzymał, wsuwając szluga z powrotem między jej oczekujące palce.
– Pamiętam – powtórzył za nią, dym skłębił się sino na grymasie ściągającym wargi. Na grymasie zamierzał poprzestać, narzucał się już wystarczająco, wszystko to było nadwyrężeniem postawionych sobie granic; na dźwięk jej kolejnych słów zatrzymał się jednak w miejscu, jak smagnięty przez policzek. Czuł niemal, jak oblicze drętwieje mu skute chłodem, resztkę dymu wypuścił z ust nerwową smużką, spoglądając na nią w napiętej pauzie. – Nigdy nie wymagałem od ciebie spłaty jakiegoś zmyślonego długu, chciałaś go spłacić sama, uparłaś się przy tym. Wziąłem jedynie to, co sama mi oddałaś – skontrował, ściągając głos do rzeczowości, pod którą próbował – niezdarnie – ukryć wzburzenie łyskające w czerni wzutych w jej lico źrenic. Kiedyś myślał, w głupich momentach zapomnienia, że w zamian poprosi ją o rękę; potem wracał do rzeczywistości. – I mam się temu po prostu przyglądać? Znając cię, wiedząc o tobie to wszystko, to, jaką jesteś osobą, mam ci po prostu pozwolić to zmarnować, siebie zmarnować?
Wydawało mu się, że w skroniach słyszy ciche strzelanie zajmującego się żarem suszu, kiedy punkt papierosa rozjątrzał się przy jej ustach.
Synne Mikkelsen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Sro 13 Mar - 22:46
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Wiedziała, że przeszłość prędzej czy później się o nią upomni. Wiedziała, że echem odbije się wydalenie z uczelni, że powróci sprawa utraconych wspomnień, dni spędzonych na ulicy i wspólnych nocy. Wiedziała, że nie da się przed tym uciec, a mimo to ― dokładała wszelkich starań by opóźnić spotkanie z tym, co minęło. Niewyjaśnione sprawy zamiatała pod dywanik, niewygodne wspomnienia wypuszczała oknem, uczucia wygaszała alkoholem i coraz to nowszymi znajomościami. Nigdy nie miała problemów z nawiązywaniem kontaktów, nigdy nie miała problemów z bliskością i swobodą; wplątywała się w relacje łatwo, ale i wyślizgiwała się łatwo, zabierając dokładnie to, po co przyszła. A zwykle przychodziła po zapomnienie. Krótką chwilę zamkniętą w sztywnych zgłoskach zmyślonego naprędce imienia, moment w którym jest kobietą znikąd ― bez przeszłości i bez przyszłości, istniejącą tylko teraz, dokładnie w tym jednym momencie.
Wiedziała, że przeszłość prędzej czy później się o nią upomni. I wiedziała, że to właśnie Vermund będzie tym, który upomni się pierwszy.
Nie odpowiedziała mu od razu. W zasadzie ― rozciągnęła moment milczenia wedle własnego uznania, mierząc upływający czas ilością wspólnych kroków. Co miała mu powiedzieć? ― pytanie prześladowało ją odkąd tylko wyszła z baru, kołatało się pomiędzy kolejnymi wspomnieniami, zdawało się same pchać na pociągnięte karminową pomadką wargi. Co mam ci powiedzieć?, zdawały się pytać zielone oczy, gdy po raz kolejny uchwycił jej spojrzenie. Szukasz u mnie kolejnego bata, który przyjmiesz bez słowa skargi? ― przechyliła ostrożnie głowę, przyglądając mu się z nową uwagą ― Widzę, jak coś cię zżera od środka i wiem o co pytasz. Ale nie pytasz wprost.
― Opiekunem ― odpowiedziała w końcu, w tym jednym słowie zamykając pierwszy cios. Mogłaby skłamać, powiedzieć, że był kimś więcej, że łączyło ich wspaniałe uczucie godne najlepszej miłosnej historii. Mogłaby skłamać i powiedzieć, że Aarni był tylko narzędziem, sposobem na osiągnięcie celu. Mogłaby wymyślić tuzin najsprytniejszych porównań, kwiecistych opowieści i nakarmić go historią, która nigdy nie miała miejsca. Mogłaby zaatakować w czułe męskie punkty, zagrać na jego dumie, pazurem złośliwości wyryć kolejną rysę na tafli ich relacji. Mnogość słów była jednak zbędna, a jeden wyraz zdawał się zawierać w sobie o wiele więcej niż tylko zlepek pojedynczych głosek ― był moim opiekunem, Vermund. Tak jak ty byłeś nim kiedyś.
Sztywny, doskonale grzeczny pomruk rozlał się palącym gniewem w żyłach, zainfekował duszę, zmącił myśli. Nie znosiła tej grzeczności, nie znosiła nadmiernego opanowania, którym raczył ją raz po raz. Czytała z ludzkich emocji, były jej drogowskazem, a ucieczka pod sztywne, klanowe wychowanie była jak skuteczne rozbrojenie i celnie wymierzony policzek. Odkąd tylko go poznała, próbowała wszystkich swoich sztuczek, by rozluźnić sztywny, idealnie wyprasowany kołnierzyk wymagań i oczekiwań, a wraz z zsuwającym się z barków materiałem koszuli chciała zsunąć także każdą rolę, którą nałożyło na niego życie. Kiedy splatał z nią dłonie, miał być tylko Vermundem. Nie oficerem, nie cieniem więziennych korytarzy, nie potomkiem jarla. Miał być tylko Vermund i tylko Synne. Bez przeszłości i bez przyszłości.
Zatrzymała się krok dalej niż on, powoli obróciła papierosa w palcach, niedbałym gestem strzepnęła popiół. Wynurzenie z nagłej fali wspomnień było trudne, ale potrzebne; teraz po raz kolejny nadarzyła się okazja by go zranić i odsunąć. Powinien o niej zapomnieć. Powinien to zrobić już dawno temu.
Uniosła powoli dłoń, po raz kolejny zaciągnęła się dymem. Rzadko krzyczała, a awantury uświetnione rzucanymi wazonami nigdy nie były pokazem prawdziwej furii. Ta zawsze była lodowata i spokojna, beznamiętna i obliczona na konkretny efekt.
― Przypomnij mi: gdzie mnie znalazłeś? ― spytała cicho; oczy błysnęły zainteresowaniem, ale iskra wydawała się złudna. Nie czekała na odpowiedź. ― W zaspie, na ulicy. Ledwo żywą, strawioną przez chorobę i własną głupotę. Opłaciłeś lekarza, a potem opłaciłeś wszystko inne. Nie przez dzień, nie przez dwa. Przez miesiące. Czy to według ciebie nie tworzy długu? A może była to zapłata za usługę? Parę nocy w pościeli za dach nad głową i jedzenie? ― Zmrużyła oczy i przysunęła się o pół kroku, stuknęła palcem o papierosa, mrok rozświetliło parę spadających iskier. ― Wziąłeś o wiele więcej; podarowałam ci jedno życzenie, sposobność na ponowne spotkanie. Zamiast tego, trwale wtrąciłeś się do życia w którym nie ma dla ciebie miejsca.
Kolejne pół kroku, skracające dzielącą ich odległość do żałosnego minimum, dłoń zaciśnięta na materiale kurtki. Pociągnęła go do siebie jednym, płynnym ruchem, zajrzała w doskonale znajome oczy, jakby chciała wydrzeć z niego każdy sekret, myśl, a nawet duszę.
― Nie jestem już twoim zmartwieniem ― szept rozlał się na jego wargach, spłynął ciepłem po policzku ― więc odwróć wzrok, nikt nie każe ci patrzeć. Robisz to sobie sam, bo czujesz beznadziejne przywiązanie, które nawet nie jest prawdziwe.
Puściła materiał jego kurtki, po raz ostatni zaciągnęła się dymem i odwróciła wzrok, odszukując na niebie tarczę księżyca.
― Nie szukaj mnie już nigdy więcej.
Wiedziała, że przeszłość prędzej czy później się o nią upomni. I wiedziała, że to właśnie Vermund będzie tym, który upomni się pierwszy.
Nie odpowiedziała mu od razu. W zasadzie ― rozciągnęła moment milczenia wedle własnego uznania, mierząc upływający czas ilością wspólnych kroków. Co miała mu powiedzieć? ― pytanie prześladowało ją odkąd tylko wyszła z baru, kołatało się pomiędzy kolejnymi wspomnieniami, zdawało się same pchać na pociągnięte karminową pomadką wargi. Co mam ci powiedzieć?, zdawały się pytać zielone oczy, gdy po raz kolejny uchwycił jej spojrzenie. Szukasz u mnie kolejnego bata, który przyjmiesz bez słowa skargi? ― przechyliła ostrożnie głowę, przyglądając mu się z nową uwagą ― Widzę, jak coś cię zżera od środka i wiem o co pytasz. Ale nie pytasz wprost.
― Opiekunem ― odpowiedziała w końcu, w tym jednym słowie zamykając pierwszy cios. Mogłaby skłamać, powiedzieć, że był kimś więcej, że łączyło ich wspaniałe uczucie godne najlepszej miłosnej historii. Mogłaby skłamać i powiedzieć, że Aarni był tylko narzędziem, sposobem na osiągnięcie celu. Mogłaby wymyślić tuzin najsprytniejszych porównań, kwiecistych opowieści i nakarmić go historią, która nigdy nie miała miejsca. Mogłaby zaatakować w czułe męskie punkty, zagrać na jego dumie, pazurem złośliwości wyryć kolejną rysę na tafli ich relacji. Mnogość słów była jednak zbędna, a jeden wyraz zdawał się zawierać w sobie o wiele więcej niż tylko zlepek pojedynczych głosek ― był moim opiekunem, Vermund. Tak jak ty byłeś nim kiedyś.
Sztywny, doskonale grzeczny pomruk rozlał się palącym gniewem w żyłach, zainfekował duszę, zmącił myśli. Nie znosiła tej grzeczności, nie znosiła nadmiernego opanowania, którym raczył ją raz po raz. Czytała z ludzkich emocji, były jej drogowskazem, a ucieczka pod sztywne, klanowe wychowanie była jak skuteczne rozbrojenie i celnie wymierzony policzek. Odkąd tylko go poznała, próbowała wszystkich swoich sztuczek, by rozluźnić sztywny, idealnie wyprasowany kołnierzyk wymagań i oczekiwań, a wraz z zsuwającym się z barków materiałem koszuli chciała zsunąć także każdą rolę, którą nałożyło na niego życie. Kiedy splatał z nią dłonie, miał być tylko Vermundem. Nie oficerem, nie cieniem więziennych korytarzy, nie potomkiem jarla. Miał być tylko Vermund i tylko Synne. Bez przeszłości i bez przyszłości.
Zatrzymała się krok dalej niż on, powoli obróciła papierosa w palcach, niedbałym gestem strzepnęła popiół. Wynurzenie z nagłej fali wspomnień było trudne, ale potrzebne; teraz po raz kolejny nadarzyła się okazja by go zranić i odsunąć. Powinien o niej zapomnieć. Powinien to zrobić już dawno temu.
Uniosła powoli dłoń, po raz kolejny zaciągnęła się dymem. Rzadko krzyczała, a awantury uświetnione rzucanymi wazonami nigdy nie były pokazem prawdziwej furii. Ta zawsze była lodowata i spokojna, beznamiętna i obliczona na konkretny efekt.
― Przypomnij mi: gdzie mnie znalazłeś? ― spytała cicho; oczy błysnęły zainteresowaniem, ale iskra wydawała się złudna. Nie czekała na odpowiedź. ― W zaspie, na ulicy. Ledwo żywą, strawioną przez chorobę i własną głupotę. Opłaciłeś lekarza, a potem opłaciłeś wszystko inne. Nie przez dzień, nie przez dwa. Przez miesiące. Czy to według ciebie nie tworzy długu? A może była to zapłata za usługę? Parę nocy w pościeli za dach nad głową i jedzenie? ― Zmrużyła oczy i przysunęła się o pół kroku, stuknęła palcem o papierosa, mrok rozświetliło parę spadających iskier. ― Wziąłeś o wiele więcej; podarowałam ci jedno życzenie, sposobność na ponowne spotkanie. Zamiast tego, trwale wtrąciłeś się do życia w którym nie ma dla ciebie miejsca.
Kolejne pół kroku, skracające dzielącą ich odległość do żałosnego minimum, dłoń zaciśnięta na materiale kurtki. Pociągnęła go do siebie jednym, płynnym ruchem, zajrzała w doskonale znajome oczy, jakby chciała wydrzeć z niego każdy sekret, myśl, a nawet duszę.
― Nie jestem już twoim zmartwieniem ― szept rozlał się na jego wargach, spłynął ciepłem po policzku ― więc odwróć wzrok, nikt nie każe ci patrzeć. Robisz to sobie sam, bo czujesz beznadziejne przywiązanie, które nawet nie jest prawdziwe.
Puściła materiał jego kurtki, po raz ostatni zaciągnęła się dymem i odwróciła wzrok, odszukując na niebie tarczę księżyca.
― Nie szukaj mnie już nigdy więcej.
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Vermund Eriksen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Czw 21 Mar - 23:17
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Cisza przeciągała się jak naprężana cięciwa; pod grotem jej spojrzenia czuł się jak zwykle tak, jakby nie posiadał w sobie zakamarka, w którym mógłby się przed nią schować, znała przecież wszystkie słabizny – wiedziała, jak wygląda jego smutek, tęsknota i rozgoryczenie, frustracja i strach wynoszony z więzienia na dnie kieszeni (nie bał się o swoje bezpieczeństwo, nawykł do myśli, że to nie było jego przywilejem, ale obawiał się tego, co więzienie oznaczało dla jego hugr i jakiego człowieka z niego czyniło, kiedy przytrzymany dyscypliną w miejscu, jakby podeszwy przyklejono mu do gruntu plwociną rozkazu, nie wzdrygał się nawet, gdy pod czubki butów spływała mu krew więźnia) i wiedziała, jak miękkie były postronki tętnic pod czułymi palcami, wiedziała, że pod mundurem nosił ludzką skórę i pod nią ludzkie pragnienia, nie ukrywał przed nią niczego, chociaż nigdy nie potrafił później wyjaśnić sobie, w jaki sposób doprowadzała go do takiej – niefizycznej – nagości. Nie czuł się nigdy tak ukojony i bezpieczny, jak wtedy, kiedy spoglądała na niego tak, jakby wszystko rozumiała, chociaż nie zdążył jeszcze powiedzieć nic; i zdawało mu się, że nie mógłby odmówić jej wtedy niczego, nawet jeśli tym, o co pytała, był zazdrośnie chowany w sobie fragment siebie. Za muśnięcie ust oddałby jeszcze więcej – dopuszczał się wcześniej cudzej krzywdy za mniej niż to. Za złoty włos tangoński w akselbancie na ramieniu, za uścisk dłoni, za czerwie wyrzutów drążące sumienie głęboko do osi ogryzka, których nie mógł z niego wyskrobać; dlaczego nie dla niej?
Odpowiedź była precyzyjnie wymierzona – czekał na nią jak na skazanie i widział, po tym jak mu się przyglądała, zanim jeszcze rozchyliła usta, wypuszczając spomiędzy nich smugę oddechu, że naiwnie się oszukiwał – wbrew temu, co uważał, nie był wcale pogodzony z każdą możliwą prawdą. Zniósłby wiele; zniósłby bliskiego przyjaciela wypowiadanego tonem sugerującym, że relacja nie była wcale tak jasno określona, zniósłby kochanka, zniósłby nawet miłość – nigdy nie rościł sobie wyłącznych praw do jej bliskości, nie próbował wyobrażać sobie, że przez te długie dni pomiędzy antraktami ich spotkań, czekała cierpliwie i wiernie na to aż zawiadomi ją o kolejnej przepustce, nie kosztując żadnych innych ust i dotyku innych dłoni, bo ciało miała stworzone, by lgnęły do niego jak oślepione ćmy i spojrzenie tak swobodne, jakby nie znała pojęcia granic czy uwiązania. Nie była tego rodzaju kobietą; nie mógłby szaleć tak za tego rodzaju kobietą – więc nie próbował jej do siebie wiązać, więc uwielbiał jej wolne spojrzenie i to, że do niego wracała, i to że nie mieli wobec siebie żadnych oczekiwań, więc mogli być ze sobą, kim chcieli: tylko Synne i tylko Vermundem, bez przyszłości pomiędzy nimi, bez przyszłości w ogóle, świat mógłby się skończyć jutro.
Starał się opanować złość podchodzącą do gardła i do brzegów źrenic; rozczarowaną, gorzką złość. Sądził, że nie mogłaby powiedzieć nic gorszego niż to, czego już się domyślał i z czym był pogodzony, znajdowała tymczasem tkliwy punkt w tkance uczuć, jakby była to dla niej ledwie igraszka. Wolałby, żeby powiedziała mu, że wiązała z nim życie, że kochała się z nim na dywanie w pośpiechu, że zasypiała obok niego każdej nocy, bo oznaczałoby to, że mógłby wierzyć jeszcze, że nie był dla niej mężczyzną innym niż pozostali, ale on się nią opiekował. To rozbudziło go jak siarczysty policzek, jakby to należało do niego: to prawo, by się o nią troszczyć, rozpieszczać ją w każdy sposób, na jaki miałaby ochotę, zapewniać ją, że nie ma rzeczy, której by dla niej nie zrobił i że nie musi nigdy więcej obawiać się o swoje jutro, a ona – zamiast do niego wrócić – pozwalała, by opiekował się nią ktoś inny.
Nie odpowiedział, emocje zaczęły piętrzyć się nad nimi jak złogi czarnych chmur, nie dało się uniknąć momentu, w którym miały nad nimi pęknąć i zaczął się w rozdrażnieniu niecierpliwić; w złości chciał, żeby wreszcie pękło. Zatrzymała się krok przed nim, obserwował jak obraca w palcach papierosa, jakby się jeszcze namyślała, jak strzepuje popiół na chodnik niedbałym gestem, kiedy powietrze gęstniało, pozór spokoju rozwiewał się razem z mglistym obłoczkiem dymu, zanim wreszcie zagrzmiało: Synne mówiła cicho, jej wejrzenie łyskało wyzywająco. Zastanawiał się, czy myślała o tym wcześniej – czy te słowa, wypowiadane z ostrzegawczą dokładnością, są jedynie echem jej myśli i czy wtedy właśnie postanowiła, że nie pojawi się więcej w miejscu wskazanym w liście. Rysy jego twarzy zaostrzyły się krótko, przez pozór opanowania przeżerało się rozdrażnienie, jak płomień przesiąkający przez papier, czarna sadza w pociemniałej źrenicy, potem symetryczny rozbłysk.
– Nie robiłem tego z myślą, że będziesz mi coś winna. Niczego od ciebie nie chciałem, Synne – odbił echem, równie ostrzegawczym, ale ona nie obawiała się niczego, była pół kroku bliżej, żar papierosa przegryzał się przez chłód z sykiem. – Na pewno nie tego, żebyś wbrew sobie właziła mi do łóżka i spłacała ubzdurane długi jak pierwsza lepsza–
Głos, opadłszy nisko, zgasł w gardle; była pół kroku bliżej, była na wyciągnięcie ręki, dłoń zacisnęła na materiale jego kurtki i przyciągnęła go jeszcze, a on kornie – jakby wbrew całej tej surowej złości – nachylił się bliżej, zdradliwie obiegając spojrzeniem jej lico, usta spąsowiałe od złości, roziskrzone burzą oczy. Nienawidził tego spokoju, z jakim wypowiadała wszystkie te słowa, jak stanowczo i bez zadrżenia w krtani, kiedy kazała mu odwrócić wzrok, wiedząc, że nie może. Puściła go, ale nie pozwolił jej uciec; nie teraz, kiedy sama podeszła tak blisko i prowokowała tak nieczysto. Ujął jej twarz, łagodnie przyciskając palce do żuchwy, przywiódł jej spojrzenie z powrotem ku swojemu, spomiędzy jej ust sączył się nieprzełknięty dym. Chciał jej powiedzieć, że nie była nigdy jego zmartwieniem, była jego spokojem, była ciepłem, była czymś więcej niż tylko to.
– Ty chcesz mnie pouczać o przywiązaniu? – kąsał tonem podobnie powściągniętym. Nie miał prawa używać tego przeciw niej; nie wiedział o niej nic, kiedy ona wiedziała o nim wszystko, drażniło go to. – Więc to wszystko? To było po prostu spłacenie długu i to wszystko? Kolejny dług, w innej pościeli? Tak bardzo było ci źle?
Odpowiedź była precyzyjnie wymierzona – czekał na nią jak na skazanie i widział, po tym jak mu się przyglądała, zanim jeszcze rozchyliła usta, wypuszczając spomiędzy nich smugę oddechu, że naiwnie się oszukiwał – wbrew temu, co uważał, nie był wcale pogodzony z każdą możliwą prawdą. Zniósłby wiele; zniósłby bliskiego przyjaciela wypowiadanego tonem sugerującym, że relacja nie była wcale tak jasno określona, zniósłby kochanka, zniósłby nawet miłość – nigdy nie rościł sobie wyłącznych praw do jej bliskości, nie próbował wyobrażać sobie, że przez te długie dni pomiędzy antraktami ich spotkań, czekała cierpliwie i wiernie na to aż zawiadomi ją o kolejnej przepustce, nie kosztując żadnych innych ust i dotyku innych dłoni, bo ciało miała stworzone, by lgnęły do niego jak oślepione ćmy i spojrzenie tak swobodne, jakby nie znała pojęcia granic czy uwiązania. Nie była tego rodzaju kobietą; nie mógłby szaleć tak za tego rodzaju kobietą – więc nie próbował jej do siebie wiązać, więc uwielbiał jej wolne spojrzenie i to, że do niego wracała, i to że nie mieli wobec siebie żadnych oczekiwań, więc mogli być ze sobą, kim chcieli: tylko Synne i tylko Vermundem, bez przyszłości pomiędzy nimi, bez przyszłości w ogóle, świat mógłby się skończyć jutro.
Starał się opanować złość podchodzącą do gardła i do brzegów źrenic; rozczarowaną, gorzką złość. Sądził, że nie mogłaby powiedzieć nic gorszego niż to, czego już się domyślał i z czym był pogodzony, znajdowała tymczasem tkliwy punkt w tkance uczuć, jakby była to dla niej ledwie igraszka. Wolałby, żeby powiedziała mu, że wiązała z nim życie, że kochała się z nim na dywanie w pośpiechu, że zasypiała obok niego każdej nocy, bo oznaczałoby to, że mógłby wierzyć jeszcze, że nie był dla niej mężczyzną innym niż pozostali, ale on się nią opiekował. To rozbudziło go jak siarczysty policzek, jakby to należało do niego: to prawo, by się o nią troszczyć, rozpieszczać ją w każdy sposób, na jaki miałaby ochotę, zapewniać ją, że nie ma rzeczy, której by dla niej nie zrobił i że nie musi nigdy więcej obawiać się o swoje jutro, a ona – zamiast do niego wrócić – pozwalała, by opiekował się nią ktoś inny.
Nie odpowiedział, emocje zaczęły piętrzyć się nad nimi jak złogi czarnych chmur, nie dało się uniknąć momentu, w którym miały nad nimi pęknąć i zaczął się w rozdrażnieniu niecierpliwić; w złości chciał, żeby wreszcie pękło. Zatrzymała się krok przed nim, obserwował jak obraca w palcach papierosa, jakby się jeszcze namyślała, jak strzepuje popiół na chodnik niedbałym gestem, kiedy powietrze gęstniało, pozór spokoju rozwiewał się razem z mglistym obłoczkiem dymu, zanim wreszcie zagrzmiało: Synne mówiła cicho, jej wejrzenie łyskało wyzywająco. Zastanawiał się, czy myślała o tym wcześniej – czy te słowa, wypowiadane z ostrzegawczą dokładnością, są jedynie echem jej myśli i czy wtedy właśnie postanowiła, że nie pojawi się więcej w miejscu wskazanym w liście. Rysy jego twarzy zaostrzyły się krótko, przez pozór opanowania przeżerało się rozdrażnienie, jak płomień przesiąkający przez papier, czarna sadza w pociemniałej źrenicy, potem symetryczny rozbłysk.
– Nie robiłem tego z myślą, że będziesz mi coś winna. Niczego od ciebie nie chciałem, Synne – odbił echem, równie ostrzegawczym, ale ona nie obawiała się niczego, była pół kroku bliżej, żar papierosa przegryzał się przez chłód z sykiem. – Na pewno nie tego, żebyś wbrew sobie właziła mi do łóżka i spłacała ubzdurane długi jak pierwsza lepsza–
Głos, opadłszy nisko, zgasł w gardle; była pół kroku bliżej, była na wyciągnięcie ręki, dłoń zacisnęła na materiale jego kurtki i przyciągnęła go jeszcze, a on kornie – jakby wbrew całej tej surowej złości – nachylił się bliżej, zdradliwie obiegając spojrzeniem jej lico, usta spąsowiałe od złości, roziskrzone burzą oczy. Nienawidził tego spokoju, z jakim wypowiadała wszystkie te słowa, jak stanowczo i bez zadrżenia w krtani, kiedy kazała mu odwrócić wzrok, wiedząc, że nie może. Puściła go, ale nie pozwolił jej uciec; nie teraz, kiedy sama podeszła tak blisko i prowokowała tak nieczysto. Ujął jej twarz, łagodnie przyciskając palce do żuchwy, przywiódł jej spojrzenie z powrotem ku swojemu, spomiędzy jej ust sączył się nieprzełknięty dym. Chciał jej powiedzieć, że nie była nigdy jego zmartwieniem, była jego spokojem, była ciepłem, była czymś więcej niż tylko to.
– Ty chcesz mnie pouczać o przywiązaniu? – kąsał tonem podobnie powściągniętym. Nie miał prawa używać tego przeciw niej; nie wiedział o niej nic, kiedy ona wiedziała o nim wszystko, drażniło go to. – Więc to wszystko? To było po prostu spłacenie długu i to wszystko? Kolejny dług, w innej pościeli? Tak bardzo było ci źle?
Synne Mikkelsen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Pią 22 Mar - 20:52
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Cios był celny, reakcja – przewidywalna, ale dopisany na konto punkt zwycięstwa wcale nie napawał satysfakcją. Wręcz przeciwnie: smakował goryczą, pokrywał duszę rdzą, ciemną smugą przygnębienia barwił tęczówki. Minęło już tyle czasu. Tyle czasu podczas którego mogło zmienić się wszystko – mogłaby przepaść w czeluściach Przesmyku, mogłaby się odnaleźć i wrócić do rodziny, mogliby mu znaleźć żonę, mogliby go wysłać gdzieś z rozkazu, zaryzykować zdrowiem i życiem raz jeszcze. Do tej pory nie zapytała o historię kryjącą się za uszczuploną kończyną; udawała, że ją to nie obchodzi, dusiła w sobie tę przeklętą ciekawość i chęć wydobycia z niego kolejnej historii, znalezienia brakującego elementu układanki. Nie powinna pytać, a on nie powinien odpowiadać. Już nie.
Relacje z ludźmi były trudne i skomplikowane, miały tendencje do sypania się jak domek z kart bez większego powodu, miały także potencjał do nagłej i niekontrolowanej eskalacji w dowolnym kierunku. I nigdy nie było wiadomo czy to co dopiero powstaje, kiełkuje na żyznej glebie lekkiej konwersacji i paru spotkań, jest tak naprawdę prawdziwe. Czy to nie efekt aury, czy to nie demoniczny magnetyzm płynący w żyłach do spółki z okruchami lodu z dalekiej północy. Odeszła od niego, bo nie wierzyła w szczerość przywiązania – miał przeboleć i zapomnieć, dać sobie spokój. Odeszła, bo nie potrafiła budować szczerych relacji. W końcu zaś: odeszła, bo był dla niej za dobry. Nie potrafiła radzić sobie z ludźmi, którzy byli dobrzy; gubiła się pod łagodnymi dłońmi, traciła czujność w objęciach, zapomniała się gdy głos nabierał znajomej, ciepłej barwy.
Cios był celny, reakcja przewidywalna, a ona sama – rozczarowana. Nim, bo wciąż nie zapomniał i wczepił palce w jej wspomnienie jakby tylko to trzymało go na powierzchni. Sobą, bo zamiast uciąć to wszystko jeszcze w barze, wciąż była tuż obok.
Iskra gniewu błyszczała obiecująco w jego oczach, w ton wkradła się ostrzegawcza nuta, dokładnie ta sama, którą uraczyła go przed chwilą, ale… nic poza tym. Uniosła krótko brwi, przybrała prowokującą manierę, niedbałą pozę, jakby wyzywała go do walki o święty spokój, ale żaden z ruchów nie przyniósł oczekiwanego efektu. Słowa nie rozjątrzyły rany do tego stopnia, by podkulił ogon i odszedł, nawet wspomnienie Aarniego, wiszące teraz pomiędzy nimi ciężarem ołowiu, wydawało się niewystarczające.
Gdy poczuła dotyk palców na twarzy, jej ręka błyskawicznie sięgnęła po przypięty do paska nóż, gotowa równie szybko władować mu ostrze w wątrobę i uciec, byle uniknąć losu pochwyconej zwierzyny. Odruch wyćwiczony naturalnie, teraz już bezwiedny, potrzebny, jak potrzebne było oddychanie, nie spotkał się z finałem; ręka Synne zastygła w połowie drogi, gdy dotarło do niej, że nie czuje na skórze upokarzającego nacisku, że to nie jest jedna z tych scen w której jej opcje kurczą się z każdą kolejną sekundą. Dłoń Vermunda była tak samo łagodna, jak wtedy, gdy dotykał jej po raz ostatni; budziła wspomnienie opuszków palców błądzących po plecach, gdy usypiała z głową na jego ramieniu.
Zmrużyła oczy, ale nie odjęła spojrzenia od jego twarzy.
– Wygląda na to, że pewnych lekcji udzielić mogę ci tylko ja – stwierdziła gorzko, ostatkiem woli powstrzymując się przed prostym “nic o mnie nie wiesz”. Brzmiało banalnie, nie pasowało do sytuacji, do kąśliwego tonu, do palącego skórę dotyku, do uważnego spojrzenia oficera szukającego tropów. Bo tylko tyle by mu przecież wystarczyło: trop. Pozyskany we właściwym miejscu i właściwym czasie mógł go przecież zaprowadzić do sprawy poszukiwań pewnej zaginionej studentki, sprawa zaprowadziłaby go do akt, akta do instytutu, instytut do rodziny, a rodzina…
Ostatnie pytanie ukłuło ją jak szpilka. Wzdrygnęła się nieznacznie, zgasła i odwróciła wzrok; gniewna zieleń jego oczu rozpraszała, myśli rozpierzchły się jak stado wróbli. Nie odpowiedziała mu od razu i zdawać by się mogło, że nie odpowie w ogóle, bo właśnie przebrała się miarka. Złapała go z wolna za przegub, ale zamiast się wywinąć i uciec, przesunęła jego dłoń, wtuliła policzek w jej wnętrze, wciąż zapatrzona gdzieś indziej, gdzieś, gdzie nie istniało ryzyko, że napotka jego spojrzenie.
– A tobie?… – odezwała się w końcu, unikając precyzyjnych odpowiedzi i chcąc trzymać go z daleka od tego, co właściwie dzieje się w jej głowie. Głos wciąż był cichy, ale teraz nie brzmiał ani cierpko, ani pewnie. Wahała się jeszcze przez moment, w końcu wróciła do niego wzrokiem, niepewna tego, co dojrzy w jego oczach. – Nie mogę być wiecznie twoją utrzymanką, Vermund. Czego ode mnie chcesz, poza spłatą długu, którego nie uznajesz?
Powoli pociągnęła za przegub, uwolniła się od jego dłoni, ale nie wypuściła jej. Leniwie przesunęła kciukiem po wierzchu, jakby kontemplując miękkość skóry, spojrzenie również opadło.
– Zawsze podobały mi się twoje dłonie – oznajmiła miękko – smukłe, o długich palcach, jakby wykute z alabastru. – Powoli podniosła na niego oczy, nieprecyzyjnie zahaczyła wzrokiem o drugie ramię. Nie miała ochoty poruszać tego tematu, ale jeszcze bardziej nie miała ochoty na rozmowę o wspólnej przeszłości. – Co się stało z drugą dłonią…?
Relacje z ludźmi były trudne i skomplikowane, miały tendencje do sypania się jak domek z kart bez większego powodu, miały także potencjał do nagłej i niekontrolowanej eskalacji w dowolnym kierunku. I nigdy nie było wiadomo czy to co dopiero powstaje, kiełkuje na żyznej glebie lekkiej konwersacji i paru spotkań, jest tak naprawdę prawdziwe. Czy to nie efekt aury, czy to nie demoniczny magnetyzm płynący w żyłach do spółki z okruchami lodu z dalekiej północy. Odeszła od niego, bo nie wierzyła w szczerość przywiązania – miał przeboleć i zapomnieć, dać sobie spokój. Odeszła, bo nie potrafiła budować szczerych relacji. W końcu zaś: odeszła, bo był dla niej za dobry. Nie potrafiła radzić sobie z ludźmi, którzy byli dobrzy; gubiła się pod łagodnymi dłońmi, traciła czujność w objęciach, zapomniała się gdy głos nabierał znajomej, ciepłej barwy.
Cios był celny, reakcja przewidywalna, a ona sama – rozczarowana. Nim, bo wciąż nie zapomniał i wczepił palce w jej wspomnienie jakby tylko to trzymało go na powierzchni. Sobą, bo zamiast uciąć to wszystko jeszcze w barze, wciąż była tuż obok.
Iskra gniewu błyszczała obiecująco w jego oczach, w ton wkradła się ostrzegawcza nuta, dokładnie ta sama, którą uraczyła go przed chwilą, ale… nic poza tym. Uniosła krótko brwi, przybrała prowokującą manierę, niedbałą pozę, jakby wyzywała go do walki o święty spokój, ale żaden z ruchów nie przyniósł oczekiwanego efektu. Słowa nie rozjątrzyły rany do tego stopnia, by podkulił ogon i odszedł, nawet wspomnienie Aarniego, wiszące teraz pomiędzy nimi ciężarem ołowiu, wydawało się niewystarczające.
Gdy poczuła dotyk palców na twarzy, jej ręka błyskawicznie sięgnęła po przypięty do paska nóż, gotowa równie szybko władować mu ostrze w wątrobę i uciec, byle uniknąć losu pochwyconej zwierzyny. Odruch wyćwiczony naturalnie, teraz już bezwiedny, potrzebny, jak potrzebne było oddychanie, nie spotkał się z finałem; ręka Synne zastygła w połowie drogi, gdy dotarło do niej, że nie czuje na skórze upokarzającego nacisku, że to nie jest jedna z tych scen w której jej opcje kurczą się z każdą kolejną sekundą. Dłoń Vermunda była tak samo łagodna, jak wtedy, gdy dotykał jej po raz ostatni; budziła wspomnienie opuszków palców błądzących po plecach, gdy usypiała z głową na jego ramieniu.
Zmrużyła oczy, ale nie odjęła spojrzenia od jego twarzy.
– Wygląda na to, że pewnych lekcji udzielić mogę ci tylko ja – stwierdziła gorzko, ostatkiem woli powstrzymując się przed prostym “nic o mnie nie wiesz”. Brzmiało banalnie, nie pasowało do sytuacji, do kąśliwego tonu, do palącego skórę dotyku, do uważnego spojrzenia oficera szukającego tropów. Bo tylko tyle by mu przecież wystarczyło: trop. Pozyskany we właściwym miejscu i właściwym czasie mógł go przecież zaprowadzić do sprawy poszukiwań pewnej zaginionej studentki, sprawa zaprowadziłaby go do akt, akta do instytutu, instytut do rodziny, a rodzina…
Ostatnie pytanie ukłuło ją jak szpilka. Wzdrygnęła się nieznacznie, zgasła i odwróciła wzrok; gniewna zieleń jego oczu rozpraszała, myśli rozpierzchły się jak stado wróbli. Nie odpowiedziała mu od razu i zdawać by się mogło, że nie odpowie w ogóle, bo właśnie przebrała się miarka. Złapała go z wolna za przegub, ale zamiast się wywinąć i uciec, przesunęła jego dłoń, wtuliła policzek w jej wnętrze, wciąż zapatrzona gdzieś indziej, gdzieś, gdzie nie istniało ryzyko, że napotka jego spojrzenie.
– A tobie?… – odezwała się w końcu, unikając precyzyjnych odpowiedzi i chcąc trzymać go z daleka od tego, co właściwie dzieje się w jej głowie. Głos wciąż był cichy, ale teraz nie brzmiał ani cierpko, ani pewnie. Wahała się jeszcze przez moment, w końcu wróciła do niego wzrokiem, niepewna tego, co dojrzy w jego oczach. – Nie mogę być wiecznie twoją utrzymanką, Vermund. Czego ode mnie chcesz, poza spłatą długu, którego nie uznajesz?
Powoli pociągnęła za przegub, uwolniła się od jego dłoni, ale nie wypuściła jej. Leniwie przesunęła kciukiem po wierzchu, jakby kontemplując miękkość skóry, spojrzenie również opadło.
– Zawsze podobały mi się twoje dłonie – oznajmiła miękko – smukłe, o długich palcach, jakby wykute z alabastru. – Powoli podniosła na niego oczy, nieprecyzyjnie zahaczyła wzrokiem o drugie ramię. Nie miała ochoty poruszać tego tematu, ale jeszcze bardziej nie miała ochoty na rozmowę o wspólnej przeszłości. – Co się stało z drugą dłonią…?
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Vermund Eriksen
Re: 13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Sob 6 Kwi - 23:53
Vermund EriksenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : oficer Wydziału Poszukiwań w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : pies
Atuty : zapalony (I), agresor (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Podczas polowań i podczas interwencji świat zawężał się do newralgii subtelnych szczegółów – do źrenicy kurczącej się w rozmiar ostrej szpilki, do spłyconego zdradliwie oddechu, do drobnej czerwonej kropki na białym mankiecie, do śladów zatartych niedokładnie w pośpiechu, do zmieniającej się melodii słów, dyskretnej fluktuacji głosu, spojrzenia albo prowokacyjnie nieruchomego, albo nadmiernie niespokojnego, do trzasku gałązki w głębi lasu, szelestu runi pod żłobiącymi grunt pazurami, do rzeczy niewypowiadanych głośno, do uchylonego okna w mieszkaniu, w którym zastać miał kogoś innego i do subtelnego rozchylenia płatków nosa człowieka, który kupował czas kłamstwami, do misternej subtelności gestów, zanim kruchy lód załamie się pod ciężarem konfrontacji i gesty staną się bezceremonialne. Kobieca dłoń sięgająca do pasa, kiedy ujmował jej twarz, utknęła gdzieś pomiędzy subtelnością i brakiem złudzeń – w trzeźwości przychodzącej po pierwszym instynkcie; a on żył dotąd tylko dlatego, że podobne rzeczy spostrzegał. I wykrwawiłby się kornie na tym brudnym chodniku, gdyby zawahanie nie wstrzymało jej ręki, bo choć świat rozumiał przez newralgiczne szczegóły i widmo zagrożenia, przy niej wszystko zwężało się do woni konwalii w oddechu, do pąsowości rozgniewanych ust i do błękitu morza skutego lodem upartego wzroku; nawet gdyby zauważył przedwiośnie przemocy, do której była zdolna – do której była przyuczona doświadczeniem, tłumaczył sobie z zatroskaniem – nie był pewien, czy spróbowałby się przed nią uchronić, czy pozwoliłby ostrzu przedrzeć się przez ubranie i powłokę ciała, bo nawet to mogłoby stać się pieszczotą, gdyby spojrzała na niego, przez chwilę, tak jakby tego żałowała. Nie był tymczasem pewien, czy to nie były również złudzenia; dzień, w którym wskazał strażnikom drzwi, które należało wyważyć i znalazłam za nimi jej dłonie splamione krwią, był dniem, w którym po raz pierwszy tak silnie uderzyło go odkrycie, że Synne była kimś jeszcze i kimś więcej poza kobietą, do której wspomnienia pierzchały myśli, kiedy zasypiał i kiedy śnić nie mógł. I nawet wtedy w pierwszym odruchu chciał złapać kołnierz munduru tego krwawiącego człowieka, który ściskał jej nadgarstek w ręce i wsunąć mu buta między kostki, kiedy będzie się cofał, by wyścielił sobą skrwawioną podłogę, jakby nie docierało do niego jeszcze, kto trzymał nóż i kto krwawił – kto był ofiarą, kto sprawcą. Zrobiłby z siebie głupca, gdyby nie zatrzymało go cierpkie, rozczarowane zaskoczenie i fantomowy zapach konwalii ćmiący wszelki zdrowy refleks.
Spojrzenie zsunęło się natychmiast niżej, wśliznęło się pomiędzy ich ciała, ku tej dłoni zatrzymanej wpół ruchu. Ostentacyjnie, by wiedziała, że wiedział – że dostrzegał te odruchy, które musiała wpuścić pomiędzy struny nerwów i instynktów, że złapał ich trop i podąża za nim dalej, rozumiejąc, że podobne bezwarunkowe responsy musiały mieć swoje źródło. Może w tych wąskich uliczkach, może w tamtym mieszkaniu, w którym ją znalazł, może jeszcze wcześniej, może po prostu nigdy wcześniej nie zauważył, może nie pozwoliła mu zauważyć. Może wtedy mu jeszcze ufała, a może nie miało to z nim nic wspólnego, niezależnie – zmartwiło go to i tego również przed nią ukrywał. Przytrzymując jej butne spojrzenie naprzeciw swojego, stawał się dotkliwie świadomy, że nigdy nie była tylko tamtą kobietą, którą poznał w gorączce i nigdy nie pozwoliła mu się poznać, chociaż pozwalała mu kreślić ścieżki na wzniesieniach nagich bioder i we wnęce lędźwi, pozostawiać oddech na ciepłej mapie odkrywanego cierpliwie ciała. Nigdy nie mylił tego rodzaju bliskości z czymś więcej, mimo to nigdy wcześniej nie odczuwał tej różnicy tak nieznośnie.
Co musiało się wydarzyć? Kiedy? Przed nimi, po nich? W przeszłości czy tutaj, pod okiem tych starych kamienic, porzucanych tłumnie przez ludzi mniej od niej brawurowych, bardziej ostrożnych? I czy gdyby zdjął z niej dzisiaj ubranie, znalazłby pod nim odpowiedź, świeży ślad, którego nie mógł pamiętać?
– Jeśli jest nieprawdziwe – odparł cicho, znosząc gorzkość jej głosu, choć przez szczękę prześlizgnęło mu się znów krótkie napięcie; drażniło go to, jak łatwo zbywała jego przywiązanie, jak łatwo i jak pewnie nazywała je kłamstwem, podczas gdy nie mógł o niej zapomnieć tak długo, chociaż próbował, chociaż – na bogów, próbował dać jej i sobie spokój – co ja tutaj robię? – odwracał jej własne pytanie przeciwko niej. Zdawało się przecież, że sądziła, że wie o tym więcej; więc dlaczego? dlaczego nie chciała dać mu spokoju? dlaczego, kiedy zamykał oczy przy innej kobiecie, myślał o niej? dlaczego, zamiast przestać je okłamywać, nie patrzył im w oczy i szukał znowu jej wspomnienia, jak chory?
Nie zamierzał oponować, kiedy oplotła palcami jego nadgarstek; nie chwytał jej mocniej, przeciwnie –dotyk palców stawał się lżejszy, jakby oddawał jej kontrolę, niezmiennie tak samo ustępliwie. Nie chciał tego wszystkiego, nie chciał jej szukać, nie chciał jej dotykać i zarazem niczego innego nie chciał bardziej. Nawet jeśli pozostawiała palący ślad na policzku serca, nawet jeśli musiała zanurzać w nim palce i przyciskać każdą tkliwość rozkwitającą brunatnym, bolesnym sińcem. Poczuł jak ciepło jej policzka wypełnia mu kołyskę dłoni. Gdyby mógł zamknąć oczy, wiedział, że znalazłby pod powiekami ciepło wypełniające mu ręce szczodrze i miękko, znalazłby wszystko to, od czego nie mógł się uwolnić i nie mógł się przed tym bronić – kiedy wsuwała mu się w ręce, nigdy nie potrafił się przed tym bronić.
– Nie było. Ale nie zrobiłbym tego po raz drugi – surowość spojrzenia, wbrew szorstkim słowom, topiła się z nieufnym opóźnieniem, ale w końcu ulegał jak zawsze, gładząc opuszką miękkość skóry. O podbrzusze mostka ocierało się mimowiedne stęsknienie; miał ochotę przesunąć palcami dalej, dotknąć płatka jej ucha, jej skroni, włosów, nasady karku, przesunąć po łagodnej linii ciemnej brwi, po grzbiecie nosa; pozwalała mu wierzyć w to jeszcze przez chwilę, precyzyjnie odmierzoną. Pytała go, czego od niej chciał, a on, ponownie, nie wiedział. Wydawało mu się, że chciał to skończyć i wydawało mu się, że chciał, żeby zaprosiła go do siebie. I że w każdym z tych scenariuszy czułby się tak samo rozczarowany. – Chcę wiedzieć, że jesteś bezpieczna.
Odsunęła się, nie oponował. Pozwolił, by ujęła jego dłoń, odwróciła ją, jakby ją badała, pozwalał, nieruchomo, by go dotykała, pozwalał, by oplatała go lepką siecią kojących rojeń – jakby mogliby jeszcze zażegnać cały ten gniew i to, co zdążyli sobie powiedzieć. Wybaczyłby jej wszystko. Albo przynajmniej spróbowałby o tym nie myśleć. Jej słowa cięły jednak boleśnie; przedzierały się przez cienką iluzję bliskości, sięgały głębiej, by wzuć się w ten wstyd, który drążył go jak czerwie. Czuł jak napięcie naciąga mu znów mięśnie barków, kładzie się dyskomfortem między kręgami.
– Popełniłem błąd – odpowiedział nieśpiesznie tonem rozmytym między minioną miękkością, a powracającą dystansującą suchością, między tym, o co pytała, a całą tą sytuacją, która również nagle zdawała się dotkliwym, palącym błędem. Spoglądał na jej twarz, pochylone czoło, ciemne rzęsy, spojrzenie podnoszone niewinne, jakby nie wiedziała wcale, co z nim robi. Nie wiedział, czy jeszcze jej wierzy. – Uważaj na siebie, Synne – nie cofnął jeszcze dłoni, przez krótką chwilę, w której zdradzał wszystko to, co sobie i jej obiecywał; chciał tylko czuć ją przez moment dłużej, zanim wysunie się spomiędzy jej palców, nie wiedząc dłużej, czego chce ani czym jest biel, czym czerń, i odejdzie w przeciwnym kierunku, nie odwracając się za siebie.
Spojrzenie zsunęło się natychmiast niżej, wśliznęło się pomiędzy ich ciała, ku tej dłoni zatrzymanej wpół ruchu. Ostentacyjnie, by wiedziała, że wiedział – że dostrzegał te odruchy, które musiała wpuścić pomiędzy struny nerwów i instynktów, że złapał ich trop i podąża za nim dalej, rozumiejąc, że podobne bezwarunkowe responsy musiały mieć swoje źródło. Może w tych wąskich uliczkach, może w tamtym mieszkaniu, w którym ją znalazł, może jeszcze wcześniej, może po prostu nigdy wcześniej nie zauważył, może nie pozwoliła mu zauważyć. Może wtedy mu jeszcze ufała, a może nie miało to z nim nic wspólnego, niezależnie – zmartwiło go to i tego również przed nią ukrywał. Przytrzymując jej butne spojrzenie naprzeciw swojego, stawał się dotkliwie świadomy, że nigdy nie była tylko tamtą kobietą, którą poznał w gorączce i nigdy nie pozwoliła mu się poznać, chociaż pozwalała mu kreślić ścieżki na wzniesieniach nagich bioder i we wnęce lędźwi, pozostawiać oddech na ciepłej mapie odkrywanego cierpliwie ciała. Nigdy nie mylił tego rodzaju bliskości z czymś więcej, mimo to nigdy wcześniej nie odczuwał tej różnicy tak nieznośnie.
Co musiało się wydarzyć? Kiedy? Przed nimi, po nich? W przeszłości czy tutaj, pod okiem tych starych kamienic, porzucanych tłumnie przez ludzi mniej od niej brawurowych, bardziej ostrożnych? I czy gdyby zdjął z niej dzisiaj ubranie, znalazłby pod nim odpowiedź, świeży ślad, którego nie mógł pamiętać?
– Jeśli jest nieprawdziwe – odparł cicho, znosząc gorzkość jej głosu, choć przez szczękę prześlizgnęło mu się znów krótkie napięcie; drażniło go to, jak łatwo zbywała jego przywiązanie, jak łatwo i jak pewnie nazywała je kłamstwem, podczas gdy nie mógł o niej zapomnieć tak długo, chociaż próbował, chociaż – na bogów, próbował dać jej i sobie spokój – co ja tutaj robię? – odwracał jej własne pytanie przeciwko niej. Zdawało się przecież, że sądziła, że wie o tym więcej; więc dlaczego? dlaczego nie chciała dać mu spokoju? dlaczego, kiedy zamykał oczy przy innej kobiecie, myślał o niej? dlaczego, zamiast przestać je okłamywać, nie patrzył im w oczy i szukał znowu jej wspomnienia, jak chory?
Nie zamierzał oponować, kiedy oplotła palcami jego nadgarstek; nie chwytał jej mocniej, przeciwnie –dotyk palców stawał się lżejszy, jakby oddawał jej kontrolę, niezmiennie tak samo ustępliwie. Nie chciał tego wszystkiego, nie chciał jej szukać, nie chciał jej dotykać i zarazem niczego innego nie chciał bardziej. Nawet jeśli pozostawiała palący ślad na policzku serca, nawet jeśli musiała zanurzać w nim palce i przyciskać każdą tkliwość rozkwitającą brunatnym, bolesnym sińcem. Poczuł jak ciepło jej policzka wypełnia mu kołyskę dłoni. Gdyby mógł zamknąć oczy, wiedział, że znalazłby pod powiekami ciepło wypełniające mu ręce szczodrze i miękko, znalazłby wszystko to, od czego nie mógł się uwolnić i nie mógł się przed tym bronić – kiedy wsuwała mu się w ręce, nigdy nie potrafił się przed tym bronić.
– Nie było. Ale nie zrobiłbym tego po raz drugi – surowość spojrzenia, wbrew szorstkim słowom, topiła się z nieufnym opóźnieniem, ale w końcu ulegał jak zawsze, gładząc opuszką miękkość skóry. O podbrzusze mostka ocierało się mimowiedne stęsknienie; miał ochotę przesunąć palcami dalej, dotknąć płatka jej ucha, jej skroni, włosów, nasady karku, przesunąć po łagodnej linii ciemnej brwi, po grzbiecie nosa; pozwalała mu wierzyć w to jeszcze przez chwilę, precyzyjnie odmierzoną. Pytała go, czego od niej chciał, a on, ponownie, nie wiedział. Wydawało mu się, że chciał to skończyć i wydawało mu się, że chciał, żeby zaprosiła go do siebie. I że w każdym z tych scenariuszy czułby się tak samo rozczarowany. – Chcę wiedzieć, że jesteś bezpieczna.
Odsunęła się, nie oponował. Pozwolił, by ujęła jego dłoń, odwróciła ją, jakby ją badała, pozwalał, nieruchomo, by go dotykała, pozwalał, by oplatała go lepką siecią kojących rojeń – jakby mogliby jeszcze zażegnać cały ten gniew i to, co zdążyli sobie powiedzieć. Wybaczyłby jej wszystko. Albo przynajmniej spróbowałby o tym nie myśleć. Jej słowa cięły jednak boleśnie; przedzierały się przez cienką iluzję bliskości, sięgały głębiej, by wzuć się w ten wstyd, który drążył go jak czerwie. Czuł jak napięcie naciąga mu znów mięśnie barków, kładzie się dyskomfortem między kręgami.
– Popełniłem błąd – odpowiedział nieśpiesznie tonem rozmytym między minioną miękkością, a powracającą dystansującą suchością, między tym, o co pytała, a całą tą sytuacją, która również nagle zdawała się dotkliwym, palącym błędem. Spoglądał na jej twarz, pochylone czoło, ciemne rzęsy, spojrzenie podnoszone niewinne, jakby nie wiedziała wcale, co z nim robi. Nie wiedział, czy jeszcze jej wierzy. – Uważaj na siebie, Synne – nie cofnął jeszcze dłoni, przez krótką chwilę, w której zdradzał wszystko to, co sobie i jej obiecywał; chciał tylko czuć ją przez moment dłużej, zanim wysunie się spomiędzy jej palców, nie wiedząc dłużej, czego chce ani czym jest biel, czym czerń, i odejdzie w przeciwnym kierunku, nie odwracając się za siebie.
Synne Mikkelsen
13.05.2001 – Bar „Valravn” – V. Eriksen & S. Mikkelsen Nie 7 Kwi - 13:14
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Zauważyła to spojrzenie; uważny błysk w oku, porażająco trzeźwą myśl odbitą na jego dnie. Co zdążył wywnioskować po tym jednym ruchu? Ile? Czy zanalizował fakt bezwarunkowości tego ruchu, porównał go z profesjonalistami, którzy lądowali w więzieniu za dużo gorsze zbrodnie? Nie była tak zręczna i szybka jak oni, ale nie był to poziom laika, nie był to poziom kogoś, kto po broń sięga w ramach ostrzeżenia. Zabij albo zgiń – jedno z niepisanych praw rządzących tym miejscem wyryło się ostrym śladem w jej duszy, odebrało część niewinności i złudzeń dotyczących ludzkiej natury. Wykorzystaj albo zostań wykorzystana. Kłam albo zostań okłamana. Przesmyk nauczył ją wiele, a życie na ulicy szybko wybiło z niej resztki naiwności. Dziś nie potrafiłaby komuś zaufać, tak jak jemu te parę lat temu. Dziś nie dałaby się oswoić pieszczotą dłoni, łagodnością głosu i obietnicą bezpieczeństwa.
A przynajmniej pracowała nad tym, by tak właśnie było.
Jeśli jest nieprawdziwe, co ja tutaj robię?
– Nie wiem, Vermund – odparła z rezygnacją. Odpowiedź na to pytanie leżała poza jej zasięgiem i zdawać by się mogło, że po prostu nie istnieje możliwość ujęcia jej w ramy logiki i ogólnego sensu.
Dopiero jego kolejne słowa podsunęły jej możliwy trop.
– Może właśnie chcesz to zrobić po raz drugi, ale uparcie się oszukujesz, że wcale tak nie jest – dodała ostrożniej, nieco chmurnie, wkładając wszystkie swoje siły w to, by wyszło przekonująco i by nie dać mu nadziei na dobre zakończenie. Nie mieli dobrego zakończenia; w każdym scenariuszu, który wałkowała długimi nocami czy na nudnej zmianie w barze kończyło się to tak samo. Odchodziła, raz łagodniej, raz bez słowa, raz po awanturze, ale finał był niezmienny. Już wystarczająco namotała mu w głowie, nie zasługiwał na takie traktowanie.
Parsknęła ponuro, gorzko, ale odgłos stłumiła jego ręka; na moment przekręciła lekko głowę, musnęła wargami ciepłe wnętrze dłoni. Jakaś jej część żałowała, że nie zrobił nic więcej.
– Byłam bezpieczna. W tamtym mieszkaniu do którego mnie zaniosłeś i do którego ściągnąłeś lekarza. Byłam bezpieczna wtedy, gdy miałeś przepustkę i gdy odpisywałam na twoje listy. Byłam bezpieczna, gdy spędzałam zdecydowanie za dużo czasu w łazience i przed szafą, żeby ci się podobać. – Uśmiechnęła się z cierpką nostalgią widoczną na dnie oka, wyswobodziła się z dotyku dłoni, ale jej nie puściła. – Ale bezpieczeństwo to nie jest moja domena, Vermund. Powinieneś już wiedzieć, że jestem niespokojnym duchem.
Zdawkową odpowiedź przyjęła z cichym westchnieniem. Łudziła się, że powie coś więcej, że wpuści ją w zakamarki własnych myśli tak, jak robił to kiedyś, ale była to płonna nadzieja, głupia i nierozsądna. Nic nie było przecież takie, jak kiedyś.
Przez chwilę zastanawiała się nad całością tej rozmowy, nad tym, co sobie powiedzieli i jakim tonem; nie zrobiłbym tego po raz drugi wciąż odbijało się echem w jej myślach. Kłuło, bolało i choć przecież wcześniej próbowała odwrócić kota ogonem, tak teraz dostrzegała inny sens tych słów.
Nie podniosła wzroku, wciąż wpatrzona w trzymaną przez siebie dłoń.
– Ja też byłam twoim błędem? – wydusiła w końcu, ale nim zdążyłby chociaż zaczerpnąć oddechu, dodała: – Nie, nie odpowiadaj. Chyba jednak nie chcę wiedzieć.
Jeszcze raz przesunęła kciukiem po wierzchu jego dłoni, uścisnęła ją mocniej, chciwej, słowa pożegnania zawierając w milczącym geście. Odejście bez słowa zawsze wychodziło jej najlepiej.
Vermund i Synne z tematu
A przynajmniej pracowała nad tym, by tak właśnie było.
Jeśli jest nieprawdziwe, co ja tutaj robię?
– Nie wiem, Vermund – odparła z rezygnacją. Odpowiedź na to pytanie leżała poza jej zasięgiem i zdawać by się mogło, że po prostu nie istnieje możliwość ujęcia jej w ramy logiki i ogólnego sensu.
Dopiero jego kolejne słowa podsunęły jej możliwy trop.
– Może właśnie chcesz to zrobić po raz drugi, ale uparcie się oszukujesz, że wcale tak nie jest – dodała ostrożniej, nieco chmurnie, wkładając wszystkie swoje siły w to, by wyszło przekonująco i by nie dać mu nadziei na dobre zakończenie. Nie mieli dobrego zakończenia; w każdym scenariuszu, który wałkowała długimi nocami czy na nudnej zmianie w barze kończyło się to tak samo. Odchodziła, raz łagodniej, raz bez słowa, raz po awanturze, ale finał był niezmienny. Już wystarczająco namotała mu w głowie, nie zasługiwał na takie traktowanie.
Parsknęła ponuro, gorzko, ale odgłos stłumiła jego ręka; na moment przekręciła lekko głowę, musnęła wargami ciepłe wnętrze dłoni. Jakaś jej część żałowała, że nie zrobił nic więcej.
– Byłam bezpieczna. W tamtym mieszkaniu do którego mnie zaniosłeś i do którego ściągnąłeś lekarza. Byłam bezpieczna wtedy, gdy miałeś przepustkę i gdy odpisywałam na twoje listy. Byłam bezpieczna, gdy spędzałam zdecydowanie za dużo czasu w łazience i przed szafą, żeby ci się podobać. – Uśmiechnęła się z cierpką nostalgią widoczną na dnie oka, wyswobodziła się z dotyku dłoni, ale jej nie puściła. – Ale bezpieczeństwo to nie jest moja domena, Vermund. Powinieneś już wiedzieć, że jestem niespokojnym duchem.
Zdawkową odpowiedź przyjęła z cichym westchnieniem. Łudziła się, że powie coś więcej, że wpuści ją w zakamarki własnych myśli tak, jak robił to kiedyś, ale była to płonna nadzieja, głupia i nierozsądna. Nic nie było przecież takie, jak kiedyś.
Przez chwilę zastanawiała się nad całością tej rozmowy, nad tym, co sobie powiedzieli i jakim tonem; nie zrobiłbym tego po raz drugi wciąż odbijało się echem w jej myślach. Kłuło, bolało i choć przecież wcześniej próbowała odwrócić kota ogonem, tak teraz dostrzegała inny sens tych słów.
Nie podniosła wzroku, wciąż wpatrzona w trzymaną przez siebie dłoń.
– Ja też byłam twoim błędem? – wydusiła w końcu, ale nim zdążyłby chociaż zaczerpnąć oddechu, dodała: – Nie, nie odpowiadaj. Chyba jednak nie chcę wiedzieć.
Jeszcze raz przesunęła kciukiem po wierzchu jego dłoni, uścisnęła ją mocniej, chciwej, słowa pożegnania zawierając w milczącym geście. Odejście bez słowa zawsze wychodziło jej najlepiej.
Vermund i Synne z tematu
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it