10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen
2 posters
Kåre Jötnarsen
Re: 10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen Sro 17 Kwi - 0:00
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
10.06.2001
Niebo było wilgotne i szare jak brzuch pstrąga, a on nieustannie spodziewał się, że ktoś rozetnie je kuchennym nożem i odsłoni czerwone wnętrzności – pamiętał, w jaki sposób dłonie ojca zaciskały się na rękojeści, jak ostrze zagłębiało się pomiędzy miękkie tkanki, lecz nie pozostawiało rys na lepkich, pąsowych narządach, otwierając jedynie wierzchnią warstwę, która rozkładała się niczym płatki kwiatu, okazujące słupek pełen apetycznego nektaru. Czasem, kiedy gniew Vegara stawał się intensywniejszy, niż wypełniający rezydencję zapach krwi, śniło mu się, że ojciec pochylał się nad jego łóżkiem z rzeźnickim nożem, a on krzyczał, lecz nie mógł się poruszyć, bo jego ciało było nieruchome i bezwładne, jedynie otwarte, rybie oko śledziło trajektorię rzezaka, który kreślił na jego piersi czerwony ypsilon i rozkładał powłoki zwiotczałej tkanki, aby obnażyć mostek i żebra, oddzielić mięśnie od ścięgien, wyjąć długie, pożółkłe kości i łyżką wyciągnąć z nich gąbczasty szpik – budził się z koszmarów z czołem mokrym od potu i skórą podrażnioną przez czarne pióra, których nagły wzrost tworzył wzdłuż kręgosłupa gęste pterylium i pokrywał policzki obfitym pierzem; z kolanami podciągniętymi pod brodę przypominał pisklę jednego z wielkich, drapieżnych ptaków, które żyły w zaułkach skalistych fiordów, nawet kiedy się bał, miał bowiem czujne, lśniące oczy stworzenia o ostrych pazurach i zakrzywionym dziobie. Matka zanurzała go w wannie i tarła pemzą po plecach, aż skórę miał całkiem odartą i zapłonioną, a ciemne pióra zbierały się w odpływie, zatykając przepust – musimy doprowadzić cię do porządku, mówiła, odkręcona woda przechodziła tymczasem we wrzątek, osnuwając łazienkę gęstą, białą parą, zanim tata zobaczy, tłumaczyła, czekając aż pokiwa głową, choć zazwyczaj tego nie robił, więc tylko pocierała jego ramiona coraz mocniej, drugą dłonią gładząc pokraśniały kark. Teraz, kiedy niebo puchło mu nad głową, a deszcz wsiąkał za kołnierz płaszcza, sunąc mokrymi palcami po szyi w poszukiwaniu suchej skóry, myśl o matce wydawała mu się odpychająca, pękająca pomiędzy zębami jak fragment czarnego pieprzu – nie przypominał już chłopca wychowanego w Bastionie, z jego oczu zniknęła prośba, a dłonie, choć ukryte pod materiałem rękawic, zawsze miał stateczne i mocne, siłą oduczone od drżenia, zupełnie jakby nazwisko, które odebrał mu ojciec, było gruzłem uwierającym płytko pod jego skórą, a gdy zniknęło, jego serce zaczęło uderzać mocniej o ściany żeber. Powtarzał sobie, że był wolny, mógł robić wszystko, czego pragnął – a pragnął znaleźć kobietę, która mu uciekła.
Synne pojawiała się w Przesmyku coraz rzadziej, choć czasem wciąż wydawało mu się, że czuł obejmujący ją zapach morza, drażniący i słony, jakby zanurzył się pod wodę w chwili, gdy przy brzegu zbierał się kurz morskiej piany – miała szczupłe, zręczne dłonie, w których karty zachowywały się jak żywe stworzenia i oczy w barwie zieleni, zbierającej się na plaży podczas letnich przypływów, a on często przyłapywał się na tym, że pragnął, aby na niego patrzyła; rozumiał, dlaczego podobała się Vermundowi – jego brat zawsze kochał istoty, które potrafiły patrzeć na niego z oddaniem, zaciskał dłonie na psich obrożach i uczył je stać tak blisko, że pyskiem dotykały skóry po zewnętrznej stronie jego uda, pragnął czegoś, co mógł okiełznać i wytresować, miękkiego serca i smukłej szyi, na której rzemień leżał równie dobrze, co perłowa kolia. Widział, jak zaciskał palce na jej dłoni, jak odchylał lekko głowę, jak ona uśmiechała się do niego zbyt życzliwie, aby grymas został podyktowany aurą i czuł, jak zwierzę, skryte na samym dnie jego żołądka, zaczynało poruszać się i ujadać, zaciskać zęby na miękkiej tkance i szarpać za nią jak za fragment luźnego rękawa – zastanawiał się, czy zanim ją pocałował, opowiedziała mu o zaklęciach, które wypowiadała pod jego nieobecność, czy czuł na jej wargach smak zepsucia i degradacji, czy wiedział, co robiła z dłońmi i co robiła z ustami, czy pytał ją, gdzie była, dlaczego spod jaśminowych perfum przezierał się zapach dymu i wetywerii; bardziej niż podejrzenie, że Vermund nie był świadomy jej życia, drażniła go jednak myśl, że widział dokładnie, czym się zajmowała i kochał ją mimo to – wyobrażał sobie, że Synne zwierzała mu się ze swojej przeszłości, a jego oczy pozostawały jasne i czyste, aż jednocześnie czuł, jak gniew zwiera się mocniej na jego sercu, jakby był tam od dawna, a teraz jedynie zacieśniał więzy.
Nie musiał czekać, zanim wszedł za nią do wnętrza księgarni – sklep Brunholma zawsze przypominał mu norweskie fiordy, splątane i nieforemne, pełne wąskich zaułków, wgłębień i kluz, w których woda grzęzła jak w labiryncie; książki piętrzyły się wzdłuż drewnianych regałów, które sprawiały wrażenie zgarbionych pod niskim, tynkowanym sufitem, pośpiesznie wyminął jednak główny korytarz, gdzie oprawione grzbiety, z błękitnych, czerwonych i złotych, stawały się czarne lub szare, jak gdyby czytelnia rozszerzała się na podobieństwo skalnej jaskini, coraz ciemniejszej i węższej, im dalej szedł – kiedy przechodził przez przesmyk pomiędzy szafami, schował do kieszeni mały, oprawiony w płótno wolumin, choć nawet nie spojrzał na tytuł, nie miało to żadnego znaczenia.
– Zniknęłaś – odparł, gdy tylko cudze głosy wygłuszyły się w głębi sklepu; kobieta stała odwrócona tyłem, a on obserwował, jak jej wzrok powoli ześlizgiwał się ze skórzanych okładek, aby zatrzymać się na jego twarzy. – Zamierzałem zaczekać, aż wasze zauroczenie wypali się samo. Na szczęście, o ile wiem, odrobina ciekawości może zabić kota, ale nie mnie. – uśmiechnął się szorstko, prawie złośliwie, a jego oczy stały się wąskie i błyszczące jak u drapieżnika. – Co przede mną ukrywasz?
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Synne Mikkelsen
Re: 10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen Sob 20 Kwi - 15:40
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Od wizyty Vermunda w Valravnie minął już prawie miesiąc. Miesiąc pełen powracającej przeszłości, niepotrzebnych wspomnień i gryzących wyrzutów sumienia, których nie potrafiła utopić w najsłodszych drinkach, najmilszym towarzystwie czy prostej, choć absurdalnie ciążącej ciszy rozlewającej się po kątach mieszkania. Starannie budowany święty spokój rozsypał się jak domek z kart, dobitnie udowadniając jej, że cokolwiek sobie uroiła – wcale nie wykroiła z serca słabości do jego łagodnej dłoni i oczu mieniących się czułą zielenią.
Miasto żyło czerwcowym półsnem, a ulice zalewało mdłe światło niezachodzącego słońca; przy obecnej aurze nawet morze wydawało jej się rozbite, rytm fal złamany, a przypływ niepewny. To ostatnie szczególnie ją drażniło, jakby wizja cofniętej wody i łysego brzegu odsłaniającego sekrety płycizny była czymś obrazoburczym i niewłaściwym. Niekończący się związek morza i grawitacji miał się jednak dobrze, był przypływ i był odpływ, była wysoka i niska fala. Nie było tylko spokoju, który wlewał się w jej ciało po każdej wyprawie w foczej skórze. Były za to kryształki soli osadzające się na włosach i futrze, były podrażnione oczy i nos, była zatarta granica pomiędzy dniem a nocą, tym co realne, a tym, co wyśniła na skalnej półce podmywanej przez morze.
Gdy dwa dni temu wynurzyła się z fal i stanęła na miękkich nogach, zdała sobie sprawę z trawiącego ją głodu; ten jednak nie sprowadzał się do rzeczy przyziemnych, nie chodziło o pokarm, a o głód bliskości, osobliwe mrowienie rozpływające się pod skórą, które zgasić mógł tylko dotyk cudzej dłoni. Chęć zajrzenia w obce oczy nasiliła się, podobnie jak wyraźny kaprys, by sprawdzić ile czasu zajmie jej nagięcie kogoś do łuku własnej woli. Rozkochana we własnej naturze, ponownie pojawiła się w znanym i nieznanym towarzystwie, roztaczając wokół łagodny zapach morza przełamany osobliwą nutą konwalii; bawiła się, kusiła i dokazywała, korzystając z podsuwanych jej przez los okazji bez odrobiny żalu. Do mieszkania wracała boso, tylko częściowo trzeźwa i przytomna, filigranowe szpilki trzymając w jednej ręce, za sobą zostawiając jedynie wspomnienie ciepła jej ciała i zapachu perfum.
W okolicy księgarni znalazła się przypadkiem, wciąż nie do końca oprzytomniała po ostatniej zabawie. Nogi niosły ją gdzieś przed siebie, w smugi wspomnień i z dawna nieodwiedzonych miejsc, zmęczone oczy badały bryły budynków z uwagą kogoś, kto usiłuje sobie przypomnieć o czymś bardzo ważnym, ale myśl nieustannie prześlizguje się przez zwężenie w pamięci i rozmywa się, nim zdąży przyjąć konkretny kształt. Czy to tutaj szukała starszych wydań magicznych kodeksów? Czy to tutaj znalazła tamtą zakazaną księgę?… Nie pamiętała. Dziś wydawało jej się, że nie pamięta o niczym i o nikim.
Gdy przystanęła przy jednym z przeciążonych regałów, okazało się, że kolejne wspomnienie ożyło, przybrało kształt i wyrosło tuż za nią. Kåre niezmiennie kojarzył jej się z gęstym dymem nielegalnej palarni opium; duszącym i niebezpiecznym, niosącym za sobą ryzyko uzależnienia. Miał w sobie coś z toksycznego gada, grzechoczącej w trawie żmii, a Synne zastanawiała się czasem, czy otrułaby się, gdyby dotknęła wargami jego skóry. Zastanawiało ją także to, czy po uderzeniu w twarz srebrne pierścionki pozostawiłyby jej ciemnoczerwonego siniaka podchodzącego krwią, czy raczej rozcięły skórę, pozostawiając brzydkie szramy.
– Wystawiłeś mnie – odparowała natychmiast, obdarzając go leniwym spojrzeniem. Ze zmrużonymi oczami i paskudnym uśmiechem przypominał wprawionego w łowach drapieżnika, kogoś, kogo powinna się wystrzegać albo nawet bać. Na przekór temu przekonaniu przysunęła się do niego o krok, złapała to spojrzenie, jakby rzucała mu wyzwanie.
– A skąd wiesz, że się wypaliło? – odbiła aksamitnie i doskonale niewinnie. Zaprzeczyłaby dowolnemu stwierdzeniu rzuconemu przez Kåre, byleby tylko zaprzeczyć i zrobić mu na złość. – Śledzisz mnie? A może jego? – Przechyliła głowę, zmierzyła go uważnym spojrzeniem. O co mu chodziło? Sam przecież zniknął bez słowa, to przez niego wtedy trafiła na ulicę i tym samym, również przez niego, trafiła do Vermunda. – Czy jesteś po prostu pospolicie zazdrosny?
Kolejne pytanie przecięło powietrze jak bicz; równie natrętne i równie bolesne. Co przede mną ukrywasz? Synne parsknęła ponuro, nie cofnęła się przed widmem nadchodzącej konfrontacji. Kolejne pół kroku do przodu, kolejne rzucone w milczeniu wyzwanie.
– To, co przed każdym innym. – Uśmiechnęła się słodko, ton ociekał miodem, opuszki palców znów mrowiły. Chciała go dotknąć. Chciała go uderzyć. Chciała go ugryźć, chciała go polizać. Chciała stąd wyjść. – Myślisz, że ci powiem?
Miasto żyło czerwcowym półsnem, a ulice zalewało mdłe światło niezachodzącego słońca; przy obecnej aurze nawet morze wydawało jej się rozbite, rytm fal złamany, a przypływ niepewny. To ostatnie szczególnie ją drażniło, jakby wizja cofniętej wody i łysego brzegu odsłaniającego sekrety płycizny była czymś obrazoburczym i niewłaściwym. Niekończący się związek morza i grawitacji miał się jednak dobrze, był przypływ i był odpływ, była wysoka i niska fala. Nie było tylko spokoju, który wlewał się w jej ciało po każdej wyprawie w foczej skórze. Były za to kryształki soli osadzające się na włosach i futrze, były podrażnione oczy i nos, była zatarta granica pomiędzy dniem a nocą, tym co realne, a tym, co wyśniła na skalnej półce podmywanej przez morze.
Gdy dwa dni temu wynurzyła się z fal i stanęła na miękkich nogach, zdała sobie sprawę z trawiącego ją głodu; ten jednak nie sprowadzał się do rzeczy przyziemnych, nie chodziło o pokarm, a o głód bliskości, osobliwe mrowienie rozpływające się pod skórą, które zgasić mógł tylko dotyk cudzej dłoni. Chęć zajrzenia w obce oczy nasiliła się, podobnie jak wyraźny kaprys, by sprawdzić ile czasu zajmie jej nagięcie kogoś do łuku własnej woli. Rozkochana we własnej naturze, ponownie pojawiła się w znanym i nieznanym towarzystwie, roztaczając wokół łagodny zapach morza przełamany osobliwą nutą konwalii; bawiła się, kusiła i dokazywała, korzystając z podsuwanych jej przez los okazji bez odrobiny żalu. Do mieszkania wracała boso, tylko częściowo trzeźwa i przytomna, filigranowe szpilki trzymając w jednej ręce, za sobą zostawiając jedynie wspomnienie ciepła jej ciała i zapachu perfum.
W okolicy księgarni znalazła się przypadkiem, wciąż nie do końca oprzytomniała po ostatniej zabawie. Nogi niosły ją gdzieś przed siebie, w smugi wspomnień i z dawna nieodwiedzonych miejsc, zmęczone oczy badały bryły budynków z uwagą kogoś, kto usiłuje sobie przypomnieć o czymś bardzo ważnym, ale myśl nieustannie prześlizguje się przez zwężenie w pamięci i rozmywa się, nim zdąży przyjąć konkretny kształt. Czy to tutaj szukała starszych wydań magicznych kodeksów? Czy to tutaj znalazła tamtą zakazaną księgę?… Nie pamiętała. Dziś wydawało jej się, że nie pamięta o niczym i o nikim.
Gdy przystanęła przy jednym z przeciążonych regałów, okazało się, że kolejne wspomnienie ożyło, przybrało kształt i wyrosło tuż za nią. Kåre niezmiennie kojarzył jej się z gęstym dymem nielegalnej palarni opium; duszącym i niebezpiecznym, niosącym za sobą ryzyko uzależnienia. Miał w sobie coś z toksycznego gada, grzechoczącej w trawie żmii, a Synne zastanawiała się czasem, czy otrułaby się, gdyby dotknęła wargami jego skóry. Zastanawiało ją także to, czy po uderzeniu w twarz srebrne pierścionki pozostawiłyby jej ciemnoczerwonego siniaka podchodzącego krwią, czy raczej rozcięły skórę, pozostawiając brzydkie szramy.
– Wystawiłeś mnie – odparowała natychmiast, obdarzając go leniwym spojrzeniem. Ze zmrużonymi oczami i paskudnym uśmiechem przypominał wprawionego w łowach drapieżnika, kogoś, kogo powinna się wystrzegać albo nawet bać. Na przekór temu przekonaniu przysunęła się do niego o krok, złapała to spojrzenie, jakby rzucała mu wyzwanie.
– A skąd wiesz, że się wypaliło? – odbiła aksamitnie i doskonale niewinnie. Zaprzeczyłaby dowolnemu stwierdzeniu rzuconemu przez Kåre, byleby tylko zaprzeczyć i zrobić mu na złość. – Śledzisz mnie? A może jego? – Przechyliła głowę, zmierzyła go uważnym spojrzeniem. O co mu chodziło? Sam przecież zniknął bez słowa, to przez niego wtedy trafiła na ulicę i tym samym, również przez niego, trafiła do Vermunda. – Czy jesteś po prostu pospolicie zazdrosny?
Kolejne pytanie przecięło powietrze jak bicz; równie natrętne i równie bolesne. Co przede mną ukrywasz? Synne parsknęła ponuro, nie cofnęła się przed widmem nadchodzącej konfrontacji. Kolejne pół kroku do przodu, kolejne rzucone w milczeniu wyzwanie.
– To, co przed każdym innym. – Uśmiechnęła się słodko, ton ociekał miodem, opuszki palców znów mrowiły. Chciała go dotknąć. Chciała go uderzyć. Chciała go ugryźć, chciała go polizać. Chciała stąd wyjść. – Myślisz, że ci powiem?
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Kåre Jötnarsen
Re: 10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen Wto 14 Maj - 23:33
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Nigdy nie potrafił przyznać się do winy – kiedy był dzieckiem, a wszystkie jego drobne kradzieże dogasały w zaciśniętych pięściach, w kieszeniach miękkich, wełnianych płaszczy i pod twardym materacem, który nakrywał je jak nagrobna płyta, zamiast kwiatami, obciążona gęsim pierzem niezaścielonej pościeli, ojciec wchodził do jego pokoju w środku nocy, wypruwając na drugą stronę wszystkie miejsca, gdzie ukrywał objawy swojej choroby, ukradłeś je, powtarzał, wyciągając perłowy naszyjnik zza krat stelaża, a on krzyczał i kręcił głową, upierał się, że nigdy ich nie widział, choć po wewnętrznej stronie dłoni wciąż czuł gładką, śliską powierzchnię biżuterii, którą obracał w palcach, dopóki nie zasnął. Vegar kazał mu powiedzieć prawdę, a on zwierał zęby jeszcze mocniej, stojąc na środku sypialni w cienkiej, dziecięcej piżamie, której nogawki podwinęły się na wysokość kolan – to nie ja, mówił uparcie, starając się powstrzymać dłonie od drżenia, kiedy ojciec, którego statura na tle srebrzącego się za oknem nieba przypominała obraz nordyckiego boga, rozpinał sprzączkę, po czym ścierał szkliwo z mlecznych trzonowców, wyciągając ręce, czerwone i piekące od uderzeń skórzanego pasa. Za panowania Eryka I złodziejom odcinano dłonie na wysokości nadgarstków, a on czasem wyobrażał sobie, że tak byłoby łatwiej – Vegar związywał mu ręce podczas uroczystości, aż sznur wgniótł się w skórę tak głęboko, że ślady po nim przypominały linie papilarne; dopiero wieczorami rozprostowywał palce, z obrzydzeniem przyglądając się bliznom i skaleczeniom, brzydkim zrostom pomiędzy stawami i skrzywieniom w miejscach, gdzie cienkie kości pękły pod wpływem uderzenia i zrosły się w płochliwym bezładzie, szorstkie i gruzłowate jak gałęzie dębu. W Tromsø wszyscy poza ojcem patrzyli na niego ze współczuciem lub zawstydzeniem, jakby był porcelanowym talerzem, który został brzydko wyszczerbiony, a oni mieli zdecydować, czy go zatrzymają, czy wyrzucą – taka piękna rzecz, tak zniszczona.
Ilekroć zatrzymywał wzrok na lśniących, zielonych oczach Synne, czuł się w ten sam sposób, co kiedy patrzyła na niego siostra – z wyrzutem, ale również z żalem, jakby był winny nie tylko tego, co zrobił, ale całego swojego życia w ogóle. Zaciskał powieki, lecz wieczór, gdy zostawił ją na ulicach Przesmyku, śnił mu się jeszcze wiele razy – gęsty i ciemny, zebrany kurzem w zaułkach miasta, śmierdzący potem, wetywerią i ludzką krwią – za każdym razem łatwiej było mu jednak wierzyć, że jej nienawidził: za to, że nie potrafiła w pełni oddać się temu, co sięgnęło zgorzelą pod jego kości, za to, że była piękna i czysta, że miała przed sobą przyszłość, której on już nie posiadał. Nigdy nie powiedział jej, dlaczego zniknął, choć skóra piekła go w miejscach, gdzie zacisnęły się na niej cudze dłonie, a głęboko w gardle, wzdłuż stropu podniebienia, wciąż czuł zapach dymu i halitozy – teraz, kiedy kobieta odwróciła głowę, aby na niego spojrzeć, przez chwilę sprawiał wrażenie skruszonego, ale potem uśmiechnął się, przygryzając siekaczami dolną wargę, i znów przypominał drapieżne zwierzę.
– Jesteś dorosłą kobietą – odparł z pozorną i trochę zbyt teatralną swobodą, aby mogła być prawdziwa. – Powinnaś radzić sobie sama. – mięsień na jego prawym policzku drgnął wyraźnie, jakby czegoś się bał i jakby lęk ten był ostatnim warunkiem jego przeżycia, oczy wciąż miał jednak błyszczące, przymrużone w oczekiwaniu na cios, który nie nadchodził. – Zgubiłaś się, nic się nie stało – sapnął krótko, wymijająco – minęło zbyt wiele czasu, aby wciąż nosiła na sobie ślady po zdradliwym ostrzu jego sumienia, mimo to nie potrafił patrzeć na nią zbyt długo ani zbyt intensywnie, spodziewając się zobaczyć coś, czemu nie chciał robić miejsca w swojej pamięci. – Gdybym wiedział, że wpadniesz w ręce mojego brata, zastanowiłbym się dwa razy. Wie, kim jesteś? Co robiłaś, zanim cię znalazł? – na jego twarz powróciła barwa, usta wygięły się w kpiącym uśmiechem, którego brzegi zaczerwieniły się nadżerkami rosnącego gniewu – jego zazdrość zawsze zaciskała się w pięści. Synne przechyliła głowę, a on podszedł bliżej, zbyt blisko, aby ich rozmowa mogła dotyczyć książek. – Vermund nie jest tak honorowym człowiekiem, za jakiego go uważasz – prychnął, tym razem wyraźnie zniecierpliwiony. – Naprawdę myślisz, że mógłby cię kochać? Dlatego nie pojawiałaś się w Przesmyku? – uniósł wzrok, a jego oczy lśniły niedobrym, złym światłem – nie zauważył, kiedy pochylił się w jej stronę i oparł prawą dłoń na krawędzi regału, ale teraz czuł lekki, kobiecy oddech na swojej twarzy. – Myślę, że nie będziesz miała wyboru.
Ilekroć zatrzymywał wzrok na lśniących, zielonych oczach Synne, czuł się w ten sam sposób, co kiedy patrzyła na niego siostra – z wyrzutem, ale również z żalem, jakby był winny nie tylko tego, co zrobił, ale całego swojego życia w ogóle. Zaciskał powieki, lecz wieczór, gdy zostawił ją na ulicach Przesmyku, śnił mu się jeszcze wiele razy – gęsty i ciemny, zebrany kurzem w zaułkach miasta, śmierdzący potem, wetywerią i ludzką krwią – za każdym razem łatwiej było mu jednak wierzyć, że jej nienawidził: za to, że nie potrafiła w pełni oddać się temu, co sięgnęło zgorzelą pod jego kości, za to, że była piękna i czysta, że miała przed sobą przyszłość, której on już nie posiadał. Nigdy nie powiedział jej, dlaczego zniknął, choć skóra piekła go w miejscach, gdzie zacisnęły się na niej cudze dłonie, a głęboko w gardle, wzdłuż stropu podniebienia, wciąż czuł zapach dymu i halitozy – teraz, kiedy kobieta odwróciła głowę, aby na niego spojrzeć, przez chwilę sprawiał wrażenie skruszonego, ale potem uśmiechnął się, przygryzając siekaczami dolną wargę, i znów przypominał drapieżne zwierzę.
– Jesteś dorosłą kobietą – odparł z pozorną i trochę zbyt teatralną swobodą, aby mogła być prawdziwa. – Powinnaś radzić sobie sama. – mięsień na jego prawym policzku drgnął wyraźnie, jakby czegoś się bał i jakby lęk ten był ostatnim warunkiem jego przeżycia, oczy wciąż miał jednak błyszczące, przymrużone w oczekiwaniu na cios, który nie nadchodził. – Zgubiłaś się, nic się nie stało – sapnął krótko, wymijająco – minęło zbyt wiele czasu, aby wciąż nosiła na sobie ślady po zdradliwym ostrzu jego sumienia, mimo to nie potrafił patrzeć na nią zbyt długo ani zbyt intensywnie, spodziewając się zobaczyć coś, czemu nie chciał robić miejsca w swojej pamięci. – Gdybym wiedział, że wpadniesz w ręce mojego brata, zastanowiłbym się dwa razy. Wie, kim jesteś? Co robiłaś, zanim cię znalazł? – na jego twarz powróciła barwa, usta wygięły się w kpiącym uśmiechem, którego brzegi zaczerwieniły się nadżerkami rosnącego gniewu – jego zazdrość zawsze zaciskała się w pięści. Synne przechyliła głowę, a on podszedł bliżej, zbyt blisko, aby ich rozmowa mogła dotyczyć książek. – Vermund nie jest tak honorowym człowiekiem, za jakiego go uważasz – prychnął, tym razem wyraźnie zniecierpliwiony. – Naprawdę myślisz, że mógłby cię kochać? Dlatego nie pojawiałaś się w Przesmyku? – uniósł wzrok, a jego oczy lśniły niedobrym, złym światłem – nie zauważył, kiedy pochylił się w jej stronę i oparł prawą dłoń na krawędzi regału, ale teraz czuł lekki, kobiecy oddech na swojej twarzy. – Myślę, że nie będziesz miała wyboru.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Synne Mikkelsen
Re: 10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen Czw 20 Cze - 19:10
Synne MikkelsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : selkie
Zawód : kelnerka w barze „Valravn”
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : akrobata (I), złotousty (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 5 /magia przemiany: 10 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 10
Sama obecność Kåre przywoływała echo przeszłości. Innego czasu – chciałaby powiedzieć, starając się odgrodzić od niechcianych myśli grubym murem zbudowanym z kamieni pokrytych solnym nalotem. Budziła poczucie zagrożenia stale obecne w jej żyłach, krążące po ciele jak zażyty dawno temu narkotyk, którego nie sposób się pozbyć. Był jak trucizna, jak niechciana halucynacja, która trzyma w objęciach wyjątkowo mocno i pewnie, skutecznie uniemożliwiając ucieczkę. Wiedziała, że powinna jakoś się wymknąć – uciec pod ramieniem, skoczyć w jeden z krętych zaułków, spróbować odnaleźć wyjście – zanim zrobi się nieciekawie, ale nieciekawość sytuacji, potencjalne niebezpieczeństwo i jego skutki były właśnie tym, co nie pozwalało jej się ruszyć z miejsca.
W obliczu zagrożenia często traciła nad sobą panowanie. W obliczu zagrożenia często zaglądała drapieżnikowi w oczy tylko po to, by znaleźć w nich własne odbicie, móc przyjrzeć się strachowi z bliska i w ten pokrętny sposób zyskać nad nim panowanie.
– Zgubiłeś mnie – poprawiła go powoli, cicho, z rozmysłem. – Drobna różnica, Kåre, pewnie się przejęzyczyłeś. – Uniosła kąciki ust w jadowitym półuśmieszku; chłód krążący tuż pod skórą nieustannie przypominał o tym, że cena tych prowokacji może jej się nie spodobać.
Zbił ją lekko z tropu, gdy wywlókł temat Vermunda; nie chciała o nim mówić, nie chciała do niego wracać, a jednak los w kółko i w kółko wynajdywał sposób, by podsunąć jej wspomnienie oficera pod sam nos. Skrzywiła się, zmarszczyła nos, jak gdyby Kåre wcisnął jej w usta kawałek cytryny. Chciała kazać mu spierdalać, ale odruch zdusiła inna myśl – na tak pospolitą odzywką pewnie nawet by nie zareagował, chyba że śmiechem. Jeśli miała zaleźć mu za skórę tak, jak teraz on robił to jej – musiała znaleźć inny sposób.
Soczyste “spierdalaj” spłynęło cicho po ściance gardła, a na jego miejsce wypłynął miękki ton, prawie pieszczotliwy, łagodnie muskający ucho.
– Chciał do ciebie dotrzeć – odparła smutno – znaleźć ścieżkę porozumienia. I był w tym wytrwały, to trzeba mu oddać. Przynajmniej do czasu – smutek przełamała teatralna nuta fałszu; oczy błysnęły niebezpiecznie – przynajmniej do momentu w którym dla niego istniałeś.
Cofnęła się pół kroku. Za plecami poczuła twardą strukturę regału, spojrzenie mimowolnie strzeliło gdzieś w bok, szukając drogi ucieczki albo zapasowej broni. Siłą woli powstrzymała rękę przed sięgnięciem po nóż, nie chciała się zbyt wcześnie z nim zdradzić. W środku zakurzonej księgarni był jej jedyną szansą na obronę.
– Świetnie. W takim razie pięknie będzie do mnie pasował, nie sądzisz? – syknęła jadowicie, ciemne brwi ściągnęły się w wojowniczym grymasie. Kolejne słowa rzucił celnie, uderzył w czułą stronę. Synne zagryzła na moment zęby, linia szczęki zarysowała się mocniej. Nie wiedziała co boli ją bardziej: ton tego pytania czy kołacząca się gdzieś w odmętach myśli odpowiedź.
– Chuj cię to obchodzi – burknęła w końcu, licząc na to, że nie wychwyci fałszywego, złamanego tonu, że nie wyczyta z niej tego, o czym myślała podczas samotnych nocy na dachu.
Nachylił się, był blisko, groźba na jej oczach nabierała realnego kształtu, a instynkt samozachowawczy uciekał gdzieś bokiem, pozostawiając za sobą jedynie okruch obłędu. Synne uśmiechnęła się nagle ze słodkim przejęciem, jakby zaskoczona, i wypaliła nim nadeszło opamiętanie:
– Nie wiem czy myślenie to twoja mocna strona, Kåre. Nic ci nie powiem.
Choćby z czystej przekory i złośliwości.
W obliczu zagrożenia często traciła nad sobą panowanie. W obliczu zagrożenia często zaglądała drapieżnikowi w oczy tylko po to, by znaleźć w nich własne odbicie, móc przyjrzeć się strachowi z bliska i w ten pokrętny sposób zyskać nad nim panowanie.
– Zgubiłeś mnie – poprawiła go powoli, cicho, z rozmysłem. – Drobna różnica, Kåre, pewnie się przejęzyczyłeś. – Uniosła kąciki ust w jadowitym półuśmieszku; chłód krążący tuż pod skórą nieustannie przypominał o tym, że cena tych prowokacji może jej się nie spodobać.
Zbił ją lekko z tropu, gdy wywlókł temat Vermunda; nie chciała o nim mówić, nie chciała do niego wracać, a jednak los w kółko i w kółko wynajdywał sposób, by podsunąć jej wspomnienie oficera pod sam nos. Skrzywiła się, zmarszczyła nos, jak gdyby Kåre wcisnął jej w usta kawałek cytryny. Chciała kazać mu spierdalać, ale odruch zdusiła inna myśl – na tak pospolitą odzywką pewnie nawet by nie zareagował, chyba że śmiechem. Jeśli miała zaleźć mu za skórę tak, jak teraz on robił to jej – musiała znaleźć inny sposób.
Soczyste “spierdalaj” spłynęło cicho po ściance gardła, a na jego miejsce wypłynął miękki ton, prawie pieszczotliwy, łagodnie muskający ucho.
– Chciał do ciebie dotrzeć – odparła smutno – znaleźć ścieżkę porozumienia. I był w tym wytrwały, to trzeba mu oddać. Przynajmniej do czasu – smutek przełamała teatralna nuta fałszu; oczy błysnęły niebezpiecznie – przynajmniej do momentu w którym dla niego istniałeś.
Cofnęła się pół kroku. Za plecami poczuła twardą strukturę regału, spojrzenie mimowolnie strzeliło gdzieś w bok, szukając drogi ucieczki albo zapasowej broni. Siłą woli powstrzymała rękę przed sięgnięciem po nóż, nie chciała się zbyt wcześnie z nim zdradzić. W środku zakurzonej księgarni był jej jedyną szansą na obronę.
– Świetnie. W takim razie pięknie będzie do mnie pasował, nie sądzisz? – syknęła jadowicie, ciemne brwi ściągnęły się w wojowniczym grymasie. Kolejne słowa rzucił celnie, uderzył w czułą stronę. Synne zagryzła na moment zęby, linia szczęki zarysowała się mocniej. Nie wiedziała co boli ją bardziej: ton tego pytania czy kołacząca się gdzieś w odmętach myśli odpowiedź.
– Chuj cię to obchodzi – burknęła w końcu, licząc na to, że nie wychwyci fałszywego, złamanego tonu, że nie wyczyta z niej tego, o czym myślała podczas samotnych nocy na dachu.
Nachylił się, był blisko, groźba na jej oczach nabierała realnego kształtu, a instynkt samozachowawczy uciekał gdzieś bokiem, pozostawiając za sobą jedynie okruch obłędu. Synne uśmiechnęła się nagle ze słodkim przejęciem, jakby zaskoczona, i wypaliła nim nadeszło opamiętanie:
– Nie wiem czy myślenie to twoja mocna strona, Kåre. Nic ci nie powiem.
Choćby z czystej przekory i złośliwości.
Looking for trouble and if I cannot find it,
I will create it
Kåre Jötnarsen
10.06.2001 – Księgarnia Brunholma – K. Jötnarsen & S. Mikkelsen Sro 24 Lip - 14:49
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Miał ochotę się roześmiać – głośno i bezczelnie, aby rozbawienie wibrowało mu w gardle, uwięzione pod grdyką jak płoche stworzenie, desperacko próbujące wydostać się poza włok strun głosowych, na zęby i na język, na usta rozciągnięte do złośliwego grymasu. Stał wystarczająco blisko, aby czuć ciepło kobiecego oddechu na własnych wargach, okruchy morskiej soli rozpuszczające się na pąsowej tkance, i wciąż się uśmiechał, przyglądając się Synne w ten sam sposób, w jaki lata temu przyglądał mu się Jötnar – jakby była wężem uwięzionym pod szklanym słojem, czymś bezsilnym i jadowitym zarazem. Kiedy spoglądała na niego swoimi jasnymi, zielonymi oczami, z kącikami ust uniesionymi do zjadliwego półuśmiechu, miał ochotę zacisnąć pięści i zęby, zrobić jej krzywdę, która pozostawiłaby na ciele trwałe ślady, wiadomość zapisaną dla Vermunda w jedyny sposób, w jaki byłby zmuszony ją odczytać, bolesnym, pąsowym językiem, który znali oboje – wychowali się w Tromsø, gdzie powietrze było chłodne i wchodziło pod skórę jak drzazgi, pod surowym spojrzeniem mężczyzny, który nie pozwalał mówić do siebie tato, więc nawet kiedy byli dziećmi, zwracali się do niego po imieniu, jakby byli sobie obcy; wiedział, że Vermund rozpoznałby jego pismo, sposób, w jaki ból siniał pod jego palcami, kształt dłoni na nagiej skórze i czerwone rysy w miejscach, gdzie paznokcie wbiły się zbyt głęboko w ciało – kiedy bili się w dzieciństwie, rany, które zadawał, często sprawiały wrażenie, jakby zamiast paznokci posiadał krucze szpony.
– Zgubiłem klucze, wypadły mi z kieszeni, kiedy twój kolega pieprzył mnie za winklem. – uśmiechnął się nieprzyjemnie, w sposób, który coraz mniej upodabniał go do człowieka. – Ty zgubiłaś się sama. Wydawało ci się, że sobie poradzisz, ale kiedy tylko straciłaś mnie z oczu… – przechylił lekko głowę, podkasując wargi do coraz szerszego uśmiechu. – Właściwie co się z tobą stało? – szukałem cię, chciał powiedzieć, ale oboje wiedzieli, że to nie była prawda – jeżeli kiedykolwiek dbał o czyjeś przetrwanie, było to tylko jego własne. Poczuł, że trafił we właściwe miejsce – imię Vermunda wgniotło jej się pod skórę jak zadra, coś nieistotnego i bolesnego, sprawiającego, że tkanka wokół stała się zaczerwieniona i tkliwa; Synne zmarszczyła nos, on sam zaraz również drgnął jednak wyraźnie, jego żuchwa zarysowana wzdłuż twarzy gniewną linią, oczy ciemne jak u demona. Jego ciało zareagowało, zanim zdążył przymusić je smyczą do posłuszeństwa – poderwał się gwałtownie, dociskając dłońmi kobiece ramiona i uderzając w nią tak mocno, że regał z książkami zachybotał się, gdy uderzyła łopatkami o krawędź półki; gdyby mógł, obnażyłby zęby jak zwierzę.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – wycedził, zaciskając palce mocniej na wątłych barkach. – Vermund zawsze chciał się mnie pozbyć, nienawidził mnie od początku. – jego głos zaczął stopniowo zmieniać się w warkot, pojedyncze pióra, które wystawały spomiędzy czarnych pukli, uniosły się wyżej, nastroszone jak u ptaka, czarne stosiny niedbale wyłaniające się zza kołnierza koszuli i spod przetartych mankietów – pamiętał, w jaki sposób brat na niego patrzył, jak cofał dłonie przed dotykiem, jak za każdym razem, kiedy go pocieszał, obejmował go tak, aby nie dotknąć gęstego pterylium, jakby w ten sposób choroba mogła przenieść się na niego. – Kiedy tylko dowie się, kim jesteś, zrobi z tobą to samo – odparł, zniżając ton, choć wyraz jego twarzy zdradzał satysfakcję z ugodzenia pytaniem we wrażliwe miejsce, odsłoniętą szyję cudzej wrażliwości. – Zastanów się jeszcze raz. – uśmiechnął się ponownie, przyciskając Synne ramieniem do regału i wolną ręką nakrywając jej usta, aby zdławić krzyk w miękkim śródręczu. – Sorg – nie zerwał kontaktu wzrokowego, choć oczy zaczęły stopniowo zachodzić mu bielą.
Kåre i Synne z tematu
– Zgubiłem klucze, wypadły mi z kieszeni, kiedy twój kolega pieprzył mnie za winklem. – uśmiechnął się nieprzyjemnie, w sposób, który coraz mniej upodabniał go do człowieka. – Ty zgubiłaś się sama. Wydawało ci się, że sobie poradzisz, ale kiedy tylko straciłaś mnie z oczu… – przechylił lekko głowę, podkasując wargi do coraz szerszego uśmiechu. – Właściwie co się z tobą stało? – szukałem cię, chciał powiedzieć, ale oboje wiedzieli, że to nie była prawda – jeżeli kiedykolwiek dbał o czyjeś przetrwanie, było to tylko jego własne. Poczuł, że trafił we właściwe miejsce – imię Vermunda wgniotło jej się pod skórę jak zadra, coś nieistotnego i bolesnego, sprawiającego, że tkanka wokół stała się zaczerwieniona i tkliwa; Synne zmarszczyła nos, on sam zaraz również drgnął jednak wyraźnie, jego żuchwa zarysowana wzdłuż twarzy gniewną linią, oczy ciemne jak u demona. Jego ciało zareagowało, zanim zdążył przymusić je smyczą do posłuszeństwa – poderwał się gwałtownie, dociskając dłońmi kobiece ramiona i uderzając w nią tak mocno, że regał z książkami zachybotał się, gdy uderzyła łopatkami o krawędź półki; gdyby mógł, obnażyłby zęby jak zwierzę.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – wycedził, zaciskając palce mocniej na wątłych barkach. – Vermund zawsze chciał się mnie pozbyć, nienawidził mnie od początku. – jego głos zaczął stopniowo zmieniać się w warkot, pojedyncze pióra, które wystawały spomiędzy czarnych pukli, uniosły się wyżej, nastroszone jak u ptaka, czarne stosiny niedbale wyłaniające się zza kołnierza koszuli i spod przetartych mankietów – pamiętał, w jaki sposób brat na niego patrzył, jak cofał dłonie przed dotykiem, jak za każdym razem, kiedy go pocieszał, obejmował go tak, aby nie dotknąć gęstego pterylium, jakby w ten sposób choroba mogła przenieść się na niego. – Kiedy tylko dowie się, kim jesteś, zrobi z tobą to samo – odparł, zniżając ton, choć wyraz jego twarzy zdradzał satysfakcję z ugodzenia pytaniem we wrażliwe miejsce, odsłoniętą szyję cudzej wrażliwości. – Zastanów się jeszcze raz. – uśmiechnął się ponownie, przyciskając Synne ramieniem do regału i wolną ręką nakrywając jej usta, aby zdławić krzyk w miękkim śródręczu. – Sorg – nie zerwał kontaktu wzrokowego, choć oczy zaczęły stopniowo zachodzić mu bielą.
Kåre i Synne z tematu
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind