:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
29.01.2001 – Wyspa złodziei – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: F. Bergdahl
2 posters
Bezimienny
29.01.2001
Nie był wybitnym uczniem; większość liturgii zajęć wzbudzała w nim spazm jawnego, dostrzegalnego natychmiast zniechęcenia. Nikła, zawężona cierpliwość narastała garbem pokaźnej, uporczywej przeszkody, zaburzającej nie tyle przebieg edukacji, co również splatanie sieci międzyludzkich kontaktów. Jedną z niewielu, zajmujących go dziedzin, była magia natury, do której wykazał iskrę wrodzonego talentu. Z biegiem czasu szkolenie łowcy przyniosło olbrzymie skutki; wyćwiczył nowe zaklęcia a także opanował na biegłym, zamaszystym poziomie rozpoznawanie śladów oraz gatunków zwierząt. W karierze łowcy liczyły się wprost sekundy; każda z nich była cenna, każda na wagę złota albo nierzadko droższa niż brzęk uderzeń talarów. Działali niezwykle szybko, krążyli pośród instynktów, balansowali na grząskiej, postrzępionej krawędzi niezmiennego ryzyka; stworzenia, z którymi toczyli walkę, nie zwykły się nigdy wahać, złaknione mięsa i krwi.
W ostatnich dniach posiadane, skromne zasoby opanowania zostały wystawione na próbę; był mimo tego zbyt dumny, aby odrzucić propozycję zawartą w skromnym liściku podpisanym przez nieznajomą (znającą jego?) osobę. Zaniechanie wyzwania, jakie zdołał otrzymać, rozniosłoby posmak hańby, sprawiłoby, nieuchronnie, że czułby się podłym tchórzem. Nie; nie zamierzał odpuścić, nie zamierzał stać się przyczyną cudzej, triumfalnej satysfakcji, szarpiącej wargi w uśmiechu. Przeklął go wręcz po stokroć, śledząc ukryte wiadomości i pełne symboli mapy, skrywane skrzętnie w gęstwinach, w miejscach, które znał doskonale, śledząc ich terytoria na długo zanim został specjalistą.
Przeniósł się za pomocą portalu do celu poszukiwań, jakim okazał się drobny półwysep Tjuvholmen. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był z własnej woli w Oslo; przez większość czasu nie opuszczał Midgardu oraz szponu Samotnej Wieży wrośniętej w pejzaż Gór Bardal. Rozejrzał się, usiłując wyłuskać ze zgromadzenia tę jedną, jak wierzył, właściwą twarz. Dryfował niespiesznym krokiem po połaciach terenu, który jeszcze w przeszłości okrył się pociemniałym całunem niekorzystnej sławy, powiązanym z wymierzaniem sankcji rzezimieszkom. Wbił wzrok w fasadę budynku galerii sztuki; nigdy nie zajmował się korowodem dzieł jakichkolwiek artystów; twórczość, dogłębna, niejednoznaczna, nie poruszała szczególnie strun wyziębionej duszy. Piękno tkwiło dla niego w rzeczach prostych i szorstkich, w pulsie szumiącym w skroniach, w gniotącej się pięści serca ukrytej za pasem żeber, w dreszczu niebezpieczeństwa, który spływał po wypukłościach kolumny kręgosłupa. Przez krótką chwilę utonął wśród zamyślenia; czy ktoś pragnął z niego zadrwić? Wyostrzył włócznię spojrzenia.
Pokaż się.
Nieznajomy
Re: 29.01.2001 – Wyspa złodziei – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: F. Bergdahl Wto 27 Sie - 19:19
Przed rozpoczęciem polowania, kluczową częścią, jakiej oddają się polujący są przygotowania. Zapoznanie się z terenem, opracowanie pułapek, wyciszenie umysłu, wyzbycie się zbytecznych dystraktorów emocjonalnych. Tam, gdzie były te ostatnie, tam występowało znacząco podskakujące w górę ryzyko. Na zielonych terenach, pośród gęstwiny drzew i wyrośniętych jak pręty grzybów i porostów. Karstena nie widział Fjall długo. Zdążył zapomnieć o elementach charakterystycznych surowo ciosanej twarzy. Pamiętał zaledwie mgliście, przez opary pozostawione po nocnych imaginacjach, jak umiejscowił go w tej samej kategorii, co kory drzew. Przez wytworzone działaniem gremium czynników aktywizujących. Chciał go więc sobie przypomnieć, rozłożyć na czynniki pierwsze własne przemyślenia, spróbować chwycić się przelotnej obserwacji, że może właśnie reminiscencja jak spłynęła na rozczochraną czuprynę mogła przynieść skutek. Wprawiła w poruszenie skorupę, w której żadna z komórek nerwowych nie wykonywała właściwie przydzielonych odgórnie funkcji. Kiedyś dobrze bawił się w jego towarzystwie. Kiedyś oczekiwał spotkań, mogących wzbudzać kręcenie nosem wśród bardziej zatwardziałego, konserwatywnego grona. Zapewniali równowagę między samozachowawczym spokojem wykazywanym przez Fjalla a wyzbytą z ograniczeń dzikością płynącą w krwi Karstena. Chętnie poruszali tematy wszelakie. Począwszy od cyklów czuwania i snu zwierząt, przedzierając się przez tajemnice spisane po starych, kruszących się w dłoniach kronikach pierwszych galdrów, a skończywszy na opisie budowy poszczególnych organizmów, zamieszkałych na zwiedzanych terenach.
Karstena nie dało się przeoczyć. Rosły, wysoki łowca o niecierpliwym chodzie, przemierzający półwysep Tjuvholmen. Mógł go nie widzieć przez konkretny kawałek czasu, a nadal potrafił rozpoznać plecy, rozstawienie łopatek, napięcie mięśni. Fjall zakładał, że mężczyzna przyjmie jego wyzwanie i miał rację, co tylko potwierdzało teorię o tym, że gdzieś tam, nadal, był tym Karstenem, którego znał. Nie tchórzył, choćby po drodze natrafiał na rozmaite przeszkody. Nie porzucał raz podjętego zadania, namierzonego tropu. Do pamięci również nie było czynionych zarzutów. Od pewnego czasu szedł za nim. Aktywizował ukryte skrzętnie runiczne alarmy, informujące go o zarejestrowanym ruchu, dotyku. Oboje siebie szukali. Z niezaprzeczalną przewagą ślepca, który sam rozpoczął nierówną walkę. Przez moment rozważał oddanie ostrzegawczego strzału z łuku w celu weryfikacji czujności Karstena, jego szybkości, ale dosyć szybko się rozmyślił. Zabezpieczył część swoich rzeczy w schowku przed udaniem się w drogę, przed znalezieniem się między ludźmi na nowo po tak długiej rozłące. Przy uczynionej przerwie w okolicy galerii sztuki, zwolnił krok, przekrzywiając głowę. Spróbował zidentyfikować źródło potencjalnych rozważań, uderzających zwyczajnych rozterek, od których od jakiegoś czasu Fjall zdawał się wolny. Wystąpił. Krok za krokiem. Słyszał śmiechy, oddalające się zachwyty, nadzieję na zmianę miejsca otoczonego przygnębiającego sławą. Poczekał na odpowiedni moment, kiedy budynek opuściła następna wycieczka. Tym razem głośniejsza, bardziej rozpraszająca. Podszedł tak blisko, żeby móc zabrać mu coś z pierwszej lepszej kieszeni. Będącej na wyciągnięcie ręki poruszającej się za plecami Karstena. To mogło być cokolwiek, ale z pewnością cennego. Ciężar przedmiotu o tym świadczył. Zaczął się oddalać, przez moment wpasowując się w tłum, mijający Karstena i odbijający w stronę lokalnych sklepów.
Kierunek?
Tereny niezabudowane. Chwilę zamierzał odczekać przed puszczeniem się biegiem.
Jak szybko zorientuje się Karsten, że czegoś mu brakuje?
Karstena nie dało się przeoczyć. Rosły, wysoki łowca o niecierpliwym chodzie, przemierzający półwysep Tjuvholmen. Mógł go nie widzieć przez konkretny kawałek czasu, a nadal potrafił rozpoznać plecy, rozstawienie łopatek, napięcie mięśni. Fjall zakładał, że mężczyzna przyjmie jego wyzwanie i miał rację, co tylko potwierdzało teorię o tym, że gdzieś tam, nadal, był tym Karstenem, którego znał. Nie tchórzył, choćby po drodze natrafiał na rozmaite przeszkody. Nie porzucał raz podjętego zadania, namierzonego tropu. Do pamięci również nie było czynionych zarzutów. Od pewnego czasu szedł za nim. Aktywizował ukryte skrzętnie runiczne alarmy, informujące go o zarejestrowanym ruchu, dotyku. Oboje siebie szukali. Z niezaprzeczalną przewagą ślepca, który sam rozpoczął nierówną walkę. Przez moment rozważał oddanie ostrzegawczego strzału z łuku w celu weryfikacji czujności Karstena, jego szybkości, ale dosyć szybko się rozmyślił. Zabezpieczył część swoich rzeczy w schowku przed udaniem się w drogę, przed znalezieniem się między ludźmi na nowo po tak długiej rozłące. Przy uczynionej przerwie w okolicy galerii sztuki, zwolnił krok, przekrzywiając głowę. Spróbował zidentyfikować źródło potencjalnych rozważań, uderzających zwyczajnych rozterek, od których od jakiegoś czasu Fjall zdawał się wolny. Wystąpił. Krok za krokiem. Słyszał śmiechy, oddalające się zachwyty, nadzieję na zmianę miejsca otoczonego przygnębiającego sławą. Poczekał na odpowiedni moment, kiedy budynek opuściła następna wycieczka. Tym razem głośniejsza, bardziej rozpraszająca. Podszedł tak blisko, żeby móc zabrać mu coś z pierwszej lepszej kieszeni. Będącej na wyciągnięcie ręki poruszającej się za plecami Karstena. To mogło być cokolwiek, ale z pewnością cennego. Ciężar przedmiotu o tym świadczył. Zaczął się oddalać, przez moment wpasowując się w tłum, mijający Karstena i odbijający w stronę lokalnych sklepów.
Kierunek?
Tereny niezabudowane. Chwilę zamierzał odczekać przed puszczeniem się biegiem.
Jak szybko zorientuje się Karsten, że czegoś mu brakuje?
Bezimienny
Re: 29.01.2001 – Wyspa złodziei – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: F. Bergdahl Wto 27 Sie - 19:19
Matka zawsze prosiła, by był inny niż ojciec; on jednak, jakby na przekór, z biegiem lat wchodził w jego nieżywą obecnie skórę, przeżartą kłami rozkładu; próbował wiecznie oddychać tą samą, wartką melodią, w rytm której szumiały lasy jego zniszczonych płuc, napinał mięśnie i skrzywiał twarz z identyczną manierą ostrej wściekłości, ciągnącej za rys mimiki, miażdżącej czerwoność ust; pod pieczą powłok skrywało się identyczne, wzburzone echo zwierzęcej, trawiącej od środka furii, szumiącej niczym zew sztormu, niosącej się wielokrotnym, gardłowym rykiem po krańcach skorupy czaszki.
Matka zawsze prosiła, aby był inny, inny całkiem od niego, nawet, gdy obarczony był identycznym piętnem, palącym skórę już w chwili jego narodzin; wyobrażał sobie, niezwykle często, jak wznosi ręce ku niebu, jak błaga odległe bóstwa, jak korowód ich szura cicho, subtelnie, wychodząc spomiędzy bramy jej rozchylanych warg. Sam nie chciał stać się podobny; lęk mroził go, pełzał w żyłach i wspinał się na arterie, gdy tylko dosięgał myślą do świadomości, jak wiele w rzeczywistości łączyło go z własnym ojcem.
W chwili, gdy powrócili z pogrzebu, matka wręczyła mu kieszonkowy zegarek, należący w przeszłości do jej zmarłego męża, człowieka, któremu pokracznie sam przecież zawdzięczał życie, wręczyła mu drobny przedmiot, nie wyciskając choć słowa z cieśniny krtani.
Nienawidził go; nienawidził tej obrzydliwej pamiątki, nienawidził ją każdym spośród uderzeń serca, młócących pod linią żeber, nienawidził jej, chociaż również nie umiał też bez niej żyć, nosząc ją cały czas w jednej z kieszeni płaszcza, czując wypukłość zdobień pod opuszkami palców, kalecząc się wspomnieniami, z których każde umiało mu wytknąć prawdę, celną i ostateczną, prawdę na temat jego i jego silnej natury, prawdę, że mimo dążeń, mimo odmiennych marzeń, stał się odbiciem ojca.
Dziś niemal natychmiast spostrzegł, że cudza ręka zakrada się oraz wsuwa do jednej spomiędzy skrytek w narzuconym odzieniu; wzdrygnął się, momentalnie strugając swoje skupienie godzące w krajobraz ludzi, przechodniów, których figury sunęły ścieżką chodnika. Był doświadczonym łowcą oraz ponadto berserkerem; treningi a także misje, w których zwykł uczestniczyć, sprawiały, że jego refleksy były wyraźnie szybsze niż innych, przeciętnych ludzi, nieobeznanych ze sztuką pojedynków oraz tropienia zwierząt. Wystrzelił pospiesznym krokiem, chwytając delikwenta za ramię i momentalnie wyrywając mu kieszonkową pamiątkę; szarpiąc w przypływie gniewu.
- Ochujałeś!? - wycedził, stroniąc od ujawniania zaczątków zwierzęcych kłów formujących się pod afektem narosłej w nim irytacji. Dłonie zacisnął w pięści i skrył zegarek ponownie tam, gdzie go nosił; wściekłość ustąpiła jednakże zaskoczeniu, gdy spostrzegł znajomą twarz; spojrzenie, nacierające uprzednio z jawnym rozdrażnieniem, zgasiło się w konsternacji.
Matka zawsze prosiła, aby był inny, inny całkiem od niego, nawet, gdy obarczony był identycznym piętnem, palącym skórę już w chwili jego narodzin; wyobrażał sobie, niezwykle często, jak wznosi ręce ku niebu, jak błaga odległe bóstwa, jak korowód ich szura cicho, subtelnie, wychodząc spomiędzy bramy jej rozchylanych warg. Sam nie chciał stać się podobny; lęk mroził go, pełzał w żyłach i wspinał się na arterie, gdy tylko dosięgał myślą do świadomości, jak wiele w rzeczywistości łączyło go z własnym ojcem.
W chwili, gdy powrócili z pogrzebu, matka wręczyła mu kieszonkowy zegarek, należący w przeszłości do jej zmarłego męża, człowieka, któremu pokracznie sam przecież zawdzięczał życie, wręczyła mu drobny przedmiot, nie wyciskając choć słowa z cieśniny krtani.
Nienawidził go; nienawidził tej obrzydliwej pamiątki, nienawidził ją każdym spośród uderzeń serca, młócących pod linią żeber, nienawidził jej, chociaż również nie umiał też bez niej żyć, nosząc ją cały czas w jednej z kieszeni płaszcza, czując wypukłość zdobień pod opuszkami palców, kalecząc się wspomnieniami, z których każde umiało mu wytknąć prawdę, celną i ostateczną, prawdę na temat jego i jego silnej natury, prawdę, że mimo dążeń, mimo odmiennych marzeń, stał się odbiciem ojca.
Dziś niemal natychmiast spostrzegł, że cudza ręka zakrada się oraz wsuwa do jednej spomiędzy skrytek w narzuconym odzieniu; wzdrygnął się, momentalnie strugając swoje skupienie godzące w krajobraz ludzi, przechodniów, których figury sunęły ścieżką chodnika. Był doświadczonym łowcą oraz ponadto berserkerem; treningi a także misje, w których zwykł uczestniczyć, sprawiały, że jego refleksy były wyraźnie szybsze niż innych, przeciętnych ludzi, nieobeznanych ze sztuką pojedynków oraz tropienia zwierząt. Wystrzelił pospiesznym krokiem, chwytając delikwenta za ramię i momentalnie wyrywając mu kieszonkową pamiątkę; szarpiąc w przypływie gniewu.
- Ochujałeś!? - wycedził, stroniąc od ujawniania zaczątków zwierzęcych kłów formujących się pod afektem narosłej w nim irytacji. Dłonie zacisnął w pięści i skrył zegarek ponownie tam, gdzie go nosił; wściekłość ustąpiła jednakże zaskoczeniu, gdy spostrzegł znajomą twarz; spojrzenie, nacierające uprzednio z jawnym rozdrażnieniem, zgasiło się w konsternacji.
Nieznajomy
Re: 29.01.2001 – Wyspa złodziei – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: F. Bergdahl Wto 27 Sie - 19:19
Przeszłość się wydarzyła. Przeszłość odgradzano gęstą jak mleczny kożuch warstwą. Nie musiała koniecznie być to linia. Część terenów mogła zostać pochłonięta na podobieństwo bieli, błonki wydzieliny z gruczołów mlecznych ssaków. Fjall nie wspominał swojej rodziny, przestrzeni czaszki nie wypełniał odniesieniami do bliskich. Niepotrzebnie mieli się przewijać przy zagadkach i polowaniach. Ostatecznie, podstawił się Karstenowi, chcąc poznać różnie między tą poznaną sylwetką a tą obcą, wyłaniającą się z chmury gorejącego szkarłatu z drobinami purpury. W stylu Solenostemon scutellarioide, chodowanej w zaniedbanej szklarni pana Pedersena, zapalonego botanika. Potrafił na nieurodzajnej ziemi, wydobyć na światło dzienne pierwsze chuderlawe listki stabilizujących przepływ wody okazów.
Wracając do Karstena, nie miał wyraźnie zarysowanych ścieżek możliwości w jego względzie. To było jak poszukiwanie samego siebie. Próba pochwycenia tamtejszej wersji, grających ze sobą zębatek, współpracujących w celu zagwarantowania najlepszej wydajności organizmu. Tak jak Fjall znał tamtejsze widmo Aggerholma, tak Aggerholm znał lepiej socjalizowaną ze środowiskiem wersję. Emocjonalną.
Mógł zacząć tworzyć pierwsze nawiązania do gatunków drapieżników, z jakimi Karsten mu się kojarzył. Felis sylvestris? Dużo futra, lecz więcej działania niż ostrzegawczych poczynań. Lynx lynx? Krępe ciało, obiecująco rozwinięte zmysły wzroku i słuchu, ale za krótkie pazury. Lycaon pictus? Za mało przebiegły, za to potencjalnie równie ostre łamacze. Mignęła mu myśl o Ursus arctos, ale odpuścił ją, zamierzając się przemieścić na bezpieczniejszą odległość. Poza tłumy ludzi, przekrzykujących siebie turystów i przesadnie ekspresyjnych artystów. Jeszcze sprzedawcy zdawali się czekać, na ogłoszenie specjalnych ofert, przygotowanych pod wybranych klientów. Tych, których prezencja dobitnie świadczyła, że mogli posiadać przy sobie więcej niż parę talarów runicznych na głowę.
Karsten pozostał nadal łuską drzewną z potencjalną szansą na przemianę w enta. Patrząc na szybkość reakcji, był na dobrej drodze. Pochwyciwszy pierwszy lepszy przedmiot, padło na zegarek, nie czekał aż ciąg wydarzeń wydarzy się przed galerią sztuki. Piękno umiejscowione w czterech ścianach, zaklęte w ramce bądź w szkle, nie miało jak równać się z pięknem natury. Przeczuwał podskórnie, co mogło go czekać i wcale nie zamierzał uniknąć konsekwencji. Do nich dążył, z uwzględnieniem większej kontroli nad konfrontacją, do której zamierzał przecież doprowadzić.
Jedną z rzeczy, którą Fjall mógł się pochwalić to była kondycja. Drugą, rozeznanie się w terenie. Po warunkach pogodowych, po zachowaniach roślin i zwierząt, łatwiej przychodziło mu poruszanie się po obcych miejscach. Półwysep Tjuvholmen akurat nie był mu obcy. Po wygnaniu niejednokrotnie przychodził tu w ramach przeprowadzenia transakcji i dokonywania istotniejszych zakupów. Karsten ruszył za nim szybciej, dając większy popis swoich możliwości niż te kilka, kilkanaście?, lat temu. Ziemia wzburzała się pod ich stopami, furia wypalała dziury na puchowej kurtce Fjalla. Nie zatrzymał się ani razu i nie dotarł tak głęboko w głąb lądu jak oczekiwał. Nie przestraszyła go ręka Karstena na ramieniu. Nie wzburzyło szarpnięcie. Komentarz nie doprowadził do wątpliwości. Pomyślał, że jak dobrze, że byli między drzewami, nie tworząc dla mieszkańców przedstawienia.
- Też mi ciebie brakowało, Karsten. Dobrze sobie poradziłeś - chwilę mu zajęło zrobienie użytku z języka. Dawno z nikim nie rozmawiał. Nie na głos. Pisywał listy, krótkie wiadomości, nieraz rozmawiał z fauną i florą. Bywały też i dni, że do nikogo ust nie otwierał, sprawdzając jak długo wytrzyma. Rekordem Fjalla był tydzień. Uwolnioną od zegarka ręką, ścisnął go za przegub. - Zmężniałeś. Rozwiązałeś też zagadkę. Brawo.
Z uznaniem pokiwał głową, uspokajająco robiąc lekki nacisk na pulsującą Karstenowi żyłę od wciąż krążącego w jego organizmie słusznego gniewu. Był taki fascynujący.
- Podobała ci się wycieczka? - przyuważył jak spogląda na zegarek, który udało mu się odzyskać. Czyżby był do niego silnie przywiązany? - Raczej nic się z nim nie stało, ale nie ręczę za to, że ma wszystkie śrubki.
Wracając do Karstena, nie miał wyraźnie zarysowanych ścieżek możliwości w jego względzie. To było jak poszukiwanie samego siebie. Próba pochwycenia tamtejszej wersji, grających ze sobą zębatek, współpracujących w celu zagwarantowania najlepszej wydajności organizmu. Tak jak Fjall znał tamtejsze widmo Aggerholma, tak Aggerholm znał lepiej socjalizowaną ze środowiskiem wersję. Emocjonalną.
Mógł zacząć tworzyć pierwsze nawiązania do gatunków drapieżników, z jakimi Karsten mu się kojarzył. Felis sylvestris? Dużo futra, lecz więcej działania niż ostrzegawczych poczynań. Lynx lynx? Krępe ciało, obiecująco rozwinięte zmysły wzroku i słuchu, ale za krótkie pazury. Lycaon pictus? Za mało przebiegły, za to potencjalnie równie ostre łamacze. Mignęła mu myśl o Ursus arctos, ale odpuścił ją, zamierzając się przemieścić na bezpieczniejszą odległość. Poza tłumy ludzi, przekrzykujących siebie turystów i przesadnie ekspresyjnych artystów. Jeszcze sprzedawcy zdawali się czekać, na ogłoszenie specjalnych ofert, przygotowanych pod wybranych klientów. Tych, których prezencja dobitnie świadczyła, że mogli posiadać przy sobie więcej niż parę talarów runicznych na głowę.
Karsten pozostał nadal łuską drzewną z potencjalną szansą na przemianę w enta. Patrząc na szybkość reakcji, był na dobrej drodze. Pochwyciwszy pierwszy lepszy przedmiot, padło na zegarek, nie czekał aż ciąg wydarzeń wydarzy się przed galerią sztuki. Piękno umiejscowione w czterech ścianach, zaklęte w ramce bądź w szkle, nie miało jak równać się z pięknem natury. Przeczuwał podskórnie, co mogło go czekać i wcale nie zamierzał uniknąć konsekwencji. Do nich dążył, z uwzględnieniem większej kontroli nad konfrontacją, do której zamierzał przecież doprowadzić.
Jedną z rzeczy, którą Fjall mógł się pochwalić to była kondycja. Drugą, rozeznanie się w terenie. Po warunkach pogodowych, po zachowaniach roślin i zwierząt, łatwiej przychodziło mu poruszanie się po obcych miejscach. Półwysep Tjuvholmen akurat nie był mu obcy. Po wygnaniu niejednokrotnie przychodził tu w ramach przeprowadzenia transakcji i dokonywania istotniejszych zakupów. Karsten ruszył za nim szybciej, dając większy popis swoich możliwości niż te kilka, kilkanaście?, lat temu. Ziemia wzburzała się pod ich stopami, furia wypalała dziury na puchowej kurtce Fjalla. Nie zatrzymał się ani razu i nie dotarł tak głęboko w głąb lądu jak oczekiwał. Nie przestraszyła go ręka Karstena na ramieniu. Nie wzburzyło szarpnięcie. Komentarz nie doprowadził do wątpliwości. Pomyślał, że jak dobrze, że byli między drzewami, nie tworząc dla mieszkańców przedstawienia.
- Też mi ciebie brakowało, Karsten. Dobrze sobie poradziłeś - chwilę mu zajęło zrobienie użytku z języka. Dawno z nikim nie rozmawiał. Nie na głos. Pisywał listy, krótkie wiadomości, nieraz rozmawiał z fauną i florą. Bywały też i dni, że do nikogo ust nie otwierał, sprawdzając jak długo wytrzyma. Rekordem Fjalla był tydzień. Uwolnioną od zegarka ręką, ścisnął go za przegub. - Zmężniałeś. Rozwiązałeś też zagadkę. Brawo.
Z uznaniem pokiwał głową, uspokajająco robiąc lekki nacisk na pulsującą Karstenowi żyłę od wciąż krążącego w jego organizmie słusznego gniewu. Był taki fascynujący.
- Podobała ci się wycieczka? - przyuważył jak spogląda na zegarek, który udało mu się odzyskać. Czyżby był do niego silnie przywiązany? - Raczej nic się z nim nie stało, ale nie ręczę za to, że ma wszystkie śrubki.
Nieznajomy
Re: 29.01.2001 – Wyspa złodziei – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: F. Bergdahl Wto 27 Sie - 19:19
Gniew zawsze był jego częścią - był niczym organ, jak śliska płachta otrzewnej rozpięta po taśmach jelit, był niczym oddech, witany z wieczną tęsknotą przez brzegi rozdętych płuc, był niczym szarpnięcie serca niosące się dwutonową, tak dobrze znaną melodią po wszystkich zakątkach ciała. Urodził się pełen gniewu - spalał się, nie mógł spłonąć i pełen gniewu miał umrzeć, drażniony żarem odczucia podżegającym go w szeptach ciemnych piwnic umysłu. Linia, oddzielająca gniew ludzki, gniew okiełznany od ślepej, zwierzęcej furii, była niezwykle cienka, przymglona jak teren bagna, nad którym wiły się kłęby białych wężowisk mgły. Starczyło tylko niewiele, starczyło zawsze niewiele, by linia karku pokryła się gęstym futrem, by fizjonomia, plastyczna nagle jak glina stworzyła masywny pysk, szczerzący się bielą zębów.
Ty za to stałeś się durny.
Miał przecież się kontrolować, utrzymać własną cierpliwość do zdarcia tkanki naskórka, do krwawych fragmentów otarć. Zmarszczka opryskliwości przeszyła nagle świadomość, piekąca wściekle jak sznyt. Wystarczyło niewiele, tak niewiele, by czara gniewu przelała się do publicznej świadomości, zwracając szerszą i wścibską uwagę tłumu. Uścisk Bergdahla palił, wrażenie coś-jest-nie-tak zawyło smętnie jak kundel. Jak może się kontrolować, skoro szkic sytuacji, już samej z siebie, jest poza wszelką kontrolą? Chwieje się, chwieje - czy może się wkrótce rozpaść? Czy runie jak szyja wieży trafiona nieznanym gromem?
Szlag.
Rozgryzał wulgarność w ustach, przełykał zaczątki obelg posłane z klepsydry krtani - milczał, łudząc się, że milczenie jest w stanie go uratować, złagodzić przebieg konfliktu, łudząc się, że w milczeniu zapomni o szczyptach soli sypanej na krater ran.
- Za dużo gadasz - w końcu przełamał się; warknął. - Uważaj, bo zamiast śrubek posypią się twoje zęby - pierwsza, rzucona groźba, na razie tylko subtelna i delikatna, bo ledwie zawarta w słowach. Przyglądał się zegarkowi, obracał go niczym skarb, niczym perłę drogocenną, mieniącą się w oczach kupca. Fjall wzbudzał w nim irytację - irytował go sposób, w jaki się z nim obchodził, irytowała go duma, z jaką cedził zagadki, irytowały pochwały, głoszone niczym małemu i naiwnemu chłopcu, irytowała pozorna, kreślona obecnie wyższość. Nie znosił identycznych zachowań, nie znosił, kiedy pobliscy ludzie odnosili się w przytoczony sposób godzący w wewnętrzną dumę. Uwłaczający.
- O co ci kurwa chodzi? Jaki to miało cel? - postanowił dopytać; spróbował, na ten moment, odnaleźć się w sytuacji. Zagnieździł znowu spojrzenie wyraźnie w twarzy rozmówcy, w twarzy osoby, której nie posądzałby o podobne, przesadne zachowanie; w twarzy osoby, która, jak kiedyś sądził, była choć trochę bliska.
Zmienił się?
Karsten i Fjall z tematu
Ty za to stałeś się durny.
Miał przecież się kontrolować, utrzymać własną cierpliwość do zdarcia tkanki naskórka, do krwawych fragmentów otarć. Zmarszczka opryskliwości przeszyła nagle świadomość, piekąca wściekle jak sznyt. Wystarczyło niewiele, tak niewiele, by czara gniewu przelała się do publicznej świadomości, zwracając szerszą i wścibską uwagę tłumu. Uścisk Bergdahla palił, wrażenie coś-jest-nie-tak zawyło smętnie jak kundel. Jak może się kontrolować, skoro szkic sytuacji, już samej z siebie, jest poza wszelką kontrolą? Chwieje się, chwieje - czy może się wkrótce rozpaść? Czy runie jak szyja wieży trafiona nieznanym gromem?
Szlag.
Rozgryzał wulgarność w ustach, przełykał zaczątki obelg posłane z klepsydry krtani - milczał, łudząc się, że milczenie jest w stanie go uratować, złagodzić przebieg konfliktu, łudząc się, że w milczeniu zapomni o szczyptach soli sypanej na krater ran.
- Za dużo gadasz - w końcu przełamał się; warknął. - Uważaj, bo zamiast śrubek posypią się twoje zęby - pierwsza, rzucona groźba, na razie tylko subtelna i delikatna, bo ledwie zawarta w słowach. Przyglądał się zegarkowi, obracał go niczym skarb, niczym perłę drogocenną, mieniącą się w oczach kupca. Fjall wzbudzał w nim irytację - irytował go sposób, w jaki się z nim obchodził, irytowała go duma, z jaką cedził zagadki, irytowały pochwały, głoszone niczym małemu i naiwnemu chłopcu, irytowała pozorna, kreślona obecnie wyższość. Nie znosił identycznych zachowań, nie znosił, kiedy pobliscy ludzie odnosili się w przytoczony sposób godzący w wewnętrzną dumę. Uwłaczający.
- O co ci kurwa chodzi? Jaki to miało cel? - postanowił dopytać; spróbował, na ten moment, odnaleźć się w sytuacji. Zagnieździł znowu spojrzenie wyraźnie w twarzy rozmówcy, w twarzy osoby, której nie posądzałby o podobne, przesadne zachowanie; w twarzy osoby, która, jak kiedyś sądził, była choć trochę bliska.
Zmienił się?
Karsten i Fjall z tematu