:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm
3 posters
Bezimienny
20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:23
20.01.2001
Rzeczywistość kruszy się i rozpada. Rozstępuje w milczącej ciszy gęstniejącego mroku pokoju, gdy senne wizje i napływające pod powieki koszmary doprowadzają na skraje obłędu a jej świat wiruje wokół niej całkowicie nie dając się okiełznać. Obrazy przesuwają się i opadają wtłaczając w najciemniejsze głębiny istoty, rozprzestrzeniają i zarażają rozedrgany nimi umysł wirusem rozjątrzonego szaleństwa, płachtą niezgłębionej czerni zamykając w chmurnej, mrocznej i mglistej ciemności koszmaru, kiedy odpływa w sen. Okryta jego zimnym całunem czuje gdzieś podświadomie jednak w samej najczarniejszej głębi gnanego gorączką ducha, jak ją przenika i wypełnia, jak przeżera na wylot zastygając w oddechu, gdy całkowicie dlań nieświadomie przekracza wymiary, zaplątana we własny sen.
Duszące gęstwiny niedającej się przedrzeć mgły ścierają do zaniku przestrzeń, rozmywają ją i wskrzeszają na nowo unosząc się bez nadziei niczym resztki ciążącego w obolałych płucach oddechu. Drżące z zimna trupioblade ręce próbują przedrzeć tę wszechwładną szarość, raniąc się i kalecząc, byle tylko uwolnić od tej cichej i martwej nicości pętającej nie tyle sam wzrok, co nogi, próbujące wyrwać się ukrytym pod śniegiem mackom i cierniom wiążących je korzeni. Ściągając na dno. Oddzielając od świata i wpychając ją coraz głębiej i głębiej w otchłań…
Temps levé. Tour lent. Płynne i zmysłowe wyciągnięcia ramion rysują się w zatapiającej nagle wszystko inne ciemności, gdy twarz przywdziana w nikły uśmiech wyciąga się na długiej szyi ku sączącym swe światło, skrzącym się w niej gwiazdom. Soubresaut. Trzask łamiącego się pod stopami lodu. Krzyk, który niknie w milczącej ciszy przyglądających się jej upadkowi niemych gór wiążących rozłupane połacia jeziora, na którym jeszcze chwilę temu tańczyła, a które teraz zupełnie przezroczyste rysuje sylwetki więzionych w nim, nie mających szans na spoczynek umarłych, szarpiących jej kruchą, opadającą na dno sylwetkę. Umarłych pragnących przyjąć ją jak swoją, bo w końcu niczym się od nich nie różni.
I nagle budzi się nie mogąc złapać oddechu. Wciąż z tym palącym skórę dotykiem odczuwalnym tak realnie, napawającym niemym, niewykrzyczanym przerażeniem, zaległym na drżących ustach. Zdaje się jej, że w całej gęstwinie wyrastających w ciemnościach koron drzew, powalonych pokrytych śniegiem pniach i skałach dostrzega poblask wciąż tlącego się światłem portalu. Biegnie bezwiednie w jego kierunku, kierowana instynktem przetrwania. Omamiona jeszcze resztkami snu, zalegającymi pod cieśnią drżących powiek; nie wiedząc zupełnie co właściwie jest rzeczywistością, bo w końcu sen zdaje się jej tak cholernie i upiornie realny.
Wyraźniejszy niż ostrość.
I nagle utworzony w delirycznym śnie lunatyka portal gaśnie, zakrywając pogrążoną w milczeniu przestrzeń najczarniejszą z możliwych czerni. Odbierając kobiecie wzrok i napawając największym z możliwych przerażeniem, gdy ciemne moczary leśnej gęstwiny oddzielają jeden świat od drugiego, ukrywając w swym tajemniczym, przerażającym cieniu wszystko to, co tajemnicze i niezwykłe. A już na pewno niebezpieczne. I jeżeli wyjdzie z tego wszystkiego żywa, nic nigdy nie wróci już na swoje miejsce, ona sama nigdy nie wyjdzie stąd taka sama. Zdezorientowana i rozdarta. Z jaźnią cholerycznie niespokojną i zmienną. Odurzona obłąkańczym paraliżem obraca się wokół siebie, nasłuchując każdego najmniejszego dźwięku, gdy cała przestrzeń wiruje w tańcu palącej serce wybujałej i spanikowanej wyobraźni. Pędy drzew wychylają się niczym macki, ciernie wysuwają się, jakby pragnęły wbijać się w skórę każdego, kto tylko odważy się naruszyć ich teren. Białe pnie drzew zdają się skrywać za sobą wpatrujące się w nią, skryte w ciemności sylwetki, gotowe zaatakować w najmniej spodziewanym momencie, doprowadzając do granic obłędu, wijącego się pod skórą, przyspieszając oddech, który może lepiej dla niej byłoby zatrzymać w głębi, niesłyszalnym dla tych wszystkich obcych stworzeń nocy wychylających na powierzchnię. W dali dostrzega bladoczerwone, maleńkie światełka. Biegnie ku nim, szepcząc kolejne składnie zaklęcia, które miałyby przywołać kulę światła i rozświetlić jej drogę, ale rozedrgany umysł zdaje się działać na jej przekór. Próbuje chwycić się tych maleńkich, drobnych lampeczek, ale te wciąż zdają się oddalać, gdy tylko wyciąga ku nim swoje drżące dłonie, brnąc coraz dalej i głębiej w wypełnione echem szeptów i krzyków moczary lasu. Biegnie. Potyka się o wystającą gałąź leżącą na drodze jej brodzących w podmokłym terenie stóp i upada, przetaczając kilka metrów w dół. Zatrzymując rozciętą do krwi dłoń o brzeg wyrośniętego w ciemności przed nią kamienia.
Nieznajomy
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:23
Noc szczerzy się kłami gwiazd, noc zalega, bezkresna, ponad skorupą świata, noc jest zwierzęciem-matką, a wszystkie kształty sunące, majaczące, rozmyte są jej potomstwem, są poczwarami, które wypełzły na brzegi morza granatu, szare, o skąpym, niewidocznym zarysie, na wpół obecne, na wpół - niedostępne jak widma. Noc jest domeną bestii i również domeną łowców, jest czasem dla drapieżnika i czasem jego zwierzyny, często ostatnią porcją zaległą w komorze płuc. Noc jest życiem i śmiercią, ich tańcem, splecionym ściśle pod srebrnym okiem księżyca. Każde z jej niezliczonych i nieprzebranych wcieleń było pełne ryzyka, pełne niebezpieczeństwa zdolnego czyhać za każdym dostępnym rogiem, każdym zakrętem, każdym schronieniem cienia. Noc zlepia kratery źrenic, poraża zdolności wzroku, osacza grubym kokonem, nieprzenikniona, dogłębna, przytępia własną percepcję, przyprawia o grząski strach. Uczył się żyć w jej brzuchu, w jej wielkim cielsku rządzącym się krwawym prawem, okrutnym i bezlitosnym.
Oddech skraplał się drobną oraz ulotną mgiełką osnutą grubą tkaniną nieprzeziernej ciemności - szedł przed siebie, tnąc wzrokiem dosyć surowy, ascetyczny krajobraz, szpony drzew poskręcane czasem, nagie, odarte z liści. Śnieg skrzypiał z każdym stawianym ostrożnie krokiem, użalał się, przygnieciony natychmiast podeszwą buta tworzącą znaczne wgłębienie na białej powierzchni czapy. Wypełniał kolejny patrol, kolejny spośród wzmożonej liczby obchodów - Gleipnir wyostrzył czujność ze względu na doniesienia o nieuchwytnej bestii. Ilość obowiązków, która spoczęła wówczas na jego barkach, nie była żadną przeszkodą, nie sprawiała, że ugiął pełen zmęczenia, klęski, swoje przeguby kolan, wręcz przeciwnie, napełniała go nową, odżywczą miksturą radości, nieznaną dozą remedium ożywiającą zmysły oraz znużony umysł. Gleipnir był jego życiem, czasami czuł, że nie istniał w pełni bez swojej profesji łowcy, bez treningów, bez wrzawy adrenaliny kotłującej się pod płytami własnej konstrukcji czaszki.
- Geisl - rzucił do studni zimna, sucho, bezbarwnie wypowiadając jedną z najprostszych inkantacji. Wiedział, że potrzebuje choć odrobiny poświaty, niewielkiej oraz dyskretnej, aby nie zwrócić zbędnej uwagi zwierząt i jakichkolwiek innych przeciwników.
Drgnął, ożywiony, gdy dostrzegł ludzką sylwetkę - znał doskonale miejsce, w którym się znajdowali, świadomy, że nieopodal tkwiła pułapka w formie stromego zbocza. Udał się w jej kierunku, świadomy, że niekoniecznie musi mieć do czynienia z galdrem, w podobnych, leśnych gęstwinach kryli się drapieżnicy zwodzący piękną postacią, z aurą budującą natychmiast więź zaufania.
- Zaczekaj - głos ugrzązł na fałdach krtani, wydostał się, zbyt wątły, zbyt rozchwiany, zbyt cichy, aby osoba mogła wychwycić słowa wychylone zza jego ust. Sylwetka znikła, zła przepowiednia o pochyłości widocznie mogła się spełnić; przyspieszył, chcąc zsunąć się na sam dół uroczyska - chcąc, by nie było za późno.
Oddech skraplał się drobną oraz ulotną mgiełką osnutą grubą tkaniną nieprzeziernej ciemności - szedł przed siebie, tnąc wzrokiem dosyć surowy, ascetyczny krajobraz, szpony drzew poskręcane czasem, nagie, odarte z liści. Śnieg skrzypiał z każdym stawianym ostrożnie krokiem, użalał się, przygnieciony natychmiast podeszwą buta tworzącą znaczne wgłębienie na białej powierzchni czapy. Wypełniał kolejny patrol, kolejny spośród wzmożonej liczby obchodów - Gleipnir wyostrzył czujność ze względu na doniesienia o nieuchwytnej bestii. Ilość obowiązków, która spoczęła wówczas na jego barkach, nie była żadną przeszkodą, nie sprawiała, że ugiął pełen zmęczenia, klęski, swoje przeguby kolan, wręcz przeciwnie, napełniała go nową, odżywczą miksturą radości, nieznaną dozą remedium ożywiającą zmysły oraz znużony umysł. Gleipnir był jego życiem, czasami czuł, że nie istniał w pełni bez swojej profesji łowcy, bez treningów, bez wrzawy adrenaliny kotłującej się pod płytami własnej konstrukcji czaszki.
- Geisl - rzucił do studni zimna, sucho, bezbarwnie wypowiadając jedną z najprostszych inkantacji. Wiedział, że potrzebuje choć odrobiny poświaty, niewielkiej oraz dyskretnej, aby nie zwrócić zbędnej uwagi zwierząt i jakichkolwiek innych przeciwników.
Drgnął, ożywiony, gdy dostrzegł ludzką sylwetkę - znał doskonale miejsce, w którym się znajdowali, świadomy, że nieopodal tkwiła pułapka w formie stromego zbocza. Udał się w jej kierunku, świadomy, że niekoniecznie musi mieć do czynienia z galdrem, w podobnych, leśnych gęstwinach kryli się drapieżnicy zwodzący piękną postacią, z aurą budującą natychmiast więź zaufania.
- Zaczekaj - głos ugrzązł na fałdach krtani, wydostał się, zbyt wątły, zbyt rozchwiany, zbyt cichy, aby osoba mogła wychwycić słowa wychylone zza jego ust. Sylwetka znikła, zła przepowiednia o pochyłości widocznie mogła się spełnić; przyspieszył, chcąc zsunąć się na sam dół uroczyska - chcąc, by nie było za późno.
Prorok
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:23
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Rzadko zapuszczał się w ten obszar lasu – zima wyludniła jednak okolice miasta, pogrążając w mroku nawet miejsca tak piękne jak skaliste uroczysko, na którego stromej skarpie wciąż znajdował się ten sam, ogromny głaz, niegdyś zupełnie zarośnięty przez obwisające z drzew jemioły, teraz całkiem opustoszały, nocą przybierający kształt ogromnego, uśpionego pod knieją stworzenia, którego rozchylona paszcza karmiła się strachem nieuważnych wędrowców. Pamiętał czasy, kiedy ludzie odwiedzali to miejsce znacznie częściej, pamiętał także każdego, kto, targnięty płochością prymitywnego rozsądku, osuwał się w dół urwistej skarpy – pamiętał, jak brzmiał ich krzyk i pamiętał, jak smakowała krew, gdy w końcu zatapiał wygłodniałe kły w miękkiej tkance ciała; minęło wiele czasu od ostatniego posiłku, a zapach posoki okazał się wystarczającym zaproszeniem – jego oskoma rosła w miarę jak węch rysował drogę ku potencjalnej ofierze.
Lykke, która runęła w dół spadzistego pagórka, rozcinając śródręcze o wystający kamień, mogła usłyszeć niepokojący, na wpół zwierzęcy warkot, który wybudził ją z onirycznego transu, wypełniając umysł wzrastającym za skronią strachem, lecz to Karsten, który zachował rzeczywistą trzeźwość umysłu, jako pierwszy dostrzegł grożące kobiecie niebezpieczeństwo – łuna rozjaśniającego krzewy zaklęcia rozlała się po mokrym podłożu lasu, wyłaniając spomiędzy drzew zarys demonicznej, humanoidalnej sylwetki, która, choć w znacznej części wciąż pozostała w cieniu, odsłoniła groźnie kły, oblizując lekko wydłużony pysk. Berchty nie były częstym zjawiskiem w pobliżu miasta, choć prawie każdy galdr znał je z historii, którymi lubiono niegdyś zastraszać niegrzeczne dzieci – dorośli nie bali się czyhających w lesie potworów, lecz słuch o nich zaginął bynajmniej nie dlatego, że pojawiały się tak rzadko, ale ponieważ mało kto wychodził żywo z podobnego spotkania.
Stworzenie zwróciło ślepia w stronę mężczyzny, to nie on stanowił jednak cel dzisiejszego jego polowania – nim światło zaklęcia sięgnęło wystarczająco daleko, by objąć pełnię jego fizjonomii, bercht wydał z siebie gulgoczący warkot, po czym skoczył do przodu, usiłując schwycić przedramię Lykke między swoje zęby. Tylko łowca mógł jednak wiedzieć, że zwierzęta takie jak te rzadko polowały samotnie.
Lykke, która runęła w dół spadzistego pagórka, rozcinając śródręcze o wystający kamień, mogła usłyszeć niepokojący, na wpół zwierzęcy warkot, który wybudził ją z onirycznego transu, wypełniając umysł wzrastającym za skronią strachem, lecz to Karsten, który zachował rzeczywistą trzeźwość umysłu, jako pierwszy dostrzegł grożące kobiecie niebezpieczeństwo – łuna rozjaśniającego krzewy zaklęcia rozlała się po mokrym podłożu lasu, wyłaniając spomiędzy drzew zarys demonicznej, humanoidalnej sylwetki, która, choć w znacznej części wciąż pozostała w cieniu, odsłoniła groźnie kły, oblizując lekko wydłużony pysk. Berchty nie były częstym zjawiskiem w pobliżu miasta, choć prawie każdy galdr znał je z historii, którymi lubiono niegdyś zastraszać niegrzeczne dzieci – dorośli nie bali się czyhających w lesie potworów, lecz słuch o nich zaginął bynajmniej nie dlatego, że pojawiały się tak rzadko, ale ponieważ mało kto wychodził żywo z podobnego spotkania.
Stworzenie zwróciło ślepia w stronę mężczyzny, to nie on stanowił jednak cel dzisiejszego jego polowania – nim światło zaklęcia sięgnęło wystarczająco daleko, by objąć pełnię jego fizjonomii, bercht wydał z siebie gulgoczący warkot, po czym skoczył do przodu, usiłując schwycić przedramię Lykke między swoje zęby. Tylko łowca mógł jednak wiedzieć, że zwierzęta takie jak te rzadko polowały samotnie.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:23
Niemy, bezgłośny krzyk przerażenia zastyga na zziębniętych, nieruchomych wargach. Odbija w wewnętrznym echu rozdygotanego serca, skurczach porastającej je paniki histerii. Rozrasta w dygoczącym jej drobnym ciałku, w obłędnej burzy postrzępionego prawie istnienia, w śmiertelnym wewnętrznym wrzasku rozgorączkowanych psychozą wybuchów. Wypełnia powietrze, które ją otacza i więzi. Zasłania uszy, aby nie słyszeć samej siebie, choć ten przecież pozostaje w niej ukryty i niewysłowiony. Zamyka się w nim. W przeraźliwym echu trzepoczącego w ukryciu serca, tego paraliżującego zmysły dudnienia zamkniętego w klatce piersi, oddechu, który więźnie gdzieś w głębi, nie dając w żaden sposób się złapać, zatapiając w pozbawionej powietrza pułapce. Rozprzestrzenia się coraz bardziej i mocniej, niczym mgła moczarowego lasu, dławiący dym popieliska, który w końcu przenika do wnętrza, paraliżuje i zabija.
W otaczającej ją ciemności nie dostrzega nawet mężczyzny odbywającego swój patrol, nie słyszy ledwie wyłuskanego zza przestrzeni jego warg głosu, który przeszył by tę zimną i nieczułą wobec niej, duszącą przestrzeń. Wszystkie cienie zlepiają się jak gdyby w jedno, zespolone z otaczającym ją nieprzeniknionym mrokiem, gdy maleńkie latarenki ciągnących ją w głębiny lasu istot gasną, pozostawiając za sobą cichy szmer niezrozumiałych jej przeraźliwych szeptów, które w zwodniczym biegu paniki przydają jej nie dającej się powstrzymać pewności, że były ostatnim gasnącym już światełkiem, które obejrzy w swoim życiu. Chciała, aby zostały dłużej. Chciała, by te maleńkie światełka wciąż jednak mimo wszystko trwały. Chciała aby zmierzch ciągnął się w nieskończoność, bo cała ta burza postrzępionej jej istoty w rozprysku zagłady spływa w powrotnym prądzie, bezmiernej fali chęci przeżycia wyrywając z odrętwienia i zrywając do ucieczki.
Na oślep.
Blada, krucha sylwetka przetacza się parę metrów w dół uroczyska, raniąc się i kalecząc o wystające ciernie wyrastających spod ziemi konarów i kamienistych wyłomów znacząc ziemię metalicznym, zwodniczym zapachem krwi, połyskującym na bieli śniegu tropem, który zachęca czyhającą między konarami drzew bestię. Przeraźliwy krzyk przecina w końcu piersiową klatkę kobiety, odzyskując swą ostatnią wolność, niknąc w końcu w wydostającym się zza przestrzeni naprężonego gardła jęku. Z trudem zbiera się z ziemi, gdy gulgoczący warkot berchta przecina powietrze tuż nad jej uchem, a humanoidalna przerażająca sylwetka wygłodniałej jej krwi istoty rzuca się w jej kierunku, usiłując chwycić jej przedramię.
- Mjúkur! - wrzask rzucanego w ostatniej chwili zaklęcia odbija się jeszcze echem w ciasnej przestrzeni wąwozu, zastyga na jej wygiętych przerażeniem wargach, gdy resztkami sił stara się zrzucić z siebie opasłe cielsko bestii.
W otaczającej ją ciemności nie dostrzega nawet mężczyzny odbywającego swój patrol, nie słyszy ledwie wyłuskanego zza przestrzeni jego warg głosu, który przeszył by tę zimną i nieczułą wobec niej, duszącą przestrzeń. Wszystkie cienie zlepiają się jak gdyby w jedno, zespolone z otaczającym ją nieprzeniknionym mrokiem, gdy maleńkie latarenki ciągnących ją w głębiny lasu istot gasną, pozostawiając za sobą cichy szmer niezrozumiałych jej przeraźliwych szeptów, które w zwodniczym biegu paniki przydają jej nie dającej się powstrzymać pewności, że były ostatnim gasnącym już światełkiem, które obejrzy w swoim życiu. Chciała, aby zostały dłużej. Chciała, by te maleńkie światełka wciąż jednak mimo wszystko trwały. Chciała aby zmierzch ciągnął się w nieskończoność, bo cała ta burza postrzępionej jej istoty w rozprysku zagłady spływa w powrotnym prądzie, bezmiernej fali chęci przeżycia wyrywając z odrętwienia i zrywając do ucieczki.
Na oślep.
Blada, krucha sylwetka przetacza się parę metrów w dół uroczyska, raniąc się i kalecząc o wystające ciernie wyrastających spod ziemi konarów i kamienistych wyłomów znacząc ziemię metalicznym, zwodniczym zapachem krwi, połyskującym na bieli śniegu tropem, który zachęca czyhającą między konarami drzew bestię. Przeraźliwy krzyk przecina w końcu piersiową klatkę kobiety, odzyskując swą ostatnią wolność, niknąc w końcu w wydostającym się zza przestrzeni naprężonego gardła jęku. Z trudem zbiera się z ziemi, gdy gulgoczący warkot berchta przecina powietrze tuż nad jej uchem, a humanoidalna przerażająca sylwetka wygłodniałej jej krwi istoty rzuca się w jej kierunku, usiłując chwycić jej przedramię.
- Mjúkur! - wrzask rzucanego w ostatniej chwili zaklęcia odbija się jeszcze echem w ciasnej przestrzeni wąwozu, zastyga na jej wygiętych przerażeniem wargach, gdy resztkami sił stara się zrzucić z siebie opasłe cielsko bestii.
Nieznajomy
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:24
Zawsze, kiedy myślał o bestiach, myślał również o sobie; wpatrzony w zwierciadło lustra, doszukiwał się znamion zwierzęcego atawizmu, ślepiów osadzonych rażąco wewnątrz budowli czaszki, grani kłów, zbiegających się za czerwoną i miękką kotarą warg, futra, piętrzącego się na połaciach napiętego karku. Całe, wiedzione przez niego życie zginało się pod ciężarem stygmatu ciężaru zwierzęcej furii, pod darem, odrzuconym, przeklętym i zdolnym wybudzać lęk. Lubił przecież powtarzać, że sam zwykł odtrącać ludzi, chociaż w rzeczywistości ludzie wpierw odtrącili jego; za plamą chłopięcych pleców splatały się nici szeptów, przejętych i pełnych obaw, mówiono, niezwykle często, że przecież jest niebezpieczny, że może przynosić zgubę. Chłód niezmiennego dystansu osadzał się na opuszkach jak biała patyna szronu; ludzie, odkąd pamiętał, nie chcieli go nigdy wpuścić do środka swojego życia, nawet matka, wpatrzona wzrokiem zaszczutej, wiecznej zwierzyny, lękała się jego gniewu, napadów szału, w których potrafił strzaskać rekwizyty ich skromnego mieszkania. Był łowcą, balansującym na linii skłóconych światów, oprawcą i jednym z nich; nosił cząstkę potwora, który wypluwał z siebie zwiotczałą kukłę człowieczeństwa, za każdym razem, kiedy ulegał furii szarpiącej podatnym ciałem. Gniew, jaki go zwykł wypełniać, był jego największą siłą i również największą klęską, tworzącą z niego kroczące, rozchwiane wynaturzenie.
Osunął się na dół stoku; osunął się, dostrzegając wyraźniej samą postać kobiety. Oderwał od niej spojrzenie, kiedy w kącie percepcji wyłuskał formę sylwetki. Cholerne berchty. Gardłowy, krwiożerczy warkot zawrzał w ciasnej przestrzeni, pozostawiając niewiele chwil na właściwą reakcję - w swojej karierze łowcy miał do czynienia z różnymi stworzeniami, które obecnie umiał niezwykle szybko rozpoznawać. Istota, z jaką musiał się zmierzyć, chcąc chronić przy tym nieznajomą, należała do groźnego gatunku, niesławnego z powodu swojego nieposkromionego apetytu na ludzkie mięso.
- Rætur - wyrzucił chłodnym i lekko zachrypłym głosem, dążąc, aby przywołać z ziemi kołtuny pnączy zdolne unieruchomić bezwzględnego napastnika. Ku jego zaskoczeniu, kobieta nie pozostała bierna; wiedział, że w obliczu podobnych sytuacji, wiele osób zamierało momentalnie jak kamień, rażone piorunem strachu. Zaklęcie, zastosowane przez jeszcze-bezimienną towarzyszkę niedoli, było nad wyraz trafne pod względem zastosowania w obecnej sytuacji.
- Nic ci nie jest? - w podobnej, zawiłej chwili nie było miejsca na przedstawianie się, ani inne, wytarte, grzecznościowe frazesy; nie kłopotał się nimi, mając w zamiarze poznać choćby szczątkowo jej stan. Spróbował odciągnąć nieznajomą, możliwie dalej od berchta, zbierając przy tym rozliczne, sunące po głowie myśli i spostrzeżenia.
- To jeszcze nie koniec - powiedział poniekąd bardziej do siebie niż do niej; mogła dostrzec, że nie zwykł poświęcać jej pełni swojej uwagi. Rozglądał się intensywnie, trzymając wciąż pulsujący nad dłonią jęzor pochodni; wiedział, że stworzenie, z którym przyszło się im zmierzyć, nie miało nigdy tendencji do polowania samotnie.
Osunął się na dół stoku; osunął się, dostrzegając wyraźniej samą postać kobiety. Oderwał od niej spojrzenie, kiedy w kącie percepcji wyłuskał formę sylwetki. Cholerne berchty. Gardłowy, krwiożerczy warkot zawrzał w ciasnej przestrzeni, pozostawiając niewiele chwil na właściwą reakcję - w swojej karierze łowcy miał do czynienia z różnymi stworzeniami, które obecnie umiał niezwykle szybko rozpoznawać. Istota, z jaką musiał się zmierzyć, chcąc chronić przy tym nieznajomą, należała do groźnego gatunku, niesławnego z powodu swojego nieposkromionego apetytu na ludzkie mięso.
- Rætur - wyrzucił chłodnym i lekko zachrypłym głosem, dążąc, aby przywołać z ziemi kołtuny pnączy zdolne unieruchomić bezwzględnego napastnika. Ku jego zaskoczeniu, kobieta nie pozostała bierna; wiedział, że w obliczu podobnych sytuacji, wiele osób zamierało momentalnie jak kamień, rażone piorunem strachu. Zaklęcie, zastosowane przez jeszcze-bezimienną towarzyszkę niedoli, było nad wyraz trafne pod względem zastosowania w obecnej sytuacji.
- Nic ci nie jest? - w podobnej, zawiłej chwili nie było miejsca na przedstawianie się, ani inne, wytarte, grzecznościowe frazesy; nie kłopotał się nimi, mając w zamiarze poznać choćby szczątkowo jej stan. Spróbował odciągnąć nieznajomą, możliwie dalej od berchta, zbierając przy tym rozliczne, sunące po głowie myśli i spostrzeżenia.
- To jeszcze nie koniec - powiedział poniekąd bardziej do siebie niż do niej; mogła dostrzec, że nie zwykł poświęcać jej pełni swojej uwagi. Rozglądał się intensywnie, trzymając wciąż pulsujący nad dłonią jęzor pochodni; wiedział, że stworzenie, z którym przyszło się im zmierzyć, nie miało nigdy tendencji do polowania samotnie.
Prorok
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:24
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Berchty nie znały motywacji lepszej niż głód – nic nie zaślepiało ich równie mocno, nie napinało mięśni z podobną gwałtownością, nie wpływało na śmiałość, z jaką przystępowały do ataku; stworzenie, które tego wieczoru polowało wśród gęstwiny okolicznej kniei, nie jadło od bardzo dawna, a jego oskoma przeobrażała się w zdeterminowany gniew, unoszący spod warg długie, zaostrzone zęby. Choć berchty nie zwykły atakować samotnie, ten nie zamierzał najwyraźniej czekać na swoich pobratymców – wiedziony pobudzonym instynktem skoczył do przodu, pokonując niewielką odległość, jaka dzieliła go od Lykke, wydając z siebie jednak przeraźliwy, rzężący warkot; odsłonięte kły błysnęły drapieżnie, gdy kraniec wzniesionego nad poszyciem zaklęcia sięgnął zniekształconej, humanoidalnej twarzy, której nie sposób było pomylić z żadną, zamieszkującą te lasy istotą.
Kobieta zachowała najwyraźniej większą trzeźwość umysłu, niż można by po niej oczekiwać – choć wciąż leżała na ziemi, z dłońmi zdartymi o rosochate podłoże, zaklęcie nie tylko wybrzmiało między drzewami ogłuszającym krzykiem, lecz trafiło także bezpośrednio w biegnące ku niej stworzenie, którego zęby i pazury stępiły się gwałtownie, ocierając się o łydkę jedynie niegroźnym smagnięciem dokładnie w chwili, kiedy Karsten osunął się w dół zbocza, unieruchamiając zwierzę pnączem wyrosłych spod gleby korzeni. Bercht, uwięziony skutecznością inkantacji, zaczął szarpać się i ryczeć, rozsierdzony własnym niezgulstwem.
Nie było jednak czasu, by świętować zwycięstwo – łowca, który wciąż pozostawał świadomy otaczającego go niebezpieczeństwa, mógł bowiem zauważyć podejrzany ruch na szczycie wzniesienia, osuwający się cichym szmerem pomiędzy zaroślami. Wyćwiczona latami spostrzegawczość niewątpliwie dawała mu przewagę w obliczu narastającej wokoło grozy, która wydawała się napierać na was crescendem złowieszczego warkotu – dźwięk przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby dobywał się ze wszystkich stron lasu, uwięziony pod chropowatą korą i pełzający między kępami mchu, lecz kiedy drugi bercht znalazł się dość blisko, Karsten zyskał chwilę, by dosięgnąć go zaklęciem. Lykke mogła jedynie liczyć, że i tym razem okaże się ono skuteczne – gdyby się nie powiodło, rozwarte szczęki bestii dosięgnęłyby bowiem jej prawego ramienia.
Kobieta zachowała najwyraźniej większą trzeźwość umysłu, niż można by po niej oczekiwać – choć wciąż leżała na ziemi, z dłońmi zdartymi o rosochate podłoże, zaklęcie nie tylko wybrzmiało między drzewami ogłuszającym krzykiem, lecz trafiło także bezpośrednio w biegnące ku niej stworzenie, którego zęby i pazury stępiły się gwałtownie, ocierając się o łydkę jedynie niegroźnym smagnięciem dokładnie w chwili, kiedy Karsten osunął się w dół zbocza, unieruchamiając zwierzę pnączem wyrosłych spod gleby korzeni. Bercht, uwięziony skutecznością inkantacji, zaczął szarpać się i ryczeć, rozsierdzony własnym niezgulstwem.
Nie było jednak czasu, by świętować zwycięstwo – łowca, który wciąż pozostawał świadomy otaczającego go niebezpieczeństwa, mógł bowiem zauważyć podejrzany ruch na szczycie wzniesienia, osuwający się cichym szmerem pomiędzy zaroślami. Wyćwiczona latami spostrzegawczość niewątpliwie dawała mu przewagę w obliczu narastającej wokoło grozy, która wydawała się napierać na was crescendem złowieszczego warkotu – dźwięk przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby dobywał się ze wszystkich stron lasu, uwięziony pod chropowatą korą i pełzający między kępami mchu, lecz kiedy drugi bercht znalazł się dość blisko, Karsten zyskał chwilę, by dosięgnąć go zaklęciem. Lykke mogła jedynie liczyć, że i tym razem okaże się ono skuteczne – gdyby się nie powiodło, rozwarte szczęki bestii dosięgnęłyby bowiem jej prawego ramienia.
Bezimienny
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:24
Krzyk przerażenia wyrywa się z głębi gardła kobiety. Miesza z dzikim smagnięciem wyszarpywanego z odmętów pamięci nauk zaklęcia, które w przypływie adrenaliny rzuca całkowicie pozbawione warunków w nieskrępowanym zbytecznym drżeniem skalanego chorobą umysłu instynkcie przetrwania. Z całego roztrzęsionego rozżarzonym lękiem serduszka licząc, iż te trafi w tę humanoidalną poczwarę na tyle trafnie, by w głąb umysłu pchnąć jakąkolwiek - może całkowicie płonną, nieuzasadnioną w żaden sposób - daremną nadzieję. Nie chce umierać. Jeszcze nie teraz. Nie w ten sposób.
W spojrzeniu jej oczu nie ma zgody. Nie ma spokoju, który tak dobrze już znała i który tuliłby czule i beztrosko do snu. Spokoju ostateczności i końca, który w ostatniej chwili życia zwykł nawiedzać umierających w ich agonii. Jest tylko przepełniony wściekłością i odrazą opór, wyrywający się naprzód przerażeniu.
Rozpalona w ciemni spojrzenia oczu niezgoda.
Nogi tłuką w bestię na oślep, gdy stępione pazury osuwają się w dół jej łydki, ryjąc na bladej skórze czerwone podbiegnięcia, lecz nie raniąc na tyle, by mógł jej krwi zasmakować w porę uwięziony w wyrastających spod ziemi pnączach utworzonych przez osuwającego się w dół urwiska mężczyznę. Pełne błagania i jednoczesnej wdzięczności, rozświetlone ognikiem nadziei spojrzenie uwiesza się jego rosłej sylwetki, sięgając oczu tak cholernie głęboko i intensywnie, że same wyrażają znacznie więcej, niż słowa, które miałyby zostać pomiędzy nich rzucone. Skina ledwie głową na jego pytanie, ocierając ślady krwi ze swoich rąk, w przerażeniu wodząc oczyma ponad osuwiskiem, gdy crescendo złowieszczego warkotu zdaje się dolatywać niemal zewsząd, pełznąc pomiędzy roślinnością i wypełniając całościowo ciemną przestrzeń wiszącą ponad nimi. Instynktownie i może bezmyślnie zupełnie rzuca się w przeciwległą stronę osuwiska nerwowo rozcierając krew materiałem ubrania, pocierając skórę jak gdyby z jej bieli chcąc za wszelką cenę usunąć wszelkie ślady, zapominając o jej metalicznym zapachu. - Krwawię - usta układają w końcu pełną nerwowości odpowiedź na rzucone przez nieznajomego pytanie, która sama w sobie jest tak właściwą i konstruktywną jak tylko może, będącą tak przeraźliwym - suchym i ponurym stwierdzeniem niezaprzeczalnego faktu, iż jedyne co mogą zrobić, to tylko i wyłącznie poddać się próbie ucieczki.
W spojrzeniu jej oczu nie ma zgody. Nie ma spokoju, który tak dobrze już znała i który tuliłby czule i beztrosko do snu. Spokoju ostateczności i końca, który w ostatniej chwili życia zwykł nawiedzać umierających w ich agonii. Jest tylko przepełniony wściekłością i odrazą opór, wyrywający się naprzód przerażeniu.
Rozpalona w ciemni spojrzenia oczu niezgoda.
Nogi tłuką w bestię na oślep, gdy stępione pazury osuwają się w dół jej łydki, ryjąc na bladej skórze czerwone podbiegnięcia, lecz nie raniąc na tyle, by mógł jej krwi zasmakować w porę uwięziony w wyrastających spod ziemi pnączach utworzonych przez osuwającego się w dół urwiska mężczyznę. Pełne błagania i jednoczesnej wdzięczności, rozświetlone ognikiem nadziei spojrzenie uwiesza się jego rosłej sylwetki, sięgając oczu tak cholernie głęboko i intensywnie, że same wyrażają znacznie więcej, niż słowa, które miałyby zostać pomiędzy nich rzucone. Skina ledwie głową na jego pytanie, ocierając ślady krwi ze swoich rąk, w przerażeniu wodząc oczyma ponad osuwiskiem, gdy crescendo złowieszczego warkotu zdaje się dolatywać niemal zewsząd, pełznąc pomiędzy roślinnością i wypełniając całościowo ciemną przestrzeń wiszącą ponad nimi. Instynktownie i może bezmyślnie zupełnie rzuca się w przeciwległą stronę osuwiska nerwowo rozcierając krew materiałem ubrania, pocierając skórę jak gdyby z jej bieli chcąc za wszelką cenę usunąć wszelkie ślady, zapominając o jej metalicznym zapachu. - Krwawię - usta układają w końcu pełną nerwowości odpowiedź na rzucone przez nieznajomego pytanie, która sama w sobie jest tak właściwą i konstruktywną jak tylko może, będącą tak przeraźliwym - suchym i ponurym stwierdzeniem niezaprzeczalnego faktu, iż jedyne co mogą zrobić, to tylko i wyłącznie poddać się próbie ucieczki.
Nieznajomy
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:25
Nie ostygł w powłoce złudzeń; w kokonie zgubnych przeświadczeń; nie przylgnął do przeświadczenia zbyt przepięknego w drastycznej i przede wszystkim zbyt jawnej niedorzeczności. Nie wierzył, że bercht był jeden; nie wierzył już od początku, od chwili, kiedy zabłysły pierwszy raz noże kłów chętnych rozszarpać tkanki. Nigdy, odkąd pamiętał, nie natknął się na przedstawicieli tego gatunku pojedynczo; natury nie mógł nikt zmienić, jej rdzeń, jej esencja znaczyła dziki bieg życia. Nie umiał, równie podobnie, utrzymać warstw człowieczeństwa, gdy łamał się pod ciężarem szarpiących pokładów gniewu, kiedy jego paznokcie tworzyły sierpy pazurów, kiedy tkanina skóry stroszyła się gęstą sierścią. Natura, odkąd pamiętał, była dla niego cechą zupełnie trwałą; niezmienną jak fundamenty na których wytrwale wspinał się każdy rodzaj, każda gromada, każdy ciąg taksonomii, którego szereg zajmował posępnych mędrców, potakujących, kiwając zgodnie głowami niczym dziobiące ptaki albo walczących w prężnych bataliach dysput. Korowód nauk nie miał jednak znaczenia; bieg każdej, żywej istoty wyznaczał rygor przetrwania. On także próbował przetrwać, kobieta też próbowała, próbował przetrwać brecht szamoczący się w wężach sztywnych korzeni. Sam w sobie, nie miał zamiaru pozostać ledwie ogryzkiem, bielą krzyczących kości, z których kłapiące szczęki zerwały chciwie płat mięsa. Wszystko działo się szybko, jak w każdym, podobnym starciu wybuchło burzą instynktów, które błyskawicami drapały niebo umysłu, wszystko trwało zamknięte w pudełkach sklepów, w gablotach wąskich odcinków pomiędzy jednym a drugim, wartkim szarpnięciem serca. Nie patrzył się na kobietę, nie słyszał jej odpowiedzi, jeszcze nie, krojąc nożem spojrzenia każdy, najlichszy detal. Pierwszy był jednak dźwięk; gardłowy, wściekły, nieludzki, pełznący między brzuchami suchej, nierównej kory, godzący spośród listowia, osaczający niemal ze wszystkich stron.
- Dýrin-svæfđur - zerwał się, momentalnie, celując w berchta zaklęciem. Splunął po krótkiej chwili w akcie obskurnej irytacji. - Sukinsyn. Wiedziałem, że nie jest sam - zaklęcie nie było wieczne, niemniej chciał bardzo liczyć, że dużo szybciej, zanim zwierzę odzyska znowu przytomność, oddalą się od zasadzki. Wolał nie ryzykować próbami ofensywy; mógł ledwie rozwścieczyć bestię i zamiast unieszkodliwić, doprowadzić do kolejnej, desperackiej próby ataku. Mierzenie się z jednym berchtem nie było dużym wyzwaniem dla obytego łowcy, lecz walka z ich całą grupą budziła o wiele większą, ściemniałą grozę ryzyka; zwłaszcza, gdy oprócz siebie musiał też nie dopuścić, aby nic się nie stało nieznajomej.
- Dýrin-svæfđur - zerwał się, momentalnie, celując w berchta zaklęciem. Splunął po krótkiej chwili w akcie obskurnej irytacji. - Sukinsyn. Wiedziałem, że nie jest sam - zaklęcie nie było wieczne, niemniej chciał bardzo liczyć, że dużo szybciej, zanim zwierzę odzyska znowu przytomność, oddalą się od zasadzki. Wolał nie ryzykować próbami ofensywy; mógł ledwie rozwścieczyć bestię i zamiast unieszkodliwić, doprowadzić do kolejnej, desperackiej próby ataku. Mierzenie się z jednym berchtem nie było dużym wyzwaniem dla obytego łowcy, lecz walka z ich całą grupą budziła o wiele większą, ściemniałą grozę ryzyka; zwłaszcza, gdy oprócz siebie musiał też nie dopuścić, aby nic się nie stało nieznajomej.
Prorok
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:25
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
W podręcznikach do magicznej fauny pisano o berchtach bardzo niewiele – mało kto potrafił wprawdzie ustalić spójny obraz ich fizjonomii, pełen zarys fizjologii i behawioryzmu, wszystkie ze zgodną zbornością zapewniały jednak, że zwierzęta te nie odczuwały strachu; nie znały wzbierającego w żyłach niepokoju, nie ulegały dudnieniu własnego serca, lecz przede wszystkim nigdy nie podejmowały próby ucieczki. Stworzenia takie jak te atakowały, dopóki zęby nie stępiły im się na szkliwie cudzych kości, pazury nie połamały o grunt, kark nie przetrącił siłą defensywnej inkantacji – osobnik, który skoczył w stronę Lykke, odsłaniając biel drapieżnego uzębienia, miał jednak pecha trafić na przeciwnika, który wiedział, z czym ma do czynienia. Kolejne zaklęcie Kartsena, choć wypowiedziane w przypływie energicznego impulsu, trafiło w ruchomy cel, godząc berchta w kędzierzawą pierś i wyrywając z pyska skowyt rozpaczliwej frustracji, zanim zwierzę opadło bezwładnie na ziemię; nawet w tym stanie – z jednym drapieżnikiem wciąż unieruchomionym przez kolczyste pnącza i drugim pogrążonym w głębokim, lecz krótkim śnie – okolica uroczyska nie była bezpieczna.
Karsten wiedział dobrze, że stworzenia, na które się natknęliście, zwykły polować w grupach, panujący na dworze półmrok sprzyjał tymczasem ich nocnemu trybowi życia, ale sprawiał także, że – dodatkowo oszołomieni tętniącym w krwiobiegu niepokojem – byliście bardziej podatni na kolejny atak; w przypadku otoczenia miejsca przez watahę berchtów nawet wprawne zaklęcia mogły nie uchronić was przed tragedią. Tymczasowo udało wam się na szczęście uniknąć największego niebezpieczeństwa, musieliście jednak poruszać się do przodu, jak najdalej od miejsca, z którego wciąż tęchł zapach rozdartej tkanki i omdlała woń krwi, która wybroczyła płytko pod skaleczenie Lykke. Im dłużej zwlekaliście, tym głośniejsze mogły wydawać się bowiem odgłosy lasu – warkot prześlizgujący się pomiędzy konarami drzew, szemranie pazurów o rosochate runo, szczekliwy odgłos zwierzęcia gotowego do ataku; a może to jedynie poruszona strachem wyobraźnia dokazywała wam w ten sposób?
Karsten wiedział dobrze, że stworzenia, na które się natknęliście, zwykły polować w grupach, panujący na dworze półmrok sprzyjał tymczasem ich nocnemu trybowi życia, ale sprawiał także, że – dodatkowo oszołomieni tętniącym w krwiobiegu niepokojem – byliście bardziej podatni na kolejny atak; w przypadku otoczenia miejsca przez watahę berchtów nawet wprawne zaklęcia mogły nie uchronić was przed tragedią. Tymczasowo udało wam się na szczęście uniknąć największego niebezpieczeństwa, musieliście jednak poruszać się do przodu, jak najdalej od miejsca, z którego wciąż tęchł zapach rozdartej tkanki i omdlała woń krwi, która wybroczyła płytko pod skaleczenie Lykke. Im dłużej zwlekaliście, tym głośniejsze mogły wydawać się bowiem odgłosy lasu – warkot prześlizgujący się pomiędzy konarami drzew, szemranie pazurów o rosochate runo, szczekliwy odgłos zwierzęcia gotowego do ataku; a może to jedynie poruszona strachem wyobraźnia dokazywała wam w ten sposób?
Nieznajomy
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:26
Tlący się, błędny ognik - nazwany zgubnie nadzieją - harcował pod pasmem skóry; klejąca się miazga odczuć wadziła w drodze do celu, rozlała się gęstą breją, błotem pod warstwą powłok, której płaty łyskały w grze - gmatwaninie półcieni.
Nie powinien jej mieć - nadziei - dlatego, że była krucha, błąkając się niczym echo krążące między żebrami pni drzew, w szumiących wciąż płucach lasu. Nadzieja, nawet na lepsze, na to, że czyhające na nich męty zagrożeń znikną, była niegodna biegłego w profesji łowcy. Nie mógł zakładać, z góry, że zbiegną berchtom ostrzącym na nich wierzchołki przeklętych kłów, nie mógł również zakładać, że wyjdą spod łuny starcia bez większych serii obrażeń niż krater niewielkiej rany i kilka obłoków sińców na niebie tkliwego ciała.
- Już niewiele zostało - zwrócił się wtem zdawkowo, próbując, być może dość nieudolnie - na ile pozwolił czas - pocieszyć nieznajomą i dodać jej sił przy starciu. Nie miał obecnie czasu, by zaopatrzyć ranę - musiał starannie wypatrywać atakujących w gromadzie stworzeń, aby ich atak nie przyczynił się do znacznie bardziej poważnych, grożących życiu obrażeń. Powinni się stąd oddalić - dopiero wtedy miał zamiar poświęcić więcej czasu samemu uszkodzeniu i zabrać kobietę do szpitala. Był pod tym względem ostry, przeraźliwie surowy, jak inni łowcy Gleipniru - sam wielokrotnie krwawił i słyszał skowyty bólu szarpiące za strzępy tkanek. Ból nie mógł nigdy zwyciężyć, jego zwycięstwo, święcone przez niego triumfy, zlewały się z samą śmiercią, z porażką nieuchronnego roztargnienia, obrastającą nierzadko w tragiczny skutek.
- Trzymaj się blisko mnie - polecił. Krwawiła, musieli się więc oddalić, tak szybko, jak to możliwe, chcąc najskuteczniej uniknąć dalszej salwy zagrożeń zaszytej w tkaninie mroku. Nadzieja wciąż była zgubna, w skrzypiącym szkielecie śniegu i suchych szeptach gałęzi każdy, odmienny dźwięk mógł zwiastować zagładę - biegł, w związku z tym, biegł i słuchał, czy w okolicznej przestrzeni nie zadrżał chrapliwy oddech, nieludzki, okrutny warkot, czy nie usłyszał dalszej, biegnącej w ich stronę zgrai pragnącej przelać posokę i zedrzeć zasłony mięsa, aż nie zostanie jedynie prosta, ziejąca biel szczątków kości. Chciał, wyjątkowo, mieć właśnie w sobie nadzieję - przeczucie, że była zbędna, że zniknie, miażdżona w szponach brutalnej rzeczywistości, nie chciało jednak odstąpić, pełzają - w środku jak larwa.
Nie mylił się - jakiekolwiek, żywione w światku umysłu zastępy ułudnych wrażeń, prysnęły jak sfera opalizującej najczystszą żałością bańki. Berchty zaatakowały ponownie, jeden z nich rzucił się na kobietę, węsząc w niej łatwy łup.
- Hrinda! - krzyk inkantacji załopotał w powietrzu, siła zaklęcia miała odrzucić zachłannego drapieżnika, który, przynajmniej w pierwotnym zamiarze, miał uderzyć z impetem o jedno z pobliskich drzew. - Kurwa! - dodał w bezsilności, zły na dosadną zaciekłość z jaką to berchty nie odstąpiły od nich, zły na to, że wciąż obrały za swój cel nieznajomą, ożywione wyraźnie przez metaliczny swąd krwi, która ciekła z rany. Frustracja, spowodowana niefortunnymi zdarzeniami, znalazła odbicie w twarzy - w chwili, gdy podniósł głos, tembr wyrzucanych słów uległ zmianie, zupełnie, jakby pospiesznie był w stanie stać się zwierzęcym i przeraźliwym rykiem; zęby błysnęły, nadzwyczaj ostre i niepodobne do uzębienia człowieka; oddech, ciężki, miarowy, próbował go uratować, próbował mu przynieść spokój.
Nie powinien jej mieć - nadziei - dlatego, że była krucha, błąkając się niczym echo krążące między żebrami pni drzew, w szumiących wciąż płucach lasu. Nadzieja, nawet na lepsze, na to, że czyhające na nich męty zagrożeń znikną, była niegodna biegłego w profesji łowcy. Nie mógł zakładać, z góry, że zbiegną berchtom ostrzącym na nich wierzchołki przeklętych kłów, nie mógł również zakładać, że wyjdą spod łuny starcia bez większych serii obrażeń niż krater niewielkiej rany i kilka obłoków sińców na niebie tkliwego ciała.
- Już niewiele zostało - zwrócił się wtem zdawkowo, próbując, być może dość nieudolnie - na ile pozwolił czas - pocieszyć nieznajomą i dodać jej sił przy starciu. Nie miał obecnie czasu, by zaopatrzyć ranę - musiał starannie wypatrywać atakujących w gromadzie stworzeń, aby ich atak nie przyczynił się do znacznie bardziej poważnych, grożących życiu obrażeń. Powinni się stąd oddalić - dopiero wtedy miał zamiar poświęcić więcej czasu samemu uszkodzeniu i zabrać kobietę do szpitala. Był pod tym względem ostry, przeraźliwie surowy, jak inni łowcy Gleipniru - sam wielokrotnie krwawił i słyszał skowyty bólu szarpiące za strzępy tkanek. Ból nie mógł nigdy zwyciężyć, jego zwycięstwo, święcone przez niego triumfy, zlewały się z samą śmiercią, z porażką nieuchronnego roztargnienia, obrastającą nierzadko w tragiczny skutek.
- Trzymaj się blisko mnie - polecił. Krwawiła, musieli się więc oddalić, tak szybko, jak to możliwe, chcąc najskuteczniej uniknąć dalszej salwy zagrożeń zaszytej w tkaninie mroku. Nadzieja wciąż była zgubna, w skrzypiącym szkielecie śniegu i suchych szeptach gałęzi każdy, odmienny dźwięk mógł zwiastować zagładę - biegł, w związku z tym, biegł i słuchał, czy w okolicznej przestrzeni nie zadrżał chrapliwy oddech, nieludzki, okrutny warkot, czy nie usłyszał dalszej, biegnącej w ich stronę zgrai pragnącej przelać posokę i zedrzeć zasłony mięsa, aż nie zostanie jedynie prosta, ziejąca biel szczątków kości. Chciał, wyjątkowo, mieć właśnie w sobie nadzieję - przeczucie, że była zbędna, że zniknie, miażdżona w szponach brutalnej rzeczywistości, nie chciało jednak odstąpić, pełzają - w środku jak larwa.
Nie mylił się - jakiekolwiek, żywione w światku umysłu zastępy ułudnych wrażeń, prysnęły jak sfera opalizującej najczystszą żałością bańki. Berchty zaatakowały ponownie, jeden z nich rzucił się na kobietę, węsząc w niej łatwy łup.
- Hrinda! - krzyk inkantacji załopotał w powietrzu, siła zaklęcia miała odrzucić zachłannego drapieżnika, który, przynajmniej w pierwotnym zamiarze, miał uderzyć z impetem o jedno z pobliskich drzew. - Kurwa! - dodał w bezsilności, zły na dosadną zaciekłość z jaką to berchty nie odstąpiły od nich, zły na to, że wciąż obrały za swój cel nieznajomą, ożywione wyraźnie przez metaliczny swąd krwi, która ciekła z rany. Frustracja, spowodowana niefortunnymi zdarzeniami, znalazła odbicie w twarzy - w chwili, gdy podniósł głos, tembr wyrzucanych słów uległ zmianie, zupełnie, jakby pospiesznie był w stanie stać się zwierzęcym i przeraźliwym rykiem; zęby błysnęły, nadzwyczaj ostre i niepodobne do uzębienia człowieka; oddech, ciężki, miarowy, próbował go uratować, próbował mu przynieść spokój.
Prorok
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:26
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Krew znaczyła szlak dropiatej czerwieni, która kropiła drogę waszej ucieczki, zastygając nie tylko pośród mszystego runa, ale także na śluzówce zwierzęcych nozdrzy – niezależnie od tego, jak szybko biegliście, warkot nie ustawał, dobiegając ze wszystkich stron lasu, jakbyście już teraz znaleźli się wewnątrz skrwawionego gardła, niezdolni uwolnić się spod zacisku szczęk. Nie ulegało wątpliwościom, że bercht podążał za wami w głąb kniei, a ogłuszona strachem wyobraźnia sprawiała, że czasem jego oddech wydawał się zastygać na karku, choć drapieżnik wciąż pozostawał nieuchwytny, rozmazany w półmroku zagęszczającej się roślinności, czuwający w gotowości do kolejnego ataku – zapach krwi pobudzał stworzenie, którego głód przebrzmiewał pomiędzy odgłosami kłapiących zębów i miarowym dudnieniem łap, aż zaczęło stawać się jasne, że nie zdołacie uciec zwierzęcej oskomie.
Myśl o unieruchomieniu drapieżnika nadeszła jednak zbyt wolno – bercht zaatakował ponownie, chwytając Lykke za ramię, nim zaklęcie Karstena nie odrzuciło go daleko w głąb lasu, gdzie z głuchym hukiem uderzył o jedno z drzew. Las stroszył się i bulgotał, naciekając grożącym wam niebezpieczeństwem, lecz przede wszystkim krwią, która popłynęła strumieniem z rany na kobiecym ciele, w miejscu, gdzie zęby rozdarły materiał ubrania i pozostawiły na skórze trzy czerwone szramy, jątrzące się w bladym świetle księżyca. Wyglądało na to, że wasze szczęście zaczynało się wyczerpywać, zapach posoki wabił natomiast kolejne stworzenia, zataczące coraz węższe kręgi wokół uroczyska – choćbyście oboje posłużyli się magią, bezpośrednie starcie nie należało do bezpiecznych; nawet łowca, który nie miał w zwyczaju wycofywać się przed ostrymi kłami, musiał wiedzieć, że najlepszym rozwiązaniem było jak najszybsze ewakuowanie się z lasu – zwłaszcza, że skaza na ramieniu Lykke wciąż krwawiła, wymagając niezwłocznej uwagi medyków.
Myśl o unieruchomieniu drapieżnika nadeszła jednak zbyt wolno – bercht zaatakował ponownie, chwytając Lykke za ramię, nim zaklęcie Karstena nie odrzuciło go daleko w głąb lasu, gdzie z głuchym hukiem uderzył o jedno z drzew. Las stroszył się i bulgotał, naciekając grożącym wam niebezpieczeństwem, lecz przede wszystkim krwią, która popłynęła strumieniem z rany na kobiecym ciele, w miejscu, gdzie zęby rozdarły materiał ubrania i pozostawiły na skórze trzy czerwone szramy, jątrzące się w bladym świetle księżyca. Wyglądało na to, że wasze szczęście zaczynało się wyczerpywać, zapach posoki wabił natomiast kolejne stworzenia, zataczące coraz węższe kręgi wokół uroczyska – choćbyście oboje posłużyli się magią, bezpośrednie starcie nie należało do bezpiecznych; nawet łowca, który nie miał w zwyczaju wycofywać się przed ostrymi kłami, musiał wiedzieć, że najlepszym rozwiązaniem było jak najszybsze ewakuowanie się z lasu – zwłaszcza, że skaza na ramieniu Lykke wciąż krwawiła, wymagając niezwłocznej uwagi medyków.
Nieznajomy
Re: 20.01.2001 – Uroczysko Mistel – Bezimienny: L. Rønneberg & Nieznajomy: K. Aggerholm Sob 24 Sie - 11:26
Gniew, który czuje, przynosi mu otrzeźwienie.
Zdumiewające, by gniew był w stanie otrzeźwić - pod ciężką pokrywą nocy gotował się sos absurdów. Noc miała odmienne prawa - w nocy, jak mówią, wszystkie koty są czarne i każde, wegetujące gdzieś w miarę-blisko paskudztwo spragnione jest twojej krwi. Pieprzone berchty, myśli, choć nie ma prawa ich winić, powinien każde z zażaleń pokładać w rękach Natury, która sprawiła, że wyjątkowo te wstrętne, zaciekle stwory zasmakowały w ludziach. To nie jest przecież ich wina, że są podobnie, zapalczywie wręcz wkurwiające - skupione na swoim celu, na smacznym kęsie żywego jeszcze i co najcięższe, o zgrozo, skłonnego się bronić mięsa. Gdyby było ich więcej, cała historia mogła się skończyć źle - dla niego lub dla kobiety, albo, ponuro sprawiedliwie, po równo dla nich obojga. Wolał o tym nie myśleć, w swojej fatalnej sytuacji, której byli więźniami, mieli też dużo szczęścia. Wymknęli się spod zasadzki, wciąż licząc na dalsze dni, po kieszenie zapchane suchą masą rutyny, powtarzalnością surowych, bezmyślnych niemal czynności. Niech będzie nawet w ten sposób - przyznaje przed samym sobą. Wizja mijania szarych, znużonych, ludzkich sylwetek jest znacznie lepsza od śmierci. Wolałby umrzeć w nieco odmienny sposób - i liczy, że Norny wezmą tę drobną prośbę pod swoją boską uwagę.
Gniew staje się ukojeniem - wygięte sierpy pazurów i szczyty kłów, które z trudem pomieszczą się w jego zgryzie, błyszcząc się w krwi księżyca cieknącej na mapę lasu, przypominają mu nieuchronnie o błędzie, który zdołał popełnić. Odsłonił się - przed kobietą i przed głodnymi, nadal zdążającymi ich tropem kreaturami. Utracił więzy kontroli, stał tuż na skraju przepaści. To nie jest profesjonalne - prawdziwy łowca powinien zachować zimny i w pełni zdrowy rozsądek. Obawiał się, czy kobieta zdołała wszystko zauważyć, ten drobny moment słabości, skażony ślad zawahania wtopiony w jego sylwetkę, w twarz wykrzywioną pierwszym spazmem wściekłości. Obawiał się, że nieznajoma poczuje ukłucie strachu, próbując uciec obecnie na własną rękę, co mogło być opłakane we wszystkich późniejszych skutkach. Pochwycił silnie jej dłoń, niemal wpijając palce w jej delikatność skóry. Musisz się udać ze mną, nie wypchnął z siebie choć słowa, lecz cel działania był jasny. Zabiorę cię stąd. Nie mógł już ryzykować, zwłaszcza, kiedy na szali spoczęło odrębne życie; zatrzymał się w koncentracji i przeniósł ich, bezpiecznie, na terytorium Midgardu. Zaklęcie zakończyło się sukcesem; wezwał, niemal natychmiast, medyków ratunkowych ze szpitala im. Alberta Lindgrena. Liczył, że rana, niebezpiecznie otwarta na powłokach nieznajomej, zostanie bez żadnych przeszkód właściwie zaopatrzona. Sam musiał jeszcze zdać raport - na temat miejsca, gdzie spostrzegł przeklętą gromadę berchtów.
wszyscy z tematu
Zdumiewające, by gniew był w stanie otrzeźwić - pod ciężką pokrywą nocy gotował się sos absurdów. Noc miała odmienne prawa - w nocy, jak mówią, wszystkie koty są czarne i każde, wegetujące gdzieś w miarę-blisko paskudztwo spragnione jest twojej krwi. Pieprzone berchty, myśli, choć nie ma prawa ich winić, powinien każde z zażaleń pokładać w rękach Natury, która sprawiła, że wyjątkowo te wstrętne, zaciekle stwory zasmakowały w ludziach. To nie jest przecież ich wina, że są podobnie, zapalczywie wręcz wkurwiające - skupione na swoim celu, na smacznym kęsie żywego jeszcze i co najcięższe, o zgrozo, skłonnego się bronić mięsa. Gdyby było ich więcej, cała historia mogła się skończyć źle - dla niego lub dla kobiety, albo, ponuro sprawiedliwie, po równo dla nich obojga. Wolał o tym nie myśleć, w swojej fatalnej sytuacji, której byli więźniami, mieli też dużo szczęścia. Wymknęli się spod zasadzki, wciąż licząc na dalsze dni, po kieszenie zapchane suchą masą rutyny, powtarzalnością surowych, bezmyślnych niemal czynności. Niech będzie nawet w ten sposób - przyznaje przed samym sobą. Wizja mijania szarych, znużonych, ludzkich sylwetek jest znacznie lepsza od śmierci. Wolałby umrzeć w nieco odmienny sposób - i liczy, że Norny wezmą tę drobną prośbę pod swoją boską uwagę.
Gniew staje się ukojeniem - wygięte sierpy pazurów i szczyty kłów, które z trudem pomieszczą się w jego zgryzie, błyszcząc się w krwi księżyca cieknącej na mapę lasu, przypominają mu nieuchronnie o błędzie, który zdołał popełnić. Odsłonił się - przed kobietą i przed głodnymi, nadal zdążającymi ich tropem kreaturami. Utracił więzy kontroli, stał tuż na skraju przepaści. To nie jest profesjonalne - prawdziwy łowca powinien zachować zimny i w pełni zdrowy rozsądek. Obawiał się, czy kobieta zdołała wszystko zauważyć, ten drobny moment słabości, skażony ślad zawahania wtopiony w jego sylwetkę, w twarz wykrzywioną pierwszym spazmem wściekłości. Obawiał się, że nieznajoma poczuje ukłucie strachu, próbując uciec obecnie na własną rękę, co mogło być opłakane we wszystkich późniejszych skutkach. Pochwycił silnie jej dłoń, niemal wpijając palce w jej delikatność skóry. Musisz się udać ze mną, nie wypchnął z siebie choć słowa, lecz cel działania był jasny. Zabiorę cię stąd. Nie mógł już ryzykować, zwłaszcza, kiedy na szali spoczęło odrębne życie; zatrzymał się w koncentracji i przeniósł ich, bezpiecznie, na terytorium Midgardu. Zaklęcie zakończyło się sukcesem; wezwał, niemal natychmiast, medyków ratunkowych ze szpitala im. Alberta Lindgrena. Liczył, że rana, niebezpiecznie otwarta na powłokach nieznajomej, zostanie bez żadnych przeszkód właściwie zaopatrzona. Sam musiał jeszcze zdać raport - na temat miejsca, gdzie spostrzegł przeklętą gromadę berchtów.
wszyscy z tematu