:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
02.10.2000 – Prosektorium – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: G. Eriksen
3 posters
Prorok
02.10.2000 – Prosektorium – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: G. Eriksen Czw 22 Sie - 20:30
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
02.10.2000
Chociaż raporty z końca września zdawały się wzbudzić w mieszkańcach swoiste poczucie ulgi, a wśród co bardziej naiwnych również czczą nadzieję na rychłe zażegnanie krwawych zabójstw, jakie dotąd wpisywały się ściegiem koszmarów w niegdyś spokojną codzienność magicznej społeczności, wielu wciąż nie mogło jeszcze pozwolić sobie na głębszy oddech. Ciała dwóch, młodych godarów, które rankiem dwudziestego drugiego września odnaleziono na terenie świątyni Odyna oraz czarna chmara martwych kruków namierzona pośród srebrnych krat wieżycy wzbudziły niemałe wrzenie nie tylko wśród miejscowych kapłanów, ale także wśród tych, którzy spomiędzy ciasnych, skromnie sklejonych komunikatów gazet wydobyli na światło dzienne coś większego – ciemne, obelżywe widmo katastrofy.
Prosektorium znajdujące się w niewielkim, przylegającym do głównego budynku szpitala segmencie było ciasne i chłodne, przesiąknięte cierpkim zapachem śmierci – formaliny, stęchlizny i mikstur konserwujących, dzisiaj przez jego ciężką i duszną atmosferę przedzierała się jednak również gryząca woń wody kolońskiej, unosząca się, jak gdyby w postaci sakralnego nimbu, nad stojącym przy jednym ze stołów mężczyzną.
– Dobrze panów widzieć. – nieznajomy zagrzmiał niskim, chropowatym głosem, wprawdzie uprzejmie, choć z nutą znużenia – zmarszczki zdobiące arabeskami jego smagniętą słońcem twarz zdradzały, że rzadko się uśmiechał. W obecnej sytuacji mało komu byłoby zresztą do śmiechu. – Ludvig Flodqvist. – przedstawił się, wyciągając do przodu swoją nabrzmiałą, pokrytą stwardnieniami dłoń, po czym milknąc na chwilę, pozwalając wam uważniej rozejrzeć się po pomieszczeniu – dwa ciała młodych mężczyzn, przysłonięte cienkim, szarym materiałem aż po same szyje leżały na chłodnych, metalowych stołach, z boku, pod jedną ze ścian na mniejszej ladzie zalegało natomiast bezwładne truchło ptaka, z czarnymi skrzydłami rozłożonymi na boki, dziobem uchylonym nieznacznie, jak gdyby w ostatecznym wyrazie przegranej.
– Nie będę kłamał i wmawiał panom, że sytuacja jest pod pełną kontrolą. Jestem prostym człowiekiem, nie mam głowy do filozofowania, widzę, że coś jest czarne to mówię, że jest czarne i tyle. – Ludvig odezwał się w końcu, zawieszając chłodny błękit spojrzenia kolejno na waszych twarzach. – Nie wiadomo, co dokładnie wydarzyło się w świątyni, niewątpliwe pozostaje natomiast, że ta dwójka młodych ludzi była ofiarą sprecyzowanego ataku, którego schemat idealnie wpasowuje się do szyku poprzednich zabójstw. – westchnął ciężko, kierując się ku stołom sekcyjnym. – Niech panowie sami spojrzą na to uważnie. – rzekł, odsłaniając nareszcie ciała godarów – obydwu równie zasinionych, o twarzach ściągniętych wprawdzie w pośmiertnym wyrazie spokoju, a jednak wciąż w jakimś stopniu niepokojących, zsyłających wzdłuż pleców cienki strumień grozy. – Są jakieś pytania?
Bezimienny
Segment, obrany za prosektorium, przypominał zgarbiony, skarłowaciały człon szpitalnego oblicza; poważnej, wiekowej maski, narzuconej pierwotnie przez przepędzony zakon. Chłód przeciskał się, ostatecznie przechodząc przez chropowate policzki ścian; chłód, muskający połacie skóry od chwili, gdy ciemna chorągiew płaszcza zawisła, odstawiona na jednym spośród uchwytów w skromnej, obskurnej szatni.
Szereg podobieństw, rozproszony przez jedną, ponurą treść przekonania.
Nie był, mimo wszystko, u siebie - nie mógł, w związku z tym liczyć na zaufaną pomoc pracowników technicznych, z którymi znał się od lat. Wieść o morderstwie godarów wprawiła koła zębate myśli w niepoprawnie - w związku z akcentem śmierci, nadchodzącej przedwcześnie - entuzjastyczny ruch, zwłaszcza, gdy z zaskoczeniem wychwycił, że sprawa może mieć przełomowy charakter wśród plątaniny ostatnich i bezskutecznych śledztw. Ciała, zgodnie z podaną datą, powinny być dosyć świeże, co równie mogło poszerzyć mu horyzonty badań.
- Doktorze Bergdahl - przywitał się na początku z mężczyzną, z jakim miał dziś sposobność przeprowadzenia sekcji - cieszę się z możliwości współpracy - głos, tak jak zawsze otulał ciepły, niewymuszony spokój. Bergdahl był szanowany pod względem naukowego dorobku; niesnaski, powiązane z klanami nie odciskały wpływów na zawodowych odczuciach.
Rozkład. Zanurzył się w środku sali, czując towarzyszącą mu nieodzownie w profesji, silniejszą niż wcześniej woń - jedynie przedsmak prawdziwej, jaka oczekiwała, zwłaszcza po otworzeniu jam brzusznych.
Cienie, rozsmarowane pod powiekami Eriksena, były zdradliwym tworem - mogły wskazywać, złudnie oraz prześmiewczo na nieuwagę podyktowaną przez niewyspanie i niewłaściwy tryb życia. Po kilku chwilach, nie ulegało jednak najmniejszemu zwątpieniu, że jego postać, flegmatyczna i nasączona nieznanym widmem choroby, jest niesłychanie czujna, chłonąca każdy, najmniejszy, możliwy do wyłuskania szczegół.
- W tej chwili - wkradająca się w ton wesołość, podobnie jak lekki uśmiech, były zgoła nieadekwatne do atmosfery narzucanej dosadnie przez prosektorium; Flodqvist, po odsłonięciu denatów wprawił go w rozbawienie - pana zdaniem białe jest czarnym - dodał, śmiało krzyżując spojrzenie ze spojrzeniem rzucanym przez tęczówki rozmówcy. Skoro rozpoczął, czuł się zobowiązany skończyć - nawet, gdy nie przepadał za wyciąganym tak prędko wnioskiem.
- Powiem panu, że już na pierwszy rzut oka te ciała do nas aż krzyczą o całkowicie, ale to całkowicie innym schemacie, z którym dotychczas mieliśmy do czynienia. Czarne na białym, skoro bawimy się w porównania kolorystyczne - przyznał, o dziwo, nadal zatwardziale serdecznie, bez nuty jawnej i jadowitej drwiny. - Przynajmniej z samych pozorów - zakończył, podkreślając, że nie wyciąga żadnych, pełnoprawnych spostrzeżeń. Na wszystko musiał przyjść czas - w przeciwieństwie do pobożnych kapłanów, jako medyk sądowy nie był człowiekiem wiary.
Zmarli różnili się, niemniej jednak, drastycznie od dawnych ofiar; ofiar, jak podejrzewali, zabójstw na tle rytualnym; oprócz nich, pozostawała kwestia zabitych kruków.
- To niekoniecznie pytanie - przerwał błonkę milczenia, zanim zdążyła narosnąć oraz wprowadzić niezręczność - ale, panie Flodqvist, chciałbym na wstępie zapoznać się z opisami oględzin w miejscu znalezienia - zaznaczył. Wolał, nim zacznie, przejrzeć plik dokumentów; opisy ułożeń zwłok, odległości pomiędzy nimi, znalezione przedmioty i inne, napomniane informacje, mogły w przyszłości stawać się użyteczne.
Szereg podobieństw, rozproszony przez jedną, ponurą treść przekonania.
Nie był, mimo wszystko, u siebie - nie mógł, w związku z tym liczyć na zaufaną pomoc pracowników technicznych, z którymi znał się od lat. Wieść o morderstwie godarów wprawiła koła zębate myśli w niepoprawnie - w związku z akcentem śmierci, nadchodzącej przedwcześnie - entuzjastyczny ruch, zwłaszcza, gdy z zaskoczeniem wychwycił, że sprawa może mieć przełomowy charakter wśród plątaniny ostatnich i bezskutecznych śledztw. Ciała, zgodnie z podaną datą, powinny być dosyć świeże, co równie mogło poszerzyć mu horyzonty badań.
- Doktorze Bergdahl - przywitał się na początku z mężczyzną, z jakim miał dziś sposobność przeprowadzenia sekcji - cieszę się z możliwości współpracy - głos, tak jak zawsze otulał ciepły, niewymuszony spokój. Bergdahl był szanowany pod względem naukowego dorobku; niesnaski, powiązane z klanami nie odciskały wpływów na zawodowych odczuciach.
Rozkład. Zanurzył się w środku sali, czując towarzyszącą mu nieodzownie w profesji, silniejszą niż wcześniej woń - jedynie przedsmak prawdziwej, jaka oczekiwała, zwłaszcza po otworzeniu jam brzusznych.
Cienie, rozsmarowane pod powiekami Eriksena, były zdradliwym tworem - mogły wskazywać, złudnie oraz prześmiewczo na nieuwagę podyktowaną przez niewyspanie i niewłaściwy tryb życia. Po kilku chwilach, nie ulegało jednak najmniejszemu zwątpieniu, że jego postać, flegmatyczna i nasączona nieznanym widmem choroby, jest niesłychanie czujna, chłonąca każdy, najmniejszy, możliwy do wyłuskania szczegół.
- W tej chwili - wkradająca się w ton wesołość, podobnie jak lekki uśmiech, były zgoła nieadekwatne do atmosfery narzucanej dosadnie przez prosektorium; Flodqvist, po odsłonięciu denatów wprawił go w rozbawienie - pana zdaniem białe jest czarnym - dodał, śmiało krzyżując spojrzenie ze spojrzeniem rzucanym przez tęczówki rozmówcy. Skoro rozpoczął, czuł się zobowiązany skończyć - nawet, gdy nie przepadał za wyciąganym tak prędko wnioskiem.
- Powiem panu, że już na pierwszy rzut oka te ciała do nas aż krzyczą o całkowicie, ale to całkowicie innym schemacie, z którym dotychczas mieliśmy do czynienia. Czarne na białym, skoro bawimy się w porównania kolorystyczne - przyznał, o dziwo, nadal zatwardziale serdecznie, bez nuty jawnej i jadowitej drwiny. - Przynajmniej z samych pozorów - zakończył, podkreślając, że nie wyciąga żadnych, pełnoprawnych spostrzeżeń. Na wszystko musiał przyjść czas - w przeciwieństwie do pobożnych kapłanów, jako medyk sądowy nie był człowiekiem wiary.
Zmarli różnili się, niemniej jednak, drastycznie od dawnych ofiar; ofiar, jak podejrzewali, zabójstw na tle rytualnym; oprócz nich, pozostawała kwestia zabitych kruków.
- To niekoniecznie pytanie - przerwał błonkę milczenia, zanim zdążyła narosnąć oraz wprowadzić niezręczność - ale, panie Flodqvist, chciałbym na wstępie zapoznać się z opisami oględzin w miejscu znalezienia - zaznaczył. Wolał, nim zacznie, przejrzeć plik dokumentów; opisy ułożeń zwłok, odległości pomiędzy nimi, znalezione przedmioty i inne, napomniane informacje, mogły w przyszłości stawać się użyteczne.
Nieznajomy
Otaczający świat o tej porze zdawał się dla mężczyzny wyjątkowo nierzeczywisty, wypełniony iluzorycznie rozmytą faerią wypłowiałych barw i kształtów. Promienie wydzierającego się spomiędzy chmur słońca skrzyły się pod na wpół przymkniętymi powiekami. Mamiły spojrzenie i w końcu oślepiały, odbijając od tafli szklanych okien rosnącego przed nim budynku szpitala, kiedy tylko je otworzył na powrót. Wytrącony ze snu stał tak jakąś chwilę, jak gdyby pragnąc tę całą iluzję martwego jeszcze teraz świata nie tylko dookoła, ale również w swojej głowie zatrzymać. Uzmysławiając sobie własne spóźnienie, ale bynajmniej nie czyniąc sobie z tego w żaden najmniejszy sposób wyrzutu, mając zupełnie gdzieś to, że na niego czekają i być może nawet roztrząsając zbyt osobiście wtargnięcie mężczyzn (kogokolwiek) do jego ciasnego, własnego w jakiś sposób bezpiecznego kąta. Prosektorium traktował niczym własność, niezbyt często zresztą ktokolwiek ważył się w nim czegokolwiek dotykać, a co dopiero robić cokolwiek bez jego wiedzy.
Czuje więc irytację, która rośnie z każdym kolejnym taktem napiętych kroków, zbliżających nieuchronnie do niechcianego zupełnie z innymi - żywymi w tym miejscu kontaktu. Woli pracować w ciszy, będąc zupełnie w całej pełni świadomości każdego kolejnego ruchu wykonywanych nacięć, czyniąc to w pewien sposób machinalnie, ale z niezwykłą precyzją i swego rodzaju kunsztem, jakoby odnajdując w swojej pracy nie mogącą być odnalezioną przez innych głębię ekscytacji afektu. Wirtuozerii dokonywanej przez jego ręce sztuki. Jednocześnie zresztą w tym niby odcięciu niejakim jaźni, pozostając niezwykle czujnym na każdy dochodzący z oddali bodziec.
Skinięciem głowy wita wieszającego płaszcz medyka, by zaledwie moment później czyniąc to samo ze swoim własnym odzieniem, nad wyraz pedantycznie i dokładnie dezynfekując dłonie wyciągnąć jedną z nich w jego kierunku, tak samo zresztą witając drugiego z mężczyzn. Sam uścisk pokrytej tatuażami dłońmi jest niezwykle pewny, choć może niezbytecznie dobrze wyważony w swojej sile, to dobitnie w jakiś dziwny sposób dający do zrozumienia, że ma się do czynienia z osobą hardą i wyrosłą. Ciężko zresztą byłoby odnaleźć osoby wyrażające się o nim w inny sposób. Nie mniej, w swojej robocie był perfekcjonistą.
Na słowa młodego medyka unosi lekko brwi, jakoby z pewnym pobłażaniem traktując jego maniery, jakoby doszukując się w tym wszystkim zupełnie niepotrzebnego nikomu fałszu.
- Martwe truchła w cenie - pozwala sobie na ten wyjątkowo specyficzny, nacechowany czarnym niczym sama noc humorem, niekoniecznie zresztą śmieszny żart, zaszczycając mężczyzn cieniem uśmiechu wyrytym zza zarysowanych ostro mięśni szczęki. - Wszyscy mamy teraz pełno roboty, a skoro sobie z nią nie radzicie, jestem do waszej dyspozycji, by pomóc. Chyba każdemu w tym zasranym mieście zależy na tym, by to się w końcu skończyło.
Przemierza wzrokiem tak dobrze znaną sobie przestrzeń, w duchu zastanawiając się kto tym razem zaszczyca go swoją martwą obecnością, skrytą dotychczas pod szczelnym zamkiem pokrowców. Może nawet by je w tej chwili otworzył, gdyby nie rysujące się w głębi niego zaskoczenie, kiedy wzrok zawiesza na martwym truchle leżącego na ladzie kruka. Ponury, rosnący w spaczonym umyśle mężczyzny skrzek wciska się do jego świata, niczym zupełnie realny, choć on sam zdaje sobie sprawę, że to tylko omam, absurdalna reakcja na bodziec, który nigdy nie robił na nim przecież wrażenia. Ślad wypartego z umysłu wspomnienia? Szczęka przez moment napina się nieznacznie, a palce zaciskają bezwiednie na brzegu stojącego przed nim, na środku sali zimnego stolika. Potrzebuje otrzeźwienia. Skupia na ciężkości własnego ciała, wypuszczając wolno próbujące się wedrzeć w głąb umysłu myśli, zupełnie nieskładne niczym rozwiewane podmuchami wiatru obrazy, dostrzegalne ledwie moment, by zniknąć nim porwane. Zaciska palce na skroniach, chowając czoło w utworzonej przezeń przestrzeni na tyle mocno, by poczuć zwracający go rzeczywistości ból, jak gdyby nie chcąc zgubić do niej światła, zastąpiony kimś zupełnie innym. Znanym i obcym sobie jednocześnie. Oddycha głęboko, wciągając w nozdrza szczypiący zapach formaliny i konserwujących mikstur. Wciągając wszechobecny, wszechogarniający zapach czyjegoś końca. Nawet nie patrzy na otaczających go mężczyzn zdając się zupełnie nieobecny, pogrążony może we własnych myślach, a może raczej własnym szaleństwie. W końcu podchodzi do zalegających na sekcyjnym stole ciał, odsłaniając je jeszcze bardziej, naciągając na dłonie rękawiczki i przejeżdżając palcami po poziomej linii krtani jednego z nich, w której ktoś wyrzeźbił nad wyraz precyzyjne cięcie. - To mi do tego wszystkiego jakoś nie pasuje.
Czuje więc irytację, która rośnie z każdym kolejnym taktem napiętych kroków, zbliżających nieuchronnie do niechcianego zupełnie z innymi - żywymi w tym miejscu kontaktu. Woli pracować w ciszy, będąc zupełnie w całej pełni świadomości każdego kolejnego ruchu wykonywanych nacięć, czyniąc to w pewien sposób machinalnie, ale z niezwykłą precyzją i swego rodzaju kunsztem, jakoby odnajdując w swojej pracy nie mogącą być odnalezioną przez innych głębię ekscytacji afektu. Wirtuozerii dokonywanej przez jego ręce sztuki. Jednocześnie zresztą w tym niby odcięciu niejakim jaźni, pozostając niezwykle czujnym na każdy dochodzący z oddali bodziec.
Skinięciem głowy wita wieszającego płaszcz medyka, by zaledwie moment później czyniąc to samo ze swoim własnym odzieniem, nad wyraz pedantycznie i dokładnie dezynfekując dłonie wyciągnąć jedną z nich w jego kierunku, tak samo zresztą witając drugiego z mężczyzn. Sam uścisk pokrytej tatuażami dłońmi jest niezwykle pewny, choć może niezbytecznie dobrze wyważony w swojej sile, to dobitnie w jakiś dziwny sposób dający do zrozumienia, że ma się do czynienia z osobą hardą i wyrosłą. Ciężko zresztą byłoby odnaleźć osoby wyrażające się o nim w inny sposób. Nie mniej, w swojej robocie był perfekcjonistą.
Na słowa młodego medyka unosi lekko brwi, jakoby z pewnym pobłażaniem traktując jego maniery, jakoby doszukując się w tym wszystkim zupełnie niepotrzebnego nikomu fałszu.
- Martwe truchła w cenie - pozwala sobie na ten wyjątkowo specyficzny, nacechowany czarnym niczym sama noc humorem, niekoniecznie zresztą śmieszny żart, zaszczycając mężczyzn cieniem uśmiechu wyrytym zza zarysowanych ostro mięśni szczęki. - Wszyscy mamy teraz pełno roboty, a skoro sobie z nią nie radzicie, jestem do waszej dyspozycji, by pomóc. Chyba każdemu w tym zasranym mieście zależy na tym, by to się w końcu skończyło.
Przemierza wzrokiem tak dobrze znaną sobie przestrzeń, w duchu zastanawiając się kto tym razem zaszczyca go swoją martwą obecnością, skrytą dotychczas pod szczelnym zamkiem pokrowców. Może nawet by je w tej chwili otworzył, gdyby nie rysujące się w głębi niego zaskoczenie, kiedy wzrok zawiesza na martwym truchle leżącego na ladzie kruka. Ponury, rosnący w spaczonym umyśle mężczyzny skrzek wciska się do jego świata, niczym zupełnie realny, choć on sam zdaje sobie sprawę, że to tylko omam, absurdalna reakcja na bodziec, który nigdy nie robił na nim przecież wrażenia. Ślad wypartego z umysłu wspomnienia? Szczęka przez moment napina się nieznacznie, a palce zaciskają bezwiednie na brzegu stojącego przed nim, na środku sali zimnego stolika. Potrzebuje otrzeźwienia. Skupia na ciężkości własnego ciała, wypuszczając wolno próbujące się wedrzeć w głąb umysłu myśli, zupełnie nieskładne niczym rozwiewane podmuchami wiatru obrazy, dostrzegalne ledwie moment, by zniknąć nim porwane. Zaciska palce na skroniach, chowając czoło w utworzonej przezeń przestrzeni na tyle mocno, by poczuć zwracający go rzeczywistości ból, jak gdyby nie chcąc zgubić do niej światła, zastąpiony kimś zupełnie innym. Znanym i obcym sobie jednocześnie. Oddycha głęboko, wciągając w nozdrza szczypiący zapach formaliny i konserwujących mikstur. Wciągając wszechobecny, wszechogarniający zapach czyjegoś końca. Nawet nie patrzy na otaczających go mężczyzn zdając się zupełnie nieobecny, pogrążony może we własnych myślach, a może raczej własnym szaleństwie. W końcu podchodzi do zalegających na sekcyjnym stole ciał, odsłaniając je jeszcze bardziej, naciągając na dłonie rękawiczki i przejeżdżając palcami po poziomej linii krtani jednego z nich, w której ktoś wyrzeźbił nad wyraz precyzyjne cięcie. - To mi do tego wszystkiego jakoś nie pasuje.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Chłód prosektorium zdawał się przedzierać nie tylko przez materiał ubrań, ale również przez skórę, wnikać do kości, które, choć przyzwyczajone do panującej wewnątrz atmosfery, wpierw zawsze zsyłały wzdłuż drutu kręgosłupa pojedynczą kaskadę dreszczy. Ludvig Flodqvist zmierzył was uważnym spojrzeniem, kiwając powoli głową na słowa Gaute, jak gdyby kosztował w ustach jego wypowiedź, rozmyślając, czy też mu ona smakuje, czy może powinien skrzywić się i wypluć ją na podłogę – ostatecznie uśmiechnął się jednak krzywo, wydając z siebie cichy, gardłowy pomruk chwilowego zamyślenia.
– Ma pan poczucie humoru, to mi się podoba. – odrzekł nareszcie, usatysfakcjonowany, sprawiając wrażenie, jak gdyby zamierzał dobrotliwie poklepać Eriksena po ramieniu, ostatecznie oparł jednak tylko dłonie o chłodny brzeg stołu sekcyjnego. – Mam nadzieję, że jest pan gotowy na to, co tu dzisiaj na nas czeka. – dodał zaraz, trochę kąśliwie, choć miał w gruncie rzeczy dobre intencje. – Powinien pan się lepiej wysypiać, sen na pewno zaradziłby coś na te wory pod oczami. – poruszył powoli głową, jak gdyby chciał w ten sposób wskazać na twarz młodego medyka, ostatecznie ponownie wydał z siebie jednak jedynie cichy pomruk, gratulując sobie w myślach, że wykazał się tak wielką troskliwością względem swych współpracowników.
– Rzeczywiście... te ciała mają bardzo specyficzne obrażenia, za chwilę wszystko panom przedstawię, byśmy bez zbędnego przedłużania mogli nareszcie wziąć się do roboty. Że też taka plaga moralnej degeneracji musiała się tu u nas wykluć! Nic dziwnego, że ludzie wyjeżdżają, boją się, myślą, że w innym miejscu się od tego uwolnią, ale ja państwu mówię, że to nie jest taka łatwa sprawa, to się ciągle rozprzestrzenia i jeżeli niczego nie zrobimy, to w końcu nas ta zaraza zdławi. – westchnął ciężko, poruszając głową na boki i gładząc szorstką fakturę krótkiej brody, która zdobiła jego twarz pojedynczymi wiechciami posiwiałego brązu. Dopiero na słowa Ariego Ludvig zmarszczył czoło, taksując go z wyraźną dezaprobatą wobec słownej efronterii – był w końcu najstarszy spośród zgromadzonych i chociaż wiek nie szedł wespół z najszerszym zakresem wiedzy, ani nawet najwyższym wykształceniem, Flodqvist uważał, że wiedzie prym ponad towarzyszami, od których należy mu się szacunek, jeżeli nie powiedzieć – pokora.
– Pracują panowie tutaj, ponieważ zostało to uznane za najlepszy z możliwych wyborów. Rozumiem, że nowe otoczenie może powodować dyskomfort, w świetle ostatnich, nieprzewidywalnych wydarzeń, wszyscy musimy jednak zdobyć się na jakieś poświęcenia. Jeżeli uprzejma współpraca nie leży w waszej mocy – tu spojrzał bezpośrednio Bergdahla – zapewniam, że nikt za państwem drzwi wejściowych nie zamykał. – odpowiedział spokojnym tonem, a ponieważ wydało mu się, że wystarczająco naświetlił swój autorytet, sięgnął zaraz po plik dokumentów, które przekazał Eriksenowi. – Nasi pacjenci zostali znalezieni w nocy przez grupę starszych kapłanów, podobnie zresztą, co kruki – ponad trzy tuziny zabitych, co więcej, jeśli przyjrzycie się panowie uważnie, w przeciwieństwie do godarów, na ciałach zwierząt nie ma żadnych oznak fizycznej przemocy, ani nawet jawnych śladów po wykonanych zaklęciach. – wyjaśnił pokrótce, po czym odwrócił się z powrotem ku Ariemu, nasuwając na nos okulary i przyglądając się wskazanej przez niego ranie. – Ma pan rację, jest to w istocie dosyć osobliwe. Podejrzewa pan, że mamy tu do czynienia z czymś więcej jak tylko rutynowym atakiem?
– Ma pan poczucie humoru, to mi się podoba. – odrzekł nareszcie, usatysfakcjonowany, sprawiając wrażenie, jak gdyby zamierzał dobrotliwie poklepać Eriksena po ramieniu, ostatecznie oparł jednak tylko dłonie o chłodny brzeg stołu sekcyjnego. – Mam nadzieję, że jest pan gotowy na to, co tu dzisiaj na nas czeka. – dodał zaraz, trochę kąśliwie, choć miał w gruncie rzeczy dobre intencje. – Powinien pan się lepiej wysypiać, sen na pewno zaradziłby coś na te wory pod oczami. – poruszył powoli głową, jak gdyby chciał w ten sposób wskazać na twarz młodego medyka, ostatecznie ponownie wydał z siebie jednak jedynie cichy pomruk, gratulując sobie w myślach, że wykazał się tak wielką troskliwością względem swych współpracowników.
– Rzeczywiście... te ciała mają bardzo specyficzne obrażenia, za chwilę wszystko panom przedstawię, byśmy bez zbędnego przedłużania mogli nareszcie wziąć się do roboty. Że też taka plaga moralnej degeneracji musiała się tu u nas wykluć! Nic dziwnego, że ludzie wyjeżdżają, boją się, myślą, że w innym miejscu się od tego uwolnią, ale ja państwu mówię, że to nie jest taka łatwa sprawa, to się ciągle rozprzestrzenia i jeżeli niczego nie zrobimy, to w końcu nas ta zaraza zdławi. – westchnął ciężko, poruszając głową na boki i gładząc szorstką fakturę krótkiej brody, która zdobiła jego twarz pojedynczymi wiechciami posiwiałego brązu. Dopiero na słowa Ariego Ludvig zmarszczył czoło, taksując go z wyraźną dezaprobatą wobec słownej efronterii – był w końcu najstarszy spośród zgromadzonych i chociaż wiek nie szedł wespół z najszerszym zakresem wiedzy, ani nawet najwyższym wykształceniem, Flodqvist uważał, że wiedzie prym ponad towarzyszami, od których należy mu się szacunek, jeżeli nie powiedzieć – pokora.
– Pracują panowie tutaj, ponieważ zostało to uznane za najlepszy z możliwych wyborów. Rozumiem, że nowe otoczenie może powodować dyskomfort, w świetle ostatnich, nieprzewidywalnych wydarzeń, wszyscy musimy jednak zdobyć się na jakieś poświęcenia. Jeżeli uprzejma współpraca nie leży w waszej mocy – tu spojrzał bezpośrednio Bergdahla – zapewniam, że nikt za państwem drzwi wejściowych nie zamykał. – odpowiedział spokojnym tonem, a ponieważ wydało mu się, że wystarczająco naświetlił swój autorytet, sięgnął zaraz po plik dokumentów, które przekazał Eriksenowi. – Nasi pacjenci zostali znalezieni w nocy przez grupę starszych kapłanów, podobnie zresztą, co kruki – ponad trzy tuziny zabitych, co więcej, jeśli przyjrzycie się panowie uważnie, w przeciwieństwie do godarów, na ciałach zwierząt nie ma żadnych oznak fizycznej przemocy, ani nawet jawnych śladów po wykonanych zaklęciach. – wyjaśnił pokrótce, po czym odwrócił się z powrotem ku Ariemu, nasuwając na nos okulary i przyglądając się wskazanej przez niego ranie. – Ma pan rację, jest to w istocie dosyć osobliwe. Podejrzewa pan, że mamy tu do czynienia z czymś więcej jak tylko rutynowym atakiem?
Bezimienny
Mężczyzna czuje irytację. Nie wyrasta ona jakimkolwiek emocji wyrazem na jego licu, nie jawi w głębi rozpalonego spojrzenia, czy spiętej nerwowością sylwetce. Nie przejawia w pobudzonych nią ruchach, ale rozpycha się wewnątrz, nabrzmiewa w wypukłościach żył, rozrasta w swoim niemym, nieporuszonym niczym zewnętrznym wyrazie.
On wie, że ona tam jest.
Gotowa wychynąć zza rogu wraz z kimś w nim samym innym.
Powołana do biegu ową niechcianą, zupełnie niepotrzebną i drażniącą obecnością żywych dla odmiany w tym będącym dla niego swoistą oazą miejscu towarzyszy. Zbytecznie mocno ceni sobie niezachwianą samotność ów zagarniętego dla siebie terytorium, owy spokój ciasnej, wilgotnej od chłodu i nieporuszenia przestrzeni. Jej dogłębnego, grobowego milczenia. Martwoty spokoju. Staje się więc niezwykle obcesowy i obelżywy, słowa wyciekają zza przestrzeni jakoby zdających się równie nieporuszone jak jego postawa warg, wypełzają niby żartem, ale skrywając w sobie coś znacznie głębszego i zupełnie przez innych, bo przecież nie przez niego - niechcianego. Aspołeczność. Chorobliwy egoizm własnej niezależności. Może jednak altruizm, bo z dobroci serca nie pociąga on za sobą w otchłań innych, bo tam w rzeczy samej sam zmierza.
Samotnie.
I o ile młody sądowy medyk robi na nim nawet pewne pozytywne wrażenie i jest w stanie docenić rzeczowość jego zawieszanych w przestrzeni, przesiąkniętych pewnością swego słów, to sam Flodqvist zupełnie wręcz przeciwnie. Opiera sylwetkę o stojący za plecami blat szafek, z przekrzywioną lekko na bok głową przyglądając się mężczyźnie z tym razem niemal widocznym w jego spojrzeniu, wręcz w pewien sposób prowokacyjnym pobłażaniem, na które wcale ten nie zasługuje. Analizuje go i ocenia, co więcej wcale się z tym nie kryje w żaden najmniejszy sposób, w niemym milczeniu lustrując uważnie każde jawiące się na naznaczonej już zmarszczkami twarzy poruszenie, badając tembr podniesionego zbytecznie wysoko głosu, jak gdyby nie do końca pewien był tego swego posranego poczucia względem nich wyższości. Daleko mu do nich. Na rzuconą uwagę odnośnie cienistych podków widniejących pod oczyma Eriksena mimowolnie przerzuca spojrzenie na jego twarz, by w końcu w jakiś sposób porozumiewawczo kiwnąć ku niemu głową. Przenosi je wskazująco pełne wzgardy z powrotem na swoje miejsce, zastanawiając się w duchu, czy Flodqvist w rzeczywistości wkurwia swoim zachowaniem jedynie jego, czy może jednak ich obu. Bynajmniej nie odnajduje w zawieszonym komentarzu troski, ale niezbyt wybredną ocenę. Wysłuchuje z niezmąconą niczym uwagą długiego wywodu mężczyzny, notując wszystko we własnych myślach i nie bawiąc się w jakikolwiek komentarz ze swojej strony. Tak samo zresztą pozostawia go sam na sam ze swoją dezaprobatą względem jego osoby. W pewnym wieku i przy pewnych charakteru osobowości cechach nie jest to coś, co w jakikolwiek sposób by go ruszało.
- Jestem tu, bo sobie nie radzicie - rzuca stanowczo i pewnie, akcentując wyraźnie każde ze słów, przeciągając je nieznośnie mocno, spokojnie ale dobitnie wytykając mężczyźnie wpisaną w słowa, nie dającą się podważyć w żaden sposób prawdę. - Dyskomfort powoduje u mnie opieszałość waszych działań i niezdolność akceptacji świata bardziej nadprzyrodzonego i niepowtarzalnego, bo podważyć potraficie jedynie to, co wasz umysł uznaje za namacalnie autentyczne, a tutaj mamy do czynienia z czymś znacznie głębszym i bynajmniej nie czarno białym. I jakkolwiek by ci się nie wydawało, Flodqvist, to wy weszliście na moje miejsce pracy, nie odwrotnie - zaszczyca mężczyznę lekkim spięciem mięśni twarzy, przywołując nań coś na wzór nad wyraz specyficznego, kąśliwego nadzwyczaj uśmiechu. Samo spojrzenie jego oczu zdaje się wraz z każdym słowem coraz bardziej intensywne i palące, przesiąknięte nie tyle samego siebie pewnością, co świadomością własnej niezmąconej nad jego osobą wyższości. Podchodzi nawet kilka kroków bliżej, naruszając na moment przestrzeń osobistą starszego wiekiem mężczyzny, wbijając wzrok daleko w głębię jego oczu. Prowokacyjnie. Urągliwie.
W końcu zawiesza je na leżącym na stole kruku, a świat wokół niego zdaje się pękać, tworząc obrazy wspomnień, które wywołują jakiś wewnętrzny, podświadomy wręcz niepohamowany niczym lęk. Tętno przyspiesza. Skronie pulsują zaciekle rwącym bólem, który momentalnie przesuwa się w obręb piersiowej klatki, wywołując jakoby niepohamowany zupełnie, wewnętrzny atak swego rodzaju paniki. Skrzek kruków. Trzepot czarnych jak noc, przeszywających ciszę przestrzeni piór. Krzyk. I kolejny. Zdławiony w zaciśniętym gardle. I krew. Głęboka i intensywna. Rozbryzgująca się po ścianach i zalewająca wykrzywione w uśmiechu lico mężczyzny.
- Kim jesteś?
- Tobą, Ari.
Głośny, niepohamowany śmiech wyrywa się w całej głębi dochodzących do niego z oddali odsuniętego wymiaru rzeczywistego świata wokół niego dźwięków. Tak realny, a jednak nierzeczywisty. Bynajmniej nie należy do Iry. Ten jest umyślnie dobitny i bolesny, jak tylko być potrafi. Obrazy urywanych wspomnień wraz z głosem nieznajomego w nim wyciskają się pod jego na wpół przymkniętymi powiekami w trawiącym go wewnętrznym, przejmującym wnętrze mężczyzny bólu na wierzch. Wynaturzone i ohydne. Będące niemym, palącym żywcem uzmysłowieniem braku kontroli gasnącego w nim samym światła, które rozlewa się na zewnątrz, kiedy tylko zdaje się gasnąć.
Zaciska dłonie na brzegu sekcyjnego stołu, starając rozkapryszony umysł przestawić na właściwy tor myślenia. Nie chce tego czuć. Chce ową wżerającą się z uporem myśl od siebie odeprzeć, tak jak zwykł to czynić podczas medytacji, puszczając ją wolno. Nie walczyć z nią, ale po prostu zastąpić, skupiając każdy zmysł na ciężkości własnego ciała i oddechu. Opuszcza więc martwe truchło rozdziawionego w niemym krzyku kruka, dłuższy czas w równie martwym skupieniu lustrując uważnie dwójkę leżących na stołach nieboszczków, rzucając spojrzenia to na jedno, to drugie ciało.
- Do tej pory z tego, co mi wiadomo wszystko zdawało się mieć jakiś wewnętrzny, ukryty przed nami cel, nie było zwyczajowym zabójstwem popełnionym w afekcie, z miłości, czy zazdrości, albo dla ukrycia czegoś, co nie powinno wyjść na światło dzienne. Z tych powodów ludzie zwykli mordować się wzajemnie, czyż nie? Od jakiegoś czasu wszystkie te zabójstwa zdają się być ze sobą w jakiś sposób połączone tak, jakby służyły czemuś znacznie wyższemu, bardziej sugerując nam ściganie szaleńców zafascynowanym czarno magicznymi rytuałami. Tutaj można by odnieść wrażenie, że te jedno ciało z uwagi na tę właśnie ranę, zostało albo popełnione w innej godzinie i miejscu, co raczej bym wykluczał bo wszystko wskazuje na to, że odebrano im życie w podobnym czasie bo to mówią nam livor mortis.. plamy opadowe…, albo jego morderstwo było czystym przypadkiem. Niezamierzonym. Po prostu ten o to tutaj pojawił się w nieodpowiedniej chwili i nieodpowiednim miejscu, sam prowokując zbrodnię. Morderca nie chciał zostawiać świadków.
W końcu łapie za skalpel, rzucając pytające spojrzenie mężczyznom, jak gdyby czekając w pewien sposób na przyzwolenie do rozpoczęcia swojej pracy. Pierwsze jednak co robi to przeciąga dłonią po zimnym, skamieniałym ciele martwego towarzysza, nad którym zawisa w pół jego sylwetka. Tym o wiele znacznie bardziej ciekawym, bo na pierwszy rzut oka nie można było zauważyć na ciele nic równie konkretnego. Stara się wyczuć każde złamanie, wypaczony mięsień zaległy nie w tym miejscu, w którym być powinien.
On wie, że ona tam jest.
Gotowa wychynąć zza rogu wraz z kimś w nim samym innym.
Powołana do biegu ową niechcianą, zupełnie niepotrzebną i drażniącą obecnością żywych dla odmiany w tym będącym dla niego swoistą oazą miejscu towarzyszy. Zbytecznie mocno ceni sobie niezachwianą samotność ów zagarniętego dla siebie terytorium, owy spokój ciasnej, wilgotnej od chłodu i nieporuszenia przestrzeni. Jej dogłębnego, grobowego milczenia. Martwoty spokoju. Staje się więc niezwykle obcesowy i obelżywy, słowa wyciekają zza przestrzeni jakoby zdających się równie nieporuszone jak jego postawa warg, wypełzają niby żartem, ale skrywając w sobie coś znacznie głębszego i zupełnie przez innych, bo przecież nie przez niego - niechcianego. Aspołeczność. Chorobliwy egoizm własnej niezależności. Może jednak altruizm, bo z dobroci serca nie pociąga on za sobą w otchłań innych, bo tam w rzeczy samej sam zmierza.
Samotnie.
I o ile młody sądowy medyk robi na nim nawet pewne pozytywne wrażenie i jest w stanie docenić rzeczowość jego zawieszanych w przestrzeni, przesiąkniętych pewnością swego słów, to sam Flodqvist zupełnie wręcz przeciwnie. Opiera sylwetkę o stojący za plecami blat szafek, z przekrzywioną lekko na bok głową przyglądając się mężczyźnie z tym razem niemal widocznym w jego spojrzeniu, wręcz w pewien sposób prowokacyjnym pobłażaniem, na które wcale ten nie zasługuje. Analizuje go i ocenia, co więcej wcale się z tym nie kryje w żaden najmniejszy sposób, w niemym milczeniu lustrując uważnie każde jawiące się na naznaczonej już zmarszczkami twarzy poruszenie, badając tembr podniesionego zbytecznie wysoko głosu, jak gdyby nie do końca pewien był tego swego posranego poczucia względem nich wyższości. Daleko mu do nich. Na rzuconą uwagę odnośnie cienistych podków widniejących pod oczyma Eriksena mimowolnie przerzuca spojrzenie na jego twarz, by w końcu w jakiś sposób porozumiewawczo kiwnąć ku niemu głową. Przenosi je wskazująco pełne wzgardy z powrotem na swoje miejsce, zastanawiając się w duchu, czy Flodqvist w rzeczywistości wkurwia swoim zachowaniem jedynie jego, czy może jednak ich obu. Bynajmniej nie odnajduje w zawieszonym komentarzu troski, ale niezbyt wybredną ocenę. Wysłuchuje z niezmąconą niczym uwagą długiego wywodu mężczyzny, notując wszystko we własnych myślach i nie bawiąc się w jakikolwiek komentarz ze swojej strony. Tak samo zresztą pozostawia go sam na sam ze swoją dezaprobatą względem jego osoby. W pewnym wieku i przy pewnych charakteru osobowości cechach nie jest to coś, co w jakikolwiek sposób by go ruszało.
- Jestem tu, bo sobie nie radzicie - rzuca stanowczo i pewnie, akcentując wyraźnie każde ze słów, przeciągając je nieznośnie mocno, spokojnie ale dobitnie wytykając mężczyźnie wpisaną w słowa, nie dającą się podważyć w żaden sposób prawdę. - Dyskomfort powoduje u mnie opieszałość waszych działań i niezdolność akceptacji świata bardziej nadprzyrodzonego i niepowtarzalnego, bo podważyć potraficie jedynie to, co wasz umysł uznaje za namacalnie autentyczne, a tutaj mamy do czynienia z czymś znacznie głębszym i bynajmniej nie czarno białym. I jakkolwiek by ci się nie wydawało, Flodqvist, to wy weszliście na moje miejsce pracy, nie odwrotnie - zaszczyca mężczyznę lekkim spięciem mięśni twarzy, przywołując nań coś na wzór nad wyraz specyficznego, kąśliwego nadzwyczaj uśmiechu. Samo spojrzenie jego oczu zdaje się wraz z każdym słowem coraz bardziej intensywne i palące, przesiąknięte nie tyle samego siebie pewnością, co świadomością własnej niezmąconej nad jego osobą wyższości. Podchodzi nawet kilka kroków bliżej, naruszając na moment przestrzeń osobistą starszego wiekiem mężczyzny, wbijając wzrok daleko w głębię jego oczu. Prowokacyjnie. Urągliwie.
W końcu zawiesza je na leżącym na stole kruku, a świat wokół niego zdaje się pękać, tworząc obrazy wspomnień, które wywołują jakiś wewnętrzny, podświadomy wręcz niepohamowany niczym lęk. Tętno przyspiesza. Skronie pulsują zaciekle rwącym bólem, który momentalnie przesuwa się w obręb piersiowej klatki, wywołując jakoby niepohamowany zupełnie, wewnętrzny atak swego rodzaju paniki. Skrzek kruków. Trzepot czarnych jak noc, przeszywających ciszę przestrzeni piór. Krzyk. I kolejny. Zdławiony w zaciśniętym gardle. I krew. Głęboka i intensywna. Rozbryzgująca się po ścianach i zalewająca wykrzywione w uśmiechu lico mężczyzny.
- Kim jesteś?
- Tobą, Ari.
Głośny, niepohamowany śmiech wyrywa się w całej głębi dochodzących do niego z oddali odsuniętego wymiaru rzeczywistego świata wokół niego dźwięków. Tak realny, a jednak nierzeczywisty. Bynajmniej nie należy do Iry. Ten jest umyślnie dobitny i bolesny, jak tylko być potrafi. Obrazy urywanych wspomnień wraz z głosem nieznajomego w nim wyciskają się pod jego na wpół przymkniętymi powiekami w trawiącym go wewnętrznym, przejmującym wnętrze mężczyzny bólu na wierzch. Wynaturzone i ohydne. Będące niemym, palącym żywcem uzmysłowieniem braku kontroli gasnącego w nim samym światła, które rozlewa się na zewnątrz, kiedy tylko zdaje się gasnąć.
Zaciska dłonie na brzegu sekcyjnego stołu, starając rozkapryszony umysł przestawić na właściwy tor myślenia. Nie chce tego czuć. Chce ową wżerającą się z uporem myśl od siebie odeprzeć, tak jak zwykł to czynić podczas medytacji, puszczając ją wolno. Nie walczyć z nią, ale po prostu zastąpić, skupiając każdy zmysł na ciężkości własnego ciała i oddechu. Opuszcza więc martwe truchło rozdziawionego w niemym krzyku kruka, dłuższy czas w równie martwym skupieniu lustrując uważnie dwójkę leżących na stołach nieboszczków, rzucając spojrzenia to na jedno, to drugie ciało.
- Do tej pory z tego, co mi wiadomo wszystko zdawało się mieć jakiś wewnętrzny, ukryty przed nami cel, nie było zwyczajowym zabójstwem popełnionym w afekcie, z miłości, czy zazdrości, albo dla ukrycia czegoś, co nie powinno wyjść na światło dzienne. Z tych powodów ludzie zwykli mordować się wzajemnie, czyż nie? Od jakiegoś czasu wszystkie te zabójstwa zdają się być ze sobą w jakiś sposób połączone tak, jakby służyły czemuś znacznie wyższemu, bardziej sugerując nam ściganie szaleńców zafascynowanym czarno magicznymi rytuałami. Tutaj można by odnieść wrażenie, że te jedno ciało z uwagi na tę właśnie ranę, zostało albo popełnione w innej godzinie i miejscu, co raczej bym wykluczał bo wszystko wskazuje na to, że odebrano im życie w podobnym czasie bo to mówią nam livor mortis.. plamy opadowe…, albo jego morderstwo było czystym przypadkiem. Niezamierzonym. Po prostu ten o to tutaj pojawił się w nieodpowiedniej chwili i nieodpowiednim miejscu, sam prowokując zbrodnię. Morderca nie chciał zostawiać świadków.
W końcu łapie za skalpel, rzucając pytające spojrzenie mężczyznom, jak gdyby czekając w pewien sposób na przyzwolenie do rozpoczęcia swojej pracy. Pierwsze jednak co robi to przeciąga dłonią po zimnym, skamieniałym ciele martwego towarzysza, nad którym zawisa w pół jego sylwetka. Tym o wiele znacznie bardziej ciekawym, bo na pierwszy rzut oka nie można było zauważyć na ciele nic równie konkretnego. Stara się wyczuć każde złamanie, wypaczony mięsień zaległy nie w tym miejscu, w którym być powinien.
Nieznajomy
Otaczający świat o tej porze zdawał się dla mężczyzny wyjątkowo nierzeczywisty, wypełniony iluzorycznie rozmytą faerią wypłowiałych barw i kształtów. Promienie wydzierającego się spomiędzy chmur słońca skrzyły się pod na wpół przymkniętymi powiekami. Mamiły spojrzenie i w końcu oślepiały, odbijając od tafli szklanych okien rosnącego przed nim budynku szpitala, kiedy tylko je otworzył na powrót. Wytrącony ze snu stał tak jakąś chwilę, jak gdyby pragnąc tę całą iluzję martwego jeszcze teraz świata nie tylko dookoła, ale również w swojej głowie zatrzymać. Uzmysławiając sobie własne spóźnienie, ale bynajmniej nie czyniąc sobie z tego w żaden najmniejszy sposób wyrzutu, mając zupełnie gdzieś to, że na niego czekają i być może nawet roztrząsając zbyt osobiście wtargnięcie mężczyzn (kogokolwiek) do jego ciasnego, własnego w jakiś sposób bezpiecznego kąta. Prosektorium traktował niczym własność, niezbyt często zresztą ktokolwiek ważył się w nim czegokolwiek dotykać, a co dopiero robić cokolwiek bez jego wiedzy.
Czuje więc irytację, która rośnie z każdym kolejnym taktem napiętych kroków, zbliżających nieuchronnie do niechcianego zupełnie z innymi - żywymi w tym miejscu kontaktu. Woli pracować w ciszy, będąc zupełnie w całej pełni świadomości każdego kolejnego ruchu wykonywanych nacięć, czyniąc to w pewien sposób machinalnie, ale z niezwykłą precyzją i swego rodzaju kunsztem, jakoby odnajdując w swojej pracy nie mogącą być odnalezioną przez innych głębię ekscytacji afektu. Wirtuozerii dokonywanej przez jego ręce sztuki. Jednocześnie zresztą w tym niby odcięciu niejakim jaźni, pozostając niezwykle czujnym na każdy dochodzący z oddali bodziec.
Skinięciem głowy wita wieszającego płaszcz medyka, by zaledwie moment później czyniąc to samo ze swoim własnym odzieniem, nad wyraz pedantycznie i dokładnie dezynfekując dłonie wyciągnąć jedną z nich w jego kierunku, tak samo zresztą witając drugiego z mężczyzn. Sam uścisk pokrytej tatuażami dłońmi jest niezwykle pewny, choć może niezbytecznie dobrze wyważony w swojej sile, to dobitnie w jakiś dziwny sposób dający do zrozumienia, że ma się do czynienia z osobą hardą i wyrosłą. Ciężko zresztą byłoby odnaleźć osoby wyrażające się o nim w inny sposób. Nie mniej, w swojej robocie był perfekcjonistą.
Na słowa młodego medyka unosi lekko brwi, jakoby z pewnym pobłażaniem traktując jego maniery, jakoby doszukując się w tym wszystkim zupełnie niepotrzebnego nikomu fałszu.
- Martwe truchła w cenie - pozwala sobie na ten wyjątkowo specyficzny, nacechowany czarnym niczym sama noc humorem, niekoniecznie zresztą śmieszny żart, zaszczycając mężczyzn cieniem uśmiechu wyrytym zza zarysowanych ostro mięśni szczęki. - Wszyscy mamy teraz pełno roboty, a skoro sobie z nią nie radzicie, jestem do waszej dyspozycji, by pomóc. Chyba każdemu w tym zasranym mieście zależy na tym, by to się w końcu skończyło.
Przemierza wzrokiem tak dobrze znaną sobie przestrzeń, w duchu zastanawiając się kto tym razem zaszczyca go swoją martwą obecnością, skrytą dotychczas pod szczelnym zamkiem pokrowców. Może nawet by je w tej chwili otworzył, gdyby nie rysujące się w głębi niego zaskoczenie, kiedy wzrok zawiesza na martwym truchle leżącego na ladzie kruka. Ponury, rosnący w spaczonym umyśle mężczyzny skrzek wciska się do jego świata, niczym zupełnie realny, choć on sam zdaje sobie sprawę, że to tylko omam, absurdalna reakcja na bodziec, który nigdy nie robił na nim przecież wrażenia. Ślad wypartego z umysłu wspomnienia? Szczęka przez moment napina się nieznacznie, a palce zaciskają bezwiednie na brzegu stojącego przed nim, na środku sali zimnego stolika. Potrzebuje otrzeźwienia. Skupia na ciężkości własnego ciała, wypuszczając wolno próbujące się wedrzeć w głąb umysłu myśli, zupełnie nieskładne niczym rozwiewane podmuchami wiatru obrazy, dostrzegalne ledwie moment, by zniknąć nim porwane. Zaciska palce na skroniach, chowając czoło w utworzonej przezeń przestrzeni na tyle mocno, by poczuć zwracający go rzeczywistości ból, jak gdyby nie chcąc zgubić do niej światła, zastąpiony kimś zupełnie innym. Znanym i obcym sobie jednocześnie. Oddycha głęboko, wciągając w nozdrza szczypiący zapach formaliny i konserwujących mikstur. Wciągając wszechobecny, wszechogarniający zapach czyjegoś końca. Nawet nie patrzy na otaczających go mężczyzn zdając się zupełnie nieobecny, pogrążony może we własnych myślach, a może raczej własnym szaleństwie. W końcu podchodzi do zalegających na sekcyjnym stole ciał, odsłaniając je jeszcze bardziej, naciągając na dłonie rękawiczki i przejeżdżając palcami po poziomej linii krtani jednego z nich, w której ktoś wyrzeźbił nad wyraz precyzyjne cięcie. - To mi do tego wszystkiego jakoś nie pasuje.
Czuje więc irytację, która rośnie z każdym kolejnym taktem napiętych kroków, zbliżających nieuchronnie do niechcianego zupełnie z innymi - żywymi w tym miejscu kontaktu. Woli pracować w ciszy, będąc zupełnie w całej pełni świadomości każdego kolejnego ruchu wykonywanych nacięć, czyniąc to w pewien sposób machinalnie, ale z niezwykłą precyzją i swego rodzaju kunsztem, jakoby odnajdując w swojej pracy nie mogącą być odnalezioną przez innych głębię ekscytacji afektu. Wirtuozerii dokonywanej przez jego ręce sztuki. Jednocześnie zresztą w tym niby odcięciu niejakim jaźni, pozostając niezwykle czujnym na każdy dochodzący z oddali bodziec.
Skinięciem głowy wita wieszającego płaszcz medyka, by zaledwie moment później czyniąc to samo ze swoim własnym odzieniem, nad wyraz pedantycznie i dokładnie dezynfekując dłonie wyciągnąć jedną z nich w jego kierunku, tak samo zresztą witając drugiego z mężczyzn. Sam uścisk pokrytej tatuażami dłońmi jest niezwykle pewny, choć może niezbytecznie dobrze wyważony w swojej sile, to dobitnie w jakiś dziwny sposób dający do zrozumienia, że ma się do czynienia z osobą hardą i wyrosłą. Ciężko zresztą byłoby odnaleźć osoby wyrażające się o nim w inny sposób. Nie mniej, w swojej robocie był perfekcjonistą.
Na słowa młodego medyka unosi lekko brwi, jakoby z pewnym pobłażaniem traktując jego maniery, jakoby doszukując się w tym wszystkim zupełnie niepotrzebnego nikomu fałszu.
- Martwe truchła w cenie - pozwala sobie na ten wyjątkowo specyficzny, nacechowany czarnym niczym sama noc humorem, niekoniecznie zresztą śmieszny żart, zaszczycając mężczyzn cieniem uśmiechu wyrytym zza zarysowanych ostro mięśni szczęki. - Wszyscy mamy teraz pełno roboty, a skoro sobie z nią nie radzicie, jestem do waszej dyspozycji, by pomóc. Chyba każdemu w tym zasranym mieście zależy na tym, by to się w końcu skończyło.
Przemierza wzrokiem tak dobrze znaną sobie przestrzeń, w duchu zastanawiając się kto tym razem zaszczyca go swoją martwą obecnością, skrytą dotychczas pod szczelnym zamkiem pokrowców. Może nawet by je w tej chwili otworzył, gdyby nie rysujące się w głębi niego zaskoczenie, kiedy wzrok zawiesza na martwym truchle leżącego na ladzie kruka. Ponury, rosnący w spaczonym umyśle mężczyzny skrzek wciska się do jego świata, niczym zupełnie realny, choć on sam zdaje sobie sprawę, że to tylko omam, absurdalna reakcja na bodziec, który nigdy nie robił na nim przecież wrażenia. Ślad wypartego z umysłu wspomnienia? Szczęka przez moment napina się nieznacznie, a palce zaciskają bezwiednie na brzegu stojącego przed nim, na środku sali zimnego stolika. Potrzebuje otrzeźwienia. Skupia na ciężkości własnego ciała, wypuszczając wolno próbujące się wedrzeć w głąb umysłu myśli, zupełnie nieskładne niczym rozwiewane podmuchami wiatru obrazy, dostrzegalne ledwie moment, by zniknąć nim porwane. Zaciska palce na skroniach, chowając czoło w utworzonej przezeń przestrzeni na tyle mocno, by poczuć zwracający go rzeczywistości ból, jak gdyby nie chcąc zgubić do niej światła, zastąpiony kimś zupełnie innym. Znanym i obcym sobie jednocześnie. Oddycha głęboko, wciągając w nozdrza szczypiący zapach formaliny i konserwujących mikstur. Wciągając wszechobecny, wszechogarniający zapach czyjegoś końca. Nawet nie patrzy na otaczających go mężczyzn zdając się zupełnie nieobecny, pogrążony może we własnych myślach, a może raczej własnym szaleństwie. W końcu podchodzi do zalegających na sekcyjnym stole ciał, odsłaniając je jeszcze bardziej, naciągając na dłonie rękawiczki i przejeżdżając palcami po poziomej linii krtani jednego z nich, w której ktoś wyrzeźbił nad wyraz precyzyjne cięcie. - To mi do tego wszystkiego jakoś nie pasuje.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Chłód prosektorium zdawał się przedzierać nie tylko przez materiał ubrań, ale również przez skórę, wnikać do kości, które, choć przyzwyczajone do panującej wewnątrz atmosfery, wpierw zawsze zsyłały wzdłuż drutu kręgosłupa pojedynczą kaskadę dreszczy. Ludvig Flodqvist zmierzył was uważnym spojrzeniem, kiwając powoli głową na słowa Gaute, jak gdyby kosztował w ustach jego wypowiedź, rozmyślając, czy też mu ona smakuje, czy może powinien skrzywić się i wypluć ją na podłogę – ostatecznie uśmiechnął się jednak krzywo, wydając z siebie cichy, gardłowy pomruk chwilowego zamyślenia.
– Ma pan poczucie humoru, to mi się podoba. – odrzekł nareszcie, usatysfakcjonowany, sprawiając wrażenie, jak gdyby zamierzał dobrotliwie poklepać Eriksena po ramieniu, ostatecznie oparł jednak tylko dłonie o chłodny brzeg stołu sekcyjnego. – Mam nadzieję, że jest pan gotowy na to, co tu dzisiaj na nas czeka. – dodał zaraz, trochę kąśliwie, choć miał w gruncie rzeczy dobre intencje. – Powinien pan się lepiej wysypiać, sen na pewno zaradziłby coś na te wory pod oczami. – poruszył powoli głową, jak gdyby chciał w ten sposób wskazać na twarz młodego medyka, ostatecznie ponownie wydał z siebie jednak jedynie cichy pomruk, gratulując sobie w myślach, że wykazał się tak wielką troskliwością względem swych współpracowników.
– Rzeczywiście... te ciała mają bardzo specyficzne obrażenia, za chwilę wszystko panom przedstawię, byśmy bez zbędnego przedłużania mogli nareszcie wziąć się do roboty. Że też taka plaga moralnej degeneracji musiała się tu u nas wykluć! Nic dziwnego, że ludzie wyjeżdżają, boją się, myślą, że w innym miejscu się od tego uwolnią, ale ja państwu mówię, że to nie jest taka łatwa sprawa, to się ciągle rozprzestrzenia i jeżeli niczego nie zrobimy, to w końcu nas ta zaraza zdławi. – westchnął ciężko, poruszając głową na boki i gładząc szorstką fakturę krótkiej brody, która zdobiła jego twarz pojedynczymi wiechciami posiwiałego brązu. Dopiero na słowa Ariego Ludvig zmarszczył czoło, taksując go z wyraźną dezaprobatą wobec słownej efronterii – był w końcu najstarszy spośród zgromadzonych i chociaż wiek nie szedł wespół z najszerszym zakresem wiedzy, ani nawet najwyższym wykształceniem, Flodqvist uważał, że wiedzie prym ponad towarzyszami, od których należy mu się szacunek, jeżeli nie powiedzieć – pokora.
– Pracują panowie tutaj, ponieważ zostało to uznane za najlepszy z możliwych wyborów. Rozumiem, że nowe otoczenie może powodować dyskomfort, w świetle ostatnich, nieprzewidywalnych wydarzeń, wszyscy musimy jednak zdobyć się na jakieś poświęcenia. Jeżeli uprzejma współpraca nie leży w waszej mocy – tu spojrzał bezpośrednio Bergdahla – zapewniam, że nikt za państwem drzwi wejściowych nie zamykał. – odpowiedział spokojnym tonem, a ponieważ wydało mu się, że wystarczająco naświetlił swój autorytet, sięgnął zaraz po plik dokumentów, które przekazał Eriksenowi. – Nasi pacjenci zostali znalezieni w nocy przez grupę starszych kapłanów, podobnie zresztą, co kruki – ponad trzy tuziny zabitych, co więcej, jeśli przyjrzycie się panowie uważnie, w przeciwieństwie do godarów, na ciałach zwierząt nie ma żadnych oznak fizycznej przemocy, ani nawet jawnych śladów po wykonanych zaklęciach. – wyjaśnił pokrótce, po czym odwrócił się z powrotem ku Ariemu, nasuwając na nos okulary i przyglądając się wskazanej przez niego ranie. – Ma pan rację, jest to w istocie dosyć osobliwe. Podejrzewa pan, że mamy tu do czynienia z czymś więcej jak tylko rutynowym atakiem?
– Ma pan poczucie humoru, to mi się podoba. – odrzekł nareszcie, usatysfakcjonowany, sprawiając wrażenie, jak gdyby zamierzał dobrotliwie poklepać Eriksena po ramieniu, ostatecznie oparł jednak tylko dłonie o chłodny brzeg stołu sekcyjnego. – Mam nadzieję, że jest pan gotowy na to, co tu dzisiaj na nas czeka. – dodał zaraz, trochę kąśliwie, choć miał w gruncie rzeczy dobre intencje. – Powinien pan się lepiej wysypiać, sen na pewno zaradziłby coś na te wory pod oczami. – poruszył powoli głową, jak gdyby chciał w ten sposób wskazać na twarz młodego medyka, ostatecznie ponownie wydał z siebie jednak jedynie cichy pomruk, gratulując sobie w myślach, że wykazał się tak wielką troskliwością względem swych współpracowników.
– Rzeczywiście... te ciała mają bardzo specyficzne obrażenia, za chwilę wszystko panom przedstawię, byśmy bez zbędnego przedłużania mogli nareszcie wziąć się do roboty. Że też taka plaga moralnej degeneracji musiała się tu u nas wykluć! Nic dziwnego, że ludzie wyjeżdżają, boją się, myślą, że w innym miejscu się od tego uwolnią, ale ja państwu mówię, że to nie jest taka łatwa sprawa, to się ciągle rozprzestrzenia i jeżeli niczego nie zrobimy, to w końcu nas ta zaraza zdławi. – westchnął ciężko, poruszając głową na boki i gładząc szorstką fakturę krótkiej brody, która zdobiła jego twarz pojedynczymi wiechciami posiwiałego brązu. Dopiero na słowa Ariego Ludvig zmarszczył czoło, taksując go z wyraźną dezaprobatą wobec słownej efronterii – był w końcu najstarszy spośród zgromadzonych i chociaż wiek nie szedł wespół z najszerszym zakresem wiedzy, ani nawet najwyższym wykształceniem, Flodqvist uważał, że wiedzie prym ponad towarzyszami, od których należy mu się szacunek, jeżeli nie powiedzieć – pokora.
– Pracują panowie tutaj, ponieważ zostało to uznane za najlepszy z możliwych wyborów. Rozumiem, że nowe otoczenie może powodować dyskomfort, w świetle ostatnich, nieprzewidywalnych wydarzeń, wszyscy musimy jednak zdobyć się na jakieś poświęcenia. Jeżeli uprzejma współpraca nie leży w waszej mocy – tu spojrzał bezpośrednio Bergdahla – zapewniam, że nikt za państwem drzwi wejściowych nie zamykał. – odpowiedział spokojnym tonem, a ponieważ wydało mu się, że wystarczająco naświetlił swój autorytet, sięgnął zaraz po plik dokumentów, które przekazał Eriksenowi. – Nasi pacjenci zostali znalezieni w nocy przez grupę starszych kapłanów, podobnie zresztą, co kruki – ponad trzy tuziny zabitych, co więcej, jeśli przyjrzycie się panowie uważnie, w przeciwieństwie do godarów, na ciałach zwierząt nie ma żadnych oznak fizycznej przemocy, ani nawet jawnych śladów po wykonanych zaklęciach. – wyjaśnił pokrótce, po czym odwrócił się z powrotem ku Ariemu, nasuwając na nos okulary i przyglądając się wskazanej przez niego ranie. – Ma pan rację, jest to w istocie dosyć osobliwe. Podejrzewa pan, że mamy tu do czynienia z czymś więcej jak tylko rutynowym atakiem?
Bezimienny
Mężczyzna czuje irytację. Nie wyrasta ona jakimkolwiek emocji wyrazem na jego licu, nie jawi w głębi rozpalonego spojrzenia, czy spiętej nerwowością sylwetce. Nie przejawia w pobudzonych nią ruchach, ale rozpycha się wewnątrz, nabrzmiewa w wypukłościach żył, rozrasta w swoim niemym, nieporuszonym niczym zewnętrznym wyrazie.
On wie, że ona tam jest.
Gotowa wychynąć zza rogu wraz z kimś w nim samym innym.
Powołana do biegu ową niechcianą, zupełnie niepotrzebną i drażniącą obecnością żywych dla odmiany w tym będącym dla niego swoistą oazą miejscu towarzyszy. Zbytecznie mocno ceni sobie niezachwianą samotność ów zagarniętego dla siebie terytorium, owy spokój ciasnej, wilgotnej od chłodu i nieporuszenia przestrzeni. Jej dogłębnego, grobowego milczenia. Martwoty spokoju. Staje się więc niezwykle obcesowy i obelżywy, słowa wyciekają zza przestrzeni jakoby zdających się równie nieporuszone jak jego postawa warg, wypełzają niby żartem, ale skrywając w sobie coś znacznie głębszego i zupełnie przez innych, bo przecież nie przez niego - niechcianego. Aspołeczność. Chorobliwy egoizm własnej niezależności. Może jednak altruizm, bo z dobroci serca nie pociąga on za sobą w otchłań innych, bo tam w rzeczy samej sam zmierza.
Samotnie.
I o ile młody sądowy medyk robi na nim nawet pewne pozytywne wrażenie i jest w stanie docenić rzeczowość jego zawieszanych w przestrzeni, przesiąkniętych pewnością swego słów, to sam Flodqvist zupełnie wręcz przeciwnie. Opiera sylwetkę o stojący za plecami blat szafek, z przekrzywioną lekko na bok głową przyglądając się mężczyźnie z tym razem niemal widocznym w jego spojrzeniu, wręcz w pewien sposób prowokacyjnym pobłażaniem, na które wcale ten nie zasługuje. Analizuje go i ocenia, co więcej wcale się z tym nie kryje w żaden najmniejszy sposób, w niemym milczeniu lustrując uważnie każde jawiące się na naznaczonej już zmarszczkami twarzy poruszenie, badając tembr podniesionego zbytecznie wysoko głosu, jak gdyby nie do końca pewien był tego swego posranego poczucia względem nich wyższości. Daleko mu do nich. Na rzuconą uwagę odnośnie cienistych podków widniejących pod oczyma Eriksena mimowolnie przerzuca spojrzenie na jego twarz, by w końcu w jakiś sposób porozumiewawczo kiwnąć ku niemu głową. Przenosi je wskazująco pełne wzgardy z powrotem na swoje miejsce, zastanawiając się w duchu, czy Flodqvist w rzeczywistości wkurwia swoim zachowaniem jedynie jego, czy może jednak ich obu. Bynajmniej nie odnajduje w zawieszonym komentarzu troski, ale niezbyt wybredną ocenę. Wysłuchuje z niezmąconą niczym uwagą długiego wywodu mężczyzny, notując wszystko we własnych myślach i nie bawiąc się w jakikolwiek komentarz ze swojej strony. Tak samo zresztą pozostawia go sam na sam ze swoją dezaprobatą względem jego osoby. W pewnym wieku i przy pewnych charakteru osobowości cechach nie jest to coś, co w jakikolwiek sposób by go ruszało.
- Jestem tu, bo sobie nie radzicie - rzuca stanowczo i pewnie, akcentując wyraźnie każde ze słów, przeciągając je nieznośnie mocno, spokojnie ale dobitnie wytykając mężczyźnie wpisaną w słowa, nie dającą się podważyć w żaden sposób prawdę. - Dyskomfort powoduje u mnie opieszałość waszych działań i niezdolność akceptacji świata bardziej nadprzyrodzonego i niepowtarzalnego, bo podważyć potraficie jedynie to, co wasz umysł uznaje za namacalnie autentyczne, a tutaj mamy do czynienia z czymś znacznie głębszym i bynajmniej nie czarno białym. I jakkolwiek by ci się nie wydawało, Flodqvist, to wy weszliście na moje miejsce pracy, nie odwrotnie - zaszczyca mężczyznę lekkim spięciem mięśni twarzy, przywołując nań coś na wzór nad wyraz specyficznego, kąśliwego nadzwyczaj uśmiechu. Samo spojrzenie jego oczu zdaje się wraz z każdym słowem coraz bardziej intensywne i palące, przesiąknięte nie tyle samego siebie pewnością, co świadomością własnej niezmąconej nad jego osobą wyższości. Podchodzi nawet kilka kroków bliżej, naruszając na moment przestrzeń osobistą starszego wiekiem mężczyzny, wbijając wzrok daleko w głębię jego oczu. Prowokacyjnie. Urągliwie.
W końcu zawiesza je na leżącym na stole kruku, a świat wokół niego zdaje się pękać, tworząc obrazy wspomnień, które wywołują jakiś wewnętrzny, podświadomy wręcz niepohamowany niczym lęk. Tętno przyspiesza. Skronie pulsują zaciekle rwącym bólem, który momentalnie przesuwa się w obręb piersiowej klatki, wywołując jakoby niepohamowany zupełnie, wewnętrzny atak swego rodzaju paniki. Skrzek kruków. Trzepot czarnych jak noc, przeszywających ciszę przestrzeni piór. Krzyk. I kolejny. Zdławiony w zaciśniętym gardle. I krew. Głęboka i intensywna. Rozbryzgująca się po ścianach i zalewająca wykrzywione w uśmiechu lico mężczyzny.
- Kim jesteś?
- Tobą, Ari.
Głośny, niepohamowany śmiech wyrywa się w całej głębi dochodzących do niego z oddali odsuniętego wymiaru rzeczywistego świata wokół niego dźwięków. Tak realny, a jednak nierzeczywisty. Bynajmniej nie należy do Iry. Ten jest umyślnie dobitny i bolesny, jak tylko być potrafi. Obrazy urywanych wspomnień wraz z głosem nieznajomego w nim wyciskają się pod jego na wpół przymkniętymi powiekami w trawiącym go wewnętrznym, przejmującym wnętrze mężczyzny bólu na wierzch. Wynaturzone i ohydne. Będące niemym, palącym żywcem uzmysłowieniem braku kontroli gasnącego w nim samym światła, które rozlewa się na zewnątrz, kiedy tylko zdaje się gasnąć.
Zaciska dłonie na brzegu sekcyjnego stołu, starając rozkapryszony umysł przestawić na właściwy tor myślenia. Nie chce tego czuć. Chce ową wżerającą się z uporem myśl od siebie odeprzeć, tak jak zwykł to czynić podczas medytacji, puszczając ją wolno. Nie walczyć z nią, ale po prostu zastąpić, skupiając każdy zmysł na ciężkości własnego ciała i oddechu. Opuszcza więc martwe truchło rozdziawionego w niemym krzyku kruka, dłuższy czas w równie martwym skupieniu lustrując uważnie dwójkę leżących na stołach nieboszczków, rzucając spojrzenia to na jedno, to drugie ciało.
- Do tej pory z tego, co mi wiadomo wszystko zdawało się mieć jakiś wewnętrzny, ukryty przed nami cel, nie było zwyczajowym zabójstwem popełnionym w afekcie, z miłości, czy zazdrości, albo dla ukrycia czegoś, co nie powinno wyjść na światło dzienne. Z tych powodów ludzie zwykli mordować się wzajemnie, czyż nie? Od jakiegoś czasu wszystkie te zabójstwa zdają się być ze sobą w jakiś sposób połączone tak, jakby służyły czemuś znacznie wyższemu, bardziej sugerując nam ściganie szaleńców zafascynowanym czarno magicznymi rytuałami. Tutaj można by odnieść wrażenie, że te jedno ciało z uwagi na tę właśnie ranę, zostało albo popełnione w innej godzinie i miejscu, co raczej bym wykluczał bo wszystko wskazuje na to, że odebrano im życie w podobnym czasie bo to mówią nam livor mortis.. plamy opadowe…, albo jego morderstwo było czystym przypadkiem. Niezamierzonym. Po prostu ten o to tutaj pojawił się w nieodpowiedniej chwili i nieodpowiednim miejscu, sam prowokując zbrodnię. Morderca nie chciał zostawiać świadków.
W końcu łapie za skalpel, rzucając pytające spojrzenie mężczyznom, jak gdyby czekając w pewien sposób na przyzwolenie do rozpoczęcia swojej pracy. Pierwsze jednak co robi to przeciąga dłonią po zimnym, skamieniałym ciele martwego towarzysza, nad którym zawisa w pół jego sylwetka. Tym o wiele znacznie bardziej ciekawym, bo na pierwszy rzut oka nie można było zauważyć na ciele nic równie konkretnego. Stara się wyczuć każde złamanie, wypaczony mięsień zaległy nie w tym miejscu, w którym być powinien.
On wie, że ona tam jest.
Gotowa wychynąć zza rogu wraz z kimś w nim samym innym.
Powołana do biegu ową niechcianą, zupełnie niepotrzebną i drażniącą obecnością żywych dla odmiany w tym będącym dla niego swoistą oazą miejscu towarzyszy. Zbytecznie mocno ceni sobie niezachwianą samotność ów zagarniętego dla siebie terytorium, owy spokój ciasnej, wilgotnej od chłodu i nieporuszenia przestrzeni. Jej dogłębnego, grobowego milczenia. Martwoty spokoju. Staje się więc niezwykle obcesowy i obelżywy, słowa wyciekają zza przestrzeni jakoby zdających się równie nieporuszone jak jego postawa warg, wypełzają niby żartem, ale skrywając w sobie coś znacznie głębszego i zupełnie przez innych, bo przecież nie przez niego - niechcianego. Aspołeczność. Chorobliwy egoizm własnej niezależności. Może jednak altruizm, bo z dobroci serca nie pociąga on za sobą w otchłań innych, bo tam w rzeczy samej sam zmierza.
Samotnie.
I o ile młody sądowy medyk robi na nim nawet pewne pozytywne wrażenie i jest w stanie docenić rzeczowość jego zawieszanych w przestrzeni, przesiąkniętych pewnością swego słów, to sam Flodqvist zupełnie wręcz przeciwnie. Opiera sylwetkę o stojący za plecami blat szafek, z przekrzywioną lekko na bok głową przyglądając się mężczyźnie z tym razem niemal widocznym w jego spojrzeniu, wręcz w pewien sposób prowokacyjnym pobłażaniem, na które wcale ten nie zasługuje. Analizuje go i ocenia, co więcej wcale się z tym nie kryje w żaden najmniejszy sposób, w niemym milczeniu lustrując uważnie każde jawiące się na naznaczonej już zmarszczkami twarzy poruszenie, badając tembr podniesionego zbytecznie wysoko głosu, jak gdyby nie do końca pewien był tego swego posranego poczucia względem nich wyższości. Daleko mu do nich. Na rzuconą uwagę odnośnie cienistych podków widniejących pod oczyma Eriksena mimowolnie przerzuca spojrzenie na jego twarz, by w końcu w jakiś sposób porozumiewawczo kiwnąć ku niemu głową. Przenosi je wskazująco pełne wzgardy z powrotem na swoje miejsce, zastanawiając się w duchu, czy Flodqvist w rzeczywistości wkurwia swoim zachowaniem jedynie jego, czy może jednak ich obu. Bynajmniej nie odnajduje w zawieszonym komentarzu troski, ale niezbyt wybredną ocenę. Wysłuchuje z niezmąconą niczym uwagą długiego wywodu mężczyzny, notując wszystko we własnych myślach i nie bawiąc się w jakikolwiek komentarz ze swojej strony. Tak samo zresztą pozostawia go sam na sam ze swoją dezaprobatą względem jego osoby. W pewnym wieku i przy pewnych charakteru osobowości cechach nie jest to coś, co w jakikolwiek sposób by go ruszało.
- Jestem tu, bo sobie nie radzicie - rzuca stanowczo i pewnie, akcentując wyraźnie każde ze słów, przeciągając je nieznośnie mocno, spokojnie ale dobitnie wytykając mężczyźnie wpisaną w słowa, nie dającą się podważyć w żaden sposób prawdę. - Dyskomfort powoduje u mnie opieszałość waszych działań i niezdolność akceptacji świata bardziej nadprzyrodzonego i niepowtarzalnego, bo podważyć potraficie jedynie to, co wasz umysł uznaje za namacalnie autentyczne, a tutaj mamy do czynienia z czymś znacznie głębszym i bynajmniej nie czarno białym. I jakkolwiek by ci się nie wydawało, Flodqvist, to wy weszliście na moje miejsce pracy, nie odwrotnie - zaszczyca mężczyznę lekkim spięciem mięśni twarzy, przywołując nań coś na wzór nad wyraz specyficznego, kąśliwego nadzwyczaj uśmiechu. Samo spojrzenie jego oczu zdaje się wraz z każdym słowem coraz bardziej intensywne i palące, przesiąknięte nie tyle samego siebie pewnością, co świadomością własnej niezmąconej nad jego osobą wyższości. Podchodzi nawet kilka kroków bliżej, naruszając na moment przestrzeń osobistą starszego wiekiem mężczyzny, wbijając wzrok daleko w głębię jego oczu. Prowokacyjnie. Urągliwie.
W końcu zawiesza je na leżącym na stole kruku, a świat wokół niego zdaje się pękać, tworząc obrazy wspomnień, które wywołują jakiś wewnętrzny, podświadomy wręcz niepohamowany niczym lęk. Tętno przyspiesza. Skronie pulsują zaciekle rwącym bólem, który momentalnie przesuwa się w obręb piersiowej klatki, wywołując jakoby niepohamowany zupełnie, wewnętrzny atak swego rodzaju paniki. Skrzek kruków. Trzepot czarnych jak noc, przeszywających ciszę przestrzeni piór. Krzyk. I kolejny. Zdławiony w zaciśniętym gardle. I krew. Głęboka i intensywna. Rozbryzgująca się po ścianach i zalewająca wykrzywione w uśmiechu lico mężczyzny.
- Kim jesteś?
- Tobą, Ari.
Głośny, niepohamowany śmiech wyrywa się w całej głębi dochodzących do niego z oddali odsuniętego wymiaru rzeczywistego świata wokół niego dźwięków. Tak realny, a jednak nierzeczywisty. Bynajmniej nie należy do Iry. Ten jest umyślnie dobitny i bolesny, jak tylko być potrafi. Obrazy urywanych wspomnień wraz z głosem nieznajomego w nim wyciskają się pod jego na wpół przymkniętymi powiekami w trawiącym go wewnętrznym, przejmującym wnętrze mężczyzny bólu na wierzch. Wynaturzone i ohydne. Będące niemym, palącym żywcem uzmysłowieniem braku kontroli gasnącego w nim samym światła, które rozlewa się na zewnątrz, kiedy tylko zdaje się gasnąć.
Zaciska dłonie na brzegu sekcyjnego stołu, starając rozkapryszony umysł przestawić na właściwy tor myślenia. Nie chce tego czuć. Chce ową wżerającą się z uporem myśl od siebie odeprzeć, tak jak zwykł to czynić podczas medytacji, puszczając ją wolno. Nie walczyć z nią, ale po prostu zastąpić, skupiając każdy zmysł na ciężkości własnego ciała i oddechu. Opuszcza więc martwe truchło rozdziawionego w niemym krzyku kruka, dłuższy czas w równie martwym skupieniu lustrując uważnie dwójkę leżących na stołach nieboszczków, rzucając spojrzenia to na jedno, to drugie ciało.
- Do tej pory z tego, co mi wiadomo wszystko zdawało się mieć jakiś wewnętrzny, ukryty przed nami cel, nie było zwyczajowym zabójstwem popełnionym w afekcie, z miłości, czy zazdrości, albo dla ukrycia czegoś, co nie powinno wyjść na światło dzienne. Z tych powodów ludzie zwykli mordować się wzajemnie, czyż nie? Od jakiegoś czasu wszystkie te zabójstwa zdają się być ze sobą w jakiś sposób połączone tak, jakby służyły czemuś znacznie wyższemu, bardziej sugerując nam ściganie szaleńców zafascynowanym czarno magicznymi rytuałami. Tutaj można by odnieść wrażenie, że te jedno ciało z uwagi na tę właśnie ranę, zostało albo popełnione w innej godzinie i miejscu, co raczej bym wykluczał bo wszystko wskazuje na to, że odebrano im życie w podobnym czasie bo to mówią nam livor mortis.. plamy opadowe…, albo jego morderstwo było czystym przypadkiem. Niezamierzonym. Po prostu ten o to tutaj pojawił się w nieodpowiedniej chwili i nieodpowiednim miejscu, sam prowokując zbrodnię. Morderca nie chciał zostawiać świadków.
W końcu łapie za skalpel, rzucając pytające spojrzenie mężczyznom, jak gdyby czekając w pewien sposób na przyzwolenie do rozpoczęcia swojej pracy. Pierwsze jednak co robi to przeciąga dłonią po zimnym, skamieniałym ciele martwego towarzysza, nad którym zawisa w pół jego sylwetka. Tym o wiele znacznie bardziej ciekawym, bo na pierwszy rzut oka nie można było zauważyć na ciele nic równie konkretnego. Stara się wyczuć każde złamanie, wypaczony mięsień zaległy nie w tym miejscu, w którym być powinien.
Nieznajomy
Przysłonięty firanami milczenia, wolał skorzystać z chwili, by podsumować każdy z elementów układanki, które dotychczas umieścili w kolekcji; pośpiech i brak najmniejszego uporządkowania stanowiły wyjątkowo fatalny duet doradców. Równocześnie, z biegiem kolejnych chwil, toczył bój z wyrzutami sumienia; czuł, że powinien ugryźć się wcześniej w język oraz nie prowokować zupełnie zbędnych dyskusji. Skakanie sobie do gardeł, zła, rozpylona niczym toksyna atmosfera na sali, stawiającej przed nimi wymóg profesjonalnego skupienia, były ostatnim, czego w rzeczywistości pragnął. Rozsądek, podnoszący się w głowie, zrzucał odpowiedzialność wymownie na jego barki.
Powinien uczynić wszystko, aby zażegnać konflikt.
- Mieliśmy zły początek, panowie - pełen monotonnego spokoju głos pomknął, zanim zapadła odpowiedź na kąśliwą wiadomość ze strony samego Bergdahla. - Odnoszę się też do siebie. Skupmy się na tym, co rzeczywiście nas łączy - pokora mogła wskazywać, że nie czuł się wcale bez winy. Intuicja, skrzętnie ukryta pod skórą, często szeptała mu, że jest lepszy od innych; rozdmuchane poczucie wyższości uzupełniało kompleksy spowodowane trawiącą od narodzin chorobą. Istniały, mimo wszystko stwierdzenia, których nie wypowiadał na głos - dla dobra siebie i innych.
- Nikt z nas nie wyjdzie stąd, dopóki nie wyciągniemy użytecznych wniosków - zakończył, licząc, że ostrza ich wyjątkowych temperamentów nie będą się dłużej ścierać w pełnym nonsensu starciu. Skończył zapoznawanie się z wszelką, dostępną dokumentacją i przysłuchiwał się, w nienagannym milczeniu, wywodowi Bergdahla. Działali w słusznym celu i wierzył, że każdy z nich, na swój sposób, pragnął, by go osiągnąć.
- ...albo mordercy - dopełnił spostrzeżenia mężczyzny. - Nie podoba mi się, przyznam szczerze, zupełnie inna, prawdopodobna przyczyna śmierci każdego z nich. Dla naszego bezpieczeństwa załóżmy, że sprawców było więcej niż jeden - zakończył. Wątły uśmiech zatańczył na jego obliczu, gdy otrzymał pytające spojrzenie. Na skalpel było jeszcze zbyt szybko, jednak, ku jego zadowoleniu, Bergdahl przeszedł do samej obserwacji denata.
- Proszę bardzo, doktorze Bergdahl. Możemy zacząć od niego - zachęcił go wcześniej, samemu przystępując do ciała. Musieli obrać metodę, określoną kolejność, aby się nie zagubić. Liczba spostrzeżeń, które mogli wyciągnąć, mogła być zaskakująco rozległa; karygodnym, niewybaczalnym błędem byłoby przegapienie któregokolwiek z nich.
- Ciało znaleziono nieopodal kruczarni. Korzystając z okazji, dodam, że zlecę przebadanie zawartości żołądka ptaka i jego krwi - przeszedł do zwięzłych faktów, w sam raz, jak uznał, na rozpoczęcie pracy. Objął uważnym spojrzeniem nieszczęsnego, martwego ucznia godarów. Pierwszym, co przykuło na dłużej prześlizgujący się wzrok, była sama, przybrana poza.
- Mnogie złamania. Niektóre z nich są otwarte - podzielił się swoimi wnioskami. - Ciekawe... - mruknął. Dążył, aby odróżnić, czy obrażenia zostały zadane za pomocą zaklęcia, czy może inną, bardziej konwencjonalną metodą.
Powinien uczynić wszystko, aby zażegnać konflikt.
- Mieliśmy zły początek, panowie - pełen monotonnego spokoju głos pomknął, zanim zapadła odpowiedź na kąśliwą wiadomość ze strony samego Bergdahla. - Odnoszę się też do siebie. Skupmy się na tym, co rzeczywiście nas łączy - pokora mogła wskazywać, że nie czuł się wcale bez winy. Intuicja, skrzętnie ukryta pod skórą, często szeptała mu, że jest lepszy od innych; rozdmuchane poczucie wyższości uzupełniało kompleksy spowodowane trawiącą od narodzin chorobą. Istniały, mimo wszystko stwierdzenia, których nie wypowiadał na głos - dla dobra siebie i innych.
- Nikt z nas nie wyjdzie stąd, dopóki nie wyciągniemy użytecznych wniosków - zakończył, licząc, że ostrza ich wyjątkowych temperamentów nie będą się dłużej ścierać w pełnym nonsensu starciu. Skończył zapoznawanie się z wszelką, dostępną dokumentacją i przysłuchiwał się, w nienagannym milczeniu, wywodowi Bergdahla. Działali w słusznym celu i wierzył, że każdy z nich, na swój sposób, pragnął, by go osiągnąć.
- ...albo mordercy - dopełnił spostrzeżenia mężczyzny. - Nie podoba mi się, przyznam szczerze, zupełnie inna, prawdopodobna przyczyna śmierci każdego z nich. Dla naszego bezpieczeństwa załóżmy, że sprawców było więcej niż jeden - zakończył. Wątły uśmiech zatańczył na jego obliczu, gdy otrzymał pytające spojrzenie. Na skalpel było jeszcze zbyt szybko, jednak, ku jego zadowoleniu, Bergdahl przeszedł do samej obserwacji denata.
- Proszę bardzo, doktorze Bergdahl. Możemy zacząć od niego - zachęcił go wcześniej, samemu przystępując do ciała. Musieli obrać metodę, określoną kolejność, aby się nie zagubić. Liczba spostrzeżeń, które mogli wyciągnąć, mogła być zaskakująco rozległa; karygodnym, niewybaczalnym błędem byłoby przegapienie któregokolwiek z nich.
- Ciało znaleziono nieopodal kruczarni. Korzystając z okazji, dodam, że zlecę przebadanie zawartości żołądka ptaka i jego krwi - przeszedł do zwięzłych faktów, w sam raz, jak uznał, na rozpoczęcie pracy. Objął uważnym spojrzeniem nieszczęsnego, martwego ucznia godarów. Pierwszym, co przykuło na dłużej prześlizgujący się wzrok, była sama, przybrana poza.
- Mnogie złamania. Niektóre z nich są otwarte - podzielił się swoimi wnioskami. - Ciekawe... - mruknął. Dążył, aby odróżnić, czy obrażenia zostały zadane za pomocą zaklęcia, czy może inną, bardziej konwencjonalną metodą.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Flodqvist był niezadowolony – w jego przyzwyczajeniu leżała oczywista wyższość, podyktowana przewagą obejmowanego stanowiska. Był wystarczająco przyćmiony własnym żonkilizmem, by nie dostrzegać cienkich granic uprzejmości, które nie tyle przekraczał, co przeskakiwał przez nie z radością, przekonany, że może pozwolić sobie na kąśliwą żartobliwość wobec swych współtowarzyszy. Wiek, jak karta przetargowa, usprawiedliwiał pozornie wszystkie jego działania, komentarze wypowiedziane na głos nie tyle z jawnej wrogości, co z podżeganego zuchwałością gadulstwa, które tylko upewniało go w pyszałkowatym poczuciu nadrzędności względem pozostałych pracowników. Na słowa Ariego mężczyzna skrzywił się zatem wyraźnie, zniesmaczony jego arogancją oraz cierpkim, prześmiewczym uśmiechem, który zdawał się błysnąć pośród napiętej fizjonomii anatomopatologa.
– Panie Bergdahl, nie przeszliśmy na ty. – odrzekł tylko, marszcząc groźnie swe gęste, krzaczaste brwi, nim zdążył jednak oddać się bezmyślnej eskalacji narastającego pomiędzy nimi konfliktu, inicjatywę przejął młodszy medyk, którego opanowany głos rozsądku zdawał się rzucić światło na rozrastającą się ciemnię niepotrzebnej scysji. – Ma pan świętą rację, leżą przed nami sprawy znacznie ważniejsze, niż bezcelowe kolizje prywatnych poglądów. – przyznał mu ochoczo, choć ton miał chłodny i nieco cyniczny. – Oczywiście... nie ulega wątpliwościom, że coraz to nowe zabójstwa, wstrząsające spokojnym dotąd życiem miasta, nie zostały popełnione jedynie z kaprysu czy sztubackiego afektu. – pokiwał powoli głową na spostrzeżenie Ariego, powstrzymując się tym razem od żartobliwych przytyków, czczych prób rozluźnienia chłodnej, gęstej atmosfery prosektorium. – Obrał pan wyjątkowo słuszny tok myślenia, mnie również nie wydaje się, by kolejne morderstwo było jedynie kwestią przypadku, szczególnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę miejsce, w jakim doszło do zbrodni. Ktokolwiek to zrobił, a nasuwa się rzeczywiście podejrzenie, że musiały być to przynajmniej dwie osoby, choć ja obstawiałbym więcej, musiał mieć w swoim działaniu jakiś cel. – głos Flodqvista, gdy tylko tracił na uszczypliwości, nabierał wyjątkowej powagi, specyficznej przezorności wiadomej ludziom niosącym na swych barkach opasły bagaż zdobytego doświadczenia. – W naszym interesie jest dzisiaj ten cel rozstrzygnąć.
W ślad za wzrokiem Bergdahla, Ludvig podążył ku ciemnej piersi kruka, kiwając z aprobatą głową na propozycję Gaute – zwierzę w osobliwy sposób nie przystawało do dotychczasowych schematów morderstw, a nierozwiązana przyczyna jego śmierci zdawała się być spoiwem łączącym rozpostartą przed nimi topografię tajemnic.
– Oczywiście, tak zróbmy. – potwierdził, by zaraz nachylić się nieznacznie nad ciałem jednego z godarów, pobladłym upływem czasu, zasinionym w miejscach, gdzie ugodziła go gwałtowna moc zadanych obrażeń. Liczne złamania w istocie wykrzywiły kadawer młodzieńca, przystępując do oględzin, Eriksen prędko mógł dostrzec jednak, że złamania te nie były wynikiem czyjejś fizycznej agresji – kości, połamane za sprawą dużej siły, były nie tyle pęknięte, co przerwane na całej długości, wykrzywione w nienaturalnych kierunkach, a w niektórych miejscach wręcz rozdrobnione na kilka kawałków, których zaostrzone elementy przebiły miękką fakturę skóry. W tym momencie nie ulegało już wątpliwościom, że szkielet uszkodzony został za pomocą zaklęcia torturującego, rozpościerającego nad sprawą pozbawiony domysłów dowód na użycie magii zakazanej.
– Panie Bergdahl, nie przeszliśmy na ty. – odrzekł tylko, marszcząc groźnie swe gęste, krzaczaste brwi, nim zdążył jednak oddać się bezmyślnej eskalacji narastającego pomiędzy nimi konfliktu, inicjatywę przejął młodszy medyk, którego opanowany głos rozsądku zdawał się rzucić światło na rozrastającą się ciemnię niepotrzebnej scysji. – Ma pan świętą rację, leżą przed nami sprawy znacznie ważniejsze, niż bezcelowe kolizje prywatnych poglądów. – przyznał mu ochoczo, choć ton miał chłodny i nieco cyniczny. – Oczywiście... nie ulega wątpliwościom, że coraz to nowe zabójstwa, wstrząsające spokojnym dotąd życiem miasta, nie zostały popełnione jedynie z kaprysu czy sztubackiego afektu. – pokiwał powoli głową na spostrzeżenie Ariego, powstrzymując się tym razem od żartobliwych przytyków, czczych prób rozluźnienia chłodnej, gęstej atmosfery prosektorium. – Obrał pan wyjątkowo słuszny tok myślenia, mnie również nie wydaje się, by kolejne morderstwo było jedynie kwestią przypadku, szczególnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę miejsce, w jakim doszło do zbrodni. Ktokolwiek to zrobił, a nasuwa się rzeczywiście podejrzenie, że musiały być to przynajmniej dwie osoby, choć ja obstawiałbym więcej, musiał mieć w swoim działaniu jakiś cel. – głos Flodqvista, gdy tylko tracił na uszczypliwości, nabierał wyjątkowej powagi, specyficznej przezorności wiadomej ludziom niosącym na swych barkach opasły bagaż zdobytego doświadczenia. – W naszym interesie jest dzisiaj ten cel rozstrzygnąć.
W ślad za wzrokiem Bergdahla, Ludvig podążył ku ciemnej piersi kruka, kiwając z aprobatą głową na propozycję Gaute – zwierzę w osobliwy sposób nie przystawało do dotychczasowych schematów morderstw, a nierozwiązana przyczyna jego śmierci zdawała się być spoiwem łączącym rozpostartą przed nimi topografię tajemnic.
– Oczywiście, tak zróbmy. – potwierdził, by zaraz nachylić się nieznacznie nad ciałem jednego z godarów, pobladłym upływem czasu, zasinionym w miejscach, gdzie ugodziła go gwałtowna moc zadanych obrażeń. Liczne złamania w istocie wykrzywiły kadawer młodzieńca, przystępując do oględzin, Eriksen prędko mógł dostrzec jednak, że złamania te nie były wynikiem czyjejś fizycznej agresji – kości, połamane za sprawą dużej siły, były nie tyle pęknięte, co przerwane na całej długości, wykrzywione w nienaturalnych kierunkach, a w niektórych miejscach wręcz rozdrobnione na kilka kawałków, których zaostrzone elementy przebiły miękką fakturę skóry. W tym momencie nie ulegało już wątpliwościom, że szkielet uszkodzony został za pomocą zaklęcia torturującego, rozpościerającego nad sprawą pozbawiony domysłów dowód na użycie magii zakazanej.
Bezimienny
Wszystko zdaje się być dla mężczyzny inne, odległe i obce jednocześnie. Czuje jak gdyby coś mu odbierano, brukając bezwzględnie jego własną niezależność i bezpieczeństwo, rozszarpując na części, w pełni umyślnie, jak gdyby jemu na przekór - tę gwarantowaną niemal, nienaruszalną samotność, którą praktykuje z niezwykłą wręcz staranną pieszczotliwością od pierwszych chwil spędzonych w tej martwej przestrzeni. Mało w tym miejscu było tych, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli kierowali swe kroki w owy przyłączony do szpitala segment, czy tym bardziej szukali towarzysza rozmów w zamkniętym we własnym świecie Bergdahlu, który odstręczał wybitnie silnie nie tyle swym pokrytym licznymi bliznami licem, czy samą rosłą wyjątkowo mocno sylwetką, ale zdawał się za każdym razem przejmować cały ten chłód martwej, zupełnie nieczułej ciasnej przestrzeni prosektorium i jego równie ponurych i gburnych chwilowych mieszkańców. I w rzeczy samej nigdy nie posiadał w sobie zbytecznie wielkiego szacunku do kogokolwiek, poza sobą samym, zwłaszcza, gdy tego szacunku się od jego osoby wymaga.
Odchyla lekko głowę w kierunku młodszego sądowego patologa, spoglądając nań z lekkiego ukosa, kiedy ten stara się załagodzić rosnącą z każdą chwilą negatywną w całej swej zupełnej miarowości atmosferę. Nie jest to bynajmniej spojrzenie pełne jakiegokolwiek wyrzutu, czy łajania, ale bardziej chwilowego zastanowienia; być może ze śladem pewnej wrodzonej, równie szybko ustępującej jednakże podejrzliwości odnośnie jego właściwych zamiarów. Skinięciem głowy przyznaje Eriksenowi rację, by koniec końców odpuścić, zaskakująco absurdalnie wręcz niespodziewanie, niczym nożem uciął - całkowicie zmieniając swoje zachowanie względem Ludviga i po głębszej obserwacji wyrzucając z siebie skonkretyzowany monolog odnośnie własnych spostrzeżeń coraz to śmielszych, bardziej nacechowanych tajemnicą mordów. Sam wyraz jego twarzy zdaje się zupełnie nieporuszony i kamienny, nie odbijając w niej nic konkretnego, ni śladu drgających, ludzkich emocji, najmniejszego śladu tych bestialskich mordów oceny. Nie tyle sprawiając wrażenie pełnego profesjonalizmu swojej pracy, co jakiejś dziwnie zastanawiającej, nad wyraz głębokiej, niezmąconej żalem, czy tak ludzkim emocjonalnym chociaż w strzępie współczuciem - zupełnej obojętności. W ciszy wysłuchuje trwającej pomiędzy całą ich trójką rozmowy, uważnie badając każde zawieszane słowo, roztrząsając je w niemym zupełnie skupieniu, rozrzucając je niczym fragmenty zdjęć na sznurkach wyobraźni i segregując je w każdy z możliwych sposobów, starając wyłuskać z tego wszystkiego to, co właściwe i ukryte. - Byłoby znacznie łatwiej- rzuca owe słowa jak gdyby sam do siebie, one same brzmią zaś niczym wyrwane z innej zupełnie opowieści, ale gdyby się zastanowić są swego rodzaju podkreśleniem faktu, iż rozwiązanie morderstw dokonanych z tak prostym, nieskomplikowanym motywem zdaje się być błahostką w porównaniu z tym, co w Midgardzie dzieje się obecnie i z tym, co mają tutaj.
Tylko co tak właściwie go z nimi łączy?
Zaciska dłoń na skroniach, z zamkniętymi powiekami jednocząc z dochodzącym do niego z samej głębi bólem roztaczającym jakoby w zainfekowanej szaleństwem krwi. Czy owe urywki wspomnień są jego i co właściwie znaczą? Rzuca spojrzenia na mężczyzn, w jakiś przedziwny sposób wyrysowane budzącą się w jednej wręcz chwili podejrzliwością. Może należą do nich właściwie, a jego spaczony umysł zupełnie je przekręca starając przyporządkować w zupełnie nie swoje miejsce. Obraca w dłoni odzianej w gumową rękawiczką martwy, rozdziawiony łeb kruka, bada palcami trzewia i jego przełyk, przy czym za pomocą szczypiec podnosi jeszcze maleńką powiekę wyszczerzonych oczu. - Raczej nie padł sam z siebie - rzuca jedynie, zachowując w niedopowiedzeniu własne spostrzeżenia z poczynionej obserwacji i przechodząc do bardziej właściwego badaniom ciała. - Cel? Jaki może być cel w mordowaniu kruków poza rozgniewaniem bogów?- pozwala sobie na tę luźno zawieszoną uwagę, bynajmniej nie będącym pytaniem, ale luźno rozciągniętą myślą, nie wymagającą odpowiedzi, choć na nią zezwalającą. Skina głową na słowa Gaute, potwierdzając w jakiś sposób właściwość zamierzeń, bo co jak co, ale ptaszydło albo padło pod wpływem jakiegoś zaklęcia, albo zostało najprościej rzecz biorąc otrute, jako że wszystko w jego wyglądzie to nieodparcie sugerowało. Przeciąga plecy, prostując wygiętą zbytecznie mocno nad ciałem sylwetkę, kładąc dłoń na spiętym, obolałym krzyżu ledwie na chwilę by po raz kolejny, machinalnie wręcz rygorystycznie dezynfekując pokryte niewidocznymi zupełnie gołym okiem miniaturowe ślady ptasiej sierści rękawiczki. Porzuca nóż, jak gdyby chwycony wcześniej całkowicie bezwiednym, niebędącym do końca swoim ruchem ponownie zwrócić się ku mężczyznom i dłońmi przeciągnąć wyjątkowo wnikliwie i kompleksowo po ciele leżącego przed nimi denata.
Odchyla lekko głowę w kierunku młodszego sądowego patologa, spoglądając nań z lekkiego ukosa, kiedy ten stara się załagodzić rosnącą z każdą chwilą negatywną w całej swej zupełnej miarowości atmosferę. Nie jest to bynajmniej spojrzenie pełne jakiegokolwiek wyrzutu, czy łajania, ale bardziej chwilowego zastanowienia; być może ze śladem pewnej wrodzonej, równie szybko ustępującej jednakże podejrzliwości odnośnie jego właściwych zamiarów. Skinięciem głowy przyznaje Eriksenowi rację, by koniec końców odpuścić, zaskakująco absurdalnie wręcz niespodziewanie, niczym nożem uciął - całkowicie zmieniając swoje zachowanie względem Ludviga i po głębszej obserwacji wyrzucając z siebie skonkretyzowany monolog odnośnie własnych spostrzeżeń coraz to śmielszych, bardziej nacechowanych tajemnicą mordów. Sam wyraz jego twarzy zdaje się zupełnie nieporuszony i kamienny, nie odbijając w niej nic konkretnego, ni śladu drgających, ludzkich emocji, najmniejszego śladu tych bestialskich mordów oceny. Nie tyle sprawiając wrażenie pełnego profesjonalizmu swojej pracy, co jakiejś dziwnie zastanawiającej, nad wyraz głębokiej, niezmąconej żalem, czy tak ludzkim emocjonalnym chociaż w strzępie współczuciem - zupełnej obojętności. W ciszy wysłuchuje trwającej pomiędzy całą ich trójką rozmowy, uważnie badając każde zawieszane słowo, roztrząsając je w niemym zupełnie skupieniu, rozrzucając je niczym fragmenty zdjęć na sznurkach wyobraźni i segregując je w każdy z możliwych sposobów, starając wyłuskać z tego wszystkiego to, co właściwe i ukryte. - Byłoby znacznie łatwiej- rzuca owe słowa jak gdyby sam do siebie, one same brzmią zaś niczym wyrwane z innej zupełnie opowieści, ale gdyby się zastanowić są swego rodzaju podkreśleniem faktu, iż rozwiązanie morderstw dokonanych z tak prostym, nieskomplikowanym motywem zdaje się być błahostką w porównaniu z tym, co w Midgardzie dzieje się obecnie i z tym, co mają tutaj.
Tylko co tak właściwie go z nimi łączy?
Zaciska dłoń na skroniach, z zamkniętymi powiekami jednocząc z dochodzącym do niego z samej głębi bólem roztaczającym jakoby w zainfekowanej szaleństwem krwi. Czy owe urywki wspomnień są jego i co właściwie znaczą? Rzuca spojrzenia na mężczyzn, w jakiś przedziwny sposób wyrysowane budzącą się w jednej wręcz chwili podejrzliwością. Może należą do nich właściwie, a jego spaczony umysł zupełnie je przekręca starając przyporządkować w zupełnie nie swoje miejsce. Obraca w dłoni odzianej w gumową rękawiczką martwy, rozdziawiony łeb kruka, bada palcami trzewia i jego przełyk, przy czym za pomocą szczypiec podnosi jeszcze maleńką powiekę wyszczerzonych oczu. - Raczej nie padł sam z siebie - rzuca jedynie, zachowując w niedopowiedzeniu własne spostrzeżenia z poczynionej obserwacji i przechodząc do bardziej właściwego badaniom ciała. - Cel? Jaki może być cel w mordowaniu kruków poza rozgniewaniem bogów?- pozwala sobie na tę luźno zawieszoną uwagę, bynajmniej nie będącym pytaniem, ale luźno rozciągniętą myślą, nie wymagającą odpowiedzi, choć na nią zezwalającą. Skina głową na słowa Gaute, potwierdzając w jakiś sposób właściwość zamierzeń, bo co jak co, ale ptaszydło albo padło pod wpływem jakiegoś zaklęcia, albo zostało najprościej rzecz biorąc otrute, jako że wszystko w jego wyglądzie to nieodparcie sugerowało. Przeciąga plecy, prostując wygiętą zbytecznie mocno nad ciałem sylwetkę, kładąc dłoń na spiętym, obolałym krzyżu ledwie na chwilę by po raz kolejny, machinalnie wręcz rygorystycznie dezynfekując pokryte niewidocznymi zupełnie gołym okiem miniaturowe ślady ptasiej sierści rękawiczki. Porzuca nóż, jak gdyby chwycony wcześniej całkowicie bezwiednym, niebędącym do końca swoim ruchem ponownie zwrócić się ku mężczyznom i dłońmi przeciągnąć wyjątkowo wnikliwie i kompleksowo po ciele leżącego przed nimi denata.
Nieznajomy
Poranek uświadomienia spowijał mleczny szal mgły; wstęgi pierwszych, wyłaniających się myśli poruszały się w bez pośpiechu w mętnej, opadającej niewiedzy, przebitej igłami świateł powstających spostrzeżeń. Zawiesina wszystkiego, co można dostrzec i czego się nie dostrzegło - czego nie dowie się nigdy, mimo usilnych starań. Świeże ciała, w ich przypadku, stanowiły udogodnienie, przychylność, nadesłaną łaskawym skinieniem losu. Mogli rozczytać z nich wiele; o wiele więcej, niż była w stanie przewidzieć większość zuchwałych sprawców.
- Wylewy podskórne wskazują na przyżyciowość obrażeń - głos, wkrótce później naderwał skostniałe ścięgno milczenia, tworzące nieidealną, zmąconą odgłosami pracy ciszę. Jedna z pierwszych, najistotniejszych reguł. Martwi nie krwawią. - Ślady narzędzia nie są uwidocznione, wykluczam też upadek z wysokości. W moim odczuciu każdy z dostrzegalnych urazów został zadany zaklęciem - wysnuta z graniczącą, absolutną pewnością wiedza. Czuł się odpowiedzialny za przebieg sekcji; mimo, że szanował dokonania Bergdahla i przewyższające go doświadczenie, sam, jako jedyny nosił na sali tytuł medyka sądowego. Szkolił się, by wyłaniać wszystkie, zachowane sekrety oraz rozjaśniać wgląd pozostałych funkcjonariuszy do śledztwa. Inny, niż do tej pory, schemat morderstwa (morderstw) uważał za wielką szansę. Pracował, pełen naostrzonego skupienia zdolnego obrabiać każdy, przy pierwszym, osiadającym spojrzeniu, mało istotny szczegół.
- Nie widzę tutaj szczególnych śladów obrony. Uczeń był wzięty z zaskoczenia. Nie zdążył zareagować. Rozkład plam opadowych i stężenie pośmiertne sugerują brak manipulacji ciałem po śmierci ofiary - zimno, profesjonalnie, bez obnażania żadnych, choć majaczących emocji, których niepowściągliwy dysonans niszczył obyczajowość wszelkich oględzin zmarłych. Wychodził z założenia, że każdy, przekraczający próg sali, miał obowiązek pozostawić odczucia w stosownej, niemożliwej do przekroczenia odległości, jeszcze za objęciami surowych, prosektoryjnych murów. Rozpaczliwe pytania, tłukące się jak schwytany w sieć ptak, były zupełnie zbędne - ten, kto widywał, niemal codziennie przejawy okrucieństwa, zalegające brudnym, cuchnącym szlamem pod początkową, błogosławioną uśmiechem powierzchownością, nie kruszył się, ukazując szpetną, pełznącą jak błyskawica rysę oburzenia, strachu i trudnych do okiełznania nudności. Ludzie, niepotrafiący wypatroszyć się z jakichkolwiek przejawów człowieczych i wyniosłych uczuć, nie nadawali się, aby spełniać podobne funkcje.
Zrozumiał wszystko już dawno, decydując się na obranie jednej, nienadszarpniętej grząskością obawy ścieżki: żaden z nich nie był normalny.
Żadna, przesiąknięta zwyczajnością osoba, nie obcowałaby z podobnymi, dantejskimi kompozycjami.
- Komuś się bardzo spieszyło - zbierał pierwsze pokłosie czystych, umocnionych właściwym fundamentem dowodów wniosków - albo, zwyczajnie, nie miał potrzeby ukrycia nadprogramowych zwłok. To było szybkie zadanie - szybkie i równocześnie niejasne. Nie tylko on, jak mógł odkryć, obdarzał to dłuższą chwilą zastanowienia. - Zakraść się, otruć zwierzęta, uciec. - Nie umiał, w danym momencie, pojąć istoty celu podobnej eskapady, nadwyrężania ryzyka w imię pozbycia się rozkrzyczanych kruków. Zbrodnia, mogła mieć najwyżej charakter ponurego symbolu, uknutego wyraźnie w głowach nasłanych sprawców, zawikłanego dla innych, postronnych, przyglądających się poza kręgiem wtajemniczenia.
- Mam wstępne podejrzenia co do przebiegu zajścia - mówił płynnie, nieco głośniej niż wcześniej, dążąc, by wyraźnie przekazać zalążki swojej opinii. - Na sam początek przypomnę kilka najprostszych prawd - nieznaczny uśmiech ponownie zatlił się na zmęczonej piętnem choroby twarzy. Odrzucał, od samego początku część wersji, przesączał, niczym przez sito, zestawiając z obserwacjami, z niemiłą, szpetną rzeczywistością o mdłym zapachu, wciskanym przy każdym uniesieniu się łuków żeber.
- Łamanie kości jest procesem bolesnym. Wątpię, aby ktokolwiek przetrwał go bez wydania dźwięku. Ofiara mogła krzyknąć i sprowadzić kolejnego ucznia, ruszającego na pomoc. Z drugiej strony, ten krzyk powinien był również dotrzeć do pozostałych kapłanów, przebywających w budynku. Przesłuchania świadków nie dają nam ku temu przesłanek. Przyszły godar mógł zostać wpierw uciszony, a jego kompana zaniepokoiło coś całkowicie innego - podzielił się z nimi wszystkim, co do tej pory był w stanie samodzielnie wychwycić. Szkic, który musiał, w przyszłości, uzupełnić dobraną w miarę spostrzeżeń paletą adekwatnych barw.
- Przekonajmy się, co rzeczywiście go zabiło - niepokorny entuzjazm, ciekawość, której zaczepna natura nie ustawała wewnątrz azylu umysłu. Badanie trwało w najlepsze; oprócz samego przyglądania się ciału, musieli zbadać, co kryło się w jego środku. Zator? Rozerwana tętnica? Coś zupełnie innego? Liczył, że wkrótce wszystko stanie się bardziej klarowne.
- Wylewy podskórne wskazują na przyżyciowość obrażeń - głos, wkrótce później naderwał skostniałe ścięgno milczenia, tworzące nieidealną, zmąconą odgłosami pracy ciszę. Jedna z pierwszych, najistotniejszych reguł. Martwi nie krwawią. - Ślady narzędzia nie są uwidocznione, wykluczam też upadek z wysokości. W moim odczuciu każdy z dostrzegalnych urazów został zadany zaklęciem - wysnuta z graniczącą, absolutną pewnością wiedza. Czuł się odpowiedzialny za przebieg sekcji; mimo, że szanował dokonania Bergdahla i przewyższające go doświadczenie, sam, jako jedyny nosił na sali tytuł medyka sądowego. Szkolił się, by wyłaniać wszystkie, zachowane sekrety oraz rozjaśniać wgląd pozostałych funkcjonariuszy do śledztwa. Inny, niż do tej pory, schemat morderstwa (morderstw) uważał za wielką szansę. Pracował, pełen naostrzonego skupienia zdolnego obrabiać każdy, przy pierwszym, osiadającym spojrzeniu, mało istotny szczegół.
- Nie widzę tutaj szczególnych śladów obrony. Uczeń był wzięty z zaskoczenia. Nie zdążył zareagować. Rozkład plam opadowych i stężenie pośmiertne sugerują brak manipulacji ciałem po śmierci ofiary - zimno, profesjonalnie, bez obnażania żadnych, choć majaczących emocji, których niepowściągliwy dysonans niszczył obyczajowość wszelkich oględzin zmarłych. Wychodził z założenia, że każdy, przekraczający próg sali, miał obowiązek pozostawić odczucia w stosownej, niemożliwej do przekroczenia odległości, jeszcze za objęciami surowych, prosektoryjnych murów. Rozpaczliwe pytania, tłukące się jak schwytany w sieć ptak, były zupełnie zbędne - ten, kto widywał, niemal codziennie przejawy okrucieństwa, zalegające brudnym, cuchnącym szlamem pod początkową, błogosławioną uśmiechem powierzchownością, nie kruszył się, ukazując szpetną, pełznącą jak błyskawica rysę oburzenia, strachu i trudnych do okiełznania nudności. Ludzie, niepotrafiący wypatroszyć się z jakichkolwiek przejawów człowieczych i wyniosłych uczuć, nie nadawali się, aby spełniać podobne funkcje.
Zrozumiał wszystko już dawno, decydując się na obranie jednej, nienadszarpniętej grząskością obawy ścieżki: żaden z nich nie był normalny.
Żadna, przesiąknięta zwyczajnością osoba, nie obcowałaby z podobnymi, dantejskimi kompozycjami.
- Komuś się bardzo spieszyło - zbierał pierwsze pokłosie czystych, umocnionych właściwym fundamentem dowodów wniosków - albo, zwyczajnie, nie miał potrzeby ukrycia nadprogramowych zwłok. To było szybkie zadanie - szybkie i równocześnie niejasne. Nie tylko on, jak mógł odkryć, obdarzał to dłuższą chwilą zastanowienia. - Zakraść się, otruć zwierzęta, uciec. - Nie umiał, w danym momencie, pojąć istoty celu podobnej eskapady, nadwyrężania ryzyka w imię pozbycia się rozkrzyczanych kruków. Zbrodnia, mogła mieć najwyżej charakter ponurego symbolu, uknutego wyraźnie w głowach nasłanych sprawców, zawikłanego dla innych, postronnych, przyglądających się poza kręgiem wtajemniczenia.
- Mam wstępne podejrzenia co do przebiegu zajścia - mówił płynnie, nieco głośniej niż wcześniej, dążąc, by wyraźnie przekazać zalążki swojej opinii. - Na sam początek przypomnę kilka najprostszych prawd - nieznaczny uśmiech ponownie zatlił się na zmęczonej piętnem choroby twarzy. Odrzucał, od samego początku część wersji, przesączał, niczym przez sito, zestawiając z obserwacjami, z niemiłą, szpetną rzeczywistością o mdłym zapachu, wciskanym przy każdym uniesieniu się łuków żeber.
- Łamanie kości jest procesem bolesnym. Wątpię, aby ktokolwiek przetrwał go bez wydania dźwięku. Ofiara mogła krzyknąć i sprowadzić kolejnego ucznia, ruszającego na pomoc. Z drugiej strony, ten krzyk powinien był również dotrzeć do pozostałych kapłanów, przebywających w budynku. Przesłuchania świadków nie dają nam ku temu przesłanek. Przyszły godar mógł zostać wpierw uciszony, a jego kompana zaniepokoiło coś całkowicie innego - podzielił się z nimi wszystkim, co do tej pory był w stanie samodzielnie wychwycić. Szkic, który musiał, w przyszłości, uzupełnić dobraną w miarę spostrzeżeń paletą adekwatnych barw.
- Przekonajmy się, co rzeczywiście go zabiło - niepokorny entuzjazm, ciekawość, której zaczepna natura nie ustawała wewnątrz azylu umysłu. Badanie trwało w najlepsze; oprócz samego przyglądania się ciału, musieli zbadać, co kryło się w jego środku. Zator? Rozerwana tętnica? Coś zupełnie innego? Liczył, że wkrótce wszystko stanie się bardziej klarowne.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Martwa, chłodna atmosfera prosektorium z każdym kolejnym odkryciem zaczynała nabierać życia – życia wzbierającego w obrazach śmierci tych, którzy mieli już nigdy go nie zaznać. Zabójstwo dwóch godarów, choć wpisujące się w ciąg wstrząsających miastem tragedii, było tyleż osobliwe, ile, jak mogłoby się zdawać, zupełnie chaotyczne, stawiające mur kolejnych niewiadomych wszędzie tam, gdzie pozornie, za ciężką kotarą tajemnic, kryło się rozwiązanie.
– Ha! Oczywiście, że by było. – Flodqvist podchwycił słowa Bergdahla, wyciągając je pod lupę uwagi, po czym wyprostował się nieznacznie i podsunął grube, okrągłe okulary głębiej na stromy pagórek kartoflowatego nosa. – Niestety stoją przed nami prawie same niewiadome. – tym razem westchnął cicho, choć w jego głosie nie było słychać szczególnego pesymizmu, chęć do pracy, która wśród ludzi parających się podobnym zawodem była równie niepokojąca, co wręcz wymagana, prześwitywała bowiem przez jego fizjonomię nadwątlonym entuzjazmem. Nachylił się nad obserwacjami Gaute, wodząc uważnym, spostrzegawczym wzrokiem po osobliwych, nienaturalnych wygięciach kości, których złamania, nie idące w parze z obrażeniami wewnętrznymi, mogły wskazywać tylko na jedno – napastnik nie wahał się używać zaklęć.
– Rzeczywiście obawiam się, że z całkowitą pewnością możemy już potwierdzić przypuszczania, które, jak sądzę, tliły się w naszych głowach od samego początku. Ślepcy są wyjątkowo rozrzutni w sianiu swej zarazy, wstępnie załóżmy zatem, że większość obrażeń zadana została za pomocą magii. – odparł, po czym zmarszczył nieznacznie czoło, zamyślając się na chwilę. – Poza raną ciętą, o której wspominał wcześniej pan Bergdahl, ta zdaje się zupełnie nie przystawać do schematu popełnionej zbrodni. – płaski jak soliter pas startowy z każdym nowym odkryciem zaczynał nabierać większych wybojów, krzywego, brukowanego karbowania, nakazującego sięgać rękami tym głębiej w bezdenny kubeł tajemnic.
– Najwyraźniej ktoś bardzo nie chciał, by mądrość starego Nørgaarda rozprzestrzeniała się po świecie. – w odpowiedzi na spostrzeżenie Ariego z gardła Ludviga wydobyło się krótkie, zachrypłe parsknięcie, cierpki śmiech mający przypieczętować nieco kąśliwą uwagę, wybrzmiewający jednak ostatecznie z nieprzyjemną, budzącą grozę goryczą. Bergdahl, który srebrem chłodnych narzędzi rozchylił sparaliżowane śmiercią ciało kruka, mógł dostrzec jednak coś, co w przeciwieństwie do licznych komentarzy Flodqvista, mogło przywieść ich o krok bliżej do rozwiązania sprawy. O ile żadne dotychczas zauważone obrażenia na ciele zwierzęcia nie sugerowały użycia zaklęć, o tyle wygląd wydobytych na wierzch narządów wzbudzał słuszne podejrzenia – niepokojące zabarwienie na błonie śluzowej żołądka i pierwsze anomalne zmiany zwyrodnieniowe wątroby, pomimo niewykonanego jeszcze badania krwi, z dużym prawdopodobieństwem wskazywały na możliwość zatrucia.
Tymczasem Eriksen, który za sprawą dalszych oględzin zbierał już pierwsze pokłosie wniosków, nakazujące sądzić, że młody godar został potraktowany inkantacjami znacznie hojniej, niż początkowo można by zakładać, z triumfem sięgnął po splątany kołtun wydarzeń – kałuże podskórnie wylanej krwi, zgodnie z jego obserwacjami, wróżyły, że do rozległego krwotoku doszło jeszcze za życia mężczyzny.
– Napastnicy się nie patyczkowali. – Ludvig zmrużył oczy, widocznie rażony kolejnymi odkryciami, wychylającymi się stopniowo zza odległego horyzontu. Ze spostrzeżeń Gaute wniosek rysował się na papirusie potwierdzeń w sposób całkiem oczywisty – młody godar musiał podpaść ślepcom wystarczająco dotkliwie, aby skierowano w jego stronę kilka różnych zaklęć, wobec potwierdzenia których nieszczególnie wnikliwą zagadką pozostawała geneza charakterystycznych, wężowych ugryzień, odznaczonych podwójnymi kropkami zębów na chłodnej powierzchni skóry.
– Ha! Oczywiście, że by było. – Flodqvist podchwycił słowa Bergdahla, wyciągając je pod lupę uwagi, po czym wyprostował się nieznacznie i podsunął grube, okrągłe okulary głębiej na stromy pagórek kartoflowatego nosa. – Niestety stoją przed nami prawie same niewiadome. – tym razem westchnął cicho, choć w jego głosie nie było słychać szczególnego pesymizmu, chęć do pracy, która wśród ludzi parających się podobnym zawodem była równie niepokojąca, co wręcz wymagana, prześwitywała bowiem przez jego fizjonomię nadwątlonym entuzjazmem. Nachylił się nad obserwacjami Gaute, wodząc uważnym, spostrzegawczym wzrokiem po osobliwych, nienaturalnych wygięciach kości, których złamania, nie idące w parze z obrażeniami wewnętrznymi, mogły wskazywać tylko na jedno – napastnik nie wahał się używać zaklęć.
– Rzeczywiście obawiam się, że z całkowitą pewnością możemy już potwierdzić przypuszczania, które, jak sądzę, tliły się w naszych głowach od samego początku. Ślepcy są wyjątkowo rozrzutni w sianiu swej zarazy, wstępnie załóżmy zatem, że większość obrażeń zadana została za pomocą magii. – odparł, po czym zmarszczył nieznacznie czoło, zamyślając się na chwilę. – Poza raną ciętą, o której wspominał wcześniej pan Bergdahl, ta zdaje się zupełnie nie przystawać do schematu popełnionej zbrodni. – płaski jak soliter pas startowy z każdym nowym odkryciem zaczynał nabierać większych wybojów, krzywego, brukowanego karbowania, nakazującego sięgać rękami tym głębiej w bezdenny kubeł tajemnic.
– Najwyraźniej ktoś bardzo nie chciał, by mądrość starego Nørgaarda rozprzestrzeniała się po świecie. – w odpowiedzi na spostrzeżenie Ariego z gardła Ludviga wydobyło się krótkie, zachrypłe parsknięcie, cierpki śmiech mający przypieczętować nieco kąśliwą uwagę, wybrzmiewający jednak ostatecznie z nieprzyjemną, budzącą grozę goryczą. Bergdahl, który srebrem chłodnych narzędzi rozchylił sparaliżowane śmiercią ciało kruka, mógł dostrzec jednak coś, co w przeciwieństwie do licznych komentarzy Flodqvista, mogło przywieść ich o krok bliżej do rozwiązania sprawy. O ile żadne dotychczas zauważone obrażenia na ciele zwierzęcia nie sugerowały użycia zaklęć, o tyle wygląd wydobytych na wierzch narządów wzbudzał słuszne podejrzenia – niepokojące zabarwienie na błonie śluzowej żołądka i pierwsze anomalne zmiany zwyrodnieniowe wątroby, pomimo niewykonanego jeszcze badania krwi, z dużym prawdopodobieństwem wskazywały na możliwość zatrucia.
Tymczasem Eriksen, który za sprawą dalszych oględzin zbierał już pierwsze pokłosie wniosków, nakazujące sądzić, że młody godar został potraktowany inkantacjami znacznie hojniej, niż początkowo można by zakładać, z triumfem sięgnął po splątany kołtun wydarzeń – kałuże podskórnie wylanej krwi, zgodnie z jego obserwacjami, wróżyły, że do rozległego krwotoku doszło jeszcze za życia mężczyzny.
– Napastnicy się nie patyczkowali. – Ludvig zmrużył oczy, widocznie rażony kolejnymi odkryciami, wychylającymi się stopniowo zza odległego horyzontu. Ze spostrzeżeń Gaute wniosek rysował się na papirusie potwierdzeń w sposób całkiem oczywisty – młody godar musiał podpaść ślepcom wystarczająco dotkliwie, aby skierowano w jego stronę kilka różnych zaklęć, wobec potwierdzenia których nieszczególnie wnikliwą zagadką pozostawała geneza charakterystycznych, wężowych ugryzień, odznaczonych podwójnymi kropkami zębów na chłodnej powierzchni skóry.
Bezimienny
To nie jest jego dzień. Zdecydowanie i nieodwołalnie dobitnie. Wtłaczające się w głąb niego poirytowanie tłukące się w głębi spaczonego chorobą rozeźlonego umysłu, rozprzestrzeniające się nie dającym odeprzeć atakującym, rwącym bólem skroni po własne, cicho bijące porywiście w swych odstępach serce, zbytecznie rozżalone myślą i nierówną walką. Próbuje poskładać te rozpalone węgla rozżarzonych myśli, rozłupane na części odłamki, które parzą wciąż tak samo i których nie sposób w samym sobie ugasić, jak bardzo by się nie starało. Ułamki nie należących do niego wspomnień, jednocześnie dalekich i bliskich niczym swoje własne. Próbuje je odeprzeć. Zamknąć poruszone widokiem krwawego, bestialskiego obrazu powieki jednak rozżalenie tę wtłaczającą się z każdego zakamarka umysłu myślą, iż to, co widzi przed własnymi oczyma poczynione zostało jego tylko rękoma, bo przecież w żaden sposób nie jego wolą sprawia, iż zebranie z podłogi własnego roztrzaskanego świadomością ja staje się w zupełności niemożliwym do urzeczywistnienia.
“Ty to zrobiłeś”. Słowa wybrzmiewają raz za razem, przynosząc jedynie ból i cierpienie. Nie da się kontrolować wszystkiego, a zwłaszcza samego siebie. Zwłaszcza będąc takim, jak on.
Dla samego siebie jesteś niebezpiecznym, Ari. A kiedy przestaniesz panować nad sobą samym, będziesz niebezpiecznym dla innych.
Słyszalny w głębi jaźni, pozbawiony litości, tak cholernie dobitny i nieczuły śmiech zastępuje swym wyraźnym brzmieniem wszystko inne. Cała reszta zdaje się pozbawionym znaczenia bełkotem jego towarzyszy. Słowa pojawiają się i nikną, pozbawione wszelkiej swej wartości. Próbuje się skupić. Dłonie zaciskają się na leżących na stole sekcyjnym przedmiotach a on sam niczym w transie przesuwa je z miejsca na miejsce, łapiąc koniec końców za jeden z nich, machinalnie nacinając sparaliżowane śmiertelnym tchnieniem ostateczności trzewia rozpłatanego na zimnej tafli ptaszyska. Z rozmachem w zamglonym żarze swoistej psychozy, uwidocznionej w całej swej postaci w niemal martwym, nieporuszonym jakąkolwiek zmyślniejszą pełną skupienia emocją spojrzeniu wyłuskuje na wierzch maleńkie organy, przeciągając po nich palcami z jakąś dziwnie anomalną czułością. Zwyrodnieniowe zmiany dostrzegalne są gołym okiem, a cienista plama na błonie śluzowej żołądka wspólnie potwierdzają wcześniejsze domysły. Bynajmniej daruje sobie zbędne zupełnie słowa, wsłuchując w te zawieszane z tak wielką pewnością przez Gaute. Obmywa dłonie z resztek krwi i sierści, koniec końców w milczeniu ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma wpatrując w poczyniane przezeń wstępne oględziny.
“Ty to zrobiłeś”. Słowa wybrzmiewają raz za razem, przynosząc jedynie ból i cierpienie. Nie da się kontrolować wszystkiego, a zwłaszcza samego siebie. Zwłaszcza będąc takim, jak on.
Dla samego siebie jesteś niebezpiecznym, Ari. A kiedy przestaniesz panować nad sobą samym, będziesz niebezpiecznym dla innych.
Słyszalny w głębi jaźni, pozbawiony litości, tak cholernie dobitny i nieczuły śmiech zastępuje swym wyraźnym brzmieniem wszystko inne. Cała reszta zdaje się pozbawionym znaczenia bełkotem jego towarzyszy. Słowa pojawiają się i nikną, pozbawione wszelkiej swej wartości. Próbuje się skupić. Dłonie zaciskają się na leżących na stole sekcyjnym przedmiotach a on sam niczym w transie przesuwa je z miejsca na miejsce, łapiąc koniec końców za jeden z nich, machinalnie nacinając sparaliżowane śmiertelnym tchnieniem ostateczności trzewia rozpłatanego na zimnej tafli ptaszyska. Z rozmachem w zamglonym żarze swoistej psychozy, uwidocznionej w całej swej postaci w niemal martwym, nieporuszonym jakąkolwiek zmyślniejszą pełną skupienia emocją spojrzeniu wyłuskuje na wierzch maleńkie organy, przeciągając po nich palcami z jakąś dziwnie anomalną czułością. Zwyrodnieniowe zmiany dostrzegalne są gołym okiem, a cienista plama na błonie śluzowej żołądka wspólnie potwierdzają wcześniejsze domysły. Bynajmniej daruje sobie zbędne zupełnie słowa, wsłuchując w te zawieszane z tak wielką pewnością przez Gaute. Obmywa dłonie z resztek krwi i sierści, koniec końców w milczeniu ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma wpatrując w poczyniane przezeń wstępne oględziny.
Nieznajomy
Mówił: do ciał, do niekiedy wyczekujących go wyraziście świadków oraz kompanów procesu, noszącego wręcz rytualne znamiona. Drzwi, utworzone przez usta, rozchylały się zawsze, gdy zaistniała potrzeba, kiedy były proszone w skostniałej od formalności, gęstej, przesyconej do cna powagą atmosferze bojów procesów toczonych wewnątrz Kolegium. Prosili go o opinię: więc mówił, porzucał dawną, zużytą skórę zlepioną bursztynem milczenia, zastygłą, zamkniętą w kroplach żywicy własnego i odległego świata. Mówił i lubił mówić, gdy tylko miał na języku sensowną, rzeczową treść, podpartą przez przysadzisty fundament utwardzonych spostrzeżeń.
- Niestety - przyznał odrobinę żałośnie, musiał fatalnie przyznać, choć wizja, przedstawiana przez samego mężczyznę, była kusząca, możliwa i niesłychanie wygodna - nie jestem w stanie potwierdzić, czy mamy tu dzieło ślepców. Nie trzeba być jednym z nich, aby móc operować magią zakazaną, przynajmniej w podstawowym zakresie. Wszystko, jak wiemy, składa się w szereg etapów. - Mógł operować zaledwie garścią zdobytych, wydartych faktów. Wszystko, złożone z samych, abstrakcyjnych pomysłów, było nęcące, lecz jednocześnie, na dany moment, zupełnie niedopuszczalne. A gdyby… Gdyby ślepcy szkolili kolejną grupę fanatyków? - fala myśli przesunęła się nagłym, spienionym grzbietem i uderzyła o kostny klif jego czaszki. Jedno pozostawało pewne - ciała różniły się, odstawały, wyłamane spomiędzy ram tego, z czym ostatnio obcował.
- Lauge Nørgaard - powtórzył, jakby nieświadomie za odpowiedzią Flodquista. - Ekspert w magii runicznej - wewnętrzne ślepia rozwarły się, poszerzając źrenice. Zachował jednak te przemyślenia dla siebie. Kruki, wcześniejszy pogrzeb - prosiły aby być zszyte misterną nitką powiązań, cienką, niedostrzegalną lecz spajającą podziurawiony materiał zdobytej i zdobywanej wiedzy.
- Rany kąsane - oznajmił, w zamian za to, na widok dalszej składowej konstelacji obrażeń prezentowanych przez nieżyjącego już ucznia. - Ich wygląd sprawia, że podejrzewam ugryzienie przez węża. Nie sądzę, by były główną przyczyną zgonu. Raczej ubogaciły ten proces - wyznał, czując, że będzie w stanie przystąpić do oględzin wewnętrznych. Skalpel poruszał się z wprawą, nabytą szczególnie podczas asystowania - do niedawna nie cieszył się pełnią praw jako medyk. Nadal był młody, nadal miał za zadanie poszerzać wiedzę oraz nabywać doświadczenie, często cenniejsze niż jakakolwiek formuła, stłamszona na starych, pożółkłych stronicach opasłego tomiszcza.
- To ciało jest bałaganem obrażeń - podsumował w najprostszy, pełen swobody sposób. Wiedzieli, że uczeń stał się ofiarą przynajmniej kilku inkantacji. Całość, jaką zdołali zaobserwować przypominała tortury; nie pasowały jednak okoliczności, zgrzytały, zważywszy na to, że sprawcy nie mieli czasu. - Jego towarzysz nurtuje mnie jeszcze bardziej niż na początku - nie mógł powstrzymać się przed rzuceniem tego rodzaju wyznania. Rana na jego szyi posyłała im utworzony, złowieszczy uśmiech. Byli zupełnie inni - powiązani jednak z tym samym, makabrycznym zdarzeniem, które, jak pieczęć, zdołało zwieńczyć ich los.
- Niestety - przyznał odrobinę żałośnie, musiał fatalnie przyznać, choć wizja, przedstawiana przez samego mężczyznę, była kusząca, możliwa i niesłychanie wygodna - nie jestem w stanie potwierdzić, czy mamy tu dzieło ślepców. Nie trzeba być jednym z nich, aby móc operować magią zakazaną, przynajmniej w podstawowym zakresie. Wszystko, jak wiemy, składa się w szereg etapów. - Mógł operować zaledwie garścią zdobytych, wydartych faktów. Wszystko, złożone z samych, abstrakcyjnych pomysłów, było nęcące, lecz jednocześnie, na dany moment, zupełnie niedopuszczalne. A gdyby… Gdyby ślepcy szkolili kolejną grupę fanatyków? - fala myśli przesunęła się nagłym, spienionym grzbietem i uderzyła o kostny klif jego czaszki. Jedno pozostawało pewne - ciała różniły się, odstawały, wyłamane spomiędzy ram tego, z czym ostatnio obcował.
- Lauge Nørgaard - powtórzył, jakby nieświadomie za odpowiedzią Flodquista. - Ekspert w magii runicznej - wewnętrzne ślepia rozwarły się, poszerzając źrenice. Zachował jednak te przemyślenia dla siebie. Kruki, wcześniejszy pogrzeb - prosiły aby być zszyte misterną nitką powiązań, cienką, niedostrzegalną lecz spajającą podziurawiony materiał zdobytej i zdobywanej wiedzy.
- Rany kąsane - oznajmił, w zamian za to, na widok dalszej składowej konstelacji obrażeń prezentowanych przez nieżyjącego już ucznia. - Ich wygląd sprawia, że podejrzewam ugryzienie przez węża. Nie sądzę, by były główną przyczyną zgonu. Raczej ubogaciły ten proces - wyznał, czując, że będzie w stanie przystąpić do oględzin wewnętrznych. Skalpel poruszał się z wprawą, nabytą szczególnie podczas asystowania - do niedawna nie cieszył się pełnią praw jako medyk. Nadal był młody, nadal miał za zadanie poszerzać wiedzę oraz nabywać doświadczenie, często cenniejsze niż jakakolwiek formuła, stłamszona na starych, pożółkłych stronicach opasłego tomiszcza.
- To ciało jest bałaganem obrażeń - podsumował w najprostszy, pełen swobody sposób. Wiedzieli, że uczeń stał się ofiarą przynajmniej kilku inkantacji. Całość, jaką zdołali zaobserwować przypominała tortury; nie pasowały jednak okoliczności, zgrzytały, zważywszy na to, że sprawcy nie mieli czasu. - Jego towarzysz nurtuje mnie jeszcze bardziej niż na początku - nie mógł powstrzymać się przed rzuceniem tego rodzaju wyznania. Rana na jego szyi posyłała im utworzony, złowieszczy uśmiech. Byli zupełnie inni - powiązani jednak z tym samym, makabrycznym zdarzeniem, które, jak pieczęć, zdołało zwieńczyć ich los.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Kwiat tajemnic o ciemnych, pokrytych grozą płatkach rozkładał się powoli, ujawniając przed wami okrąg prawd pozornie oczywistych, lecz gdyby tylko sięgnąć w grząską sferę domysłów, ręka niespodziewanie zapadłaby się głębiej w ciemności – Gaute miał rację, a jednak Ludvig skrzywił się odruchowo na jego stwierdzenie, niezadowolony, że wnioski, które tak ochoczo pragnął wyciągnąć, stały na kruchych i chwiejnych fundamentach.
– Każdy, kto zasmakował magii zakazanej, w końcu stanie się jednym z nich, panie Eriksen. Ślepcy czy nie, powinniśmy zdusić tę zarazę w zarodku. – odparł hardo, ściągając krzaczaste brwi i po raz kolejny nasuwając okulary, które natychmiast zsunęły się z powrotem po górnej spadziźnie jego nosa. – Po naszych nieszczęśnikach widzimy, że napastnicy nie obawiali się rzucać zaklęć, pozwalam wykluczyć sobie zatem wszelką moralną wstrzemięźliwość tych żółtodziobów, z którymi, jak pan sugeruje, możemy mieć do czynienia. Z doświadczenia proponuję zawsze zakładać najgorsze. – dodał po chwili, a jego głos nabrał nieco pesymistycznego tonu, gdy sięgnął po srebrne szczypce, którymi odchylił zaraz zasiniony płat ciała w okolicy dolnych żeber.
– Niech pan nie zasypia nad tymi krukami, mamy jeszcze trochę do zrobienia. – rzucił zaraz dobrotliwie w stronę Ariego, zatrzymując swoją uwagę na narządach, wyjętych przez anatomopatologa ze sztywnej opoki ciała. – Na tego typu osobliwościach zna się pan chyba najlepiej z naszej trójki. – mruknął pod nosem, odstępując na chwilę od leżącego na kozetce godara, by bliżej przyjrzeć się wnętrznościom badanego zwierzęcia. – Będzie trzeba porównać to z pozostałymi osobnikami, wygląda jednak na to, że ktoś bardzo chciał pozbyć się wszystkich ptaków z kruczarni, najlepiej za jednym zamachem i w miarę natychmiastowo. – zauważył, zaraz kiwając w zamyśleniu głową na wtrącenie Gaute, który podchwycił najwyraźniej jego wcześniejszy komentarz.
– Tak, Lauge Nørgaard był znakomitą osobistością, taka strata dla Instytutu... – westchnął, przygryzając wargę i pozwalając własnemu umysłowi na pogrążenie się w chwilowej, zabarwionej nostalgią refleksji. – Znałem człowieka osobiście, nie byliśmy wprawdzie bardzo blisko, ale wystarczająco, by smuciły mnie te okoliczności. Ciężko jest mi sobie wyobrazić, by ktoś chował do niego jakąś poważną urazę, może poza studentami, nawet oni wiedzieli jednak przecież, że za jego powściągliwą surowością kryje się niesamowita wiedza. Szanowali go, nawet jeśli podświadomie. – zdradził, wzruszając ramionami, by zaraz swą uwagę skupić z powrotem na zmasakrowanych ciałach kapłanów.
– Słuszna uwaga. – przytaknął. – Obawiam się jednak, że w tym wypadku użycie zaklęcia jest tym bardziej oczywiste, niż przy poprzednich obrażeniach. Nie mamy tu zbyt wielu węży, szczególnie o tej porze roku, żmije zresztą rzadko kąsają człowieka. Na drugim ciele znajdują się te same ślady. – wydał z siebie cichy pomruk zamyślenia, sugestią kierując wzrok ku jednej z ostatnich zagadek dzisiejszych oględzin. Przy wnikliwszej obserwacji sposób zadania rany mógł stać się w oczach Eriksena dosyć oczywisty. O ile poprzednie obrażenia w znacznej większości wywołane zostały siłą inkantacji, o tyle rana na gardle najprawdopodobniej podyktowana była ostrzem noża. Pytanie zawisło jak mgła ponad ich głowami – dlatego napastnicy zdecydowali się zaatakować w ten sposób?
– Wszystko to wydaje się bardzo chaotyczne.
– Każdy, kto zasmakował magii zakazanej, w końcu stanie się jednym z nich, panie Eriksen. Ślepcy czy nie, powinniśmy zdusić tę zarazę w zarodku. – odparł hardo, ściągając krzaczaste brwi i po raz kolejny nasuwając okulary, które natychmiast zsunęły się z powrotem po górnej spadziźnie jego nosa. – Po naszych nieszczęśnikach widzimy, że napastnicy nie obawiali się rzucać zaklęć, pozwalam wykluczyć sobie zatem wszelką moralną wstrzemięźliwość tych żółtodziobów, z którymi, jak pan sugeruje, możemy mieć do czynienia. Z doświadczenia proponuję zawsze zakładać najgorsze. – dodał po chwili, a jego głos nabrał nieco pesymistycznego tonu, gdy sięgnął po srebrne szczypce, którymi odchylił zaraz zasiniony płat ciała w okolicy dolnych żeber.
– Niech pan nie zasypia nad tymi krukami, mamy jeszcze trochę do zrobienia. – rzucił zaraz dobrotliwie w stronę Ariego, zatrzymując swoją uwagę na narządach, wyjętych przez anatomopatologa ze sztywnej opoki ciała. – Na tego typu osobliwościach zna się pan chyba najlepiej z naszej trójki. – mruknął pod nosem, odstępując na chwilę od leżącego na kozetce godara, by bliżej przyjrzeć się wnętrznościom badanego zwierzęcia. – Będzie trzeba porównać to z pozostałymi osobnikami, wygląda jednak na to, że ktoś bardzo chciał pozbyć się wszystkich ptaków z kruczarni, najlepiej za jednym zamachem i w miarę natychmiastowo. – zauważył, zaraz kiwając w zamyśleniu głową na wtrącenie Gaute, który podchwycił najwyraźniej jego wcześniejszy komentarz.
– Tak, Lauge Nørgaard był znakomitą osobistością, taka strata dla Instytutu... – westchnął, przygryzając wargę i pozwalając własnemu umysłowi na pogrążenie się w chwilowej, zabarwionej nostalgią refleksji. – Znałem człowieka osobiście, nie byliśmy wprawdzie bardzo blisko, ale wystarczająco, by smuciły mnie te okoliczności. Ciężko jest mi sobie wyobrazić, by ktoś chował do niego jakąś poważną urazę, może poza studentami, nawet oni wiedzieli jednak przecież, że za jego powściągliwą surowością kryje się niesamowita wiedza. Szanowali go, nawet jeśli podświadomie. – zdradził, wzruszając ramionami, by zaraz swą uwagę skupić z powrotem na zmasakrowanych ciałach kapłanów.
– Słuszna uwaga. – przytaknął. – Obawiam się jednak, że w tym wypadku użycie zaklęcia jest tym bardziej oczywiste, niż przy poprzednich obrażeniach. Nie mamy tu zbyt wielu węży, szczególnie o tej porze roku, żmije zresztą rzadko kąsają człowieka. Na drugim ciele znajdują się te same ślady. – wydał z siebie cichy pomruk zamyślenia, sugestią kierując wzrok ku jednej z ostatnich zagadek dzisiejszych oględzin. Przy wnikliwszej obserwacji sposób zadania rany mógł stać się w oczach Eriksena dosyć oczywisty. O ile poprzednie obrażenia w znacznej większości wywołane zostały siłą inkantacji, o tyle rana na gardle najprawdopodobniej podyktowana była ostrzem noża. Pytanie zawisło jak mgła ponad ich głowami – dlatego napastnicy zdecydowali się zaatakować w ten sposób?
– Wszystko to wydaje się bardzo chaotyczne.
Bezimienny
Świadomość powracała wolno. Ciemnia majestatycznie gęstej kurtyny mgły podnosiła się i opadała zastępując majaki spaczonego chorobą i zmęczeniem umysłu mężczyzny urywanymi obrazami rzeczywistego krajobrazu jaśniejącego sztucznym światłem wnętrza. Panujący chłód otrzeźwiał, przywracał do przytomności, choć myśli wciąż oscylowały wokół jednego kłębiącego się w głowie pytania, na które wcale nie chciał w tej chwili znać odpowiedzi. Podświadomie wiedział, że każda cząstka jego nieżycia pasożytuje w jego ciele, że ONI wbrew zasadom wszelkiej logiki, na przekór jemu wpływają na jego życie, są nim właściwie i co by nie robił i tak pozostaną, zrzucając konsekwencje ich czynów na jego barki. Wgniatając go w ziemię, z której podnosi się resztką sił własnych każdego pieprzonego razu z coraz większą i większą trudnością.
Chciałby powiedzieć, że nad sobą panuje, ale kłamstwo nie przechodzi nawet w myślach. Próbuje je sobie wmówić, przekonać samego siebie, ale czyż nie mają racji? Nie sprzeciwiał się im, choć nie znaczy to wcale, że nie próbował. Po prostu się poddawał, nie mając już najmniejszej siły na walkę.
Przecież jesteśmy tacy sami, Ari. Każdy jest częścią każdego.
Ty też jesteś mordercą.
To twoje dłonie splamiła krew.
Podobało ci się to.
Chciałby krzyknąć. Sprzeciwić. Może nawet zrobić coś cholernie głupiego i nierozsądnego.
Zabić kogoś. Zabić siebie. Zabić ich w sobie.
Ale przecież są jednością, więc jakby miał to zrobić?
Słowa sprzeciwu zatrzymują się w gardle, nóż którym wcześniej rozcinał trzewia zawisłego jeszcze między światami ptaszyska, zatrzymuje się zaciśnięty w dłoni. Żyły pęcznieją na dłoni mężczyzny, wychynają na wierzch, odbijając na jasnej skórze. Tym razem blade, nie spowite żadną oznaką zaślepienia, porywem wściekłości, który zwykle prowokował użycie wyjątkowo silnego, mściwego zaklęcia. Rzeczywistość zalewa się czerwienią zaciekle bijącego w nim tętna, ledwie przez moment, by w końcu niemal rzucić na ziemię. Podtrzymuje się sekcyjnego stołu, choć sam nie jest pewny, czy istotnie chwiał się na nogach. Ostrożnie spogląda na stojących nieopodal niego mężczyzn, stara wybadać ich reakcję, jak gdyby chcąc odnaleźć w tym poczuciu pewność. Na rzuconą przez Ludviga uwagę kącik ust wygina się w wyrazie swoistego niezadowolenia, jak gdyby znów na powrót odnajdując w jego słowach prowokację, której całe szczęście staje na przekór, choć w samym spojrzeniu można by odnaleźć zimną, wyrachowaną urazę. - Organy zwierząt niewiele różnią się od ludzkich - rzuca krótko i niezwykle chłodno w jego stronę, pakując maleńkie wnętrzności do plastikowych woreczków i opisując je ciągiem cyfr i oznaczeń. - Powinny trafić do analizy, jak mówił wcześniej Eriksen, choć na moje oko wcale nie ma wątpliwości co do ich otrucia. Ale macie swoje procedury - dodaje z pewną dozą uszczypliwości mogącą być wychwyconą w jego głosie, zakładając ręce na wysokości klatki piersiowej i w ciszy wysłuchując wstępnej teorii zawieszanej przez młodego patologa. - Wszystko brzmi rozsądnie - kiwa głową z pewną dozą aprobaty dla jego analitycznego umysłu, może nawet w pewien sposób docenia zdolności młodszego od siebie kolegi. - Ciała bez wątpienia nie przenoszono, bo w inny sposób wyglądałby przy tym opad pośmiertny, więc sprawcy ilu by ich nie było musieliby mieć czas na to, by w tak brutalny sposób go skatować, łamiąc niemal wszystkie kości. I to doszczętnie, więc możemy wykluczyć tu możliwość dokonania tych obrażeń w inny sposób, niż za pośrednictwem zakazanej magii. Prosto i szybko. I tak, ma pan rację, panie Eriksen, każdy mógł użyć takiego rodzaju zaklęcia, jeżeli tylko miałby wystarczająco dużo zdolności dla klasycznego Serpentia. Dziwi mnie tylko fakt, iż użyli zaklęć torturujących, które samorzutnie ukierunkowują Kruczą Straż na Ślepców, jak gdyby właśnie takie wrażenie chcieli wywrzeć. Nie uważacie? - słowa płyną całym potokiem, wyważone i rozsądne, w ślad za rozważaniami towarzyszy. Pochyla się w końcu nad ciałem, przed którym zawisł młody Eriksen, przyglądając uważnie noszonym przez denata śladom wężowych ugryzień, wodząc palcem po wybroczynach i pozostawiając je, by przeanalizować dogłębniej rozoraną szybkim cięciem krtań. - Tego znaleźli w świątyni? - zawiesza w przestrzeni owe pytanie, wcale nie czekając na odpowiedź i przechodząc do właściwego rozpoznania - Ten, kto to zrobił musiał mieć sporo siły. Praworęczny. Jedno, czyste i precyzyjnie wymierzone cięcie. Narzędzie musiało być bardzo ostre, bo przynajmniej na pierwszy rzut oka nie widać jakichkolwiek szarpanych uchybień na skórze. Może zaklęcie zostało użyte po prostu dla zabezpieczenia i pewności. Jak gdyby morderca znał się na rzeczy wykonując robotę czysto i profesjonalnie, nie narażając na to, że chłopak może jakimś cudem przeżyć, kiedy zostawił go gulgoczącego i duszącego, próbującego zaciskać i zatrzymać dłońmi krwawienie.
Chciałby powiedzieć, że nad sobą panuje, ale kłamstwo nie przechodzi nawet w myślach. Próbuje je sobie wmówić, przekonać samego siebie, ale czyż nie mają racji? Nie sprzeciwiał się im, choć nie znaczy to wcale, że nie próbował. Po prostu się poddawał, nie mając już najmniejszej siły na walkę.
Przecież jesteśmy tacy sami, Ari. Każdy jest częścią każdego.
Ty też jesteś mordercą.
To twoje dłonie splamiła krew.
Podobało ci się to.
Chciałby krzyknąć. Sprzeciwić. Może nawet zrobić coś cholernie głupiego i nierozsądnego.
Zabić kogoś. Zabić siebie. Zabić ich w sobie.
Ale przecież są jednością, więc jakby miał to zrobić?
Słowa sprzeciwu zatrzymują się w gardle, nóż którym wcześniej rozcinał trzewia zawisłego jeszcze między światami ptaszyska, zatrzymuje się zaciśnięty w dłoni. Żyły pęcznieją na dłoni mężczyzny, wychynają na wierzch, odbijając na jasnej skórze. Tym razem blade, nie spowite żadną oznaką zaślepienia, porywem wściekłości, który zwykle prowokował użycie wyjątkowo silnego, mściwego zaklęcia. Rzeczywistość zalewa się czerwienią zaciekle bijącego w nim tętna, ledwie przez moment, by w końcu niemal rzucić na ziemię. Podtrzymuje się sekcyjnego stołu, choć sam nie jest pewny, czy istotnie chwiał się na nogach. Ostrożnie spogląda na stojących nieopodal niego mężczyzn, stara wybadać ich reakcję, jak gdyby chcąc odnaleźć w tym poczuciu pewność. Na rzuconą przez Ludviga uwagę kącik ust wygina się w wyrazie swoistego niezadowolenia, jak gdyby znów na powrót odnajdując w jego słowach prowokację, której całe szczęście staje na przekór, choć w samym spojrzeniu można by odnaleźć zimną, wyrachowaną urazę. - Organy zwierząt niewiele różnią się od ludzkich - rzuca krótko i niezwykle chłodno w jego stronę, pakując maleńkie wnętrzności do plastikowych woreczków i opisując je ciągiem cyfr i oznaczeń. - Powinny trafić do analizy, jak mówił wcześniej Eriksen, choć na moje oko wcale nie ma wątpliwości co do ich otrucia. Ale macie swoje procedury - dodaje z pewną dozą uszczypliwości mogącą być wychwyconą w jego głosie, zakładając ręce na wysokości klatki piersiowej i w ciszy wysłuchując wstępnej teorii zawieszanej przez młodego patologa. - Wszystko brzmi rozsądnie - kiwa głową z pewną dozą aprobaty dla jego analitycznego umysłu, może nawet w pewien sposób docenia zdolności młodszego od siebie kolegi. - Ciała bez wątpienia nie przenoszono, bo w inny sposób wyglądałby przy tym opad pośmiertny, więc sprawcy ilu by ich nie było musieliby mieć czas na to, by w tak brutalny sposób go skatować, łamiąc niemal wszystkie kości. I to doszczętnie, więc możemy wykluczyć tu możliwość dokonania tych obrażeń w inny sposób, niż za pośrednictwem zakazanej magii. Prosto i szybko. I tak, ma pan rację, panie Eriksen, każdy mógł użyć takiego rodzaju zaklęcia, jeżeli tylko miałby wystarczająco dużo zdolności dla klasycznego Serpentia. Dziwi mnie tylko fakt, iż użyli zaklęć torturujących, które samorzutnie ukierunkowują Kruczą Straż na Ślepców, jak gdyby właśnie takie wrażenie chcieli wywrzeć. Nie uważacie? - słowa płyną całym potokiem, wyważone i rozsądne, w ślad za rozważaniami towarzyszy. Pochyla się w końcu nad ciałem, przed którym zawisł młody Eriksen, przyglądając uważnie noszonym przez denata śladom wężowych ugryzień, wodząc palcem po wybroczynach i pozostawiając je, by przeanalizować dogłębniej rozoraną szybkim cięciem krtań. - Tego znaleźli w świątyni? - zawiesza w przestrzeni owe pytanie, wcale nie czekając na odpowiedź i przechodząc do właściwego rozpoznania - Ten, kto to zrobił musiał mieć sporo siły. Praworęczny. Jedno, czyste i precyzyjnie wymierzone cięcie. Narzędzie musiało być bardzo ostre, bo przynajmniej na pierwszy rzut oka nie widać jakichkolwiek szarpanych uchybień na skórze. Może zaklęcie zostało użyte po prostu dla zabezpieczenia i pewności. Jak gdyby morderca znał się na rzeczy wykonując robotę czysto i profesjonalnie, nie narażając na to, że chłopak może jakimś cudem przeżyć, kiedy zostawił go gulgoczącego i duszącego, próbującego zaciskać i zatrzymać dłońmi krwawienie.
Nieznajomy
Piękno brzydoty koncentruje się w jej bezwzględnej, niepowściągliwej szczerości.
Nigdy, od pierwszych, spędzonych chwil, eksponowań, nie nadał ludzkiemu ciału miana szpetnego; wręcz przeciwnie, w dzierżącej pierwiastek życia, utkanej biologicznym natchnieniem architekturze, postrzegał osobliwy, misterny twór sztuki. Było coś niezwykłego w każdym jego fragmencie, w uzasadnionym, stworzonym z premedytacją natury i przetrwania układzie, w ostoi fundamentu szkieletu, oplecionego pnączami mięśni, w miękkich, wykonujących sumiennie pracę organach, sercu, umieszczonemu w objęciach płuc, w meandrach wijących się, bladoróżowych jelit i niepozornej, pomarszczonej jasności mózgu. Siła rozkładu, działała często nie-cuda, odmieniając gnilnym rozdęciem zmiękczone i obumarłe tkanki, wypełniając je pełzającym po labiryncie żylnym, brunatnym, dyfundującym sokiem. Zapach - wysuwał się zawsze przed szereg pierwszego planu, uderzał, nachalnie do nozdrzy, po kilku, uporczywych zetknięciach niezdolny do pomylenia z inną, osaczającą wonią. Wszystko, co miało zwyczaj nadchodzić po wygaśnięciu do resztek świadomości i płytszych, prymitywnych procesów, było zasadnym szeregiem ogniw konsekwencji, efektów; nie było - ani odstraszające, ani podobnie pełne nieodpartego uroku, stawało się, w zamian za to - uzasadnione i zrozumiałe nawet dla raczkujących laików. Pierwszy, spośród badanych przez nich, początkujących godarów, został starannie zbadany; czekał, w chwili obecnej na troskę laborantów, mających doprowadzić ciało do poprzedniego, należytego stanu, dostatecznego na wyniesienie go z prosektorium i dokonanie uroczystości pogrzebowych. Pozostawała jeszcze kwestia kompana, którego konstelacja obrażeń odznaczała się większym wyważeniem i subtelnością.
- Mam wrażenie, że czynu dokonały zupełnie inne osoby, niż te, odpowiedzialne za rytualne morderstwa - zgodził się bez wahania z Bergdahlem. Nie umiał stwierdzić, czy podjęte działania były zbiegiem przypadku, zrywem kilku fanatyków, czy rzeczywistą próbą na odwrócenie uwagi. Wiedzieli, w rzeczywistości, niewiele; magia zakazana, podobnie jak cała społeczność oraz natura ślepców pozostawały okryte grubym i szczelnym woalem niedopowiedzeń. Znajomość wyłącznych podstaw, sprawiała, że poruszali się niby po omacku, wystawiając z rozpaczą ręce, usiłując wychwycić każdą, dostępną pod opuszkami fakturę. Wiedział, że bez wątpienia, w odczuciach wielu widzących dysponował kontrowersyjną opinią, z goryczą wstępującego na język żalu, że nie są w stanie poznawać - choćby teoretycznie - arkanów niedozwolonych inkantacji. Każde, możliwe przełamanie powściągliwego dystansu wiązało się z nieprzychylnym spojrzeniem, stawało się obarczone ryzykiem wyskrobania imienia oraz nazwiska na ostrakonach stałego wykluczenia oraz jadu pogardy.
- Nie znajduję śladów wskazujących na obronę. Był zaskoczony, podobnie jak drugi uczeń - zauważył, przyglądając się, w szczególności starannie rękom nieszczęsnego denata. Nie był przykładem żadnej, brutalnej i krwawej walki. Upewniał się coraz silniej - wszystko rozegrało się szybko, z poczuciem wąskich, ubogich zasobów czasu.
- Imponujące - powiedział, jak gdyby sam do siebie, przyglądając się, tym razem w pełni uważnie ranie. - Sprawca znał się na rzeczy - potwierdził. Cięcie było poprowadzone pewną ręką, ruchem, niedostępnym dla osób skażonych niedoświadczeniem.
Wkrótce później, przeszedł do dalszej części oględzin.
Nigdy, od pierwszych, spędzonych chwil, eksponowań, nie nadał ludzkiemu ciału miana szpetnego; wręcz przeciwnie, w dzierżącej pierwiastek życia, utkanej biologicznym natchnieniem architekturze, postrzegał osobliwy, misterny twór sztuki. Było coś niezwykłego w każdym jego fragmencie, w uzasadnionym, stworzonym z premedytacją natury i przetrwania układzie, w ostoi fundamentu szkieletu, oplecionego pnączami mięśni, w miękkich, wykonujących sumiennie pracę organach, sercu, umieszczonemu w objęciach płuc, w meandrach wijących się, bladoróżowych jelit i niepozornej, pomarszczonej jasności mózgu. Siła rozkładu, działała często nie-cuda, odmieniając gnilnym rozdęciem zmiękczone i obumarłe tkanki, wypełniając je pełzającym po labiryncie żylnym, brunatnym, dyfundującym sokiem. Zapach - wysuwał się zawsze przed szereg pierwszego planu, uderzał, nachalnie do nozdrzy, po kilku, uporczywych zetknięciach niezdolny do pomylenia z inną, osaczającą wonią. Wszystko, co miało zwyczaj nadchodzić po wygaśnięciu do resztek świadomości i płytszych, prymitywnych procesów, było zasadnym szeregiem ogniw konsekwencji, efektów; nie było - ani odstraszające, ani podobnie pełne nieodpartego uroku, stawało się, w zamian za to - uzasadnione i zrozumiałe nawet dla raczkujących laików. Pierwszy, spośród badanych przez nich, początkujących godarów, został starannie zbadany; czekał, w chwili obecnej na troskę laborantów, mających doprowadzić ciało do poprzedniego, należytego stanu, dostatecznego na wyniesienie go z prosektorium i dokonanie uroczystości pogrzebowych. Pozostawała jeszcze kwestia kompana, którego konstelacja obrażeń odznaczała się większym wyważeniem i subtelnością.
- Mam wrażenie, że czynu dokonały zupełnie inne osoby, niż te, odpowiedzialne za rytualne morderstwa - zgodził się bez wahania z Bergdahlem. Nie umiał stwierdzić, czy podjęte działania były zbiegiem przypadku, zrywem kilku fanatyków, czy rzeczywistą próbą na odwrócenie uwagi. Wiedzieli, w rzeczywistości, niewiele; magia zakazana, podobnie jak cała społeczność oraz natura ślepców pozostawały okryte grubym i szczelnym woalem niedopowiedzeń. Znajomość wyłącznych podstaw, sprawiała, że poruszali się niby po omacku, wystawiając z rozpaczą ręce, usiłując wychwycić każdą, dostępną pod opuszkami fakturę. Wiedział, że bez wątpienia, w odczuciach wielu widzących dysponował kontrowersyjną opinią, z goryczą wstępującego na język żalu, że nie są w stanie poznawać - choćby teoretycznie - arkanów niedozwolonych inkantacji. Każde, możliwe przełamanie powściągliwego dystansu wiązało się z nieprzychylnym spojrzeniem, stawało się obarczone ryzykiem wyskrobania imienia oraz nazwiska na ostrakonach stałego wykluczenia oraz jadu pogardy.
- Nie znajduję śladów wskazujących na obronę. Był zaskoczony, podobnie jak drugi uczeń - zauważył, przyglądając się, w szczególności starannie rękom nieszczęsnego denata. Nie był przykładem żadnej, brutalnej i krwawej walki. Upewniał się coraz silniej - wszystko rozegrało się szybko, z poczuciem wąskich, ubogich zasobów czasu.
- Imponujące - powiedział, jak gdyby sam do siebie, przyglądając się, tym razem w pełni uważnie ranie. - Sprawca znał się na rzeczy - potwierdził. Cięcie było poprowadzone pewną ręką, ruchem, niedostępnym dla osób skażonych niedoświadczeniem.
Wkrótce później, przeszedł do dalszej części oględzin.
Prorok
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Chociaż za sprawą skrupulatnych oględzin i rozległej, przemierzającej zakątki martwych ciał wiedzy medycznej udało wam się rozszyfrować wiele niewiadomych, większość wniosków była na chwilę obecną wciąż jedynie przypuszczeniami, dedukcjami połączonymi ze sobą wątłą nicią logiki – o ile użycie magii zakazanej nie ulegało niczyim wątpliwościom, o tyle plan działania napastników wciąż pozostawał niejasny i chaotyczny, co przyprawiało o tym większą niepewność, roztaczając wokół dochodzeń coraz gęstszą aurę grozy.
– Cóż – Ludvig westchnął, posyłając Ariemu uważne spojrzenie, ostatecznie wstrzymując się jednak od kolejnych komentarzy, ściągając natomiast twarz w surowym wyrazie powagi, zastanowienia, w które wprawiły go poczynione odkrycia. – Faktycznie, jest to nieco osobliwe. Nie wydaje mi się jednak, by ślepcy kiedykolwiek szczególnie chowali się ze swoimi umiejętnościami – chcą wzbudzić w mieszkańcach lęk, to nie ulega wątpliwościom, chełpią się powodzeniem swoich brutalnych akcji, dlatego nie wolno temu zuchwalstwu ulegać. Jak już mówiłem... – tym razem odwrócił głowę, uraczając Gaute uważnym, przenikliwym spojrzeniem – należy tłumić tę zarazę w środku. – Flodqvist nachylił się nad stołem sekcyjnym, palcami napinając skórę wokół dwóch, punktowych ugryzień, gdzie blada cera zmarłego przybrała obmierzły czerwono-fioletowy odcień. Na pytanie Bergdahla pokiwał tylko głową, po wyrazie jego twarzy było jednak widać, że nie spodziewa się wyciągnąć dzisiaj więcej wniosków z przeprowadzonych oględzin – był co prawda jedynie lekarzem, bujne spekulacje prowadzone przez współpracowników skutecznie rozbudziły w nim jednak wyobraźnię i chęć w miarę natychmiastowego dotarcia do prawdy, niezależnie od tego, jak makabryczna by ona nie była.
– Bardzo ciekawa sprawa. – wymruczał pod nosem, kiwając głową i wodząc wzrokiem od sterylnie zapakowanych narządów kruka po osobliwą ranę ciętą na szyi jednego z młodych godarów. – Niestety, co przyznaję z bólem, obawiam się, że na chwilę obecną nie mamy żadnego sposobu na potwierdzenie tych spekulacji. Wiemy, że sprawcy dobrze znają się na tym, co robią i atak na świątynię prawdopodobnie nie był ich ostatnim, pozostaje zatem mieć się na uwadze, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. – gorzki śmiech wydobył się z otchłani jego gardła, wybrzmiewając w akompaniamencie nieprzyjemnego grymasu, w jaki wygięły się jego wąskie usta. – Wszystkie próbki zostaną oczywiście wysłane na badania, przypuszczam jednak, że nie dowiemy się z nich wiele więcej niż to, co dotychczas udało nam się ustalić. – zapewnił, wzruszając ramionami i wycierając dłonie o biały, niewyprasowany materiał fartucha. – Okazaliście się ogromną pomocą, panowie, za co szczerze dziękuję. Czas pokaże, czy przyjdzie nam jeszcze kiedyś pracować razem. Spoglądając na to oczami zaniepokojonych mieszkańców – mam nadzieję, że nie. To wszystko chyba jednak nieco czcza nadzieja, ślepców stać na więcej, myślę, że wszyscy troje dobrze o tym wiemy. – dodał na koniec, posyłając wam cierpki, zmęczony uśmiech wdzięczności.
wszyscy z tematu
– Cóż – Ludvig westchnął, posyłając Ariemu uważne spojrzenie, ostatecznie wstrzymując się jednak od kolejnych komentarzy, ściągając natomiast twarz w surowym wyrazie powagi, zastanowienia, w które wprawiły go poczynione odkrycia. – Faktycznie, jest to nieco osobliwe. Nie wydaje mi się jednak, by ślepcy kiedykolwiek szczególnie chowali się ze swoimi umiejętnościami – chcą wzbudzić w mieszkańcach lęk, to nie ulega wątpliwościom, chełpią się powodzeniem swoich brutalnych akcji, dlatego nie wolno temu zuchwalstwu ulegać. Jak już mówiłem... – tym razem odwrócił głowę, uraczając Gaute uważnym, przenikliwym spojrzeniem – należy tłumić tę zarazę w środku. – Flodqvist nachylił się nad stołem sekcyjnym, palcami napinając skórę wokół dwóch, punktowych ugryzień, gdzie blada cera zmarłego przybrała obmierzły czerwono-fioletowy odcień. Na pytanie Bergdahla pokiwał tylko głową, po wyrazie jego twarzy było jednak widać, że nie spodziewa się wyciągnąć dzisiaj więcej wniosków z przeprowadzonych oględzin – był co prawda jedynie lekarzem, bujne spekulacje prowadzone przez współpracowników skutecznie rozbudziły w nim jednak wyobraźnię i chęć w miarę natychmiastowego dotarcia do prawdy, niezależnie od tego, jak makabryczna by ona nie była.
– Bardzo ciekawa sprawa. – wymruczał pod nosem, kiwając głową i wodząc wzrokiem od sterylnie zapakowanych narządów kruka po osobliwą ranę ciętą na szyi jednego z młodych godarów. – Niestety, co przyznaję z bólem, obawiam się, że na chwilę obecną nie mamy żadnego sposobu na potwierdzenie tych spekulacji. Wiemy, że sprawcy dobrze znają się na tym, co robią i atak na świątynię prawdopodobnie nie był ich ostatnim, pozostaje zatem mieć się na uwadze, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. – gorzki śmiech wydobył się z otchłani jego gardła, wybrzmiewając w akompaniamencie nieprzyjemnego grymasu, w jaki wygięły się jego wąskie usta. – Wszystkie próbki zostaną oczywiście wysłane na badania, przypuszczam jednak, że nie dowiemy się z nich wiele więcej niż to, co dotychczas udało nam się ustalić. – zapewnił, wzruszając ramionami i wycierając dłonie o biały, niewyprasowany materiał fartucha. – Okazaliście się ogromną pomocą, panowie, za co szczerze dziękuję. Czas pokaże, czy przyjdzie nam jeszcze kiedyś pracować razem. Spoglądając na to oczami zaniepokojonych mieszkańców – mam nadzieję, że nie. To wszystko chyba jednak nieco czcza nadzieja, ślepców stać na więcej, myślę, że wszyscy troje dobrze o tym wiemy. – dodał na koniec, posyłając wam cierpki, zmęczony uśmiech wdzięczności.
wszyscy z tematu