:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
15.11.2000 – Gorące źródła – Bezimienny: T. Holmberg & Nieznajomy: S. Moen
2 posters
Bezimienny
15.11.2000 – Gorące źródła – Bezimienny: T. Holmberg & Nieznajomy: S. Moen Czw 22 Sie - 10:02
15.11.2000
Midgard był wyczerpujący. Odkąd Theo znalazł się w wielkim mieście, zrozumiał, że wcale nie lubi wielkich miast.
Może trudno je lubić, gdy prawie ćwierć życia spędziło się w klatce. Pierwsze tygodnie po ucieczce były trudne, podświadomie lękał się wtedy nawet otwartych przestrzeni. Podobny krajobraz, jak tutaj - rozległa dolina, góry na horyzoncie, otwarte niebo - wzbudzałby w nim wtedy początki agorafobii, ale doszedł przecież do siebie. Z pomocą eliksirów, narkotyków i jego natarczywych ponagleń. Gdy wspominał tamten okres, z niepokojem zastanawiał się, ile w powrocie do zdrowia było własnej zasługi Theo, a ile mamiącego uroku huldrekalla.
Dlatego wspominał go jak najrzadziej. Nie wiedział, kim wtedy był, kim przy nim był i czy w ogóle był sobą. W cyrku też tylko grał rolę, wytyczaną mu przez opiekunów tak długo, aż zaczął w nią wierzyć.
Podobno normalni ludzie mają korzenie. Podobno tożsamość można zakorzenić we własnym domu, we własnej rodzinie. Tak słyszał.
Nawet spróbował - dławiąc strach i powracając po latach do na wpół opuszczonego domu, do wiadomości o śmierci matki i zniknięciu siostry. I do najgorszej wiadomości ze wszystkich, okrutnej plotki albo jeszcze okrutniejszej prawdy. Twój ojciec pozostał zwierzęciem, na zawsze.
Czyli tata też się zagubił.
Albo Theo dał się łatwo okłamać.
Podobno cisza i samotność nie sprzyjały rozkojarzeniu - a pragnął ucieczki, przede wszystkim od własnych myśli, od siebie. Pewnie powinien znaleźć ją w towarzystwie, ale odkąd został ślepcem, nie mógł się pozbyć nowych pokładów nieśmiałości.
Ucieczka kojarzyła się z jednym.
Z wodą.
Uciekali na wodę z Neptunnusem, zanim berserker jeszcze trafił do klatki. Przy każdej okazji. Fossegrim bez niej usychał, a przy nim i Theo nauczył się lubić wszelkie źródła.
O gorących źródłach pod Midgardem tylko słyszał. Nie znał tego miejsca i dobrze, będzie mógł odkryć je samodzielnie, zająć się czymś. Czymkolwiek. Błądził w Midgardzie na ślepo, nie znalazł jeszcze stałej pracy, nie miał pojęcia gdzie szukać siostry, stracił sporą część oszczędności, każdy dzień wydawał się coraz gorszy i gorszy i Theo budził się czasem z duszącym niepokojem w piersi i łzami w oczach. Chciałby nie śnić - ani o dzieciństwie, ani o lisim ogonie, ani o cyrkowej arenie. Potem wracał do rzeczywistości, szarej i pustej.
Myślał, że w listopadowe popołudnie będzie tu sam, ale się mylił. Kątem oka dostrzegł jakiegoś chłopaka przy brzegu, a w jednym z basenów kąpała się jasnowłosa kobieta. Była obrócona tyłem, a Theo - mimowolnie i bezkarnie - zatrzymał wzrok na jej smukłej kibici, na mokrych włosach, na wodzie zastygłej na porcelanowej skórze.
Aż, kątem oka, dostrzegł ruch. Nieznajomy chłopak wyprostował się i przyśpieszył kroku, a w rękach coś niósł.
Ubrania...?
Theo kontrolnie spojrzał na brzeg basenu i zorientował się, że ubrań kobiety nigdzie nie ma.
Zmarszczył brwi.
-Hej! - warknął grubym, niedźwiedzim głosem, a ostry wzrok pomknął w stronę chłopaka.
Biegł.
Theo też zaczął biec.
-Zostaw te ubrania, złodzieju! - nie znał tej kobiety, nie znał tego chłopaka, może to jakiś chory romans albo chory psikus, ale zostawianie kogoś bez ubrań na mrozie było o k r u t n e.
Nieznajomy
Czasem gorąc obmywał lepiej niż chłód.
Wyparzał skórę, plenił z niej kiełkujące zalążki obrzydzenia samą sobą, a jednocześnie relaksował zmęczone po wysiłku mięśnie, które wołały do bogów w żałosnym błaganiu o odrobinę wytchnienia. Z daleka obserwowały ją góry - ciche towarzyszki sięgające niebios, wspinające się do innych światów; co stamtąd widziały? Jaka wydawała się w ich oczach?
Wypraktykowanym od miesięcy zwyczajem pojawiła się tu sama, w dzianej tunice, zimowej spódnicy i ocieplanych butach na obcasie wyższym niż być powinien, sunąc po skalistych zboczach i pokrytych świeżym śniegiem kamieniach czyhających na niewprawny krok; szare słońce ledwie wspięło się na horyzont i zaległo pośród listopadowej aury, podczas gdy blade dłonie zsuwały z ciała tkaninę, pozwoliwszy, by ta miękko opadła na ziemię. O tej porze nie miała wokół siebie towarzystwa: widzieli ją jedynie bogowie i Bardal, ale wszyscy oni pozostawali niemi. Chłód wdzierał się do płuc przez nozdrza i rozchylone usta. Kołysał do letargicznego ukojenia - zapraszał do porzucenia za sobą wspomnień rozwiązłości ostatniej nocy, do oddania się przyjemności zupełnie innego smaku; zimne powietrze miarowo uderzało w jędrną sylwetkę, ale zapominała o jego nękającym migotaniu, kiedy powoli zanurzała się w cieple owalnego źródła.
Doskonale. Czasem gorąc obmywał lepiej niż chłód.
Zaabsorbowana odpoczynkiem nie wiedziała nawet, że Norny postanowiły innemu zaoferować niespieniężone szczęście. W krzakach nieopodal czaił się młodzieniec: wręcz brunatny rumieniec pokrywał jego policzki na widok samotnie kąpiącej się niewiasty, na tyle butny, by zaraz wpaść na kolejny pomysł. Przecież kiedyś musiała się wynurzyć - a wtedy on dojrzy jeszcze więcej! Do ubrań pozostawionych na brzegu skradał się cicho, porwał je stamtąd i z uśmiechem szerokim jak ćwiartka księżyca ruszył przed siebie, skocznym krokiem, zachwycony dobrodziejstwem poranka... Dopóki na jego drodze nie wyrósł osiłek o niemal zbyt dużych mięśniach, przewyższający figlarnego młokosa o jakieś dwie głowy. Młody galdr bez namysłu rzucił się do ucieczki; parł przed siebie ile sił w nogach, nieświadomy, że po drodze zgubił część koronkowej bielizny, a na domiar złego zaplątał się w powiewający na wietrze materiał, zupełnie jakby boginie pokarały go za występek.
- Nie kradnę! - oburzył się tuż po tym, jak wylądował na zmrożonej ziemi, próbując od mężczyzny oddalić się nieeleganckim czołganiem. - To wszystko moje!
Zwabiona dźwiękami Saga obróciła się wreszcie, by spojrzeć na to wszystko przez ramię. Książę i żebrak, rycerz i najeźdźca; i ona, nęcona byle aktem dobroci, wynurzająca się z gorącego źródła wolnym krokiem, o biodrach, które kołysały się z niewymuszoną miękkością. Niksa wychylająca się poza bezpieczną głębinę, by po chwili stanąć na brzegu, naga, mokra, wzrokiem śledząca poczynania obu mężczyzn - smagana oddechem zimnego powietrza, które w połączeniu z rozognioną skórą zdawało się kąsać ją milionem niedużych, ostrawych zębów.
- Nosisz spódnice? - odezwała się po chwili, unosząc ku górze jedną z brwi.
- To... mojej matki, szedłem jej zanieść - kłamstwo, wszędzie kłamstwa. - Rozkwasisz mi nos, bo robiłem pranie dla matki? - podjął wojowniczo, patrząc na Theo, choć kurczył się z każdym oddechem, z każdym zakłopotanym gestem.
Wyparzał skórę, plenił z niej kiełkujące zalążki obrzydzenia samą sobą, a jednocześnie relaksował zmęczone po wysiłku mięśnie, które wołały do bogów w żałosnym błaganiu o odrobinę wytchnienia. Z daleka obserwowały ją góry - ciche towarzyszki sięgające niebios, wspinające się do innych światów; co stamtąd widziały? Jaka wydawała się w ich oczach?
Wypraktykowanym od miesięcy zwyczajem pojawiła się tu sama, w dzianej tunice, zimowej spódnicy i ocieplanych butach na obcasie wyższym niż być powinien, sunąc po skalistych zboczach i pokrytych świeżym śniegiem kamieniach czyhających na niewprawny krok; szare słońce ledwie wspięło się na horyzont i zaległo pośród listopadowej aury, podczas gdy blade dłonie zsuwały z ciała tkaninę, pozwoliwszy, by ta miękko opadła na ziemię. O tej porze nie miała wokół siebie towarzystwa: widzieli ją jedynie bogowie i Bardal, ale wszyscy oni pozostawali niemi. Chłód wdzierał się do płuc przez nozdrza i rozchylone usta. Kołysał do letargicznego ukojenia - zapraszał do porzucenia za sobą wspomnień rozwiązłości ostatniej nocy, do oddania się przyjemności zupełnie innego smaku; zimne powietrze miarowo uderzało w jędrną sylwetkę, ale zapominała o jego nękającym migotaniu, kiedy powoli zanurzała się w cieple owalnego źródła.
Doskonale. Czasem gorąc obmywał lepiej niż chłód.
Zaabsorbowana odpoczynkiem nie wiedziała nawet, że Norny postanowiły innemu zaoferować niespieniężone szczęście. W krzakach nieopodal czaił się młodzieniec: wręcz brunatny rumieniec pokrywał jego policzki na widok samotnie kąpiącej się niewiasty, na tyle butny, by zaraz wpaść na kolejny pomysł. Przecież kiedyś musiała się wynurzyć - a wtedy on dojrzy jeszcze więcej! Do ubrań pozostawionych na brzegu skradał się cicho, porwał je stamtąd i z uśmiechem szerokim jak ćwiartka księżyca ruszył przed siebie, skocznym krokiem, zachwycony dobrodziejstwem poranka... Dopóki na jego drodze nie wyrósł osiłek o niemal zbyt dużych mięśniach, przewyższający figlarnego młokosa o jakieś dwie głowy. Młody galdr bez namysłu rzucił się do ucieczki; parł przed siebie ile sił w nogach, nieświadomy, że po drodze zgubił część koronkowej bielizny, a na domiar złego zaplątał się w powiewający na wietrze materiał, zupełnie jakby boginie pokarały go za występek.
- Nie kradnę! - oburzył się tuż po tym, jak wylądował na zmrożonej ziemi, próbując od mężczyzny oddalić się nieeleganckim czołganiem. - To wszystko moje!
Zwabiona dźwiękami Saga obróciła się wreszcie, by spojrzeć na to wszystko przez ramię. Książę i żebrak, rycerz i najeźdźca; i ona, nęcona byle aktem dobroci, wynurzająca się z gorącego źródła wolnym krokiem, o biodrach, które kołysały się z niewymuszoną miękkością. Niksa wychylająca się poza bezpieczną głębinę, by po chwili stanąć na brzegu, naga, mokra, wzrokiem śledząca poczynania obu mężczyzn - smagana oddechem zimnego powietrza, które w połączeniu z rozognioną skórą zdawało się kąsać ją milionem niedużych, ostrawych zębów.
- Nosisz spódnice? - odezwała się po chwili, unosząc ku górze jedną z brwi.
- To... mojej matki, szedłem jej zanieść - kłamstwo, wszędzie kłamstwa. - Rozkwasisz mi nos, bo robiłem pranie dla matki? - podjął wojowniczo, patrząc na Theo, choć kurczył się z każdym oddechem, z każdym zakłopotanym gestem.
Bezimienny
Martwił się trochę, że pościg pójdzie mu równie fenomenalnie jak gonitwa za złodziejaszkiem po zaułkach Midgardu. Nie mógł wtedy posiłkować się magią, a młodzieniec znał miasto lepiej i biegał szybciej. Holmberg w końcu stracił go z oczu, wraz z własnymi oszczędnościami. Tym razem rozpoczął jednak gonitwę niezwłocznie, byli na otwartej przestrzeni, a los zdecydował się pokarać chłopaka za tą zuchwałą kradzież - albo młody był po prostu niezdarą.
-Oddawaj. - parsknął, zatrzymując się nad kruczowłosym młodzieńcem o zuchwałych, czarnych oczach i niezdrowej cerze. Z góry mógł spoglądać na niego niemalże z politowaniem i być może skończyłoby się na pogardliwej litości, może Theo zapanowałby nad emocjami i pozostał w roli bezstronnego stróża cudzych ubrań…
...ale mroźne powietrze przeciął ciepły głos, a Holmberg odruchowo obejrzał się przez ramię. Jak zahipnotyzowany, bo głos - miękki i przyjemny dla ucha, pomimo wplecionej w słowa ironii - kojarzył mu się z czymś dobrym, z jakimiś miłymi wspomnieniami. Z rzadkimi, przyjemnymi halucynacjami, w których w podobny sposób przemawiały do niego matka i duch siostry.
Młoda dama nie kojarzyła się jednak z niczyją matką ani siostrą. Pochopnie spojrzawszy w stronę jeziora nie mógł nie zauważyć nagiej sylwetki, smukłej figury, rozpalonej skóry i jasnych włosów opadających mokrą kaskadą na krągłe piersi.
Zaschło mu w gardle.
-Zmarzniesz... - wychrypiał, nie kłopotając się żadną formą grzecznościową, bo chyba była od niego młodsza. I zbyt śliczna, by tytułować ją jakkolwiek inaczej. Kojarzyła się raczej z mityczną niksą niż z damą. Czas zdawał się na chwilę zwolnić, a Holmberg czuł…
...sam nie wiedział, co czuł.
Arogancki głos chłopaka przerwał niezręczną ciszę, a Theo niechętnie powrócił do niego spojrzeniem. Wyrwany z transu, uświadomił sobie, że czas mija, dziewczyna marznie, a złodziejaszek nadal kurczowo i świętokradczo ściska jej własność.
Zrobiło mu się gorąco. Ze złości. A w takim stanie nie zauważał nieśmiałości ani subtelności - nigdy nie był dobry w czytaniu między wierszami. Nie widział już strachu, widział wojownicze spojrzenie i słyszał wyzwanie.
Rozkwasisz mi nos?
Zacisnął dłoń w pięść, ostre - zbyt ostre - paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni. Gorąco pulsowało w skroniach i w mięśniach szczęki, a Theo wiedział, co to oznacza i wiedział, jak się uspokoić, jak to rozładować. Zanim zmiany zajdą za daleko.
-Tak. - warknął niskim głosem, przez zaciśnięte zęby. A potem mocniej zacisnął usta, by ukryć wydłużające się zęby i z całej siły przywalił młodzieńcowi w nos.
-Oddawaj. - parsknął, zatrzymując się nad kruczowłosym młodzieńcem o zuchwałych, czarnych oczach i niezdrowej cerze. Z góry mógł spoglądać na niego niemalże z politowaniem i być może skończyłoby się na pogardliwej litości, może Theo zapanowałby nad emocjami i pozostał w roli bezstronnego stróża cudzych ubrań…
...ale mroźne powietrze przeciął ciepły głos, a Holmberg odruchowo obejrzał się przez ramię. Jak zahipnotyzowany, bo głos - miękki i przyjemny dla ucha, pomimo wplecionej w słowa ironii - kojarzył mu się z czymś dobrym, z jakimiś miłymi wspomnieniami. Z rzadkimi, przyjemnymi halucynacjami, w których w podobny sposób przemawiały do niego matka i duch siostry.
Młoda dama nie kojarzyła się jednak z niczyją matką ani siostrą. Pochopnie spojrzawszy w stronę jeziora nie mógł nie zauważyć nagiej sylwetki, smukłej figury, rozpalonej skóry i jasnych włosów opadających mokrą kaskadą na krągłe piersi.
Zaschło mu w gardle.
-Zmarzniesz... - wychrypiał, nie kłopotając się żadną formą grzecznościową, bo chyba była od niego młodsza. I zbyt śliczna, by tytułować ją jakkolwiek inaczej. Kojarzyła się raczej z mityczną niksą niż z damą. Czas zdawał się na chwilę zwolnić, a Holmberg czuł…
...sam nie wiedział, co czuł.
Arogancki głos chłopaka przerwał niezręczną ciszę, a Theo niechętnie powrócił do niego spojrzeniem. Wyrwany z transu, uświadomił sobie, że czas mija, dziewczyna marznie, a złodziejaszek nadal kurczowo i świętokradczo ściska jej własność.
Zrobiło mu się gorąco. Ze złości. A w takim stanie nie zauważał nieśmiałości ani subtelności - nigdy nie był dobry w czytaniu między wierszami. Nie widział już strachu, widział wojownicze spojrzenie i słyszał wyzwanie.
Rozkwasisz mi nos?
Zacisnął dłoń w pięść, ostre - zbyt ostre - paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni. Gorąco pulsowało w skroniach i w mięśniach szczęki, a Theo wiedział, co to oznacza i wiedział, jak się uspokoić, jak to rozładować. Zanim zmiany zajdą za daleko.
-Tak. - warknął niskim głosem, przez zaciśnięte zęby. A potem mocniej zacisnął usta, by ukryć wydłużające się zęby i z całej siły przywalił młodzieńcowi w nos.
Nieznajomy
Zmarzniesz, powiedział, a ona drżała delikatnie na całym ciele, smagana pieszczotliwym dotykiem listopadowego powietrza, które zdolne było przedrzeć się do kości, by liznąć je zgubnym mrozem. Zmarzniesz, powiedział, a ona modliła się do bogów co noc, by przeobrazić się wreszcie w przezroczystą rzeźbę wzniesioną z lodu, niezdolną do czucia, pamiętania i oddychania - żeby potem zapłakać nad swoim losem, jeśli kiedykolwiek okazano by jej tę łaskę, tę klątwę. Lawirująca między cienką granicą między Midgardem a Helheim, kochanica samej Hel, pragnęła jednocześnie nieistnienia i jakiejkolwiek ulgi w codziennej dekadencji, która spływała na nią od lat. Od czasu, gdy wspomnienie naleśników z syropem klonowym i świeżymi owocami zaczęło się zacierać na rzecz gorszącej lubieżności i ciągłego lęku. Obdarta z marzeń i z niewinności - taka przed nim stała, pozbawiona zażenowania, kiedy sięgał do niej szaro-błękitną tęczówką. Znała ten kolor. Powracał do niej czasem w snach, tylko on - dlaczego?
- Sol na to nie pozwoli - odpowiedziała z bladym uśmiechem, odrobinę cierpkim, odrobinę słodkim; na dźwięk ich słów młodzieniec obrócił głowę, a karmazyn pokrywający twarz o chropowatych, niezdrowych policzkach pogłębił się momentalnie, bo przecież o to właśnie mu chodziło. Dlatego zdecydował się na kapryśne porwanie jej ubrań - by zobaczyć ją taką, nagą, bezbronną, jakby namalowaną na tle prężącego się gdzieś w oddali górskiego krajobrazu i parującego gorącego źródła potęgującego wrażenie nimfetycznej istoty. Jego oczy rozwarły się szeroko, usta ułożyły w zdumionym i zachwyconym uśmiechu, kiedy absorbował prezent zesłany mu przez bogów - i nie dosłyszał nawet warkliwego zapewnienia dochodzącego z niebezpiecznie bliskiego otoczenia. Potem zalał go już tylko ból. Czerwień zmąciła wizję. Coś chrupnęło, coś zapiekło - by echem mogło ponieść się żałosne wycie niespełna dwudziestoletniego galdra, którego berserker pokarał za, w jego własnym mniemaniu, byle opłacalny psikus.
Gorąca krew spływająca po twarzy. Niezogniskowany, przerażony wzrok. Dłoń trzęsąca się jak chuderlawe drzewa porwane przez wiatr przycisnęła się do nadszarpniętego pięścią miejsca, porzuciwszy na ziemię resztę skradzionych ubrań; z kącików oczu trysnęły łzy i młodzieniec poderwał się z kolan, by szaleńczym biegiem rzucić się w krzaki, z których wcześniej się wynurzył, nawet nie oglądając się za siebie. Chory skurwiel, krzyczał. Niewykluczone, że pierwszy raz w życiu widział dziś nagą kobietę, ale jej obraz zacierał się teraz w pamięci, zatruty fizycznym cierpieniem, jakie spotkało go ze strony berserkera.
Saga obserwowała to z przechyloną do boku głową i lekko zmrużonymi powiekami; ze swojej pozycji nie była w stanie dostrzec zmian zachodzących w mężczyźnie, w jej obrońcy, toteż nie odczuła ukłucia strachu, które być może powinno jej towarzyszyć.
- Nigdy dotąd nie słyszałam dźwięku pękającej kości - przyznała, choć w jej głosie próżno było doszukiwać się nagany czy niezadowolenia. Nieznajomy bohater okazał jej dobroć, to z kolei wystarczyło, by zaskarbić sobie jej sympatię, kimkolwiek był, przez któregokolwiek boga został tu zesłany. - To brzmiało tak, jakbyś nadkruszył mu czaszkę. Przeżyje? - spytała, wciąż łagodnie uśmiechnięta, mimo wszystko nie żywiąc do młodzika urazy. - Dziękuję - westchnęła; prostytutki dziękowały za wiele, ale tym razem robiła to szczerze, pewna, że nie musiał tego robić, a jednak wstawił się za nią u Norn i pozwolił, by wróciła dzisiaj do domu niewystawiona na pośmiewisko ciągnące się za nią jak lisia kita huldry czy krowi ogon huldrekalla. - Przyniesiesz mi je? Moje ubrania? - Saga wskazała miękkim ruchem nadgarstka na tkaniny rozrzucone na zmarzniętej ziemi; jego krok w przód, ku niej, jej krok w tył, w stronę gorących źródeł. Splątani w momentalnym tango subtelnej choreografii; bliźniacze tęczówki rzucające sobie nawzajem rękawicę niewypowiedzianego wyzwania. - Jak masz na imię? - kolana zniknęły pod parującą powierzchnią wody. - Wystarczy miejsca dla nas obojga - dłoń wskazała na okrągły akwen. Jeden akt dobroci - i budząca się konieczność spłaty ów długu.
- Sol na to nie pozwoli - odpowiedziała z bladym uśmiechem, odrobinę cierpkim, odrobinę słodkim; na dźwięk ich słów młodzieniec obrócił głowę, a karmazyn pokrywający twarz o chropowatych, niezdrowych policzkach pogłębił się momentalnie, bo przecież o to właśnie mu chodziło. Dlatego zdecydował się na kapryśne porwanie jej ubrań - by zobaczyć ją taką, nagą, bezbronną, jakby namalowaną na tle prężącego się gdzieś w oddali górskiego krajobrazu i parującego gorącego źródła potęgującego wrażenie nimfetycznej istoty. Jego oczy rozwarły się szeroko, usta ułożyły w zdumionym i zachwyconym uśmiechu, kiedy absorbował prezent zesłany mu przez bogów - i nie dosłyszał nawet warkliwego zapewnienia dochodzącego z niebezpiecznie bliskiego otoczenia. Potem zalał go już tylko ból. Czerwień zmąciła wizję. Coś chrupnęło, coś zapiekło - by echem mogło ponieść się żałosne wycie niespełna dwudziestoletniego galdra, którego berserker pokarał za, w jego własnym mniemaniu, byle opłacalny psikus.
Gorąca krew spływająca po twarzy. Niezogniskowany, przerażony wzrok. Dłoń trzęsąca się jak chuderlawe drzewa porwane przez wiatr przycisnęła się do nadszarpniętego pięścią miejsca, porzuciwszy na ziemię resztę skradzionych ubrań; z kącików oczu trysnęły łzy i młodzieniec poderwał się z kolan, by szaleńczym biegiem rzucić się w krzaki, z których wcześniej się wynurzył, nawet nie oglądając się za siebie. Chory skurwiel, krzyczał. Niewykluczone, że pierwszy raz w życiu widział dziś nagą kobietę, ale jej obraz zacierał się teraz w pamięci, zatruty fizycznym cierpieniem, jakie spotkało go ze strony berserkera.
Saga obserwowała to z przechyloną do boku głową i lekko zmrużonymi powiekami; ze swojej pozycji nie była w stanie dostrzec zmian zachodzących w mężczyźnie, w jej obrońcy, toteż nie odczuła ukłucia strachu, które być może powinno jej towarzyszyć.
- Nigdy dotąd nie słyszałam dźwięku pękającej kości - przyznała, choć w jej głosie próżno było doszukiwać się nagany czy niezadowolenia. Nieznajomy bohater okazał jej dobroć, to z kolei wystarczyło, by zaskarbić sobie jej sympatię, kimkolwiek był, przez któregokolwiek boga został tu zesłany. - To brzmiało tak, jakbyś nadkruszył mu czaszkę. Przeżyje? - spytała, wciąż łagodnie uśmiechnięta, mimo wszystko nie żywiąc do młodzika urazy. - Dziękuję - westchnęła; prostytutki dziękowały za wiele, ale tym razem robiła to szczerze, pewna, że nie musiał tego robić, a jednak wstawił się za nią u Norn i pozwolił, by wróciła dzisiaj do domu niewystawiona na pośmiewisko ciągnące się za nią jak lisia kita huldry czy krowi ogon huldrekalla. - Przyniesiesz mi je? Moje ubrania? - Saga wskazała miękkim ruchem nadgarstka na tkaniny rozrzucone na zmarzniętej ziemi; jego krok w przód, ku niej, jej krok w tył, w stronę gorących źródeł. Splątani w momentalnym tango subtelnej choreografii; bliźniacze tęczówki rzucające sobie nawzajem rękawicę niewypowiedzianego wyzwania. - Jak masz na imię? - kolana zniknęły pod parującą powierzchnią wody. - Wystarczy miejsca dla nas obojga - dłoń wskazała na okrągły akwen. Jeden akt dobroci - i budząca się konieczność spłaty ów długu.
Bezimienny
To chyba ten uśmiech ostatecznie rozjuszył berserkera. Lubieżny, zadowolony z siebie, tak jakby zuchwała kradzież ubrań była niebywale sprytnym planem, prawdziwym sukcesem. Theo poczuł wściekłość - i na niego i, co dziwne, na samą ofiarę. Na to, jak naiwnie wyszła z wody, jak baranek idący na rzeź.
-Wracaj do wody. - nie patrz, rozbrzmiało warkliwie, zanim kość nosa chrupnęła głucho.
Młodzieniec wył rozpaczliwie, ale Theo to nie obchodziło. Znał podobne odgłosy, z areny walk w cyrku, z gardeł zastraszanych dłużników. Sami wybrali ten los - powtarzali mu najpierw Munchowie, a potem pracodawcy, aż sam w to uwierzył. Zasłużyli na jego złość.
Otrzepał dłoń o nogawkę spodni, odprowadzając wzrokiem gagatka.
A ona nadal patrzyła. Westchnął w duchu, zacisnął mocniej usta - czuł ostre kły na języku - i wsunął dłonie do kieszeni. Paznokcie już się wyostrzały, ale obiekt gniewu zniknął i Theo zdołał się opanować. Drgnął lekko, nie patrząc na kobietę. Z uporczywą skromnością odwracał wzrok, tak jakby łudził się, że to sprawi, że i ona przestanie patrzeć w jego stronę, że zdołają pogrzebać jego dobry uczynek w odmętach niepamięci.
-Jak ma nie przeżyć, skoro biega? - burknął retorycznie, gburowatością maskując wstyd.
Czy byłby zdolny zabić kogoś za coś takiego, za kradzież ubrań?
Ojczyma rozerwał na strzępy za kilka niemiłych słów.
Zmarszczył lekko brwi, gdy dotarło do niego coś jeszcze.
-Skoro nigdy nie słyszałaś pękającej kości to skąd wiesz, jak brzmi nadkruszona czaszka? - rzucił przez zaciśnięte zęby, chyba chcąc ją tym uspokoić. Sam był jakiś niespokojny, przynajmniej dopóki nie usłyszał podziękowania.
Zerknął nieśmiało w stronę młodej damy i zmusił usta do bladego uśmiechu. Przez zaciśnięte wargi, kły zmniejszały się już, ale powoli.
-Mam krew na rękach. - wymamrotał w odpowiedzi na jej prośbę. Na policzki wpełzł gorący rumieniec wstydu, ale ostatecznie Theo wytarł krew w spodnie i nachylił się po porozrzucane ubrania. Ściskając je mocno w dłoni, wysunął do dziewczyny sztywne ramię - wciąż uparcie zerkając tylko na jej twarz, nic innego. -Naprawdę zmarzniesz. - wyszeptał, ale wreszcie cofnęła się do wody. Uśmiechnął się łagodniej, cieplej.
-Theo. A ty? - rozbrzmiało miękko i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie...
Uniósł lekko brwi, po twarzy przemknął wyraz niedowierzania. Miał się dzisiaj kąpać, ale...
...przed oczyma mignęła lisia kita, czarne żyły, tyle krwi w cyrku, niegodny, niegodny, niegodny.
A ona wyglądała na miłą dziewczynę.
-...nie powinienem.
Chciałbym, ale nie powinienem.
-Wracaj do wody. - nie patrz, rozbrzmiało warkliwie, zanim kość nosa chrupnęła głucho.
Młodzieniec wył rozpaczliwie, ale Theo to nie obchodziło. Znał podobne odgłosy, z areny walk w cyrku, z gardeł zastraszanych dłużników. Sami wybrali ten los - powtarzali mu najpierw Munchowie, a potem pracodawcy, aż sam w to uwierzył. Zasłużyli na jego złość.
Otrzepał dłoń o nogawkę spodni, odprowadzając wzrokiem gagatka.
A ona nadal patrzyła. Westchnął w duchu, zacisnął mocniej usta - czuł ostre kły na języku - i wsunął dłonie do kieszeni. Paznokcie już się wyostrzały, ale obiekt gniewu zniknął i Theo zdołał się opanować. Drgnął lekko, nie patrząc na kobietę. Z uporczywą skromnością odwracał wzrok, tak jakby łudził się, że to sprawi, że i ona przestanie patrzeć w jego stronę, że zdołają pogrzebać jego dobry uczynek w odmętach niepamięci.
-Jak ma nie przeżyć, skoro biega? - burknął retorycznie, gburowatością maskując wstyd.
Czy byłby zdolny zabić kogoś za coś takiego, za kradzież ubrań?
Ojczyma rozerwał na strzępy za kilka niemiłych słów.
Zmarszczył lekko brwi, gdy dotarło do niego coś jeszcze.
-Skoro nigdy nie słyszałaś pękającej kości to skąd wiesz, jak brzmi nadkruszona czaszka? - rzucił przez zaciśnięte zęby, chyba chcąc ją tym uspokoić. Sam był jakiś niespokojny, przynajmniej dopóki nie usłyszał podziękowania.
Zerknął nieśmiało w stronę młodej damy i zmusił usta do bladego uśmiechu. Przez zaciśnięte wargi, kły zmniejszały się już, ale powoli.
-Mam krew na rękach. - wymamrotał w odpowiedzi na jej prośbę. Na policzki wpełzł gorący rumieniec wstydu, ale ostatecznie Theo wytarł krew w spodnie i nachylił się po porozrzucane ubrania. Ściskając je mocno w dłoni, wysunął do dziewczyny sztywne ramię - wciąż uparcie zerkając tylko na jej twarz, nic innego. -Naprawdę zmarzniesz. - wyszeptał, ale wreszcie cofnęła się do wody. Uśmiechnął się łagodniej, cieplej.
-Theo. A ty? - rozbrzmiało miękko i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie...
Uniósł lekko brwi, po twarzy przemknął wyraz niedowierzania. Miał się dzisiaj kąpać, ale...
...przed oczyma mignęła lisia kita, czarne żyły, tyle krwi w cyrku, niegodny, niegodny, niegodny.
A ona wyglądała na miłą dziewczynę.
-...nie powinienem.
Chciałbym, ale nie powinienem.
Nieznajomy
Niewysłuchane polecenie. Burkliwy, wręcz zwierzęcy głos wygrywający na strunach nieznaną melodię. Czy może wręcz przeciwnie? Coś drgnęło głęboko w jej wnętrzu. Coś wezbrało w wodach myśli i rozbiło się o ich koryto z impetem, ale impuls zgasł tak szybko, jak tylko się pojawił, żegnany delikatnie zmarszczonymi brwiami. Wielokrotnie powtarzane kłamstwo z czasem nabrało mocy wystarczająco potężnej, by zagłuszyć smak każdego domysłu nie dość pieczołowicie opatrzonego nadzieją, a wskazówka była zbyt nikła, zbyt miałka, by kroplą wydrążyć tunel w zwartej skale.
- Kurczaki o świeżo ściętych głowach też jeszcze chwilę biegają - skontrowała z łagodnym wzruszeniem ramion, nie dość wyczulona na niebezpieczeństwo, by doszukiwać się go w nieznajomym wybawcy od wstydu. Czasem oprócz owoców rosnących w ogrodzie na przyszykowanym pieńku matka odcinała łby ptactwu przyrządem zbyt strasznym, by patrzyła na niego kilkulatka, ale przed pokłosiem procesu nikt nie zasłaniał jej oczu; podobno kosztowało to mniej, niż kupno gotowego produktu na wtorkowy rosół. - Nie wiem - i nie chciałam nigdy się tego dowiedzieć. - Ale gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że brzmi właśnie tak - uśmiech spokojny, rozbrajający jak pierwsze tchnienie wiosny po srogiej zimie, zamierzał prześlizgnąć się między łuskami metafizycznego pancerza, jakim mężczyzna odgradzał się od zażenowania, jednocześnie odwracając uwagę od wzroku sięgającego jego dłoni. To prawda, błyszczała tam krew. Wciąż świeża, pewnie o metalicznym, odurzającym zapachu, wypluta przez ciało, które moment wcześniej spotkało się z pięścią. Młodzian miał prawdziwego pecha, że tą samą drogą spacerował akurat ktoś tak postawny jak Theo - choć Saga nie śmiała narzekać, dotychczas ciesząca oczy jego szeroką sylwetką kojarzoną z popiersiem samego Thora.
- Fjaril - odpowiedziała dopiero na pytanie o własne imię. I skłamała. Zamiast ofiarować mu pełną tożsamość, tę, która wydawała się jej o wiele mdlejsza, mniej pociągająca, przedstawiła się galeryjnym pseudonimem nacechowanym uznaniem w odpowiednich kręgach. Nie znał jej, widziała w jego oczach, że ćma mówiła mu niewiele - ale może to lepiej? Filuterny uśmiech poszerzył się tylko odrobinę, a ona wyciągnęła w jego kierunku dłoń, zaoferowała ją słodko, zapraszając. Subtelnie. Nienachalnie. - Mówiłeś, że masz krew na rękach - nie powinienem, te słowa wybrzmiały słabiej, niż niechybnie zamierzał. Nie powinienem, nie nie mogę. - Zmyj ją tutaj - zaproponowała, kiedy toń źródlanej wody sięgnęła połowy ud; wabiła go jak wygłodniała niksa, z prostej, wręcz prozaicznej konieczności odpłacenia mu się za dług, jaki narodził się poprzez akt dobroci, bo Przesmyk Lokiego stał się najskuteczniejszym nauczycielem, że zobowiązania należy spłacać. - Albo pozwól, że zrobię to za ciebie - ciągnęła ciszej, obserwując go spomiędzy nieznacznie zmrużonych powiek. Rzadko kiedy do wolnego czasu wkradała się persona zamknięta w klatce czerwonych pokoi, gdzie szerzyła się rozpusta - ale tym razem wypuszczała ją na światło dzienne z premedytacją, wolną dłonią sięgnąwszy do wody, by nabrać jej odrobinę w ułożoną z palców kołyskę - a gorące krople zrosiły biust. Pociekły w dół brzucha, zagubiły się w wyraźnie zarysowanych kościach bioder, zsunęły się po udach jak materiał najdroższej spódnicy z jedwabiu. - Chodź, Theo - ledwie dosłyszalny szept, tylko tyle.
- Kurczaki o świeżo ściętych głowach też jeszcze chwilę biegają - skontrowała z łagodnym wzruszeniem ramion, nie dość wyczulona na niebezpieczeństwo, by doszukiwać się go w nieznajomym wybawcy od wstydu. Czasem oprócz owoców rosnących w ogrodzie na przyszykowanym pieńku matka odcinała łby ptactwu przyrządem zbyt strasznym, by patrzyła na niego kilkulatka, ale przed pokłosiem procesu nikt nie zasłaniał jej oczu; podobno kosztowało to mniej, niż kupno gotowego produktu na wtorkowy rosół. - Nie wiem - i nie chciałam nigdy się tego dowiedzieć. - Ale gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że brzmi właśnie tak - uśmiech spokojny, rozbrajający jak pierwsze tchnienie wiosny po srogiej zimie, zamierzał prześlizgnąć się między łuskami metafizycznego pancerza, jakim mężczyzna odgradzał się od zażenowania, jednocześnie odwracając uwagę od wzroku sięgającego jego dłoni. To prawda, błyszczała tam krew. Wciąż świeża, pewnie o metalicznym, odurzającym zapachu, wypluta przez ciało, które moment wcześniej spotkało się z pięścią. Młodzian miał prawdziwego pecha, że tą samą drogą spacerował akurat ktoś tak postawny jak Theo - choć Saga nie śmiała narzekać, dotychczas ciesząca oczy jego szeroką sylwetką kojarzoną z popiersiem samego Thora.
- Fjaril - odpowiedziała dopiero na pytanie o własne imię. I skłamała. Zamiast ofiarować mu pełną tożsamość, tę, która wydawała się jej o wiele mdlejsza, mniej pociągająca, przedstawiła się galeryjnym pseudonimem nacechowanym uznaniem w odpowiednich kręgach. Nie znał jej, widziała w jego oczach, że ćma mówiła mu niewiele - ale może to lepiej? Filuterny uśmiech poszerzył się tylko odrobinę, a ona wyciągnęła w jego kierunku dłoń, zaoferowała ją słodko, zapraszając. Subtelnie. Nienachalnie. - Mówiłeś, że masz krew na rękach - nie powinienem, te słowa wybrzmiały słabiej, niż niechybnie zamierzał. Nie powinienem, nie nie mogę. - Zmyj ją tutaj - zaproponowała, kiedy toń źródlanej wody sięgnęła połowy ud; wabiła go jak wygłodniała niksa, z prostej, wręcz prozaicznej konieczności odpłacenia mu się za dług, jaki narodził się poprzez akt dobroci, bo Przesmyk Lokiego stał się najskuteczniejszym nauczycielem, że zobowiązania należy spłacać. - Albo pozwól, że zrobię to za ciebie - ciągnęła ciszej, obserwując go spomiędzy nieznacznie zmrużonych powiek. Rzadko kiedy do wolnego czasu wkradała się persona zamknięta w klatce czerwonych pokoi, gdzie szerzyła się rozpusta - ale tym razem wypuszczała ją na światło dzienne z premedytacją, wolną dłonią sięgnąwszy do wody, by nabrać jej odrobinę w ułożoną z palców kołyskę - a gorące krople zrosiły biust. Pociekły w dół brzucha, zagubiły się w wyraźnie zarysowanych kościach bioder, zsunęły się po udach jak materiał najdroższej spódnicy z jedwabiu. - Chodź, Theo - ledwie dosłyszalny szept, tylko tyle.
Bezimienny
Kurczaki. Biegały niegdyś po rodzinnym ogrodzie, niektórym nadał imiona. Pamiętał, jak zasłaniał oczy siostrze, gdy matka pozbawiała je życia - przyjął to jako porządek natury, tak wytłumaczył to tata, ale malutka Saga była zbyt wrażliwa.
Miał nadzieję, że nauczyła się zasłaniać oczy sama, gdy już go zabrakło. W kącikach ust zamigotał uśmiech - trochę chłopięcy, trochę smutny.
-Biegają w kółko. - skontrował z rozbawieniem. -A on uciekł przed siebie. - i nie wracał, zapewne rozgłosi znajomym, że został brutalnie napadnięty przez agresywnego osiłka. Theo spojrzał z nostalgią na górski krajobraz i parującą wodę. Może bezpieczniej będzie się już tutaj nie pokazywać, przez jakiś czas.
Przeniósł wzrok z powrotem na dziewczynę, na Fjaril. Imię jakoś do niej nie pasowało, ale nie mógł stwierdzić dlaczego i kimże był, by to osądzać?
(Może było jakieś zbyt miękkie, zbyt delikatne, niczym skrzydła ćmy - a ona przyjęła przemoc i krew z taką odwagą i mówiła o bezgłowych kurczakach z dziwną lekkością. Zupełnie jakby życie przedwcześnie ją zahartowało, jakby w filigranowym ciele krył się stalowy duch; bądź twardy w życiu powtarzał zawsze ojciec do małego Theo, ale zbyt wiele czasu zajęło mu zrozumienie, że mięśnie nie są tożsame z prawdziwą siłą…)
Zerknął na jej piersi, przesunął wzrokiem wzdłuż kropel wody, toczących się po płaskim brzuchu i smukłych udach. W gardle powinno mu zaschnąć, ale odczuwał raczej ciekawość, niż pożądanie. Dziwne. Nie wszystkie kobiety były w jego typie, ale te ładne zwykle były.
Uśmiechnął się z lekkim speszeniem i usiadł na brzegu basenu.
-Jeśli to ci nie przeszkadza... - wymamrotał i zanurzył dłoń w wodzie. Ta zabarwiła się na moment szkarłatem, ale krew szybko rozmyła się w gorącej toni. Para osiadła na brodzie, zlepiła ciemne włosy do czoła.
Chwilę igrał z myślami i pokusami, aż ostatecznie ściągnął buty i zanurzył w wodzie stopy, nadal siedząc na skraju basenu.
Nie chciał ściągać koszuli, nie chciał odsłaniać przed nią blizn po pasie na plecach i brzydkich szram z bójek na arenie. To rodziło pytania, to budziło litość - a on chciał być dzisiaj jej bohaterem.
-Uważaj, kogo zapraszasz do basenów. - westchnął, muskając palcami gorącą wodę, zupełnie jakby był jej starszym bratem, a nie mężczyzną zaproszonym do wspólnej kąpieli. -Tamten - skrzywił się lekko, myśląc o gówniarzu. -jeszcze by ci coś zrobił. - może i był chłystkiem, a jego nos skruszył się od jednego ciosu, ale był wyższy i trochę większy od niej. A to wystarczyło.
-Świat to złe miejsce, Fjaril. - wyrwało mu się ze smutkiem. To miejsce, w którym dzieci biją się do krwi ku uciesze publiki, a magia i pokusy zaślepiają zbyt naiwnych ludzi. Miejsce, gdzie rzadko znajdzie się bohater gotów do bronienia damskiego honoru, gdzie cnotę łatwiej stracić niż zachować.
Miał nadzieję, że nauczyła się zasłaniać oczy sama, gdy już go zabrakło. W kącikach ust zamigotał uśmiech - trochę chłopięcy, trochę smutny.
-Biegają w kółko. - skontrował z rozbawieniem. -A on uciekł przed siebie. - i nie wracał, zapewne rozgłosi znajomym, że został brutalnie napadnięty przez agresywnego osiłka. Theo spojrzał z nostalgią na górski krajobraz i parującą wodę. Może bezpieczniej będzie się już tutaj nie pokazywać, przez jakiś czas.
Przeniósł wzrok z powrotem na dziewczynę, na Fjaril. Imię jakoś do niej nie pasowało, ale nie mógł stwierdzić dlaczego i kimże był, by to osądzać?
(Może było jakieś zbyt miękkie, zbyt delikatne, niczym skrzydła ćmy - a ona przyjęła przemoc i krew z taką odwagą i mówiła o bezgłowych kurczakach z dziwną lekkością. Zupełnie jakby życie przedwcześnie ją zahartowało, jakby w filigranowym ciele krył się stalowy duch; bądź twardy w życiu powtarzał zawsze ojciec do małego Theo, ale zbyt wiele czasu zajęło mu zrozumienie, że mięśnie nie są tożsame z prawdziwą siłą…)
Zerknął na jej piersi, przesunął wzrokiem wzdłuż kropel wody, toczących się po płaskim brzuchu i smukłych udach. W gardle powinno mu zaschnąć, ale odczuwał raczej ciekawość, niż pożądanie. Dziwne. Nie wszystkie kobiety były w jego typie, ale te ładne zwykle były.
Uśmiechnął się z lekkim speszeniem i usiadł na brzegu basenu.
-Jeśli to ci nie przeszkadza... - wymamrotał i zanurzył dłoń w wodzie. Ta zabarwiła się na moment szkarłatem, ale krew szybko rozmyła się w gorącej toni. Para osiadła na brodzie, zlepiła ciemne włosy do czoła.
Chwilę igrał z myślami i pokusami, aż ostatecznie ściągnął buty i zanurzył w wodzie stopy, nadal siedząc na skraju basenu.
Nie chciał ściągać koszuli, nie chciał odsłaniać przed nią blizn po pasie na plecach i brzydkich szram z bójek na arenie. To rodziło pytania, to budziło litość - a on chciał być dzisiaj jej bohaterem.
-Uważaj, kogo zapraszasz do basenów. - westchnął, muskając palcami gorącą wodę, zupełnie jakby był jej starszym bratem, a nie mężczyzną zaproszonym do wspólnej kąpieli. -Tamten - skrzywił się lekko, myśląc o gówniarzu. -jeszcze by ci coś zrobił. - może i był chłystkiem, a jego nos skruszył się od jednego ciosu, ale był wyższy i trochę większy od niej. A to wystarczyło.
-Świat to złe miejsce, Fjaril. - wyrwało mu się ze smutkiem. To miejsce, w którym dzieci biją się do krwi ku uciesze publiki, a magia i pokusy zaślepiają zbyt naiwnych ludzi. Miejsce, gdzie rzadko znajdzie się bohater gotów do bronienia damskiego honoru, gdzie cnotę łatwiej stracić niż zachować.
Nieznajomy
Nieistniejące dłonie mogły przykrywać oczy, ale nie były w stanie odgrodzić jej od krwawego widoku zabijanych ptaków - bo przecież nie istniały, a przyjaciel, który niegdyś wiernie trwał u jej boku był jedynie wytworem dziecięcej imaginacji. Niczym więcej, niczym mniej. Tak powtarzała mama, gdy w płaczliwym przypływie tęsknoty wypowiadała niezapamiętane już imię, uderzająca piąstkami w poduszkę, byle tylko los zwrócił jej to, co utraciła. Potem… Zupełnie przestała pamiętać. Tak było łatwiej. Wiedzieć, że nie było na świecie nikogo, kto byłby w stanie ochronić ją przed złą decyzją - bo wtedy jej konsekwencje wydawały się kuriozalnie lżejsze.
- Tak? - westchnęła, mrużąc lekko powieki. Może i tak było; powracająca pamięcią do wspomnień weryfikowała trajektorię ruchu kurczaków, zakręcając ich ścieżkę, zamiast ją prostować, a to istotnie miało więcej sensu. - Niewykluczone. Rzadko kiedy patrzyłam na umierające ptactwo, to nic miłego - nic, co umierało, nie było miłe. A jednak czaiła się w tym pewna nęcąca ją słodycz. Zaproszenie, by rzucić się w przepaść, roztrzaskać na skale, wypluć z siebie gorącą jak źródlana woda krew, przeistoczyć się w nierozpoznawalną breję, której nikt nie będzie więcej pożądał. Gdzie jednak była potrzebna do tego odwaga? Naznaczona w Besettelse mimo wszystko bała się bólu. Głupia, głupiutka ćma.
Podszedł bliżej, a więc ona cofnęła się w pełni, rozumiejąc już, że nie przystanie na żadną niemoralniejszą propozycję - i nie było w tym nic złego, oprócz palącej świadomości niespłaconego długu wdzięczności, który ciągnąłby się za nią jak widmo.
Woda obmyła szkarłat obcej posoki, anonimowej, jak anonimowy pozostał młodzieniec, który czmychnął przed zbyt umięśnionym oprawcą; patrzyła na to, jak drobinki czerwieni nikną wśród pary, po czym zanurzyła głowę pod taflą, całą siebie kryjąc w rozkosznym cieple; nie mogła nie przyznać, że faktycznie zmarzła podczas krótkiej eskapady na brzeg, kołysana przez głębinę w zbawiennym, powracającym do ciała spokoju. Ostrzeżenie pojawiło się tuż po tym. Saga otarła powieki, strzepując z rzęs krople wody, a ramiona poruszyły się delikatnie pod powierzchnią, podczas gdy na usta powrócił uśmiech.
- Nie on pierwszy, nie ostatni - odparła nieprecyzyjną enigmą. - Ale dziękuję za twoją troskę. Powiedz mi, czym się zajmujesz, Theo? - nie musiał zdejmować ubrań, by stała się świadoma tkanki mięśniowej drżącej pod skórą. Znała takich jak on. Może nie tak silnych, nie tak porywczych, ale w domu uciech było ich mnóstwo; czaili się niczym ciche posągi, wiernie wodzące wzrokiem za dziewczętami, byle tylko upewnić się co do ich bezpieczeństwa. - W galerii sztuki, w której pracuję, poszukujemy teraz ochroniarza. Nie byłbyś zainteresowany? Besettelse, na starym mieście w Midgardzie. Bardzo luksusowe miejsce. Dobrze płacą - dziwkom mniej szczodrze, przecież były tylko kobietami. Przy odrobinie szczęścia sam zrozumie, że dziełami sztuki, które powinien chronić, nie były obrazy - a kobiety.
- Ani złe, ani dobre - w rzeczywistości po prostu paskudne. - Skrzywdził cię? - spytała nagle, jedwabną barwą głosu sięgając do jego prywatności, bliźniaczą, szaroniebieską tęczówką zapatrzona w jego oczy. Świat. Skrzywdził cię świat?
- Tak? - westchnęła, mrużąc lekko powieki. Może i tak było; powracająca pamięcią do wspomnień weryfikowała trajektorię ruchu kurczaków, zakręcając ich ścieżkę, zamiast ją prostować, a to istotnie miało więcej sensu. - Niewykluczone. Rzadko kiedy patrzyłam na umierające ptactwo, to nic miłego - nic, co umierało, nie było miłe. A jednak czaiła się w tym pewna nęcąca ją słodycz. Zaproszenie, by rzucić się w przepaść, roztrzaskać na skale, wypluć z siebie gorącą jak źródlana woda krew, przeistoczyć się w nierozpoznawalną breję, której nikt nie będzie więcej pożądał. Gdzie jednak była potrzebna do tego odwaga? Naznaczona w Besettelse mimo wszystko bała się bólu. Głupia, głupiutka ćma.
Podszedł bliżej, a więc ona cofnęła się w pełni, rozumiejąc już, że nie przystanie na żadną niemoralniejszą propozycję - i nie było w tym nic złego, oprócz palącej świadomości niespłaconego długu wdzięczności, który ciągnąłby się za nią jak widmo.
Woda obmyła szkarłat obcej posoki, anonimowej, jak anonimowy pozostał młodzieniec, który czmychnął przed zbyt umięśnionym oprawcą; patrzyła na to, jak drobinki czerwieni nikną wśród pary, po czym zanurzyła głowę pod taflą, całą siebie kryjąc w rozkosznym cieple; nie mogła nie przyznać, że faktycznie zmarzła podczas krótkiej eskapady na brzeg, kołysana przez głębinę w zbawiennym, powracającym do ciała spokoju. Ostrzeżenie pojawiło się tuż po tym. Saga otarła powieki, strzepując z rzęs krople wody, a ramiona poruszyły się delikatnie pod powierzchnią, podczas gdy na usta powrócił uśmiech.
- Nie on pierwszy, nie ostatni - odparła nieprecyzyjną enigmą. - Ale dziękuję za twoją troskę. Powiedz mi, czym się zajmujesz, Theo? - nie musiał zdejmować ubrań, by stała się świadoma tkanki mięśniowej drżącej pod skórą. Znała takich jak on. Może nie tak silnych, nie tak porywczych, ale w domu uciech było ich mnóstwo; czaili się niczym ciche posągi, wiernie wodzące wzrokiem za dziewczętami, byle tylko upewnić się co do ich bezpieczeństwa. - W galerii sztuki, w której pracuję, poszukujemy teraz ochroniarza. Nie byłbyś zainteresowany? Besettelse, na starym mieście w Midgardzie. Bardzo luksusowe miejsce. Dobrze płacą - dziwkom mniej szczodrze, przecież były tylko kobietami. Przy odrobinie szczęścia sam zrozumie, że dziełami sztuki, które powinien chronić, nie były obrazy - a kobiety.
- Ani złe, ani dobre - w rzeczywistości po prostu paskudne. - Skrzywdził cię? - spytała nagle, jedwabną barwą głosu sięgając do jego prywatności, bliźniaczą, szaroniebieską tęczówką zapatrzona w jego oczy. Świat. Skrzywdził cię świat?
Bezimienny
Zatrzymał spojrzenie na jej zmrużonych oczach - w tym geście, w układzie rzęs było coś znajomego, ale nie potrafił przyporządkować go do żadnego konkretnego wspomnienia. Może oglądała go kiedyś z widowni, z ciekawską fascynacją, mrużąc oczy by lepiej widzieć? Była młoda, wtedy byłaby nastolatką - może nie poznała go, gdy wyglądał już lepiej, gdy zapuścił brodę, a z oczu zniknęło narkotyczne otumanienie? On zaś patrzył czasem na swoich widzów, na fanów, ale trudno było mu zapamiętać poszczególne twarze, po pitych eliksirach miał z tym kłopoty.
Nie, nie przypomni sobie, skąd ją zna. A "czy my się znamy?" brzmiałoby prymitywnie, dziko, jak nieudany podryw. Uśmiechnął się tylko uprzejmie i trochę smutno.
-Nic, co umiera, nie jest miłe. - skwitował, nerwowo przełykając ślinę. Na moment znów stanęli mu przed oczyma - puste oczy adopcyjnej matki, rozerwane gardło pana Munch, rozpłatany brzuch ojczyma. Wziął głębszy wdech, spojrzał na twarz Fjaril, złe wspomnienia rozmyły się, gdy skupił na niej wzrok.
-Nie on ostatni...? - zmarszczył lekko brwi, jej kolejne słowa znów zmąciły uśmiech, a woda zafalowała pod nerwowym drgnięciem dłoni. Ktoś jej coś zrobił? Coś złego? Nie był pewien, jak interpretować jej słowa, ale jeśli tak...
...była taka drobna, a jej oczy tak niewinne, a uśmiech tak miły. Słowa, co prawda, nie brzmiały równie niewinnie, Fjaril zgubiła gdzieś współczucie dla chłopaka o złamanym nosie, ale i Theo go w sobie nie miał. Zaś w myśli, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, było coś przykrego i niewłaściwego.
Zawahał się na moment - czym się zajmował? Teraz, w nowym, uczciwszym życiu? Jestem zabawką z cyrku, przypadkowym mordercą, zbirem do wynajęcia, to nie brzmiało dobrze. Na szczęście Fjaril mówiła dalej, a oczy Theo rozbłysły z nadzieją, usta rozdziawiły się z niedowierzania.
-Fjaril... co ty mówisz? Ja... pracuję w ochronie. - wypalił, bo mógłby pracować w ochronie, nadawał się do tego. -Jestem ochroniarzem. - dodał pewniej, samemu pragnąc uwierzyć w te słowa. Rozciągnął usta w nieśmiałym uśmiechu. -I dopiero przyjechałem do Midgardu, szukam nowej pracy, ja... dziękuję, że mi o tym mówisz. - czyżby właśnie spłaciła swój dług?
Spojrzenia spotkały się - w jasnych oczach Theo lśniła nadzieja, ale na wzmiankę o świecie, tęczówki znów stały się pochmurne.
Wzruszył lekko ramionami.
-Tak. - wychrypiał, wśród nieznajomych, w dusznych gorących oparach... takie wyznania przychodziły jakoś łatwiej. -Świat, albo ludzie, sam nie wiem. A ciebie? - nie cofał spojrzenia, nie spuszczał z niej wzroku. A ciebie, Fjaril?
Nie, nie przypomni sobie, skąd ją zna. A "czy my się znamy?" brzmiałoby prymitywnie, dziko, jak nieudany podryw. Uśmiechnął się tylko uprzejmie i trochę smutno.
-Nic, co umiera, nie jest miłe. - skwitował, nerwowo przełykając ślinę. Na moment znów stanęli mu przed oczyma - puste oczy adopcyjnej matki, rozerwane gardło pana Munch, rozpłatany brzuch ojczyma. Wziął głębszy wdech, spojrzał na twarz Fjaril, złe wspomnienia rozmyły się, gdy skupił na niej wzrok.
-Nie on ostatni...? - zmarszczył lekko brwi, jej kolejne słowa znów zmąciły uśmiech, a woda zafalowała pod nerwowym drgnięciem dłoni. Ktoś jej coś zrobił? Coś złego? Nie był pewien, jak interpretować jej słowa, ale jeśli tak...
...była taka drobna, a jej oczy tak niewinne, a uśmiech tak miły. Słowa, co prawda, nie brzmiały równie niewinnie, Fjaril zgubiła gdzieś współczucie dla chłopaka o złamanym nosie, ale i Theo go w sobie nie miał. Zaś w myśli, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, było coś przykrego i niewłaściwego.
Zawahał się na moment - czym się zajmował? Teraz, w nowym, uczciwszym życiu? Jestem zabawką z cyrku, przypadkowym mordercą, zbirem do wynajęcia, to nie brzmiało dobrze. Na szczęście Fjaril mówiła dalej, a oczy Theo rozbłysły z nadzieją, usta rozdziawiły się z niedowierzania.
-Fjaril... co ty mówisz? Ja... pracuję w ochronie. - wypalił, bo mógłby pracować w ochronie, nadawał się do tego. -Jestem ochroniarzem. - dodał pewniej, samemu pragnąc uwierzyć w te słowa. Rozciągnął usta w nieśmiałym uśmiechu. -I dopiero przyjechałem do Midgardu, szukam nowej pracy, ja... dziękuję, że mi o tym mówisz. - czyżby właśnie spłaciła swój dług?
Spojrzenia spotkały się - w jasnych oczach Theo lśniła nadzieja, ale na wzmiankę o świecie, tęczówki znów stały się pochmurne.
Wzruszył lekko ramionami.
-Tak. - wychrypiał, wśród nieznajomych, w dusznych gorących oparach... takie wyznania przychodziły jakoś łatwiej. -Świat, albo ludzie, sam nie wiem. A ciebie? - nie cofał spojrzenia, nie spuszczał z niej wzroku. A ciebie, Fjaril?
Nieznajomy
Nieśmiałość zaklęta w uśmiechu wydawała jej się okrutnie bliźniacza. Przywodziła na myśl czasy, gdy złotowłosa nastolatka z podobną ufnością spoglądała na rozpościerającą się przed nią przyszłość, ucieszona każdym ochłapem ciepła rozrzuconym dokoła przez Norny. A jednak - z pewnością oboje zdawali sobie sprawę z tego, że każdorazowa uprzejmość przeznaczenia musiała zostać okupiona otwarciem nowej rany. Niewidzialne, nieistniejące ostrze wpychało się między płaty skóry i mościło między mięsem, wirując w jego szkarłatnych obrzeżach z zamiarem wydobycia z gardła bezsilnego wycia.
- Wcześniejsze doświadczenie zawsze będzie mile widziane - posłała mu zatem łagodny uśmiech, w tym samym czasie odchyliwszy się do tyłu, by włosy mogły ułożyć się na tafli gorącego źródła, roztoczyć wokół głowy niczym nimb falujący w odmętach. Jeszcze chwilę mogła tu zostać, ale nie dłużej. Obowiązki wzywały z powrotem do Midgardu. - Besettelse prowadzi Olaf Wahlberg. Napomknę mu, że trafiłam na kogoś o interesującej tężyźnie, ale reszta będzie zależeć od ciebie, Theo - spojrzała na mężczyznę kątem oka, wcale nie usiłując bezpodstawnie go nastraszyć. Galeria była miejscem wymagającym. Oczekiwała bezwzględnego oddania, zaangażowania i poświęcenia, wszystko to wynagradzając sowitą zapłatą pomagającą w przetrwaniu w mieście, szczególnie tym, którzy dotychczas nie marzyli o godniejszym życiu. Marzyłeś, Theo? - Na pewno sobie poradzisz - dodała miękko.
Czasem za krzywdy obarczała cały świat. Wszystko to co znajdowało się w zasięgu jej dłoni, to, czego wcale tam nie było, a nawet samych bogów spoglądających na żywot śmiertelników znad zakrzywionych rogów wypełnionych miodem. A potem, przygnieciona samotnością kładącą na niej swe szpony nocną porą, pamiętała, że to wszystko wynikało wyłącznie z jej winy. Że to ona pozwoliła ojczymowi na więcej niż powinna. Że to ona pozwoliła matce odejść do krainy umarłych. Że to ona porzuciła studia i że to ona przyjęła dłoń prowadzącą ją do Przesmyku, głodna, wycieńczona i zmarznięta.
- Kiedyś ci powiem - obiecała, znów uśmiechnięta, po czym ostatni raz w pełni zanurzyła się w zbiorniku, a potem podpłynęła do brzegu i z gracją niby-niksy wydostała się na powierzchnię. Listopadowe zimno przylgnęło do niej od razu. Milion małych igiełek rozgościło się na ciele, zanim Saga osuszyła je zaklęciem, sięgnąwszy po ubrania, które położył nieopodal; nosiły ślady krwi tylko w jednym miejscu, tam, gdzie smuga szkarłatu trysnęła z rozbitego nosa młodzieńca. - Nie daj się więcej krzywdzić - odezwała się potem cicho, nachylona do zmierzwionej wiatrem czupryny, na której koronie złożyła krótki pocałunek. Dziękczynny, współczujący, empatyczny i słodki. - Będę trzymać za ciebie kciuki. Jeszcze raz dziękuję, Theo.
I zniknęła, na brzegu gorących źródeł zostawiając go samego.
Saga i Theo z tematu
- Wcześniejsze doświadczenie zawsze będzie mile widziane - posłała mu zatem łagodny uśmiech, w tym samym czasie odchyliwszy się do tyłu, by włosy mogły ułożyć się na tafli gorącego źródła, roztoczyć wokół głowy niczym nimb falujący w odmętach. Jeszcze chwilę mogła tu zostać, ale nie dłużej. Obowiązki wzywały z powrotem do Midgardu. - Besettelse prowadzi Olaf Wahlberg. Napomknę mu, że trafiłam na kogoś o interesującej tężyźnie, ale reszta będzie zależeć od ciebie, Theo - spojrzała na mężczyznę kątem oka, wcale nie usiłując bezpodstawnie go nastraszyć. Galeria była miejscem wymagającym. Oczekiwała bezwzględnego oddania, zaangażowania i poświęcenia, wszystko to wynagradzając sowitą zapłatą pomagającą w przetrwaniu w mieście, szczególnie tym, którzy dotychczas nie marzyli o godniejszym życiu. Marzyłeś, Theo? - Na pewno sobie poradzisz - dodała miękko.
Czasem za krzywdy obarczała cały świat. Wszystko to co znajdowało się w zasięgu jej dłoni, to, czego wcale tam nie było, a nawet samych bogów spoglądających na żywot śmiertelników znad zakrzywionych rogów wypełnionych miodem. A potem, przygnieciona samotnością kładącą na niej swe szpony nocną porą, pamiętała, że to wszystko wynikało wyłącznie z jej winy. Że to ona pozwoliła ojczymowi na więcej niż powinna. Że to ona pozwoliła matce odejść do krainy umarłych. Że to ona porzuciła studia i że to ona przyjęła dłoń prowadzącą ją do Przesmyku, głodna, wycieńczona i zmarznięta.
- Kiedyś ci powiem - obiecała, znów uśmiechnięta, po czym ostatni raz w pełni zanurzyła się w zbiorniku, a potem podpłynęła do brzegu i z gracją niby-niksy wydostała się na powierzchnię. Listopadowe zimno przylgnęło do niej od razu. Milion małych igiełek rozgościło się na ciele, zanim Saga osuszyła je zaklęciem, sięgnąwszy po ubrania, które położył nieopodal; nosiły ślady krwi tylko w jednym miejscu, tam, gdzie smuga szkarłatu trysnęła z rozbitego nosa młodzieńca. - Nie daj się więcej krzywdzić - odezwała się potem cicho, nachylona do zmierzwionej wiatrem czupryny, na której koronie złożyła krótki pocałunek. Dziękczynny, współczujący, empatyczny i słodki. - Będę trzymać za ciebie kciuki. Jeszcze raz dziękuję, Theo.
I zniknęła, na brzegu gorących źródeł zostawiając go samego.
Saga i Theo z tematu