:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson
2 posters
Bezimienny
01.04.2001
Cień snuł się za nim jak długa, pękata żmija, której ruchliwe cielsko przedziera się przez karapaks płyt chodnikowych, ociera się, bezszelestnie o szorstkie, kamienne płaty, powiększa się i wykrzywia, grymasząc w spojrzeniach lamp. Opadał jak ciemna nitka z wrzeciona jego sylwetki, jak drugi materiał płaszcza, jak treść żałobnego wiersza, lamentu bez dźwięcznych słów. Miasto było ospałe, ciemność niczym przykryte ściereczką ciasto pęczniała na stole nieba, zajmując blady firmament. Przechodnie, zdziesiątkowani, tonęli w milczeniach ciasnych, nieuczęszczanych ulic; szpetota Dzielnicy Ymira Starszego pozostała szpetotą, fasady starych budynków wychylały się w nieśmiałości welonów licznych półcieni. Łuszczące się kamienice, pokryte wysypką czasu łypały mętnością okien, z których to w znacznej części sączyła się aureola żółtawej, ciągłej poświaty. Zatrzymał się, spoglądając jak jedna z bliskich sylwetek przechodzi w trzewia budynku, znikając w klatce schodowej; niedługo później, po upewnieniu się, że w pobliżu nie znajdzie żywego ducha, przymknął oczy i odpalił papierosa, skrywając mętność białkówek. Nie musiał już się obawiać; w nieoświetlonych miejscach było zresztą tak ciemno, że z farszem rozsmarowanej starannie dokoła czerni, stapiały się jakiekolwiek rozsiane rzędy detali. W pobliżu przebijała się jedynie pomarańczowa, rozżarzona końcówka używki, której to kraniec bez przerwy sapał cieniutką odnogą dymu.
W gmatwaninie alejek tworzących Przesmyk Lokiego pojawiał się, jeśli musiał; złożona mu oferta na temat rozmów o rzadkiej księdze zawierającej zapomniane szczegóły na temat magii runicznej, w tym same, dziś rzadko używane klątwy, wzbudziła jego ciekawość. Sprzedawca stąpał jednak ostrożnie, domagając się spotkania na terenie sprzyjającym podobnym interesom, tłumacząc się, że jedna z jego ksiąg została już skonfiskowana i najpewniej spalona, a pośrednik naznaczony haniebnym znakiem Pieczęci. Wierzył mu, z jednej strony, z drugiej wciąż pragnąc stać się uważnym; pod bukietami słów wielokrotnie skrywały się jadowite kreatury, oczekujące jedynie na odpowiedni moment. Propozycja mogła być jak najbardziej prawdziwa, mogła być mimo tego zasadzką i próbą wyłudzenia dla siebie nowych, licznych korzyści; stąpał wobec tego uważnie i wzmagał czujność percepcji, na ile tylko był w stanie. Zaułek, jaki znajdował się nieopodal, napełnił go niepokojem; grzęznące, lepkie odczucie powstało pod jego skórą niczym połacie bagien, gryzących go dodatkowo zębami ostrych, ułamanych konarów i wpijających się natarczywie kłączy.
- Feiknstafir - wyrzucił nagle mdłym szeptem, wiedząc, że bez zaklęcia nie zazna opanowania. Bywał czasami lekkomyślny; by zdobyć właściwą księgę, odznaczał się godną pozazdroszczenia, odwieczną determinacją. Bywał również bezwzględny, w przypadku chęci zaskarbienia dla siebie określonych artefaktów, nie przejmując się w żadnym stopniu, cierpieniem i klęską innych. Łudził się, że zaklęcie upewni go z powodzeniem przy pierwszej, wdrażanej próbie; miał zamiar rzucać je do skutku, świadomy nieszczęsnych braków w dziedzinie magii użytkowej.
Nieznajomy
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:27
Czas przelatywał przez palce, tak jak i złość, która paraliżowała drobne ciało kobiety. Rozmyślała wszak o wszystkim, co zdołało wydarzyć się w ciągu ostatnich dni, nadając temu wymiar większy aniżeli należało. Przeszłość była wszak pogrzebana pod zgliszczami dawnych doświadczeń, co tylko przekładało się na parszywy nastrój i niechęć względem wynurzania się z bezpiecznego azylu, którym było mieszkanie ciemnowłosej.
Potrzebowała zaczerpnąć świeżego powietrza, poczuć smagający wiatr na policzkach i chłód wpełzający pod materiał wełnianego płaszcza. Wciskała dłonie w kieszenie, dając sobie swobodę spaceru, mimo iż stawiane kroki prowadziły ją w nieokreśloną stronę. Serce zabiło gwałtownie, kiedy rana na dłoni zaczęła nieprzyjemnie pulsować. Nienawiść względem tego wspomnienia paraliżowała, tak jak i klątwa, która po wielokroć odbierała trzeźwość rozsądkowi. Powstrzymanie toksyny wypełniającej wątłe ciało dało prozę czasu, którego Lisbeth nie potrafiła zatrzymać. Potrzebowała pomocy, nie umiejąc przyznać się przed kimkolwiek - jak bardzo strach odejmował rozum, kiedy szukała pomocy.
Zwolniła nagle, zatrzymując się w dzielnicy, która budziła nieznaczną niechęć. Wolała stąd uciec, lecz słyszała głosy, które docierały do niej, nadal kształtując się jako niewyraźne dźwięki, tak bardzo lawirujące w pobliżu - jednocześnie odległe i niezrozumiałe.
Ciekawość zwyciężyła.
Skręciła w cienisty zaułek, gdzie świat zdawał się nie docierać, tak jak i żadna poświata słońca. Emocje zalały ją ponownie, po czym przestąpiła z nogi na nogę, jakby pragnąc się wycofać. Wzrok Gustavsson osiadł na sylwetce, która malowała się w korytarzu niejasności.
Opuszkami palców dotknęła fasady cegieł, a sylwetkę przeszyło iluzoryczne poczucie niezrozumiałej niepewności. Nie chciała w to brnąć, ale wiedziała, że musi za wszelką cenę uchronić nieznajomego przed ofiarnością duchów, których zamiary - nawet dla niej - nie były dostatecznie oczywiste.
- Nie idź tam - powiedziała stanowczo, zaciskając smukłe palce w pięść. Ryzyko było ogromne, przez co Lisbeth nie była w stanie ugiąć się pod naporem ciekawości. Bała się konsekwencji, które miały dotknąć ich od razu lub nie zezwolić na powrót do rzeczywistości, tak bardzo przepełnionej cudaczną normalnością.
- Nie jesteśmy tutaj sami, a to oznacza, że… Nie wyjdziemy stąd, o ile zrobisz kolejny krok - zawyrokowała, byle tylko powstrzymać go przed złamaniem umownej granicy dotykającej świata realnego.
Dopiero potem zorientowała się - kim był mężczyzna, który w tym momencie lawirował i igrał z przeznaczeniem. Przekorność wymierzyła więc policzek Lisbeth, a złość sparaliżowała kobiece ciało. Nie mogli dojść do porozumienia, choć w głębi serca chciała na nowo zbliżyć się do niego i poczuć obecność Juliusa obok.
- Decyzja należy do Ciebie.
Potrzebowała zaczerpnąć świeżego powietrza, poczuć smagający wiatr na policzkach i chłód wpełzający pod materiał wełnianego płaszcza. Wciskała dłonie w kieszenie, dając sobie swobodę spaceru, mimo iż stawiane kroki prowadziły ją w nieokreśloną stronę. Serce zabiło gwałtownie, kiedy rana na dłoni zaczęła nieprzyjemnie pulsować. Nienawiść względem tego wspomnienia paraliżowała, tak jak i klątwa, która po wielokroć odbierała trzeźwość rozsądkowi. Powstrzymanie toksyny wypełniającej wątłe ciało dało prozę czasu, którego Lisbeth nie potrafiła zatrzymać. Potrzebowała pomocy, nie umiejąc przyznać się przed kimkolwiek - jak bardzo strach odejmował rozum, kiedy szukała pomocy.
Zwolniła nagle, zatrzymując się w dzielnicy, która budziła nieznaczną niechęć. Wolała stąd uciec, lecz słyszała głosy, które docierały do niej, nadal kształtując się jako niewyraźne dźwięki, tak bardzo lawirujące w pobliżu - jednocześnie odległe i niezrozumiałe.
Ciekawość zwyciężyła.
Skręciła w cienisty zaułek, gdzie świat zdawał się nie docierać, tak jak i żadna poświata słońca. Emocje zalały ją ponownie, po czym przestąpiła z nogi na nogę, jakby pragnąc się wycofać. Wzrok Gustavsson osiadł na sylwetce, która malowała się w korytarzu niejasności.
Opuszkami palców dotknęła fasady cegieł, a sylwetkę przeszyło iluzoryczne poczucie niezrozumiałej niepewności. Nie chciała w to brnąć, ale wiedziała, że musi za wszelką cenę uchronić nieznajomego przed ofiarnością duchów, których zamiary - nawet dla niej - nie były dostatecznie oczywiste.
- Nie idź tam - powiedziała stanowczo, zaciskając smukłe palce w pięść. Ryzyko było ogromne, przez co Lisbeth nie była w stanie ugiąć się pod naporem ciekawości. Bała się konsekwencji, które miały dotknąć ich od razu lub nie zezwolić na powrót do rzeczywistości, tak bardzo przepełnionej cudaczną normalnością.
- Nie jesteśmy tutaj sami, a to oznacza, że… Nie wyjdziemy stąd, o ile zrobisz kolejny krok - zawyrokowała, byle tylko powstrzymać go przed złamaniem umownej granicy dotykającej świata realnego.
Dopiero potem zorientowała się - kim był mężczyzna, który w tym momencie lawirował i igrał z przeznaczeniem. Przekorność wymierzyła więc policzek Lisbeth, a złość sparaliżowała kobiece ciało. Nie mogli dojść do porozumienia, choć w głębi serca chciała na nowo zbliżyć się do niego i poczuć obecność Juliusa obok.
- Decyzja należy do Ciebie.
Bezimienny
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:27
Czerń (gruboskórna, bezwzględna) wchłonęła go całą sobą; czuł się jednością z każdym rozmytym kształtem, każdym, delirycznym omamem uknutym przez łeb księżyca w skąpości pochodów światła. Nie istniało nic więcej, jedynie ciemna, bezdenna studnia źrenicy rozpiętej nocy, widziana wąską, tracącą urok percepcją, gubiącą uprzednie wpływy. Ponownie zaczął się wtapiać; kiedy był dzieckiem, marzył, że stanie się przezroczysty, marzył, że w końcu zniknie, zwolniony ze zguby trosk; później, w przyszłości starał się zostać szarym, nic nieznaczącym obywatelem w tłumie, członkiem rodziny, o którym krewni nie mówią specjalnie wiele, skupieni na innych kwestiach, innych osobach, innych skrajnościach punktów budzących podziw lub nagły zryw oburzenia. Mówił sobie, od zawsze, że chce wieść spokojne życie; co jednak robił w gąszczach ulic Przesmyku, co robił, skoro najmniejsze, rzucane przezeń zaklęcie kładło na oczach gęste kotary mgły, co robił, bez kolejnej wybranki, bez śmiechu dzieci w granicach ostoi domu, przechodząc wciąż od transakcji do transakcji, od zawartego układu do innej, nowej umowy? Przez lata był śliski, głuchy na zgrzyt sumienia lub jego nędznych ochłapów, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek odczuł wyraźne, cierpkie poczucie winy poza śmiercią małżonki oraz jedynej córki, to niedorzeczne, powtarzał, lecz czuł się poniekąd winny mającej miejsce tragedii, za którą nie odpowiadał, osaczającej go w chwili, kiedy próbował odejść od swoich różnych tendencji nieakceptowanych w powszechnym gronie społeczeństwa.
Zawsze, kiedy próbował wyprzeć podobną myśl, wracała do niego znowu, po kilku chwilach lub kilku stronicach dni przejrzanych przez upływ czasu; podobne rozważania umiały go zawsze celnie, nienagannie odnaleźć, by znowu przypuścić atak, przyszpilić go w samotności, której duszne opary zastygły w jego sypialni. Dzisiaj podobnie rzucił się w wir ryzyka, w wir handlu artefaktami i okazami woluminów; wspomnienie rzuconego Feiknstafir muskało mu nadal wargi, napełniając nieodpartym przeczuciem, przeczuciem, że nie jest sam i w istocie nieopodal mógł nie zastać klienta, tylko starannie spreparowane zagrożenie. Inkantacja ostrzegła go, podobnie jak głos, który przeciął przestrzeń jak krawędź ostrego noża, głos, który sprawił, że serce mimowolnie zabiło szybciej w więzieniu klatki piersiowej, a powłoki niemal pokryły się drobniutkimi pagórkami gęsiej skórki.
Była jak ćma zmierzająca do rozpalonej lampy na błonach naiwnych skrzydeł, lgnąca do ognia świecy, której pomarańczowa czupryna chybocze w strukturach cieni. Nakazał jej przecież odejść, nakazał również zapomnieć, o sobie, o wszystkim innym co niosło osad ryzyka; łudził się, że w przyszłości okaże się rozważniejsza i nie będzie nurkować w przestrzeniach miasta, do których nie powinna mieć wstępu, które nie były dla niej; nigdy przecież nie nadawała się do magii zakazanej, widział to w jej spojrzeniu, zbyt miękkim i prostodusznym, które nie miało nigdy zabłysnąć rażącą bielą. Odwrócił się, powoli, skubiąc percepcją mrok, znajdując wreszcie sylwetkę, której nie spodziewał się kiedykolwiek, ponownie zobaczyć w życiu; a którą podświadomie wciąż pragnął w przyszłości ujrzeć.
- Co tutaj robisz? - w szponach przetrzymującej go konsternacji zdołał wyrzucić tylko jedno pytanie, szumiące cicho w lepkości zastygłej ciszy, zdradzające, podświadomie, największe z żywionych w danym momencie zmartwień. Dlaczego się tu znalazłaś?
Zawsze, kiedy próbował wyprzeć podobną myśl, wracała do niego znowu, po kilku chwilach lub kilku stronicach dni przejrzanych przez upływ czasu; podobne rozważania umiały go zawsze celnie, nienagannie odnaleźć, by znowu przypuścić atak, przyszpilić go w samotności, której duszne opary zastygły w jego sypialni. Dzisiaj podobnie rzucił się w wir ryzyka, w wir handlu artefaktami i okazami woluminów; wspomnienie rzuconego Feiknstafir muskało mu nadal wargi, napełniając nieodpartym przeczuciem, przeczuciem, że nie jest sam i w istocie nieopodal mógł nie zastać klienta, tylko starannie spreparowane zagrożenie. Inkantacja ostrzegła go, podobnie jak głos, który przeciął przestrzeń jak krawędź ostrego noża, głos, który sprawił, że serce mimowolnie zabiło szybciej w więzieniu klatki piersiowej, a powłoki niemal pokryły się drobniutkimi pagórkami gęsiej skórki.
Była jak ćma zmierzająca do rozpalonej lampy na błonach naiwnych skrzydeł, lgnąca do ognia świecy, której pomarańczowa czupryna chybocze w strukturach cieni. Nakazał jej przecież odejść, nakazał również zapomnieć, o sobie, o wszystkim innym co niosło osad ryzyka; łudził się, że w przyszłości okaże się rozważniejsza i nie będzie nurkować w przestrzeniach miasta, do których nie powinna mieć wstępu, które nie były dla niej; nigdy przecież nie nadawała się do magii zakazanej, widział to w jej spojrzeniu, zbyt miękkim i prostodusznym, które nie miało nigdy zabłysnąć rażącą bielą. Odwrócił się, powoli, skubiąc percepcją mrok, znajdując wreszcie sylwetkę, której nie spodziewał się kiedykolwiek, ponownie zobaczyć w życiu; a którą podświadomie wciąż pragnął w przyszłości ujrzeć.
- Co tutaj robisz? - w szponach przetrzymującej go konsternacji zdołał wyrzucić tylko jedno pytanie, szumiące cicho w lepkości zastygłej ciszy, zdradzające, podświadomie, największe z żywionych w danym momencie zmartwień. Dlaczego się tu znalazłaś?
Nieznajomy
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:27
Ten dzień od początku oscylował wokół niepewności i mroku, który wyciągał ku jej drobnej sylwetce szpony, byle tylko zatopić się w fakturze skóry, rozrywając ją i rozrzucając na bezkresie horyzontu.
Szła więc z przestrachem, mijając kolejne uliczki, gdzie strach zaczynał obejmować ją silnym ramieniem, przyciągając do siebie i zmuszając do zatrzymania,
lecz Lisbeth szła nadal przed siebie, jakby niesiona swoistego rodzaju poczuciem chęci znalezienia się w nieokreślonym miejscu, a jednocześnie znajomym do granic możliwości.
Echo głosów odbijało się od ścian kobiecej czaszki, a serce uderzało gwałtownie w piersi, kiedy zbliżała się do tego jednego punktu miasta, gdzie oczy odpowiedzialnych galdrów nie kierowały się zbyt często.
Ona w swej ostrożności zapomniała o wystawieniu się na celownik istot nie z tego świata, jak gdyby zobowiązana była im pomóc odnaleźć prozę spokoju.
Wypuściła powietrze ze świstem, kiedy jej oczy osiadły na malującej się w oddali sylwetce. Znała ją, pamiętając męskie spojrzenie i zarys pełnych warg. Tęczówki lśniły lekką nutą zuchwałości, choć to dojrzałość znajdowała w zeń najwięcej przestrzeni.
Obserwowała go przez dłuższy moment w milczenie, jakby kurtyna idyllicznej samotności otulała ich w bezkresie nieoczywistych splotów wydarzeń.
Opuszki palców Gustavsson zetknęły się z fakturą ceglanej ściany. Szepty nasilały się, raz po raz docierając w głąb duszy ciemnowłosej kobiety, aż wreszcie przeszywały jej postać na wskroś. Pragnęła ulżyć niebytom, jednocześnie uwalniając się od ograniczeń i ciężaru własnego talentu.
- Przypadek – odparła zgodnie z prawdą, bowiem nie miała w zwyczaju kłamać. W ten jeden dzień, gdy ich ścieżki skrzyżowały się raz jeszcze – Lisbeth pragnęła ochronić go przed błędami własnych decyzji. Ciekawość zdawała się być zbyt ogromna w męskiej podświadomości, by tak łatwo ulec słowom młodszej kobiety.
- Musisz mi zaufać… Wycofaj się i nie wracaj tam n i g d y – wydukała na jednym wydechu, po czym zacisnęła smukłe palce w niewielką piąstkę, a oddech wypuściła w eter.
Majaki werbalne były coraz wyraźniejsze, zaś ona przeżywała swoistego rodzaju nieokreślony ból, który mimo braku fizycznego cierpienia, nie stawał się nawet na moment łatwiejszy. Zaczęła więc przygryzać policzek od środka, odliczając sekundy do decyzji Juliusa, która wisiała nad ich głowami niczym gilotyna.
Mógł stać się ich wybawieniem, ale i przekleństwem.
- Proszę… Chodźmy stąd.
Szła więc z przestrachem, mijając kolejne uliczki, gdzie strach zaczynał obejmować ją silnym ramieniem, przyciągając do siebie i zmuszając do zatrzymania,
lecz Lisbeth szła nadal przed siebie, jakby niesiona swoistego rodzaju poczuciem chęci znalezienia się w nieokreślonym miejscu, a jednocześnie znajomym do granic możliwości.
Echo głosów odbijało się od ścian kobiecej czaszki, a serce uderzało gwałtownie w piersi, kiedy zbliżała się do tego jednego punktu miasta, gdzie oczy odpowiedzialnych galdrów nie kierowały się zbyt często.
Ona w swej ostrożności zapomniała o wystawieniu się na celownik istot nie z tego świata, jak gdyby zobowiązana była im pomóc odnaleźć prozę spokoju.
Wypuściła powietrze ze świstem, kiedy jej oczy osiadły na malującej się w oddali sylwetce. Znała ją, pamiętając męskie spojrzenie i zarys pełnych warg. Tęczówki lśniły lekką nutą zuchwałości, choć to dojrzałość znajdowała w zeń najwięcej przestrzeni.
Obserwowała go przez dłuższy moment w milczenie, jakby kurtyna idyllicznej samotności otulała ich w bezkresie nieoczywistych splotów wydarzeń.
Opuszki palców Gustavsson zetknęły się z fakturą ceglanej ściany. Szepty nasilały się, raz po raz docierając w głąb duszy ciemnowłosej kobiety, aż wreszcie przeszywały jej postać na wskroś. Pragnęła ulżyć niebytom, jednocześnie uwalniając się od ograniczeń i ciężaru własnego talentu.
- Przypadek – odparła zgodnie z prawdą, bowiem nie miała w zwyczaju kłamać. W ten jeden dzień, gdy ich ścieżki skrzyżowały się raz jeszcze – Lisbeth pragnęła ochronić go przed błędami własnych decyzji. Ciekawość zdawała się być zbyt ogromna w męskiej podświadomości, by tak łatwo ulec słowom młodszej kobiety.
- Musisz mi zaufać… Wycofaj się i nie wracaj tam n i g d y – wydukała na jednym wydechu, po czym zacisnęła smukłe palce w niewielką piąstkę, a oddech wypuściła w eter.
Majaki werbalne były coraz wyraźniejsze, zaś ona przeżywała swoistego rodzaju nieokreślony ból, który mimo braku fizycznego cierpienia, nie stawał się nawet na moment łatwiejszy. Zaczęła więc przygryzać policzek od środka, odliczając sekundy do decyzji Juliusa, która wisiała nad ich głowami niczym gilotyna.
Mógł stać się ich wybawieniem, ale i przekleństwem.
- Proszę… Chodźmy stąd.
Bezimienny
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:27
Ludzie lubią zawiłość; jej formę stłamszoną w klitce niezgrabnej postaci słowa, zwiniętą i zaciśniętą aż cieknie przez drobne wyrwy pod krawędziami okien; pochylają się, pochylają z wiwatem licznych refleksów w kolorach swoich tęczówek, pochylają się - nad tym wszystkim, co skręca się w gmatwaninę - mglistą i nieuchwytną, mrowiącą ledwie przepływem fantazji niejasnych przeczuć, defilady impulsów pod ciepłym pokrowcem skóry. Każdy, zawiły szczegół jest jak błyskotka w sroczym oku człowieka, zwierzęco niemal naiwnym i instynktownym, lgnącym niczym do pięknych i zgubnych łusek pirytu.
Jego fascynuje prostota.
Fascynuje go każdy, błahy, do bólu powszechny składnik - czas, który wciąż monotonnie drży na wskazówkach zegara, zatacza piruet każdej, oddanej w ręce godziny, rutyna odgrywana z sumienną i wierną powtarzalnością, oddech, który wydłuża każdą porcją bieg życia, towar ułożony starannie na szczeblach sklepowych półek. Fascynują go rzeczy, które w odczuciu innych stają się nieistotne, o których zapominają, które wzgardzone, leżą ciśnięte w kąt zawartości czaszki.
- Przypadek sprawił, że znalazłaś się w najbardziej niebezpiecznej części miasta? - dzisiaj podobnie zaczął od rzeczy prostych, od pierwszej kwestii związanej z jej obecnością; mówi do niej powoli, otacza słowa zgęstniałą żywicą spokoju niezmąconego jakby zupełnie jej nagłym, dosadnym przyjściem, ani kryjącym się, bardzo prawdopodobnym zagrożeniem. Próbuje odsunąć każdą, trapiącą podstępem cząstkę, każdy nieznośny głosik szumiący między skroniami przekleństwem nikłego szeptu; chce je zostawić, na później, na lepszy moment. Nie teraz.
- Odprowadzę cię - nie zadaje pytania, tylko zwyczajnie stwierdza. Robi, co uważa za słuszne, nie jest pewien czy z troski czy z czystego poczucia ludzkiej przyzwoitości, tak łatwo odejmowanej ślepcom. Emocje, które mu towarzyszą, są śliskie jak ciało ryby, jak stary, omszały kamień pokryty plastrem wilgoci; chce równocześnie nadal jej towarzyszyć, choć wzmaga się przed przesadną zażyłością; cierpkość wcześniejszego spotkania szarpie za jego język i rozdziera na wskroś kaptur podniebienia. Wie, że to nie ma sensu, to bezcelowe; czy jednak wszystko, co będzie wtłoczone w życie, musi mieć jasny cel?
- Nie mogę zaufać komuś, kto nie jest skłonny powiedzieć mi całej prawdy - kątem oka dostrzegał jej nagłą, rychłą przemianę. Nie sądził, żeby kłamała; była czymś niemożebnie przejęta, zupełnie, jakby przeszywał ją w danej chwili paroksyzm bezwzględności choroby. Bez względu na wszystko, transakcja nie mogła dojść do skutku; zaklęcie poinformowało go o zagrożeniu, tak samo jak wyłaniająca się z omroczniałej alejki postać z własnej przeszłości (czyżby tylko przeszłości?). Szanował swój czas; nie otrzymał żadnego sygnału od sprzedawcy - mógł się rozmyślić lub stchórzyć.
- Czy w tym zaułku - dopytał - widziałaś coś niepokojącego? - ruszył przed siebie; kroki, stawiane bez większego pośpiechu niosły się nikłym echem, tonąc w gęstwinach cieni; wciąż był ostrożny, wciąż nasłuchiwał potencjalnych napastników. Chciał zapalić; ponownie.
Jego fascynuje prostota.
Fascynuje go każdy, błahy, do bólu powszechny składnik - czas, który wciąż monotonnie drży na wskazówkach zegara, zatacza piruet każdej, oddanej w ręce godziny, rutyna odgrywana z sumienną i wierną powtarzalnością, oddech, który wydłuża każdą porcją bieg życia, towar ułożony starannie na szczeblach sklepowych półek. Fascynują go rzeczy, które w odczuciu innych stają się nieistotne, o których zapominają, które wzgardzone, leżą ciśnięte w kąt zawartości czaszki.
- Przypadek sprawił, że znalazłaś się w najbardziej niebezpiecznej części miasta? - dzisiaj podobnie zaczął od rzeczy prostych, od pierwszej kwestii związanej z jej obecnością; mówi do niej powoli, otacza słowa zgęstniałą żywicą spokoju niezmąconego jakby zupełnie jej nagłym, dosadnym przyjściem, ani kryjącym się, bardzo prawdopodobnym zagrożeniem. Próbuje odsunąć każdą, trapiącą podstępem cząstkę, każdy nieznośny głosik szumiący między skroniami przekleństwem nikłego szeptu; chce je zostawić, na później, na lepszy moment. Nie teraz.
- Odprowadzę cię - nie zadaje pytania, tylko zwyczajnie stwierdza. Robi, co uważa za słuszne, nie jest pewien czy z troski czy z czystego poczucia ludzkiej przyzwoitości, tak łatwo odejmowanej ślepcom. Emocje, które mu towarzyszą, są śliskie jak ciało ryby, jak stary, omszały kamień pokryty plastrem wilgoci; chce równocześnie nadal jej towarzyszyć, choć wzmaga się przed przesadną zażyłością; cierpkość wcześniejszego spotkania szarpie za jego język i rozdziera na wskroś kaptur podniebienia. Wie, że to nie ma sensu, to bezcelowe; czy jednak wszystko, co będzie wtłoczone w życie, musi mieć jasny cel?
- Nie mogę zaufać komuś, kto nie jest skłonny powiedzieć mi całej prawdy - kątem oka dostrzegał jej nagłą, rychłą przemianę. Nie sądził, żeby kłamała; była czymś niemożebnie przejęta, zupełnie, jakby przeszywał ją w danej chwili paroksyzm bezwzględności choroby. Bez względu na wszystko, transakcja nie mogła dojść do skutku; zaklęcie poinformowało go o zagrożeniu, tak samo jak wyłaniająca się z omroczniałej alejki postać z własnej przeszłości (czyżby tylko przeszłości?). Szanował swój czas; nie otrzymał żadnego sygnału od sprzedawcy - mógł się rozmyślić lub stchórzyć.
- Czy w tym zaułku - dopytał - widziałaś coś niepokojącego? - ruszył przed siebie; kroki, stawiane bez większego pośpiechu niosły się nikłym echem, tonąc w gęstwinach cieni; wciąż był ostrożny, wciąż nasłuchiwał potencjalnych napastników. Chciał zapalić; ponownie.
Nieznajomy
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:28
Ona była natomiast rozkochana w ciszy, która wypełniała cztery ściany kobiecego mieszkania, gdzie zaszywała się przed ciekawskimi spojrzeniami innych osób. Uwielbiała wszak spoglądać na bezkres budujący się poza linią bezpiecznej przystani, w której egzystowała, otulona płaszczem pokracznej izolacji.
Uciekała wszak w iluzoryczną kreację własnego jestestwa.
Drżała od naporu nawarstwiających się emocji, które rozprzestrzeniały się po tunelach żył. Zalewały ją, raz za razem dewastując pozory spokoju. Sięgała po niego, tak jak inni po adrenalinę, która buzowała w wątłych sylwetkach, jednocześnie dotykając hedonistycznych zachcianek.
Rozkochała się też w otoczce egzystencji duchowej, gdzie niebyty spoza świata realnego, muskały wątłą sylwetkę, przypominając o sobie niemal na każdym kroku. Codziennie towarzyszyły jej szepty, które przypominały o darze, jaki pulsował w niej i przypominał o intensywności perspektyw zetknięcia się ze zmarłymi.
- Nie – odparła bez zastanowienia, spoglądając na niego z dozą zuchwałości, ale i przestrachu. N i g d y nie umiała przewidzieć, co wydarzy się dalej, jedynie ulegając wrażeniu, że może zaufać skąpanym w sekcie bytom. - Trafiłam tu niemalże z pełną świadomością, ale nie sądziłam, że spotkam ciebie – nie kłamała. Brzydziła się tym, niemal tak samo jak obłudą, która towarzyszyła wielu personom. Igrali z własnym przeznaczeniem,
ale Lisbeth Gustavsson potrafiła zetknąć się z niemalże prawdziwością przyszłości.
Była wystraszona. Buzowały w niej sprzeczne uczucia, które nakazywały ucieczkę, ale pragnęła również chronić Juliusa. Jawił się jako istotny, mimo iż tak skutecznie próbował ją od siebie odepchnąć.
Cichy jęk przeciął przestrzeń nad ich głowami.
Drżała niczym osika na wietrze, kiedy rozmyte spojrzenie ciemnowłosej kobiety zetknęło się na jednej linii z tym męskim. Obserwowała go, chcąc mu wyjawić własne tajemnice, ale klątwa, którą miała w dłoni, zbyt mocno o sobie przypominała. Sprawiała ból, który odznaczał się na delikatnej twarzy.
P a m i ę t a ł a znamiona ostatniego spotkania, w którym pozostali sobie obcy, odlegli i niepoznani, jakby od zawsze dzieliła ich gruba linia podłego dystansu.
- Teraz chcesz ją poznać? – zakpiła nieznacznie, wywracając oczami. Wolała nie powiedzieć niczego, co wiązało się z ujawnieniem głęboko skrywanego od lat enigmatu. - Jeśli nie znikniesz… – zażądała zuchwale, kiedy wargi uniosły się w przebiegłym uśmiechu. Igrała z nim, tak jak i z samą sobą, dając lekką nadzieję, że znowu poczuje jego bliskość.
- Słyszałam – głos miała cichy, a palce zacisnęły się na marmurowej cegle. - Nie powinno nas tu być… Proszę, chodźmy stąd – desperacja niemalże wybrzmiała w tonie, gdy powieki Lisbeth przymknęły się, a w jej głowie na nowo rozbrzmiały głosy.
Chciała uciec, lecz wciąż powstrzymywała ją obecność Juliusa, jakby musiała mieć pewność, że jest niezagrożony.
Uciekała wszak w iluzoryczną kreację własnego jestestwa.
Drżała od naporu nawarstwiających się emocji, które rozprzestrzeniały się po tunelach żył. Zalewały ją, raz za razem dewastując pozory spokoju. Sięgała po niego, tak jak inni po adrenalinę, która buzowała w wątłych sylwetkach, jednocześnie dotykając hedonistycznych zachcianek.
Rozkochała się też w otoczce egzystencji duchowej, gdzie niebyty spoza świata realnego, muskały wątłą sylwetkę, przypominając o sobie niemal na każdym kroku. Codziennie towarzyszyły jej szepty, które przypominały o darze, jaki pulsował w niej i przypominał o intensywności perspektyw zetknięcia się ze zmarłymi.
- Nie – odparła bez zastanowienia, spoglądając na niego z dozą zuchwałości, ale i przestrachu. N i g d y nie umiała przewidzieć, co wydarzy się dalej, jedynie ulegając wrażeniu, że może zaufać skąpanym w sekcie bytom. - Trafiłam tu niemalże z pełną świadomością, ale nie sądziłam, że spotkam ciebie – nie kłamała. Brzydziła się tym, niemal tak samo jak obłudą, która towarzyszyła wielu personom. Igrali z własnym przeznaczeniem,
ale Lisbeth Gustavsson potrafiła zetknąć się z niemalże prawdziwością przyszłości.
Była wystraszona. Buzowały w niej sprzeczne uczucia, które nakazywały ucieczkę, ale pragnęła również chronić Juliusa. Jawił się jako istotny, mimo iż tak skutecznie próbował ją od siebie odepchnąć.
Cichy jęk przeciął przestrzeń nad ich głowami.
Drżała niczym osika na wietrze, kiedy rozmyte spojrzenie ciemnowłosej kobiety zetknęło się na jednej linii z tym męskim. Obserwowała go, chcąc mu wyjawić własne tajemnice, ale klątwa, którą miała w dłoni, zbyt mocno o sobie przypominała. Sprawiała ból, który odznaczał się na delikatnej twarzy.
P a m i ę t a ł a znamiona ostatniego spotkania, w którym pozostali sobie obcy, odlegli i niepoznani, jakby od zawsze dzieliła ich gruba linia podłego dystansu.
- Teraz chcesz ją poznać? – zakpiła nieznacznie, wywracając oczami. Wolała nie powiedzieć niczego, co wiązało się z ujawnieniem głęboko skrywanego od lat enigmatu. - Jeśli nie znikniesz… – zażądała zuchwale, kiedy wargi uniosły się w przebiegłym uśmiechu. Igrała z nim, tak jak i z samą sobą, dając lekką nadzieję, że znowu poczuje jego bliskość.
- Słyszałam – głos miała cichy, a palce zacisnęły się na marmurowej cegle. - Nie powinno nas tu być… Proszę, chodźmy stąd – desperacja niemalże wybrzmiała w tonie, gdy powieki Lisbeth przymknęły się, a w jej głowie na nowo rozbrzmiały głosy.
Chciała uciec, lecz wciąż powstrzymywała ją obecność Juliusa, jakby musiała mieć pewność, że jest niezagrożony.
Bezimienny
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:28
Norny się z niego śmieją.
Usłyszał ich gromki rechot; grzechotał mu w puszce czaszki, zasyczał pod błoną skroni.
Norny się z niego śmieją.
Śmieją się do rozpuku; ich śliska, obmierzła radość wydaje się nie mieć końca. Ich triumf smakuje jak ocet i wbija się wściekle w nozdrza, poddusza od środka przełyk.
Ironia losu, ironia spotkań, ironia przypadkowości nazwanej przez świętobliwych przeznaczeniem. Przenika w wody absurdu - i nie wie, czy się wynurzy.
- Ostrzegasz mnie, chociaż sama kierujesz się prosto w przepaść - nie umie już się powstrzymać, kieruje suchą uwagę. Miejsce jest niebezpieczne; dlaczego do niego przyszła? Dlaczego nie ominęła go - możliwie najszerszym łukiem? Dlaczego-dlaczego-dlaczego odbija się wartkim echem i krąży po świadomości. Dlaczego. Nie rozumie jej i nie sądzi, że będzie ją w stanie pojąć; jest niedorzeczna jak sen, jak słowa rzucone w przestrzeń pod wpływem władzy gorączki.
- Byłabyś łatwym łupem dla tutejszej społeczności - dodał. - Teraz to bez znaczenia - ugryzł się w język, ostatecznie, lepiej późno niż nigdy. Mieli szczęście w nieszczęściu; on, skoro został ostrzeżony przez nią i przez formułę szeptanego zaklęcia, ona, że natrafiła akurat na jego postać, nie zaś na miejscowego rzezimieszka, który z bestialską pasją zabawiłby się jej naiwnością. W najlepszym wśród scenariuszy skończyłaby bez portfela; w najgorszym - zimna i martwa, ciśnięta w cienie zaułka.
- Wszyscy kiedyś znikają - stał się kąśliwy, wyjątkowo jak na siebie nieprzyjemny. Odpowiadał spokojnie, podobnym tonem do wcześniejszego, choć mogła dostrzec pęknięcia na nałożonej masce; ślady bruzd irytacji. Nie mógł jej nic obiecać, a przede wszystkim nie był w stanie obiecać, że będzie na zawsze przy niej. Wydawał się być drażliwy w tej osobliwej kwestii; wspominał z nieuchronnością Ingrid, która trzymając córkę na ramionach, żegnała się z nim, gdy wychodził do pracy. Czy przewidywał, że będzie już wkrótce martwa? Czy widział, w przestrzeni wyobraźni, na tafli wewnętrznych oczu, jej pusty, matowy wzrok oraz ciało ciśnięte w kąt pomieszczenia? Ślubował jej, mimo wszystko, że będzie z nią aż do śmierci; ta jednak przyszła przedwcześnie, zupełnie niespodziewanie zmieniając bieg doczesności. Możliwe, że gdyby była obecnie przy nim, nie zmierzałby do wijących się jak jelita zaułków Przesmyku Lokiego, możliwe, że nigdy nie zakosztowałby smaku przemiany, nastającej pod wpływem rzucanych inkantacji.
- Już - obiecał - idziemy - przyrzekł zaskakująco miękkim podłożem swojego głosu. Stan, w którym się znajdowała, przyprawiał go o niepokój; próbował jednak wytłumaczyć - przed trybunałem samego siebie - że czyni wszystko wyłącznie z chęci zaspokojenia ciekawości i możliwego, późniejszego wykorzystania informacji. Mogła być obdarzona wyjątkową zdolnością lub być najzwyczajniej szarpana przez postrzępione, okrutne zęby choroby; miał zamiar ocenić wszystko, kiedy nadejdzie już odpowiedni czas.
- Potrzebujesz pomocy? - zapytał jeszcze; nie mógł udawać, że nie dostrzega znaczących zmian w jej zachowaniu, wbijanych w niego świadomość jak ostrza dziesiątek szpilek.
Powinni już się oddalić.
Powinni odejść.
Teraz.
Usłyszał ich gromki rechot; grzechotał mu w puszce czaszki, zasyczał pod błoną skroni.
Norny się z niego śmieją.
Śmieją się do rozpuku; ich śliska, obmierzła radość wydaje się nie mieć końca. Ich triumf smakuje jak ocet i wbija się wściekle w nozdrza, poddusza od środka przełyk.
Ironia losu, ironia spotkań, ironia przypadkowości nazwanej przez świętobliwych przeznaczeniem. Przenika w wody absurdu - i nie wie, czy się wynurzy.
- Ostrzegasz mnie, chociaż sama kierujesz się prosto w przepaść - nie umie już się powstrzymać, kieruje suchą uwagę. Miejsce jest niebezpieczne; dlaczego do niego przyszła? Dlaczego nie ominęła go - możliwie najszerszym łukiem? Dlaczego-dlaczego-dlaczego odbija się wartkim echem i krąży po świadomości. Dlaczego. Nie rozumie jej i nie sądzi, że będzie ją w stanie pojąć; jest niedorzeczna jak sen, jak słowa rzucone w przestrzeń pod wpływem władzy gorączki.
- Byłabyś łatwym łupem dla tutejszej społeczności - dodał. - Teraz to bez znaczenia - ugryzł się w język, ostatecznie, lepiej późno niż nigdy. Mieli szczęście w nieszczęściu; on, skoro został ostrzeżony przez nią i przez formułę szeptanego zaklęcia, ona, że natrafiła akurat na jego postać, nie zaś na miejscowego rzezimieszka, który z bestialską pasją zabawiłby się jej naiwnością. W najlepszym wśród scenariuszy skończyłaby bez portfela; w najgorszym - zimna i martwa, ciśnięta w cienie zaułka.
- Wszyscy kiedyś znikają - stał się kąśliwy, wyjątkowo jak na siebie nieprzyjemny. Odpowiadał spokojnie, podobnym tonem do wcześniejszego, choć mogła dostrzec pęknięcia na nałożonej masce; ślady bruzd irytacji. Nie mógł jej nic obiecać, a przede wszystkim nie był w stanie obiecać, że będzie na zawsze przy niej. Wydawał się być drażliwy w tej osobliwej kwestii; wspominał z nieuchronnością Ingrid, która trzymając córkę na ramionach, żegnała się z nim, gdy wychodził do pracy. Czy przewidywał, że będzie już wkrótce martwa? Czy widział, w przestrzeni wyobraźni, na tafli wewnętrznych oczu, jej pusty, matowy wzrok oraz ciało ciśnięte w kąt pomieszczenia? Ślubował jej, mimo wszystko, że będzie z nią aż do śmierci; ta jednak przyszła przedwcześnie, zupełnie niespodziewanie zmieniając bieg doczesności. Możliwe, że gdyby była obecnie przy nim, nie zmierzałby do wijących się jak jelita zaułków Przesmyku Lokiego, możliwe, że nigdy nie zakosztowałby smaku przemiany, nastającej pod wpływem rzucanych inkantacji.
- Już - obiecał - idziemy - przyrzekł zaskakująco miękkim podłożem swojego głosu. Stan, w którym się znajdowała, przyprawiał go o niepokój; próbował jednak wytłumaczyć - przed trybunałem samego siebie - że czyni wszystko wyłącznie z chęci zaspokojenia ciekawości i możliwego, późniejszego wykorzystania informacji. Mogła być obdarzona wyjątkową zdolnością lub być najzwyczajniej szarpana przez postrzępione, okrutne zęby choroby; miał zamiar ocenić wszystko, kiedy nadejdzie już odpowiedni czas.
- Potrzebujesz pomocy? - zapytał jeszcze; nie mógł udawać, że nie dostrzega znaczących zmian w jej zachowaniu, wbijanych w niego świadomość jak ostrza dziesiątek szpilek.
Powinni już się oddalić.
Powinni odejść.
Teraz.
Nieznajomy
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:28
Zdawali się ze sobą najlepiej współgrać, jakby w złośliwości losu – musieli bezsprzecznie wpadać na siebie i pozwalając losowi krzyżowi ich ścieżki.
Ciążyło im to;
przyduszając i zmuszając do głębszego oddechu, co tylko przekładało się na frustrację rozwarstwiającą się w drobnym ciele ciemnowłosej kobiety. Mogłaby nawet przysiąc, że wolała tkwić we własnych, czterech ścianach, aniżeli wędrować po bezkresie niepewności. Lawirowała na pograniczu powątpiewania, by wreszcie móc spojrzeć w oczy mężczyźnie, który odegrał przed laty istotną rolę. Dzisiaj zamierzała spłacić dług, który zaciągnęła niemal nieświadomie, ale z jakże heroiczną odwagą.
- Uważasz, że nie poradziłabym sobie? Nie jestem aż tak bezmyślna – warknęła przez zaciśnięte zęby, mając nieodparte wrażenie, że mężczyzna raz za razem próbuje podważyć jej rozsądek. Faktem było, że plasował się on na dalekim miejscu, jednakże potrafiła zachować się z rozwagą, która głośno huczała między rozbieganymi myślami, by zaryzykować ponownie.
Zrobił krok w tył, a potem kolejny. Obserwowała nieustannie Juliusa, mimo iż w ścianach czaszki wytwarzał się pogłos kilku szeptów, które zmieszane – nie dawały możliwości dostrzeżenia, skąd dochodziła prośba o pomoc. Przygryzła silnie dolną wargę, czując metaliczny posmak krwi na języku, co tylko wywołało w kobiecie nieprzyjemny dreszcz.
Pragnęła stąd uciec jak najdalej i jak najszybciej, lecz zdana była w tym momencie na łaskę i niełaskę dawnego p r z y j a c i e l a, co tylko potęgowało swoistego rodzaju strach. Wiedziała również, że miał rację.
Ludzie znikali, odchodzili i pozostawiali po sobie cudacznego rodzaju ślad, który odciskał się gdzieś głęboko, dając poczucie niepewności i niestabilności, co przekładało się na realne zwątpienie. Nie chciała więc przyznawać na głos, że po raz kolejny trafił w sedno, mimo iż młodociane instynkty i emocje kazały jej uginać się pod naporem nieoczywistości.
- Ty zrobisz to ponownie – przyznała, po czym zgodnie z jego wolą ugięła się względem decyzji. Wiedziała, że musieli stąd odejść, wszak naruszyli swą obecnością iluzję dozy spokoju w miejscu, gdzie inni poszukiwali pomocy. Ona nie mogła im jej udzielić Nie teraz i nie dzisiaj. Nie kiedy on był obok.
Serce Lisbeth zadrżało z niepokoju, kiedy wycofywała się do głównej ulicy, jakby zapominając o całej reszcie przykrych zdarzeń. Lubiła wszak mieć ciszę, gdy sama przekraczała próg swoich zdolności, zderzając się z ograniczeniami zaświatów.
On nie mógł być ich świadkiem.
- Tak… Mam… Mam pewną przypadłość – szepnęła ledwie słyszalnie, po czym spuściła wzrok. Wiedział o tym tylko jeden człowiek, ale szczerość względem Juliusa zdawała się być nader kuriozalna. Miała nawet nieodparte wrażenie, że to właśnie od niej zależało tak wiele, kiedy mierzyli się spojrzeniami, dociekając – kim naprawdę byli. - Pomożesz mi? Jestem słaba – poprosiła bez krzty złośliwości, a ton balansował na pograniczu czegoś idyllicznego.
Wierzyła, że się nie odwróci
nie tym razem.
Ciążyło im to;
przyduszając i zmuszając do głębszego oddechu, co tylko przekładało się na frustrację rozwarstwiającą się w drobnym ciele ciemnowłosej kobiety. Mogłaby nawet przysiąc, że wolała tkwić we własnych, czterech ścianach, aniżeli wędrować po bezkresie niepewności. Lawirowała na pograniczu powątpiewania, by wreszcie móc spojrzeć w oczy mężczyźnie, który odegrał przed laty istotną rolę. Dzisiaj zamierzała spłacić dług, który zaciągnęła niemal nieświadomie, ale z jakże heroiczną odwagą.
- Uważasz, że nie poradziłabym sobie? Nie jestem aż tak bezmyślna – warknęła przez zaciśnięte zęby, mając nieodparte wrażenie, że mężczyzna raz za razem próbuje podważyć jej rozsądek. Faktem było, że plasował się on na dalekim miejscu, jednakże potrafiła zachować się z rozwagą, która głośno huczała między rozbieganymi myślami, by zaryzykować ponownie.
Zrobił krok w tył, a potem kolejny. Obserwowała nieustannie Juliusa, mimo iż w ścianach czaszki wytwarzał się pogłos kilku szeptów, które zmieszane – nie dawały możliwości dostrzeżenia, skąd dochodziła prośba o pomoc. Przygryzła silnie dolną wargę, czując metaliczny posmak krwi na języku, co tylko wywołało w kobiecie nieprzyjemny dreszcz.
Pragnęła stąd uciec jak najdalej i jak najszybciej, lecz zdana była w tym momencie na łaskę i niełaskę dawnego p r z y j a c i e l a, co tylko potęgowało swoistego rodzaju strach. Wiedziała również, że miał rację.
Ludzie znikali, odchodzili i pozostawiali po sobie cudacznego rodzaju ślad, który odciskał się gdzieś głęboko, dając poczucie niepewności i niestabilności, co przekładało się na realne zwątpienie. Nie chciała więc przyznawać na głos, że po raz kolejny trafił w sedno, mimo iż młodociane instynkty i emocje kazały jej uginać się pod naporem nieoczywistości.
- Ty zrobisz to ponownie – przyznała, po czym zgodnie z jego wolą ugięła się względem decyzji. Wiedziała, że musieli stąd odejść, wszak naruszyli swą obecnością iluzję dozy spokoju w miejscu, gdzie inni poszukiwali pomocy. Ona nie mogła im jej udzielić Nie teraz i nie dzisiaj. Nie kiedy on był obok.
Serce Lisbeth zadrżało z niepokoju, kiedy wycofywała się do głównej ulicy, jakby zapominając o całej reszcie przykrych zdarzeń. Lubiła wszak mieć ciszę, gdy sama przekraczała próg swoich zdolności, zderzając się z ograniczeniami zaświatów.
On nie mógł być ich świadkiem.
- Tak… Mam… Mam pewną przypadłość – szepnęła ledwie słyszalnie, po czym spuściła wzrok. Wiedział o tym tylko jeden człowiek, ale szczerość względem Juliusa zdawała się być nader kuriozalna. Miała nawet nieodparte wrażenie, że to właśnie od niej zależało tak wiele, kiedy mierzyli się spojrzeniami, dociekając – kim naprawdę byli. - Pomożesz mi? Jestem słaba – poprosiła bez krzty złośliwości, a ton balansował na pograniczu czegoś idyllicznego.
Wierzyła, że się nie odwróci
nie tym razem.
Bezimienny
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:28
Nie pomagasz jej dlatego, że liczysz na własną korzyść.
Maleńki głosik tkwił w czaszce - w niewielkiej, ciasnej przestrzeni, gdzie zdołał się już rozgościć. Szyderczo, niemal bez przerwy na łyk błogiego wytchnienia brzęczał, celując w prawdę - zdejmował z niej najpierw skórę i wybebeszał, wynosząc bagaż wnętrzności. Prawda jest niczym mięso, jest niczym wyjęty organ śliski jak wyłowiona z odmętów jeziora ryba. Jest obrzydliwie-bezwstydna, jest ciemną doliną rany, jest skrzepem, który dygocze w kurczącym się szybko sercu. Prawda jest oczywista jak fakt, że w ciele człowieka przeciętnie krąży pięć litrów odżywczej substancji krwi - ujrzenie jednak choć części jej plam smarujących podłogę po rozerwaniu tkanek, przyprawia o napad trwogi przeważającą większość społeczeństwa. Podobnie jest również w każdym, zbyt bliskim zetknięciu z prawdą. Wiedza o niej jest jednym, wypomnienie jej - drugim.
Pomagasz jej dlatego, że chcesz jej zwyczajnie pomóc.
Maleńki głosik (cóż) mógłby wreszcie zamilknąć - byłby mu bardzo wdzięczny za okazaną łaskę. Obawa tkwi w nim jak ostrze wciśnięte aż po rękojeść, drążące w nim tunel uczuć. Obawa, którą zaczyna żywić, wynika z ponurej wiedzy - wiedzy, że nieuchronnie żywi wciąż do niej słabość. Wiedzy, że wypomniana przed chwilą, znamienna słabość może go wkrótce zgubić. Prędzej czy później, prędzej niż później, namierzą go konsekwencje, wytropią jak sfora psów.
Nie był doszczętnie pewny, jak wiele tkwiło w nim dobra, jak wiele mogło się ostać pomimo gałęzi żył osmalonych od zakazanej magii, pomimo źrenic ukrytych za nieprzezierną, przymgloną zasłoną bielma. Nawet, jeśli był przekonany, że żywot ślepca odbiega od opowieści krążących na ustach galdrów, nie wchodząc w kształty ostrzeżeń kreślonych przez rozedrgane, troskliwe usta rodziców, nie umiał stwierdzić, czy tkwiła w nim jeszcze chęć do pomocy drugiemu człowiekowi, tak prostej i pozbawionej najmniejszych, śladowych domieszek kalkulacji. Coś musiało w nim umrzeć, w momencie, gdy stracił żonę oraz jedyne dziecko. Czuł, że pękła w nim tama - rozpadła się bezpowrotnie, sprawiając, że stał się inny, opadał w bezdenną przepaść.
Miał odejść - jednak był przy niej, w milczeniu kiwając głową oraz podając dłoń. Pozwolił, aby oparła na nim ciężar zmęczonego ciała - ciepło drugiej sylwetki pragnęło przypomnieć o czym, co przed latami stracił. Czym mogła być jej przypadłość? Miał kilka swoich podejrzeń, krawędzie warg, mimo tego złączyły się niewzruszone, niechętne uronić słowa, zaczątków wnikliwych pytań.
Nie pozostawia mu innego wyboru.
- Przeniosę nas - obiecał po krótkiej chwili. Nie mieli innego wyjścia, mógł pozostawić ją samą sobie lub zabrać teraz do siebie. Rozważał przez pewien moment zabranie jej do medyków, choć wolał, jak przyznał przed samym sobą, uczynić to tylko w razie niezłomnej ostateczności. Przedstawienie całej sytuacji przed gronem pracowników szpitala im. Alberta Lindgrena stawiało go w niekorzystnym położeniu - zresztą nie tylko jego.
- Będziesz mogła odpocząć w moim domu - dodał ściszonym głosem. Liczył, że nie usłyszy najmniejszych tonów sprzeciwu; nie wierzył w to, co sam mówił, jednak nie widział dla nich odmiennej, możliwej ścieżki. Uścisnął silniej jej dłoń, zbierając w sobie skupienie niezbędne do bezbłędnego zaklęcia.
Już wkrótce mieli stąd zniknąć.
Maleńki głosik tkwił w czaszce - w niewielkiej, ciasnej przestrzeni, gdzie zdołał się już rozgościć. Szyderczo, niemal bez przerwy na łyk błogiego wytchnienia brzęczał, celując w prawdę - zdejmował z niej najpierw skórę i wybebeszał, wynosząc bagaż wnętrzności. Prawda jest niczym mięso, jest niczym wyjęty organ śliski jak wyłowiona z odmętów jeziora ryba. Jest obrzydliwie-bezwstydna, jest ciemną doliną rany, jest skrzepem, który dygocze w kurczącym się szybko sercu. Prawda jest oczywista jak fakt, że w ciele człowieka przeciętnie krąży pięć litrów odżywczej substancji krwi - ujrzenie jednak choć części jej plam smarujących podłogę po rozerwaniu tkanek, przyprawia o napad trwogi przeważającą większość społeczeństwa. Podobnie jest również w każdym, zbyt bliskim zetknięciu z prawdą. Wiedza o niej jest jednym, wypomnienie jej - drugim.
Pomagasz jej dlatego, że chcesz jej zwyczajnie pomóc.
Maleńki głosik (cóż) mógłby wreszcie zamilknąć - byłby mu bardzo wdzięczny za okazaną łaskę. Obawa tkwi w nim jak ostrze wciśnięte aż po rękojeść, drążące w nim tunel uczuć. Obawa, którą zaczyna żywić, wynika z ponurej wiedzy - wiedzy, że nieuchronnie żywi wciąż do niej słabość. Wiedzy, że wypomniana przed chwilą, znamienna słabość może go wkrótce zgubić. Prędzej czy później, prędzej niż później, namierzą go konsekwencje, wytropią jak sfora psów.
Nie był doszczętnie pewny, jak wiele tkwiło w nim dobra, jak wiele mogło się ostać pomimo gałęzi żył osmalonych od zakazanej magii, pomimo źrenic ukrytych za nieprzezierną, przymgloną zasłoną bielma. Nawet, jeśli był przekonany, że żywot ślepca odbiega od opowieści krążących na ustach galdrów, nie wchodząc w kształty ostrzeżeń kreślonych przez rozedrgane, troskliwe usta rodziców, nie umiał stwierdzić, czy tkwiła w nim jeszcze chęć do pomocy drugiemu człowiekowi, tak prostej i pozbawionej najmniejszych, śladowych domieszek kalkulacji. Coś musiało w nim umrzeć, w momencie, gdy stracił żonę oraz jedyne dziecko. Czuł, że pękła w nim tama - rozpadła się bezpowrotnie, sprawiając, że stał się inny, opadał w bezdenną przepaść.
Miał odejść - jednak był przy niej, w milczeniu kiwając głową oraz podając dłoń. Pozwolił, aby oparła na nim ciężar zmęczonego ciała - ciepło drugiej sylwetki pragnęło przypomnieć o czym, co przed latami stracił. Czym mogła być jej przypadłość? Miał kilka swoich podejrzeń, krawędzie warg, mimo tego złączyły się niewzruszone, niechętne uronić słowa, zaczątków wnikliwych pytań.
Nie pozostawia mu innego wyboru.
- Przeniosę nas - obiecał po krótkiej chwili. Nie mieli innego wyjścia, mógł pozostawić ją samą sobie lub zabrać teraz do siebie. Rozważał przez pewien moment zabranie jej do medyków, choć wolał, jak przyznał przed samym sobą, uczynić to tylko w razie niezłomnej ostateczności. Przedstawienie całej sytuacji przed gronem pracowników szpitala im. Alberta Lindgrena stawiało go w niekorzystnym położeniu - zresztą nie tylko jego.
- Będziesz mogła odpocząć w moim domu - dodał ściszonym głosem. Liczył, że nie usłyszy najmniejszych tonów sprzeciwu; nie wierzył w to, co sam mówił, jednak nie widział dla nich odmiennej, możliwej ścieżki. Uścisnął silniej jej dłoń, zbierając w sobie skupienie niezbędne do bezbłędnego zaklęcia.
Już wkrótce mieli stąd zniknąć.
Nieznajomy
Re: 01.04.2001 – Ciemny zaułek – Bezimienny: J. Nordahl & Nieznajomy: L. Gustavsson Czw 22 Sie - 9:28
Emocje zdawały się być sprzeczne z tym, co rzeczywiście chcieli uczynić.
Lisbeth porzuciła wątpliwe nadzieje, żywiąc się resztkami rozsądku, które nakazywały jej odejść. Szept rozdzierał głuchą ciszę, która otoczyła silnymi więzami, jakby dając pozór, że jeszcze mogą, że jeszcze im się uda wszystko poukładać.
Tęsknota była wszak olbrzymim, nader zdradzieckim narzędziem, które dzierżone w nieodpowiednich dłoniach – mogło siać spustoszenie. Ciemnowłosa kobieta odczuwała ją niewyobrażalnie, raz po raz wracając do wspomnień, które rozdzierały serca. Odczuwała silniej, otoczona bytami z zaświatów wydawała się delikatniejsza, bardziej tkliwa na wszelkie konsekwencje następujące dzień po dniu.
Zbyt młoda była jednak, by pojąć wątpliwości, którymi targany był męski umysł. Zamykała się we własnej samotni, chcąc bez obaw uciec przed zagrożeniem, dając sobie poczucie bezpieczeństwa. I tylko w ścianach czaszki huczało od lat powtarzane jedno zdanie, w którym stawała się wyłącznie tchórzem.
Lęk paraliżował ponad miarę.
Spoglądała jednak ufnie na Juliusa. Dokładnie tak jak przed laty, gdy jako siedemnastoletnia dziewczyna wybiegła za nim, ofiarowując mu księgę, na której tak bardzo był skupiony. Dla niej nie miała bowiem żadnej wartości, zaś w nim dostrzegła wartość ogromną. Był w stanie nauczyć ją w s z y s t k i e g o, co do tej pory jawiło się niczym odległy sen.
Pragnęła odpocząć, dlatego wsparła się na męskim ramieniu, po czym uśmiechnęła się nieznacznie, unosząc jeden kącik ust ku górze. Nie myślała o tym miejscu, jak o zmorze, która opadła na wątłe barki, przygniatając ciężarem bólu umarłych. Potrzebowali pomocy i wiedziała, że będzie musiała tu wrócić, lecz dopiero za kilka dni
tygodni
może za miesiąc.
Wdzięczność stała się tylko ostatecznością, która miała zespolić ich na moment. Lisbeth w tej chwili bardziej eskalowała ciepło, którego zaznawała w bliskości Nordahla, aniżeli rozmyślała o następstwach okazanej pomocy. Chciała wyszeptać kilka słów, dając mu do zrozumienia, że to wiele znaczy, ale zaniechała wszelkiej próby; pamiętała bowiem ich ostatnie spotkanie, w którym on nie zamierzał wracać. Nie potrzebował tego.
Skinęła głową, nie protestując jego decyzji. Na rozmowę przyjdzie czas, która nosić miała znamiona katharsis; oczyszczenie potrzebne było ich zbłąkanym duszom, w których tliła się nieodparta, niewysłowiona potrzeba, jakoby winni sobie trwać obok. Nie razem, ale i nie osobno.
- Nie zajmie to długo – odparła bez namysłu.
To tylko kilka chwil, parę momentów, w których mieli na nowo odkryć, że p o t r z e b a utkwienia w ów relacji była silniejsza. Ona fascynowała się w sposób (nie)zdrowy starszym mężczyzną, który od pierwszego momentu wywołał w zeń poczucie chęci przekroczenia umownych granic. Barier pełnych czegoś niemożliwego.
Kiedy więc zniknęli z ciemnego zaułku, przenosząc się do domu Juliusa, odetchnęła, mimo zawroty głowy. Pragnęła wyłącznie kilku chwil dla siebie, owianych nutą ciszy i bezgranicznej ufności.
Lisbeth i Julius z tematu
Lisbeth porzuciła wątpliwe nadzieje, żywiąc się resztkami rozsądku, które nakazywały jej odejść. Szept rozdzierał głuchą ciszę, która otoczyła silnymi więzami, jakby dając pozór, że jeszcze mogą, że jeszcze im się uda wszystko poukładać.
Tęsknota była wszak olbrzymim, nader zdradzieckim narzędziem, które dzierżone w nieodpowiednich dłoniach – mogło siać spustoszenie. Ciemnowłosa kobieta odczuwała ją niewyobrażalnie, raz po raz wracając do wspomnień, które rozdzierały serca. Odczuwała silniej, otoczona bytami z zaświatów wydawała się delikatniejsza, bardziej tkliwa na wszelkie konsekwencje następujące dzień po dniu.
Zbyt młoda była jednak, by pojąć wątpliwości, którymi targany był męski umysł. Zamykała się we własnej samotni, chcąc bez obaw uciec przed zagrożeniem, dając sobie poczucie bezpieczeństwa. I tylko w ścianach czaszki huczało od lat powtarzane jedno zdanie, w którym stawała się wyłącznie tchórzem.
Lęk paraliżował ponad miarę.
Spoglądała jednak ufnie na Juliusa. Dokładnie tak jak przed laty, gdy jako siedemnastoletnia dziewczyna wybiegła za nim, ofiarowując mu księgę, na której tak bardzo był skupiony. Dla niej nie miała bowiem żadnej wartości, zaś w nim dostrzegła wartość ogromną. Był w stanie nauczyć ją w s z y s t k i e g o, co do tej pory jawiło się niczym odległy sen.
Pragnęła odpocząć, dlatego wsparła się na męskim ramieniu, po czym uśmiechnęła się nieznacznie, unosząc jeden kącik ust ku górze. Nie myślała o tym miejscu, jak o zmorze, która opadła na wątłe barki, przygniatając ciężarem bólu umarłych. Potrzebowali pomocy i wiedziała, że będzie musiała tu wrócić, lecz dopiero za kilka dni
tygodni
może za miesiąc.
Wdzięczność stała się tylko ostatecznością, która miała zespolić ich na moment. Lisbeth w tej chwili bardziej eskalowała ciepło, którego zaznawała w bliskości Nordahla, aniżeli rozmyślała o następstwach okazanej pomocy. Chciała wyszeptać kilka słów, dając mu do zrozumienia, że to wiele znaczy, ale zaniechała wszelkiej próby; pamiętała bowiem ich ostatnie spotkanie, w którym on nie zamierzał wracać. Nie potrzebował tego.
Skinęła głową, nie protestując jego decyzji. Na rozmowę przyjdzie czas, która nosić miała znamiona katharsis; oczyszczenie potrzebne było ich zbłąkanym duszom, w których tliła się nieodparta, niewysłowiona potrzeba, jakoby winni sobie trwać obok. Nie razem, ale i nie osobno.
- Nie zajmie to długo – odparła bez namysłu.
To tylko kilka chwil, parę momentów, w których mieli na nowo odkryć, że p o t r z e b a utkwienia w ów relacji była silniejsza. Ona fascynowała się w sposób (nie)zdrowy starszym mężczyzną, który od pierwszego momentu wywołał w zeń poczucie chęci przekroczenia umownych granic. Barier pełnych czegoś niemożliwego.
Kiedy więc zniknęli z ciemnego zaułku, przenosząc się do domu Juliusa, odetchnęła, mimo zawroty głowy. Pragnęła wyłącznie kilku chwil dla siebie, owianych nutą ciszy i bezgranicznej ufności.
Lisbeth i Julius z tematu