:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold
2 posters
Bezimienny
01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:22
01.09.2000
Ciemność panoszyła się wokół niego i rozpychała, pochłaniając niemal doszczętnie każdy kontur pomieszczenia, rysujący ledwie w blasku dochodzącego zza szklanej tafli okien, zasłoniętego mglistą powłoką księżyca. Nie pozwalała na sen, wyszarpując przeznaczenie nocy, w której on usilnie próbował odnaleźć choćby cień ukojenia szarpanej frustracją i bezradnością wobec niesionej przezeń insomnii duszy. Zbytecznie zmęczonej majakami i koszmarami, odpadami dnia codziennego, który ten drugi na przekór wycieńczenia obierał dla siebie, stworzywszy dysocjacyjną fugę, z której sam Ari nie potrafił się wydostać nie pamiętając zupełnie nic z paru ostatnich godzin, które mu zabrano. Miotał się w swoim łóżku, zaciskając powieki, starając wyciszyć gnający myślami niedopowiedzeń wspomnień umysł. Wszystko na próżno, trwoniąc po drodze kolejne takty godzin na pragnienie, by osunąć się w nieświadomość. Nikt nie zaśnie w ferworze walki rozgrywającej się we wnętrzu. Walki z samym sobą, albo z tym, który niczym pasożyt wwiercał się w głąb niego. Którego rozrzucone ubrania plątały nogi, kiedy zdecydował się podnieść ze swego łóżka, by je zebrać. Zdająca się zbytecznie szeroką bluza ze zwisającym, również zbytecznie dużym kapturem i dżinsy zdecydowanie nie należały do niego. Na równi ze skórzaną kurtką i rękawiczkami z tego samego materiału. Mógłby wyrzucić je do śmieci, ale ułożył je perfekcyjnie jedno na drugie, układając pedantycznie w wyznaczone im miejsce w szafie tego, który był zdecydowanie nieproszonym, choć nie dającym się usunąć z przestrzeni gościem. Przeklął w duchu pozostawiony bałagan, który zawsze po nim sprzątał. Przeklął jego samego. Nie, nie - na to by się nie odważył. Koniec końców był częścią jego samego. Częścią, której nic nie było mu w stanie zwrócić.
Chłód prysznica pobudzał krążenie, choć te jakoś w dziwny sposób gnało zbytecznie i tak silnie, jak gdyby w krwi jego obiegu znajdowało się coś, czego on sam zupełnie tam nie chciał. Rozszerzone źrenice. Drżące i spinające się, nabrzmiałe w zmęczeniu fizycznym i bólu mięśnie. Musiał się przejść, choć niemal chwiał się na nogach. Odetchnąć nocą. Oparami mgły siekającego jeszcze parę godzin temu deszczu. Odetchnąć ciemnością, zacierającą kontury świata zewnętrznego, obdarzającą dziwnym, absurdalnym poczuciem wolności. O tej godzinie dzielnica Ymira Starszego zdawała się zupełnie pusta, pozbawiona życia i świadomości, a jednocześnie niebezpieczna, zmuszając wszelkie męty do wyjścia na powierzchnię, przekraczając granice Przesmyku. Może podświadomie w jakiś sposób szukał zaczepki, pragnąc poczuć ból, który w absurdalny, psychotyczny sposób uczył zadawać jeszcze więcej bólu, szukając wytłumaczenia dla własnych czynów, które wwiercały się w niego coraz częściej i dobitniej, by w końcu przekroczył granicę, nakierowując na śmierć nic nie wartych jednostek. Każdy krok zdawał się zbytecznie wręcz napięty i wyważony, sylwetka wyraźnie wyprostowana i statyczna w okalającym ją beżowym płaszczu. Odbijająca się w jeszcze dłuższym, niźli był wysoki cieniem w mijanych murach.
- Ależ się odjebał! - Echo czyichś słów rzuconych w przestrzeń kaleczy myśli. Prowokuje. Podchodzi bliżej, ale zdaje się nie znać twarzy zakapturzonego, popalającego papierosa mężczyzny przed nim, rzucającego z jakąś wyczuwalną, niesprecyzowaną dobitnie mieszaniną pogardy a jednocześnie mającego zapewne na celu drwiącą przyganę żartu papierosa prosto pod buty Ariego. Za plecami ów mężczyzny na murku zasiada jeszcze dwójka tych rynsztokowych sukinsynów owianych szarymi kłębami dymu, zastygającymi niemal na gęstej mgle ciasnej uliczki. - Idziesz na spotkanie z ojcem chrzestnym? - Jego chroboczący w ciszy przestrzeni śmiech męczy. Irytuje. - Podrzuć coś.
Ładnych masz przyjaciół, Ira. Nóż zaciśnięty w głębi płaszcza niemal sam wpycha się do ręki, prowokując do jego wyciągnięcia.
- Chyba mnie z kimś pomyliłeś. - Sam Arnt rzuca krótko i dobitnie, jeszcze dosadniej prostując sylwetkę, jak gdyby traktowanie z góry całej reszty innych było czymś zupełnie świadomym, choć bezwarunkowym.
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:23
Wrzesień powitał go niemrawymi, chybotliwymi refleksami złocistej poświaty wyłaniającymi się zza kuluarów jutrzenki; zapowiedź nowego dnia zamaszyście rozłożyła swe ramiona, jak drapieżny ptak rozpościerający skrzydła przez wzbiciem się między fałdy nieboskłonu, którego kapryśność wraz z niezdecydowaniem obserwował pomiędzy krótkimi chwilami łapania oddechu przez większość tego dnia. Gdzieś w południe, może wcześniej a może później, rozgrzana tarcza słońca ustąpiła zachmurzonej kurtynie naciągniętej deszczowym rydwanem, pozwalając ciężkim kroplom pożreć krajobrazy Midgardu i, ku zaskoczeniu, odpuścić przed nastaniem nocy. Rozsiane ponad ludzkimi głowami gwiazdy ozdobiły granatowe jedwabie materiału, jakim okryto kopułę, nadeszła niebezpieczna pora — cienie skradające się pod osłoną ciemności wypełzały spomiędzy własnych nor, milkły wesołe uśmiechy ozdabiające twarze roześmianych przechodniów, cichły rozmowy, jakby świat się kończył. Tak w słowach, co w gestach.
Paradoksalnie wolał noc.
Naturalnie nie chodziło o jej niewyobrażalne piękno, jakie dostrzegał tam, gdzie pozostali uparcie odwracali wzrok za zdradliwymi płomieniami światła, które ongiś pozbawiły mitycznego Icarusa życia, powody nosił w sobie bardziej prozaiczne. Noc, jej płaszcz naciągnięty na własne, silne ramiona, niosła za sobą swoiste oraz nieco wyimaginowane poczucie bezpieczeństwa, bowiem On i jemu podobni nigdzie nie powinni czuć się bezpiecznie. Jednakże azyl, jaki odnalazł pośród widmowych sylwetek zalewających zapomniane uliczki, pozwalał na krótkie zrywy spod władzy sztywnych konwenansów.
Zanurzanie między zimne, wręcz lodowate ramiona czerni spowijającej dzielnicę Ymira Starszego oraz przeniknięcie między chłodne mury milczących budynków, jakich minął po drodze wystarczająco by utracić rachubę, przypominała kąpiel w skandynawskich otchłaniach grudniowych wód. Pozornie przejrzystych, w rzeczywistości niebezpiecznie odgradzających prawdziwą odwagę poprzetykaną rozsądkiem od gorzkiej, młodzieńczej pyszałkowatości; on wiedział, jak cienka granica oddziela jedno od drugiego. Obserwował to.
I widział.
Setki, tysiące razy.
Do utraty rachuby — i tchu.
Noc jakby owiana zgliszczami zwęglonych dylematów, pozwoliła mu łaskawie przeć przed siebie. Wiedział, dokąd zmierza, dokąd prowadzą go pewne, niemalże bezgłośnie pobrzmiewające kroki. Milczące chodniki pożerały łakomie echo, jakie za sobą pozostawiał.
Kątem żywego oka, któremu powierzał calutkie swe życie, obserwował pomykające gdzieniegdzie sylwetki, mgliste wspomnienia umykające przed nieznajomym, ludzkie ciała usiłujące pozostać niezauważone oraz te, co zwracały uwagę, przykuwały ewidentnie tych podążających za rozpustą, głodem, może nawet ciepłym oddechem lichej adrenaliny na karku. Kącik ust drgnął nieznacznie, jednakże widmo uśmiechu — nawet czysto kpiącego — nie zawitało na męskiej, odrobinę zmęczonej twarzy.
Zanurkował do ciemnego zaułku, którym wielokrotnie przemierzał niegdysiejsze szlaki wytyczone butami Szarlatana, człowieka boleśnie znajomego, wciąż żywego w opowieściach przelewających się między widzącymi, co i ślepcami, o czym doskonale wiedział. Niektórych imion ani czynów się nie zapomina, a On zadbał wystarczająco gorliwie, by pamięć o przebrzydłej kreacji tego upiora (będącego nim samym) przetrwała.
Wtedy ich dostrzegł.
Jest ich czwórka, jednak nie są ani stadem, ani watahą, ani nawet zapijaczoną zgrają szukającej zwady oraz odnajdującej jej we własnym towarzystwie; wprawne oko obserwuje z dystansu, nakazując ciału się zatrzymać. Początkowo przystanąć i nie wtrącać się między cudze potyczki. Dopiero pozorna znajomość w obrysie męskiej szczęki wzbudza cień zainteresowania.
— Jak zawsze kłopoty — wyszeptał do samego siebie. Pokręcił przy tym delikatnie głową, jakby z przyzwyczajenia, sięgając dłonią głęboko w kieszeń czarnego płaszcza zarzuconego na ramiona. Wyciągnął papierosa, którego odpalił szybkim, wprawnym ruchem, jednak ani razu nie przytknął go do ust. Traktował jedynie jako element nadchodzącego przedstawienia, przy którym zawadiacki uśmiech szarpnął kącikami ust ku górze.
Wyłonił się z cienie, zwracając uwagę wszystkich mężczyzn. Samotnych gladiatorów na deskach rynsztokowej areny.
— Hverfa — wybrzmiało złowrogo.
Ku zaskoczeniu zebranych, ofiarą jego niespodziewanego wkroczenia do rozgrywanego aktu okazała się butelka — tanie wińsko, zapewne równie cierpkie, co jego niektóre komentarze posyłane w eter na przestrzeni życia; wciąż mające więcej dobrego smaku niż trzy moczymordy, których sylwetki jedynie omiótł pozornie rozleniwionych spojrzeniem.
— Panowie wybaczą, ale mamy tu niedokończone… — Jego dłoń jakby obrysowała niematerialne słowo, które dopiero miało wybrzmieć, a dym papierosa podążył tym śladem, kreśląc nieco koślawy kontur. — Sprawy.
Spłoszony pomruk był dla Terje jednoznacznym symbolem zwycięstwa, jednak odnalazł w ich nieco zamglonych, nieco wczorajszych oczach coś jeszcze, czego powodem sam się stał. Niezamierzenie. Przynajmniej w tych kilku ulotnych sekundach.
— Powiedz mi, jak to się dzieje, że kłopoty znajdą cię wszędzie z taką łatwością — zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny, którego twarz wielokrotnie oglądał w przeszłości. Wszak, kogo jak kogo, lecz własnych informatorów nigdy nie zapominał. Nawet takich dawno niewidzianych.
Paradoksalnie wolał noc.
Naturalnie nie chodziło o jej niewyobrażalne piękno, jakie dostrzegał tam, gdzie pozostali uparcie odwracali wzrok za zdradliwymi płomieniami światła, które ongiś pozbawiły mitycznego Icarusa życia, powody nosił w sobie bardziej prozaiczne. Noc, jej płaszcz naciągnięty na własne, silne ramiona, niosła za sobą swoiste oraz nieco wyimaginowane poczucie bezpieczeństwa, bowiem On i jemu podobni nigdzie nie powinni czuć się bezpiecznie. Jednakże azyl, jaki odnalazł pośród widmowych sylwetek zalewających zapomniane uliczki, pozwalał na krótkie zrywy spod władzy sztywnych konwenansów.
Zanurzanie między zimne, wręcz lodowate ramiona czerni spowijającej dzielnicę Ymira Starszego oraz przeniknięcie między chłodne mury milczących budynków, jakich minął po drodze wystarczająco by utracić rachubę, przypominała kąpiel w skandynawskich otchłaniach grudniowych wód. Pozornie przejrzystych, w rzeczywistości niebezpiecznie odgradzających prawdziwą odwagę poprzetykaną rozsądkiem od gorzkiej, młodzieńczej pyszałkowatości; on wiedział, jak cienka granica oddziela jedno od drugiego. Obserwował to.
I widział.
Setki, tysiące razy.
Do utraty rachuby — i tchu.
Noc jakby owiana zgliszczami zwęglonych dylematów, pozwoliła mu łaskawie przeć przed siebie. Wiedział, dokąd zmierza, dokąd prowadzą go pewne, niemalże bezgłośnie pobrzmiewające kroki. Milczące chodniki pożerały łakomie echo, jakie za sobą pozostawiał.
Kątem żywego oka, któremu powierzał calutkie swe życie, obserwował pomykające gdzieniegdzie sylwetki, mgliste wspomnienia umykające przed nieznajomym, ludzkie ciała usiłujące pozostać niezauważone oraz te, co zwracały uwagę, przykuwały ewidentnie tych podążających za rozpustą, głodem, może nawet ciepłym oddechem lichej adrenaliny na karku. Kącik ust drgnął nieznacznie, jednakże widmo uśmiechu — nawet czysto kpiącego — nie zawitało na męskiej, odrobinę zmęczonej twarzy.
Zanurkował do ciemnego zaułku, którym wielokrotnie przemierzał niegdysiejsze szlaki wytyczone butami Szarlatana, człowieka boleśnie znajomego, wciąż żywego w opowieściach przelewających się między widzącymi, co i ślepcami, o czym doskonale wiedział. Niektórych imion ani czynów się nie zapomina, a On zadbał wystarczająco gorliwie, by pamięć o przebrzydłej kreacji tego upiora (będącego nim samym) przetrwała.
Wtedy ich dostrzegł.
Jest ich czwórka, jednak nie są ani stadem, ani watahą, ani nawet zapijaczoną zgrają szukającej zwady oraz odnajdującej jej we własnym towarzystwie; wprawne oko obserwuje z dystansu, nakazując ciału się zatrzymać. Początkowo przystanąć i nie wtrącać się między cudze potyczki. Dopiero pozorna znajomość w obrysie męskiej szczęki wzbudza cień zainteresowania.
— Jak zawsze kłopoty — wyszeptał do samego siebie. Pokręcił przy tym delikatnie głową, jakby z przyzwyczajenia, sięgając dłonią głęboko w kieszeń czarnego płaszcza zarzuconego na ramiona. Wyciągnął papierosa, którego odpalił szybkim, wprawnym ruchem, jednak ani razu nie przytknął go do ust. Traktował jedynie jako element nadchodzącego przedstawienia, przy którym zawadiacki uśmiech szarpnął kącikami ust ku górze.
Wyłonił się z cienie, zwracając uwagę wszystkich mężczyzn. Samotnych gladiatorów na deskach rynsztokowej areny.
— Hverfa — wybrzmiało złowrogo.
Ku zaskoczeniu zebranych, ofiarą jego niespodziewanego wkroczenia do rozgrywanego aktu okazała się butelka — tanie wińsko, zapewne równie cierpkie, co jego niektóre komentarze posyłane w eter na przestrzeni życia; wciąż mające więcej dobrego smaku niż trzy moczymordy, których sylwetki jedynie omiótł pozornie rozleniwionych spojrzeniem.
— Panowie wybaczą, ale mamy tu niedokończone… — Jego dłoń jakby obrysowała niematerialne słowo, które dopiero miało wybrzmieć, a dym papierosa podążył tym śladem, kreśląc nieco koślawy kontur. — Sprawy.
Spłoszony pomruk był dla Terje jednoznacznym symbolem zwycięstwa, jednak odnalazł w ich nieco zamglonych, nieco wczorajszych oczach coś jeszcze, czego powodem sam się stał. Niezamierzenie. Przynajmniej w tych kilku ulotnych sekundach.
— Powiedz mi, jak to się dzieje, że kłopoty znajdą cię wszędzie z taką łatwością — zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny, którego twarz wielokrotnie oglądał w przeszłości. Wszak, kogo jak kogo, lecz własnych informatorów nigdy nie zapominał. Nawet takich dawno niewidzianych.
Bezimienny
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:23
Potajemnie łaknął niebezpieczeństwa, skrytego w ciemności ulicznych murów i zaułków. Ponurych, oblepionych gęstą mgłą wiszącą nad dającymi pozorne schronienie budynkami. W nieczułym na wszystko nikłym świetle rozstawionych zbyt szeroko latarni, wydłużających rzucane na ziemi cienie, same w sobie wywołujące podświadome poczucie zagrożenia czających się w nim potworów. Tam, gdzie kto inny w ledwie widocznych, zalanych ciemnością nocy taflach okien w tych okolicznościach zwykle szukałby ratunku, wyczekiwanego w poczuciu lęku świadka, który mógłby odwieść od złych zamiarów jedynie swoją obecnością, on wypatrywał zupełnie niepotrzebnych mu ślepi nieproszonych widzów. Podświadomie szukał niebezpieczeństwa, jednocześnie nie chcąc stać się jednym z nich. Nie chciał tego. Zupełnie nie podobało mu się to, jak to o nim świadczy. Bo skoro lubisz tą ciemność istniejącą niebezpiecznie w twojej duszy, skoro odnajdujesz się w niej z całą swą mocą i ekscytacją wdzierającego się w ciebie podniecenia, to z całą tego wszystkiego pewnością posiadasz te pogardzane przez ogół innych skłonności do przemocy i zadawania bólu, a już z pewnością braknie ci empatii i zabiłbyś bez trudu spoglądając na wprost oczom swej ofiary. Wszystko to i tym podobne bzdury. Szukał niebezpieczeństwa. Pretekstu, by zrobić to, czego wymagała ciemność dławiąca się w środku jego spaczonego zakazaną magią ducha, wymagającego swej ofiary.
Rzucony pod jego nogi niedopałek wciąż tlącego się papierosa i ten irytujący uśmiech wypełzający spod kaptura stojącego przed nim oprycha zdawał się być niewystarczającym, zgoła nie pasując do wyrzuconych w przestrzeń słów nieudanego żartu. Przestępcy instynktownie wyczuwają, kiedy nimi gardzisz i albo coś z tym robią, albo okazują się zbytecznie słabi i bojaźliwi, by pozwolić w poczuciu swej obrazy na ujście. Odnalazł strach czający się w głębi ulicznika, dławiący i okupujący jego ducha, zbyt lękliwego, by podjąć działanie. Jednocześnie podziw i ślepą fascynację akceptującą bez sprzeciwu autorytet Iry, któremu za wszelką cenę chciał nieumiejętnie zaimponować. Doszukiwał się w jego jaźni jakichkolwiek śladów wspomnień i odnalazł je, choć chaotyczne i niepełne stanowiły przekrój pijaństwa, lądujących z ręki do ręki działek, tajemniczych fiolek i rzucanych ku Irze pomysłów, które ten z całą tego pewnością wykorzystywał dla samego siebie, ewidentnie mając gdzieś nadskakującego mu śmiecia.
- No jasne, wodzu. - Mężczyzna klepnął ucieszenie w ramię Ariego, odchylając raptownie do tyłu, jakoby spodziewał się przy tym, że może dostać w pysk czyniąc z siebie wyjątkowo mocno zarysowanego błazna. - Podrzuć nam coś, nie bądź taki. Nudzimy się z chłopakami i z chęcią byśmy coś przygrzeli.
- Jak już mówiłem… - Ari ze wzrokiem wbitym niczym ostrze prosto w oczy pajaca przejechał dłonią wygniecenie pozostałe na płaszczu, zaszczycając przy tym charakterystycznym, pełnym wzgardy zarysowanym wyjątkowo wyraźnie sztywnością okolonego zabliźnioną skórą mięśnia na jego twarzy uśmiechem. Instynktownie omiótł spojrzeniem zbliżających się do nich mężczyzn, przy czym owy wyraz w dziwny sposób przeraził się w coś na wzór absurdalnego zadowolenia, kiedy krew poczęła wartkim potokiem przetaczać w jego żyłach, niemal wypychając je na wierzch. Roześmiał się. Surowo. Rozdzierająco nieprzyzwoicie w głowie swej układając pierwsze takty cisnących się zaciekle zaklęć. I dopiero odgłos dochodzących gdzieś z głębi rozbrykanej świadomości kroków Terje sprawia, że więzną w gardle wraz z silniejszym napięciem szczęki, jak gdyby tym sposobem mogły być zduszone i powstrzymane. Hverfa. Trzask pękającego szkła leżącej martwo jeszcze dotychczas w swej ciszy butelki, jej wrzask mogący w tej sytuacji stanowić swego rodzaju bodziec do wyjścia odmiennej niemu osobowości bliźniaczego brata. Niemal czuł, jak przedziera się na zewnątrz. Jak doprasza o wypuszczenie, godnie przystosowując do przecież swoich wyłącznie warunków. Ira. Ciemność i noc jednocześnie. I choć butelka dawno już zakończyła swoje przedstawienie, on wciąż słyszy trzeszczące gdzieś w głębi jaźni szkło, nie mogące się rozbić, zatrzymane jakoby w swym czasie. Powtarza raz po raz imię brata, ale światło zatrzymuje się więznąc nielitościwie w mroku.
- To on. Szarlatan. Mówię ci.
- Dobra, spokojnie - rzucił jeden z oprychów, nasuwając jeszcze szczelniej kaptur - My możemy zaczekać. Złapiemy się, co nie.
Wyrzucane słowa przebijają się gdzieś w głębi świadomości, uderzają o siebie zarejestrowane i zapisane, choć on sam zdaje się nie brać w zalegającej rzeczywistości swego udziału, stojąc jakoby z boku z zawieszonym na ustach wołaniem, które przebija się na powierzchnię w cichym swym szepcie i w końcu światło gaśnie, a on nie jest tym samym, który istniał jeszcze przed chwilą.
- Jestem wyjątkowy, w przeciwieństwie do tych śmieci, którzy liżą mi buty - ożywiony śmiech odbija się od ścian budynku, zalegając na wykrzywionych w arogancji uśmiechu wargach. IRA. Skupia swoje spojrzenie na mężczyźnie stojącym przed nim, stara się go rozpoznać. Przejrzeć każdą myśl przechodzącą w głębi jego jaźni, wyszarpany skrawek wspomnień, które by go z nim łączyły. Rozczytać. Naświetlić obraz.
Rzucony pod jego nogi niedopałek wciąż tlącego się papierosa i ten irytujący uśmiech wypełzający spod kaptura stojącego przed nim oprycha zdawał się być niewystarczającym, zgoła nie pasując do wyrzuconych w przestrzeń słów nieudanego żartu. Przestępcy instynktownie wyczuwają, kiedy nimi gardzisz i albo coś z tym robią, albo okazują się zbytecznie słabi i bojaźliwi, by pozwolić w poczuciu swej obrazy na ujście. Odnalazł strach czający się w głębi ulicznika, dławiący i okupujący jego ducha, zbyt lękliwego, by podjąć działanie. Jednocześnie podziw i ślepą fascynację akceptującą bez sprzeciwu autorytet Iry, któremu za wszelką cenę chciał nieumiejętnie zaimponować. Doszukiwał się w jego jaźni jakichkolwiek śladów wspomnień i odnalazł je, choć chaotyczne i niepełne stanowiły przekrój pijaństwa, lądujących z ręki do ręki działek, tajemniczych fiolek i rzucanych ku Irze pomysłów, które ten z całą tego pewnością wykorzystywał dla samego siebie, ewidentnie mając gdzieś nadskakującego mu śmiecia.
- No jasne, wodzu. - Mężczyzna klepnął ucieszenie w ramię Ariego, odchylając raptownie do tyłu, jakoby spodziewał się przy tym, że może dostać w pysk czyniąc z siebie wyjątkowo mocno zarysowanego błazna. - Podrzuć nam coś, nie bądź taki. Nudzimy się z chłopakami i z chęcią byśmy coś przygrzeli.
- Jak już mówiłem… - Ari ze wzrokiem wbitym niczym ostrze prosto w oczy pajaca przejechał dłonią wygniecenie pozostałe na płaszczu, zaszczycając przy tym charakterystycznym, pełnym wzgardy zarysowanym wyjątkowo wyraźnie sztywnością okolonego zabliźnioną skórą mięśnia na jego twarzy uśmiechem. Instynktownie omiótł spojrzeniem zbliżających się do nich mężczyzn, przy czym owy wyraz w dziwny sposób przeraził się w coś na wzór absurdalnego zadowolenia, kiedy krew poczęła wartkim potokiem przetaczać w jego żyłach, niemal wypychając je na wierzch. Roześmiał się. Surowo. Rozdzierająco nieprzyzwoicie w głowie swej układając pierwsze takty cisnących się zaciekle zaklęć. I dopiero odgłos dochodzących gdzieś z głębi rozbrykanej świadomości kroków Terje sprawia, że więzną w gardle wraz z silniejszym napięciem szczęki, jak gdyby tym sposobem mogły być zduszone i powstrzymane. Hverfa. Trzask pękającego szkła leżącej martwo jeszcze dotychczas w swej ciszy butelki, jej wrzask mogący w tej sytuacji stanowić swego rodzaju bodziec do wyjścia odmiennej niemu osobowości bliźniaczego brata. Niemal czuł, jak przedziera się na zewnątrz. Jak doprasza o wypuszczenie, godnie przystosowując do przecież swoich wyłącznie warunków. Ira. Ciemność i noc jednocześnie. I choć butelka dawno już zakończyła swoje przedstawienie, on wciąż słyszy trzeszczące gdzieś w głębi jaźni szkło, nie mogące się rozbić, zatrzymane jakoby w swym czasie. Powtarza raz po raz imię brata, ale światło zatrzymuje się więznąc nielitościwie w mroku.
- To on. Szarlatan. Mówię ci.
- Dobra, spokojnie - rzucił jeden z oprychów, nasuwając jeszcze szczelniej kaptur - My możemy zaczekać. Złapiemy się, co nie.
Wyrzucane słowa przebijają się gdzieś w głębi świadomości, uderzają o siebie zarejestrowane i zapisane, choć on sam zdaje się nie brać w zalegającej rzeczywistości swego udziału, stojąc jakoby z boku z zawieszonym na ustach wołaniem, które przebija się na powierzchnię w cichym swym szepcie i w końcu światło gaśnie, a on nie jest tym samym, który istniał jeszcze przed chwilą.
- Jestem wyjątkowy, w przeciwieństwie do tych śmieci, którzy liżą mi buty - ożywiony śmiech odbija się od ścian budynku, zalegając na wykrzywionych w arogancji uśmiechu wargach. IRA. Skupia swoje spojrzenie na mężczyźnie stojącym przed nim, stara się go rozpoznać. Przejrzeć każdą myśl przechodzącą w głębi jego jaźni, wyszarpany skrawek wspomnień, które by go z nim łączyły. Rozczytać. Naświetlić obraz.
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:23
Złowrogi pomruk nieba zagrzmiał gdzieś w oddali, daleko ponad ich głowami skąpanymi subtelną ciemnością roztaczającą płaszcz nad śmiertelnymi. Mówiło się, że spoglądanie w otchłań sprawia, iż ona zaczyna wpatrywać się w ciebie, a Terje przypatrywał się cierpliwie czarnej Pani trzecią dekadę własnego życiorysu, toczył zażarte pojedynki z mroczną, morską tonią tysięcy bezimiennych nocy. Takich jak ta. Takich jak te, które dopiero miały nadejść.
Ciemność.
Podobno będąca matką wielu wyśnionych potworów, którym nasze najgłębiej skrywane lęki ofiarowują życie i pozwalają sercom drżeć niespokojnie ze strachu przed nadejściem olbrzymich, przebrzydłych monstrów pojawiających się chwilę, mrugnięcie powiek, uderzenie serca, płytki oddech po zgaszeniu świateł; ulotną sekundę po pozostawieniu w krajobrazie milczących, wyludnionych ścieżek zawiłych labiryntów wybudowanych pomiędzy własnymi myślami. Wystarczyło porzucić człowieka pośród mrocznych uliczek otulonych niepokojącym milczeniem, zamknąć między wyjałowione z dźwięków ściany spowitego pomroką pomieszczenia, skąd ucieczki nie potrafiłby znaleźć, by nadeszły koszmary. Parszywie realne, niemalże namacalne bestie obdarzone ciałami oraz głowami, jednak istniało lekarstwo — paskudnie gorzkie, trudne do przełknięcia — bowiem wszystkie te stwory, wytwory ludzkiej wyobraźni o wypaczonych, karykaturalnych kształtach pogłębiających pierwotny strach, żyły w istocie w nas samych.
Były nami.
I nami się żywiły.
Szpetna symbioza dla brzydkiego procederu.
Gdzieś pod splątanymi nieładem pasmami brązowych włosów poprzetykanych złotymi refleksami czaiły się wygłodniałe demony, których nikomu nie przedstawiał. Za wyjątkiem tych sytuacji, kiedy pozwalał im na żer, jak uczynił przed momentem.
Głuchy, martwy brzdęk tłuczonego szkła, kruszejącego pod naporem magicznej siły bezimiennego człowieka wyłonionego spomiędzy zaułka, niósł się echem odrobinę za długo, wygrywając dramaturgię pod batutą samego starszego oficera, którego dosięgło wspomnienie. Niby szczątki napisanej przeszłości, jednocześnie pobladłe widmo nieustannie zawieszone nad jego głową, trochę jak śliskie, metaliczne ostrze gilotyny dopiero co sprowadzonej przed oblicze widowni.
Szarlatan, przemknęło zauważone, jednak niedotknięte. Pozostawił dawne imię w silnych objęciach wykreowanej opowieściami legendy, niechże żyje chociaż takim żywotem; podobno lepsza marna egzystencja niżeli ucięta głowa. Posłał bezimiennej zgrai mężczyzn beznamiętne spojrzenie, zamykając w sobie odrobinę awangardowej sztuki, kiedy lekko i niemalże z arystokratyczną gracją skinął głową. Czy to była bezgłośna pochwała za właściwie podjętą decyzję o zostawieniu ich samych, czy niepotrzebne dodanie absurdalnej tajemniczości do tej i tak, dość zabawnej sytuacji.
Nawet salwa śmiechu przetoczyła się dookoła.
— Nigdy w to nie wątpiłem, Ira — odpowiedział twardo na jego słowa. Na śmiech. Błyskawicznie zmieniając tonację własnego głosu na bardziej gardłową, chcąc odrobinę ukrócić cugle wyrywnego temperamentu mężczyzny. — Geisl. — Jaskrawa poświata otuliła kulisty kształt, jaki pojawił się tuż nad dłonią Terje.
I wówczas to wyczuł, nieproszoną próbę wtargnięcia we własne myśli, których tak zaciekle bronił przed wszystkimi. Przegryzł pigułkę goryczy, kiedy głowę nawiedziło bezgłośne co jest, kurwa rozpłatujące ten hologram teraźniejszości na dwie części — mniej oraz bardziej prawdopodobne wyjaśnienia dziwnego zachowania. Barykady ustawione przed niezapowiedzianymi wizytami na wszystkich kondygnacjach wybudowanego wyobraźnią pałacu pamięci nie pozwoliły mężczyźnie zasięgnąć chociażby jednej, najbardziej lichej oraz codziennej sytuacji z życia Kruka. Ani jedno wspomnienie nie zostało brutalnie wydarte ze swojego miejsca, na którym bezpiecznie spoczywało, jednakże samo usiłowanie wyszarpnięcia mu (wbrew woli) czegokolwiek, czym nie zamierzał się dzielić, wystarczyło do podjudzenia gniewu.
Wściekłość szarpnęła stalowym łańcuchem smyczy.
— To nie było miłe. — Oko mu rozbłysło. — Więc i to nie będzie. Hugðisk falla — zabrzmiało bardziej nieprzyjemnie, niż to zaplanował. Chciał jedynie szturchnąć go dla uwypuklenia swoistego problemu; dobitnego wskazania nieprzekraczalnej granicy, bowiem taka między nimi istniała od zawsze i na zawsze. Zaklęcie posłane w kierunku nieznajomego pomknęło ku postawnej sylwetce bezszelestnie, by uderzyć sobie tylko znaną siłą, może nieco i rozdrażnić. Rozjuszyć. Wystawić na swoistą próbę, lecz Terje gotowy był na każdą ewentualność.
Życie zdążyło go nauczyć wiele.
W tym tego, że czasem dobrze było zacząć pojedynki od słów, od rozmowy, więc takiej się uchwycił Szarlatan pożerany bezlitośnie ramionami głębokiej nocy i tylko delikatne ciałko niematerialnej wiązki światła w dłoni pozwalało dostrzec zarys jego twarzy. Zbliżył się do krok, obserwując uważnie najdrobniejsze gesty, samemu podświadomie napinając wszystkie mięśnie w okaleczonym bliznami ciele.
Znał tę twarz, jednak człowiek był mu obcy.
Zmiennokształtny?, spytał samego siebie tuż po tym, jak wykorzystanie daru — kapryśnego w całej swej naturze — zwyczajnie się nie powiodło. Została im już tylko rozmowa bądź, czemu powątpiewał, pojedynek.
— Kim jesteś?
I dlaczego mnie znasz?
Ciemność.
Podobno będąca matką wielu wyśnionych potworów, którym nasze najgłębiej skrywane lęki ofiarowują życie i pozwalają sercom drżeć niespokojnie ze strachu przed nadejściem olbrzymich, przebrzydłych monstrów pojawiających się chwilę, mrugnięcie powiek, uderzenie serca, płytki oddech po zgaszeniu świateł; ulotną sekundę po pozostawieniu w krajobrazie milczących, wyludnionych ścieżek zawiłych labiryntów wybudowanych pomiędzy własnymi myślami. Wystarczyło porzucić człowieka pośród mrocznych uliczek otulonych niepokojącym milczeniem, zamknąć między wyjałowione z dźwięków ściany spowitego pomroką pomieszczenia, skąd ucieczki nie potrafiłby znaleźć, by nadeszły koszmary. Parszywie realne, niemalże namacalne bestie obdarzone ciałami oraz głowami, jednak istniało lekarstwo — paskudnie gorzkie, trudne do przełknięcia — bowiem wszystkie te stwory, wytwory ludzkiej wyobraźni o wypaczonych, karykaturalnych kształtach pogłębiających pierwotny strach, żyły w istocie w nas samych.
Były nami.
I nami się żywiły.
Szpetna symbioza dla brzydkiego procederu.
Gdzieś pod splątanymi nieładem pasmami brązowych włosów poprzetykanych złotymi refleksami czaiły się wygłodniałe demony, których nikomu nie przedstawiał. Za wyjątkiem tych sytuacji, kiedy pozwalał im na żer, jak uczynił przed momentem.
Głuchy, martwy brzdęk tłuczonego szkła, kruszejącego pod naporem magicznej siły bezimiennego człowieka wyłonionego spomiędzy zaułka, niósł się echem odrobinę za długo, wygrywając dramaturgię pod batutą samego starszego oficera, którego dosięgło wspomnienie. Niby szczątki napisanej przeszłości, jednocześnie pobladłe widmo nieustannie zawieszone nad jego głową, trochę jak śliskie, metaliczne ostrze gilotyny dopiero co sprowadzonej przed oblicze widowni.
Szarlatan, przemknęło zauważone, jednak niedotknięte. Pozostawił dawne imię w silnych objęciach wykreowanej opowieściami legendy, niechże żyje chociaż takim żywotem; podobno lepsza marna egzystencja niżeli ucięta głowa. Posłał bezimiennej zgrai mężczyzn beznamiętne spojrzenie, zamykając w sobie odrobinę awangardowej sztuki, kiedy lekko i niemalże z arystokratyczną gracją skinął głową. Czy to była bezgłośna pochwała za właściwie podjętą decyzję o zostawieniu ich samych, czy niepotrzebne dodanie absurdalnej tajemniczości do tej i tak, dość zabawnej sytuacji.
Nawet salwa śmiechu przetoczyła się dookoła.
— Nigdy w to nie wątpiłem, Ira — odpowiedział twardo na jego słowa. Na śmiech. Błyskawicznie zmieniając tonację własnego głosu na bardziej gardłową, chcąc odrobinę ukrócić cugle wyrywnego temperamentu mężczyzny. — Geisl. — Jaskrawa poświata otuliła kulisty kształt, jaki pojawił się tuż nad dłonią Terje.
I wówczas to wyczuł, nieproszoną próbę wtargnięcia we własne myśli, których tak zaciekle bronił przed wszystkimi. Przegryzł pigułkę goryczy, kiedy głowę nawiedziło bezgłośne co jest, kurwa rozpłatujące ten hologram teraźniejszości na dwie części — mniej oraz bardziej prawdopodobne wyjaśnienia dziwnego zachowania. Barykady ustawione przed niezapowiedzianymi wizytami na wszystkich kondygnacjach wybudowanego wyobraźnią pałacu pamięci nie pozwoliły mężczyźnie zasięgnąć chociażby jednej, najbardziej lichej oraz codziennej sytuacji z życia Kruka. Ani jedno wspomnienie nie zostało brutalnie wydarte ze swojego miejsca, na którym bezpiecznie spoczywało, jednakże samo usiłowanie wyszarpnięcia mu (wbrew woli) czegokolwiek, czym nie zamierzał się dzielić, wystarczyło do podjudzenia gniewu.
Wściekłość szarpnęła stalowym łańcuchem smyczy.
— To nie było miłe. — Oko mu rozbłysło. — Więc i to nie będzie. Hugðisk falla — zabrzmiało bardziej nieprzyjemnie, niż to zaplanował. Chciał jedynie szturchnąć go dla uwypuklenia swoistego problemu; dobitnego wskazania nieprzekraczalnej granicy, bowiem taka między nimi istniała od zawsze i na zawsze. Zaklęcie posłane w kierunku nieznajomego pomknęło ku postawnej sylwetce bezszelestnie, by uderzyć sobie tylko znaną siłą, może nieco i rozdrażnić. Rozjuszyć. Wystawić na swoistą próbę, lecz Terje gotowy był na każdą ewentualność.
Życie zdążyło go nauczyć wiele.
W tym tego, że czasem dobrze było zacząć pojedynki od słów, od rozmowy, więc takiej się uchwycił Szarlatan pożerany bezlitośnie ramionami głębokiej nocy i tylko delikatne ciałko niematerialnej wiązki światła w dłoni pozwalało dostrzec zarys jego twarzy. Zbliżył się do krok, obserwując uważnie najdrobniejsze gesty, samemu podświadomie napinając wszystkie mięśnie w okaleczonym bliznami ciele.
Znał tę twarz, jednak człowiek był mu obcy.
Zmiennokształtny?, spytał samego siebie tuż po tym, jak wykorzystanie daru — kapryśnego w całej swej naturze — zwyczajnie się nie powiodło. Została im już tylko rozmowa bądź, czemu powątpiewał, pojedynek.
— Kim jesteś?
I dlaczego mnie znasz?
Bezimienny
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:23
Ciemność pochłaniała, karmiona potworami, które czaiły się w najgłębszym mroku wewnątrz spaczonych brutalnością rzeczywistości serc. Szarpała każdym skrawkiem duszy, budząc ze snu wszystko to, co najgorsze, wszystko to, co staraliśmy się przed samym sobą zatrzeć i zapomnieć, ale wszelkie ich ślady wciąż powracały nie pozwalając na to, by je odciąć. Tkwiły wewnątrz schowane i ukryte, tnące niewidzialnym ostrzem zalegającym pod skórą, nie dającym się pozbyć i usunąć. Walczyliśmy z nimi zaciekle i słusznie, jedni bardziej, drudzy mniej umiejętnie i skutecznie. Niektórych owy mrok pochłaniał, trawiąc dzikim ogniem każdą myśl. Wpajając brutalnie rzeczywistość, by osłabić ich na tyle, by lękliwie, z zarastającą ich rozpaczą poddali się życiowej słabiźnie ich anemicznych i bezwartościowych charakterów. Inni stawali jej naprzeciw targani wciąż i wciąż zachęcającym jej szeptem. Jeszcze innych ta sama ciemność przyciągała i rozpalała swym podstępnym, demonicznym żarem, a oni sami nie byli w stanie oprzeć się jej mocy. Uroczyście przyjmowali ją do siebie czyniąc wszystko, by ta nie odeszła pozostawiając po sobie popiół nie będącej już rzeczywistością pustej już zupełnie skorupy, którą z dobroci serca należałoby zgnieść, pozbawiając strzępów odczuwalnego jeszcze mimo wszystko, nieludzkiego trwającej jeszcze duszy cierpienia.
W rzeczywistości był każdym z nich.
Jednym z wielu. Kimś i nikim jednocześnie.
Światło kusi i przyciąga, zalegając w nierzeczywistym wymiarze spaczonej chorobą jaźni, gdzie pierwotna osobowość utknęła, wyparta przez tą być może znacznie silniejszą, a może jednak słabszą, ale właściwszą w otaczającym ją brutalnym i złowrogim świecie nieprzychylnych ulic Przesmyku. JEST MU POTRZEBNY.
Z wyłaniającym się na usta uśmiechem pobłażliwości podążył spojrzeniem za znikającymi we mgle zalegającej nad ich głowami ciemności bojaźliwymi kompanami, którzy podają mu imię człowieka przed nim niemal na tacy, choć zdają się być jedynie przypuszczeniami, którym mimo wszystko musi zawierzyć, pozbawiony własnych wspomnień. Przetrząsa kieszenie płaszcza w poszukiwaniu papierosów, zbytecznie nadpobudliwie i niekontrolowanie, puszczając w przestrzeń obelgę dla niepalącej osobowości Ariego, przedartą przez zaciśniętą przestrzeń warg. Zastanawia się, jakim cudem ten jeszcze się nie uzależnił, skoro bez przerwy karmi jego płuca tak znacznymi dawkami nikotyny.
- No ja myślę. W końcu nie próbowałbyś ratować mi dupy z byle powodu, nie odnajdując w tym swoich korzyści. A te, jak w każdej znajomości i w każdym interesie są zwykle po obu stronach mniej lub bardziej - rzuca owe słowa, starając się poznać łączącą ich zażyłość, nie zaprzestając swoich poszukiwań, prostuje kilkakrotnie plecy czyniąc to w taki sposób, jak gdyby odzienie płaszcza stało się nagle zbytecznie ciasne i niewygodne. - Swoją drogą, tak na serio, zrobiłeś całkiem niezłe wejście. Gustownie i z klasą. Teraz będę się musiał tłumaczyć, skąd cię znam - uśmiecha się, przenikliwie wbijając iskrzące się spojrzenie prosto w oczy Terje, starając się na wszelki sposób go wyczuć. Zgłębić targające go gdzieś w głębi ducha emocje, określić znajomość. Wpatruje przez moment w jaskrawą poświatę utworzoną pomiędzy nimi, zalegającą niczym bariera między zbyteczną spoufałością.
Kim dla siebie jesteśmy? No powiedz. Z lekka zmrużonymi oczyma wpatruje się w mężczyznę przed nim, w wyjątkowym skupieniu starając wedrzeć do jego myśli, poznać je, wyszarpać zalegające w gardle, cisnące się do ust słowa. Wspólne z Irą wspomnienia, w których rozkładając je w swym umyśle na czynniki pierwsze odnalazłby sens. Jakąś podpowiedź. Wszystko jednak wisi niczym niezapisana nigdy, niesplamiona tuszem biała zupełnie kartka, rzucona mu z pełnią zaciętości nieugięcie przed oczy. Wyczuwa jedynie palącą Terje wściekłość, odbitą na jego twarzy, błysk gniewu rozdzierający przestrzeń między nimi. Zachwiał się lekko na nogach, pchnięciem rzuconym zbytecznie słabo do tyłu. Warknął nieprzyjemnie, przez ledwie moment zaszczycając mężczyznę palącym, nienawistnym spojrzeniem, które tylko czekało na to, by się rozpaść, zastąpione na wpół przesiąkniętym niedowierzaniem, na wpół jakąś wyczuwalną tam ironią szyderstwa śmiechem. Zachowywał się zupełnie, jak sam Ira nie czyniąc jakiejkolwiek różnicy, przybierając jego barwę głosu, całą mimikę wiecznie pełnego arogancji uśmiechu, czy każdego mocno zarysowanego energią ruchu ciała. Jedynie ta przemożna chęć wtargnięcia do umysłu Terje zdawała się być zbytecznie wręcz przesadna i tajemnicza. Przeszedł kilka kroków, zupełnie nie zwracając uwagi na stłuczone na ziemi pod jego stopami szkło butelki, niczym niezbyt poczytalny człowiek, który zwykle by je ominął, przysiadł na wysokim murku bez słowa, niczym zawieszony w innym wymiarze wpatrując w rozszalałe niebo, na którym coraz wyraźniej rysowały się kształty jeszcze nieśmiało wyłaniających się deszczowych chmur.
- Kim jestem? - zaśmiał się kręcąc głową na boki w swoistym niedowierzaniu temu, co usłyszał. - Ty mi powiedz. Kim dla ciebie jestem, że traktujesz mnie w ten sposób, próbując stłamsić mnie swoją mocą, próbą pokazania za wszelką cenę tego, jak silnym jesteś, by udowodnić tym samym moją mniejszość wobec wielkiego Szarlatana. Przechylił głowę lekko na bok, wbijając palące spojrzenie prosto w oczy Terje, jak gdyby domagał się wypowiedzenia prawdy, którą być może ten sam w sobie nie potrafił przyznać. Może swego rodzaju przygana, a może jedynie swego rodzaju manipulacja, chęć wejścia w umysł mężczyzny w zupełnie inny niż dotychczas sposób. Prowokując świadomość do zadania pytań samemu sobie, a jednocześnie wyszarpanie ego, które skierowało by się ponownie w kierunku ciemności.
W rzeczywistości był każdym z nich.
Jednym z wielu. Kimś i nikim jednocześnie.
Światło kusi i przyciąga, zalegając w nierzeczywistym wymiarze spaczonej chorobą jaźni, gdzie pierwotna osobowość utknęła, wyparta przez tą być może znacznie silniejszą, a może jednak słabszą, ale właściwszą w otaczającym ją brutalnym i złowrogim świecie nieprzychylnych ulic Przesmyku. JEST MU POTRZEBNY.
Z wyłaniającym się na usta uśmiechem pobłażliwości podążył spojrzeniem za znikającymi we mgle zalegającej nad ich głowami ciemności bojaźliwymi kompanami, którzy podają mu imię człowieka przed nim niemal na tacy, choć zdają się być jedynie przypuszczeniami, którym mimo wszystko musi zawierzyć, pozbawiony własnych wspomnień. Przetrząsa kieszenie płaszcza w poszukiwaniu papierosów, zbytecznie nadpobudliwie i niekontrolowanie, puszczając w przestrzeń obelgę dla niepalącej osobowości Ariego, przedartą przez zaciśniętą przestrzeń warg. Zastanawia się, jakim cudem ten jeszcze się nie uzależnił, skoro bez przerwy karmi jego płuca tak znacznymi dawkami nikotyny.
- No ja myślę. W końcu nie próbowałbyś ratować mi dupy z byle powodu, nie odnajdując w tym swoich korzyści. A te, jak w każdej znajomości i w każdym interesie są zwykle po obu stronach mniej lub bardziej - rzuca owe słowa, starając się poznać łączącą ich zażyłość, nie zaprzestając swoich poszukiwań, prostuje kilkakrotnie plecy czyniąc to w taki sposób, jak gdyby odzienie płaszcza stało się nagle zbytecznie ciasne i niewygodne. - Swoją drogą, tak na serio, zrobiłeś całkiem niezłe wejście. Gustownie i z klasą. Teraz będę się musiał tłumaczyć, skąd cię znam - uśmiecha się, przenikliwie wbijając iskrzące się spojrzenie prosto w oczy Terje, starając się na wszelki sposób go wyczuć. Zgłębić targające go gdzieś w głębi ducha emocje, określić znajomość. Wpatruje przez moment w jaskrawą poświatę utworzoną pomiędzy nimi, zalegającą niczym bariera między zbyteczną spoufałością.
Kim dla siebie jesteśmy? No powiedz. Z lekka zmrużonymi oczyma wpatruje się w mężczyznę przed nim, w wyjątkowym skupieniu starając wedrzeć do jego myśli, poznać je, wyszarpać zalegające w gardle, cisnące się do ust słowa. Wspólne z Irą wspomnienia, w których rozkładając je w swym umyśle na czynniki pierwsze odnalazłby sens. Jakąś podpowiedź. Wszystko jednak wisi niczym niezapisana nigdy, niesplamiona tuszem biała zupełnie kartka, rzucona mu z pełnią zaciętości nieugięcie przed oczy. Wyczuwa jedynie palącą Terje wściekłość, odbitą na jego twarzy, błysk gniewu rozdzierający przestrzeń między nimi. Zachwiał się lekko na nogach, pchnięciem rzuconym zbytecznie słabo do tyłu. Warknął nieprzyjemnie, przez ledwie moment zaszczycając mężczyznę palącym, nienawistnym spojrzeniem, które tylko czekało na to, by się rozpaść, zastąpione na wpół przesiąkniętym niedowierzaniem, na wpół jakąś wyczuwalną tam ironią szyderstwa śmiechem. Zachowywał się zupełnie, jak sam Ira nie czyniąc jakiejkolwiek różnicy, przybierając jego barwę głosu, całą mimikę wiecznie pełnego arogancji uśmiechu, czy każdego mocno zarysowanego energią ruchu ciała. Jedynie ta przemożna chęć wtargnięcia do umysłu Terje zdawała się być zbytecznie wręcz przesadna i tajemnicza. Przeszedł kilka kroków, zupełnie nie zwracając uwagi na stłuczone na ziemi pod jego stopami szkło butelki, niczym niezbyt poczytalny człowiek, który zwykle by je ominął, przysiadł na wysokim murku bez słowa, niczym zawieszony w innym wymiarze wpatrując w rozszalałe niebo, na którym coraz wyraźniej rysowały się kształty jeszcze nieśmiało wyłaniających się deszczowych chmur.
- Kim jestem? - zaśmiał się kręcąc głową na boki w swoistym niedowierzaniu temu, co usłyszał. - Ty mi powiedz. Kim dla ciebie jestem, że traktujesz mnie w ten sposób, próbując stłamsić mnie swoją mocą, próbą pokazania za wszelką cenę tego, jak silnym jesteś, by udowodnić tym samym moją mniejszość wobec wielkiego Szarlatana. Przechylił głowę lekko na bok, wbijając palące spojrzenie prosto w oczy Terje, jak gdyby domagał się wypowiedzenia prawdy, którą być może ten sam w sobie nie potrafił przyznać. Może swego rodzaju przygana, a może jedynie swego rodzaju manipulacja, chęć wejścia w umysł mężczyzny w zupełnie inny niż dotychczas sposób. Prowokując świadomość do zadania pytań samemu sobie, a jednocześnie wyszarpanie ego, które skierowało by się ponownie w kierunku ciemności.
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:24
Stali naprzeciw siebie.
Dwa cienie wyłonione z mroku, jednak nienależące do tej pokracznej rzeczywistości; każdy będący sam sobie panem i władcą, darem oraz przekleństwem, jednocześnie ratunkiem i zgubą. Dualizm wyżerający spomiędzy ramy obrazu, jakim sylwetka Terje zdawała się być, uwieczniony gdzieś na granicy światła a cienia, pozornie zlewający się ze wszystkimi odcieniami ciemności, jednak w rzeczywistości odcięty grubą krechą od otoczenia, smętnej uliczki, otchłani połykającej śmiałków zakłócających jej egzystencję.
Antracytem objął mężczyznę, obserwując najsubtelniejsze niedociągnięcie z jego strony, niespiesznie sunąc spojrzeniem wzdłuż znajomego konturu żuchwy, obrysowując spojrzeniem napięcie ciała gotowego rzucić mu się do gardła, co było bardziej niż namacalne, wystarczyło przystanąć w oparach czarnych mgieł, która zdawały się wspinać coraz wyżej materiałem płaszcza. Noc zastała ich takich, jakimi być nie lubili.
Niepewnie.
Tkwiący na rozdrożu, uwięzieni we własnych skórach należących do kogoś innego.
Raz jeszcze niewielki grymas wykrzywił oficerowi twarz, kiedy odległe echo przeszłości doń powróciło, odbijając się ścianami nieskończoności pośród labiryntów wybudowanych własnymi myślami; powinien opuścić Szarlatana, uśmiercić go i pożreć, jednak w rzeczywistości przestał sprawować nad nim jakąkolwiek kontrolę. Jakby stał się oddzielnym bytem, dzieckiem wyrwanym z matczynego ciała, opowieścią przenikającą do świata żywych tak swobodnie, jak tylko można było czynić. Tak swobodnie, jak Tordenskiold wkroczył na Przesmyk Lokiego, niczym mityczny heros powracający do domu, brakowało tylko, by zaciągnął się śmiercionośną trucizną trawiącą powietrze dookoła; brudem wypełniającym zarówno umysły, jak i serca żyjących w cieniu. Człowiek, na którego twarzy zawiesił spojrzenie niczym się od nich nie różnił, a wiedział to doskonale — widział, co potrafi.
Niegroźne wygięcie kącików ust ku górze przywołało wspomnienie uśmiechu.
— Zawsze robiłem wrażenie. — Skromność nawet na chwilę nie wybrzmiała w głosie. Strząsnął niewidoczny pył z własnego ramienia, przez krótką chwilę pozostawiając rolą tego abstrakcyjnego spektaklu, jaki obydwoje obserwowali i wypełniali. — Tłumaczenia nie należą się każdemu, zresztą właśnie zyskałeś w ich oczach. Podobno Szarlatan zyskał tu swoistą reputację, bo... — Zawiesił spojrzenie na Arim. — Mało kto uchodził żywy ze spotkania.
Mógłby dorzucić więcej, jednak nie należało wyciągać przedwcześnie wszystkich kart, jakimi się dysponowało. Nikt jeszcze nie zagrał va banque, on sam nie zamierzał się spieszyć, dopóki fragmenty tej dziwacznej układanki nie zaczną współgrać, lądując we właściwych sobie miejscach. Bystrym spojrzeniem doświadczonego obserwatora dostrzegał wściekłość, poniekąd odbijającą jego własną złość zalegającą w piersi, jednak był namiętnie rozkochany w samokontroli; oddech błyskawicznie zwolnił, palce rozluźniły, mięśnie całego ciała podążyły ich śladem. Obserwował jak człowiek, którego wydawało mu się znać, przysiada na zapyziałym murku i mimowolnie postąpił kilka kroków ku niemu.
Roześmiał się gorzko. Gardłowy, niemal zwierzęcy warkot wydobywający się z wnętrza nosił znamiona jakiejś dalekiej sympatii; wyszczekany jak zawsze, myślał Tordenskiold, zauważając poniekąd ze szczerą ulgą, iż przynajmniej to się nie zmieniło, kimkolwiek był człowiek zatrzymany na obrazie teraźniejszości metr od niego.
— Papierosa? — Wyciągnął ku niemu paczkę. Tę, którą zawsze wykorzystywał w takich sytuacjach, trzymając głęboko w czeluściach kieszeni obszernego płaszcza zalegającego na ramionach, okalających męską sylwetkę zlewającą się niejako z ciemnością panującą dookoła.
Gracja drapieżnika emanująca w każdym kroku była zwiastunem czegoś głębszego, brutalniejszego, niespodziewanego, bowiem zdążył niejako odwyknąć od tej najbardziej zwierzęcej cząstki ludzkiej natury, od agresji siedzącej pod skórą, pulsującą nieznośnie przy porywach wściekłości, jednak wystarczyła właściwa prowokacja, sekwencja zdarzeń następujących jedno po drugim, by rozleniwiona ostatnimi miesiącami bestia zbudziła się ze snu.
Ryś wyszczerzył zęby, śnieżnobiałe kły rozbłysły na kartach wyobraźni.
Został nauczony jednego — zawsze atakował pierwszy.
Wystarczyła mu paczka nietkniętych papierosów.
Męska dłoń pomknęła z nieludzką prędkością do ludzkiej gardzieli, zaciskając palce dookoła krtani, zamykając każdy następny oddech w stalowej pułapce, odbierając jakikolwiek spokój, przynosząc jedynie zachłanność zaczerpnięcia powietrza. Przybliżył twarz na odległość kilku centymetrów, spoglądając żywym okiem głęboko w oczy nieznajomego, nie sięgając jednak własnych umiejętności; poczuł się nieznośnie zmęczony tą grą.
— Posłuchaj mnie uważnie — wyszeptał na granicy słyszalności. — Nie wiem, kim właściwie jesteś, ale nie radzę lekceważyć ci tego, kim sam byłem oraz wciąż jestem. Zapamiętaj sobie, że wszystkie opowieści kryją jakieś ochłapy prawdy; te o Szarlatanie nawet więcej niż sobie wyobrażasz. — Puścił go równie błyskawicznie, co odsunął się kilka kroków. Pozostał dokładnie takim człowiekiem, jakim go opisywano.
Nieprzewidywalnym.
I wolał podtrzymać przy życiu ten lęk rozlewający się ulicami, ilekroć wyruszał przed laty na własne polowania, szukając dokładnie tego, czego ówcześni przełożeni wymagali, pokładając w młodocianym oficerze wywiadu wielkie nadzieje. Chyba dlatego nie potrafił ich zawieść, mimo iż wielokrotnie posmakował goryczy ryzyka, metalicznych opiłków krwi wypływającej spomiędzy rozciętej wargi, bólu posiniaczonych żeber zatrzymanych na granicy złamania.
Wyciągnął jednego papierosa zza szczelnego wieczka paczki, po czym rzucił w kierunku mężczyzny.
— Poczęstuj się. — Wiedział, iż ta noc będzie długa, dlatego odpalił zwitek prostym zaklęciem. Zaciągnął się głęboko. Bez pośpiechu. Emanujący ciemnością. — Powiem ci, dlaczego popełniłeś błąd i żadne miłe słowa tego nie zrekompensują, przynajmniej póki co. Powinieneś był przemyśleć własny ruch, zamiast ładować się do mojej głowy.
Słowa zawisły pomiędzy.
— Nie radzę mnie drażnić, wyczerpałeś limit dobrych uczynków na ten wieczór.
Antracytowe spojrzenie przybrało na intensywności.
— Gadaj, kim jesteś i dlaczego nie powinienem, do cholery, skręcić ci karku.
Dwa cienie wyłonione z mroku, jednak nienależące do tej pokracznej rzeczywistości; każdy będący sam sobie panem i władcą, darem oraz przekleństwem, jednocześnie ratunkiem i zgubą. Dualizm wyżerający spomiędzy ramy obrazu, jakim sylwetka Terje zdawała się być, uwieczniony gdzieś na granicy światła a cienia, pozornie zlewający się ze wszystkimi odcieniami ciemności, jednak w rzeczywistości odcięty grubą krechą od otoczenia, smętnej uliczki, otchłani połykającej śmiałków zakłócających jej egzystencję.
Antracytem objął mężczyznę, obserwując najsubtelniejsze niedociągnięcie z jego strony, niespiesznie sunąc spojrzeniem wzdłuż znajomego konturu żuchwy, obrysowując spojrzeniem napięcie ciała gotowego rzucić mu się do gardła, co było bardziej niż namacalne, wystarczyło przystanąć w oparach czarnych mgieł, która zdawały się wspinać coraz wyżej materiałem płaszcza. Noc zastała ich takich, jakimi być nie lubili.
Niepewnie.
Tkwiący na rozdrożu, uwięzieni we własnych skórach należących do kogoś innego.
Raz jeszcze niewielki grymas wykrzywił oficerowi twarz, kiedy odległe echo przeszłości doń powróciło, odbijając się ścianami nieskończoności pośród labiryntów wybudowanych własnymi myślami; powinien opuścić Szarlatana, uśmiercić go i pożreć, jednak w rzeczywistości przestał sprawować nad nim jakąkolwiek kontrolę. Jakby stał się oddzielnym bytem, dzieckiem wyrwanym z matczynego ciała, opowieścią przenikającą do świata żywych tak swobodnie, jak tylko można było czynić. Tak swobodnie, jak Tordenskiold wkroczył na Przesmyk Lokiego, niczym mityczny heros powracający do domu, brakowało tylko, by zaciągnął się śmiercionośną trucizną trawiącą powietrze dookoła; brudem wypełniającym zarówno umysły, jak i serca żyjących w cieniu. Człowiek, na którego twarzy zawiesił spojrzenie niczym się od nich nie różnił, a wiedział to doskonale — widział, co potrafi.
Niegroźne wygięcie kącików ust ku górze przywołało wspomnienie uśmiechu.
— Zawsze robiłem wrażenie. — Skromność nawet na chwilę nie wybrzmiała w głosie. Strząsnął niewidoczny pył z własnego ramienia, przez krótką chwilę pozostawiając rolą tego abstrakcyjnego spektaklu, jaki obydwoje obserwowali i wypełniali. — Tłumaczenia nie należą się każdemu, zresztą właśnie zyskałeś w ich oczach. Podobno Szarlatan zyskał tu swoistą reputację, bo... — Zawiesił spojrzenie na Arim. — Mało kto uchodził żywy ze spotkania.
Mógłby dorzucić więcej, jednak nie należało wyciągać przedwcześnie wszystkich kart, jakimi się dysponowało. Nikt jeszcze nie zagrał va banque, on sam nie zamierzał się spieszyć, dopóki fragmenty tej dziwacznej układanki nie zaczną współgrać, lądując we właściwych sobie miejscach. Bystrym spojrzeniem doświadczonego obserwatora dostrzegał wściekłość, poniekąd odbijającą jego własną złość zalegającą w piersi, jednak był namiętnie rozkochany w samokontroli; oddech błyskawicznie zwolnił, palce rozluźniły, mięśnie całego ciała podążyły ich śladem. Obserwował jak człowiek, którego wydawało mu się znać, przysiada na zapyziałym murku i mimowolnie postąpił kilka kroków ku niemu.
Roześmiał się gorzko. Gardłowy, niemal zwierzęcy warkot wydobywający się z wnętrza nosił znamiona jakiejś dalekiej sympatii; wyszczekany jak zawsze, myślał Tordenskiold, zauważając poniekąd ze szczerą ulgą, iż przynajmniej to się nie zmieniło, kimkolwiek był człowiek zatrzymany na obrazie teraźniejszości metr od niego.
— Papierosa? — Wyciągnął ku niemu paczkę. Tę, którą zawsze wykorzystywał w takich sytuacjach, trzymając głęboko w czeluściach kieszeni obszernego płaszcza zalegającego na ramionach, okalających męską sylwetkę zlewającą się niejako z ciemnością panującą dookoła.
Gracja drapieżnika emanująca w każdym kroku była zwiastunem czegoś głębszego, brutalniejszego, niespodziewanego, bowiem zdążył niejako odwyknąć od tej najbardziej zwierzęcej cząstki ludzkiej natury, od agresji siedzącej pod skórą, pulsującą nieznośnie przy porywach wściekłości, jednak wystarczyła właściwa prowokacja, sekwencja zdarzeń następujących jedno po drugim, by rozleniwiona ostatnimi miesiącami bestia zbudziła się ze snu.
Ryś wyszczerzył zęby, śnieżnobiałe kły rozbłysły na kartach wyobraźni.
Został nauczony jednego — zawsze atakował pierwszy.
Wystarczyła mu paczka nietkniętych papierosów.
Męska dłoń pomknęła z nieludzką prędkością do ludzkiej gardzieli, zaciskając palce dookoła krtani, zamykając każdy następny oddech w stalowej pułapce, odbierając jakikolwiek spokój, przynosząc jedynie zachłanność zaczerpnięcia powietrza. Przybliżył twarz na odległość kilku centymetrów, spoglądając żywym okiem głęboko w oczy nieznajomego, nie sięgając jednak własnych umiejętności; poczuł się nieznośnie zmęczony tą grą.
— Posłuchaj mnie uważnie — wyszeptał na granicy słyszalności. — Nie wiem, kim właściwie jesteś, ale nie radzę lekceważyć ci tego, kim sam byłem oraz wciąż jestem. Zapamiętaj sobie, że wszystkie opowieści kryją jakieś ochłapy prawdy; te o Szarlatanie nawet więcej niż sobie wyobrażasz. — Puścił go równie błyskawicznie, co odsunął się kilka kroków. Pozostał dokładnie takim człowiekiem, jakim go opisywano.
Nieprzewidywalnym.
I wolał podtrzymać przy życiu ten lęk rozlewający się ulicami, ilekroć wyruszał przed laty na własne polowania, szukając dokładnie tego, czego ówcześni przełożeni wymagali, pokładając w młodocianym oficerze wywiadu wielkie nadzieje. Chyba dlatego nie potrafił ich zawieść, mimo iż wielokrotnie posmakował goryczy ryzyka, metalicznych opiłków krwi wypływającej spomiędzy rozciętej wargi, bólu posiniaczonych żeber zatrzymanych na granicy złamania.
Wyciągnął jednego papierosa zza szczelnego wieczka paczki, po czym rzucił w kierunku mężczyzny.
— Poczęstuj się. — Wiedział, iż ta noc będzie długa, dlatego odpalił zwitek prostym zaklęciem. Zaciągnął się głęboko. Bez pośpiechu. Emanujący ciemnością. — Powiem ci, dlaczego popełniłeś błąd i żadne miłe słowa tego nie zrekompensują, przynajmniej póki co. Powinieneś był przemyśleć własny ruch, zamiast ładować się do mojej głowy.
Słowa zawisły pomiędzy.
— Nie radzę mnie drażnić, wyczerpałeś limit dobrych uczynków na ten wieczór.
Antracytowe spojrzenie przybrało na intensywności.
— Gadaj, kim jesteś i dlaczego nie powinienem, do cholery, skręcić ci karku.
Bezimienny
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:24
W trwającej ciszy nocy doszukiwał się światła przeżartego niezgłębioną ciemnością. Chwytał każdy jej miarowy oddech, napełniał nim swoje płuca, wsłuchany w stłumione weń dźwięki szemrzących niepewnie latarni, ledwie słyszalnych jej głosów odbijających się od ścian i tonących w ziemi, po której stąpał. Doszukiwał się światła, które wzbudziłoby go do życia, uświęcając cel i wyrywając z głuchej i nieczułej na jego cierpienie melancholii. Pragnął niebezpieczeństwa skrytego w jej gęstej mgle, pragnął poczuć ból, przeobrażony w rwące rany na jego skórze. Znaleźć powód. Odnaleźć światło. Poczuć życie w krwi tętniącej wściekle w uszach, podburzonej w swym dzikim tańcu, kiedy sprowokowany przezeń los wystawił by go na próbę, a jemu przyszło by stanąć do walki o własne życie, którego wcale podczas stanów takich jak ten nie udawało mu się w samym sobie odczuć, bo każda sekunda przytłaczała niczym góra. Tonął w niej. Zegar wybijał kolejne dziesiątki minut niczym rzeźnicki topór. Nicość. On i nie on. Odnalazł te światło. Ale wcale nie tego w zatapiającej je ciemności szukał. Własna skóra nie należała do niego. Nie odnalazł strachu, ale najczystszy lęk i przerażenie własnym nieżyciem, brakiem własnej tylko i wyłącznie świadomej obecności, niemocą stanięcia na przekór zastępstwu własnej osoby. Zastępstwu, któremu musiał ulec.
A przecież sam go wołał.
- Nie żebym sądził, że twoja pomoc była mi w jakikolwiek sposób potrzebna, nie? Psy chyba zapomniały, kto jest ich panem próbując wymusić pieszczoty - kontynuował, jak to miał w zwyczaju, zbytecznie rozmowny i euforycznie traktujący każde słowo wyrzucane zza przestrzeni roześmianych warg. - I co tu dużo mówić, jesteśmy stworzeni do robienia wrażenia, jakkolwiek my sami to tylko rozumiemy. Talenty w końcu trzeba wykorzystywać - uśmiecha się jeszcze szerzej, wpatrując jakąś krótszą chwilę prosto w oczy Terje, by ze wzrokiem nerwowo wręcz pobudzonym przebiec po okalającej ich samotność przestrzeni.
- Podobno równą mojej - wrośnięty w jego lico uśmiech zamienia się w szczery, rozbawiony własnym specyficznym w każdym razie żartem śmiech, który w końcu niknie w ciszy zaległej nie w pełni kontrolowanie pomiędzy nimi. Winien był ciągnąć owy temat, poddać analizie każde rzucone słowo, by móc złożyć je równiutko do siebie, tworząc każdy najmniejszy element tak potrzebnej mu w całej swej istocie historii. Brak wspomnień przerażał. Napawał lękiem własnej osoby ułomności. Ową niepełnością, w którą musiał włożyć brakujące puzzle własnego istnienia, by móc przyjąć postać kompletną i w pełni rzeczywistą. Tymczasem wszystko zdaje się go przerastać, jak gdyby moc płynąca z rozpalającego martwe oko daru Odyna nie należała zupełnie do niego. Pociąga nosem, przemykając otwartą dłonią po lekkim zaroście jego szczęki, która wyraźnie się napina rosnącym w nim zaciekle, przejawiającym się koniec końców w samych oczach gniewem.
IRA nigdy nad nim nie panował…
- Jeszcze pytasz, gdzieś mi wsiąkły moje - rzuca w kierunku mężczyzny. Wyciągnięta dłoń zawisa niemal w powietrzu, kiedy ta należąca do Terje zaciska się na jego krtani, uniemożliwiając zaczerpnięcie choćby najmniejszego oddechu. Pustka i ciemność następujące po sobie nawzajem. Szarpie się w uścisku. Próbuje wyrwać. I nagle światło gaśnie. Obraz, który powstał przed zamkniętymi oczami, znika, rozpada się niczym w kinie, kiedy zrywa się taśma. Powrót, obecność drugiego człowieka, obowiązek a jednocześnie odpowiedzialność.
Tymczasem, to postać Arnta walczy zaciekle z odpływającą w braku powietrza rzeczywistością i własnym ciałem, nieznośnie niestałym i uderzająco nieważkim. Nie rozpoznaje zaległej zaledwie kilka centymetrów od niego twarzy mężczyzny. Nie rozpoznaje wymiaru, rzuconego przed nim. Każde cisnące się na wierzch słowo więźnie w zaciśniętym z nadludzką siłą gardle. Tak samo jak oddech, który zatrzymuje się w głębi jego płuc, wcale nie wymagając jakoby złapania kolejnego, któremu staje na przekór, walcząc nie z osobą stojącą naprzeciw, ale z samym sobą. Własną wolą i siłą spaczonej świadomości. Ćwiczenia wstrzymywania oddechu pod wodą pomagają jak widać nie tylko w budowaniu własnej autokontroli i samozaparcia. W końcu palce mężczyzny zaciśnięte na jego krtani zwalniają się ratując przed omdleniem. Krztusi się, łapie powietrze głębokimi haustami. W końcu odwraca spojrzenie w kierunku mężczyzny. Takie samo, jak wcześniej, ale jednocześnie zupełnie i całkowicie od niego różne. Na pewno zdezorientowane. W błysku sekundy przeobrażające się w zalegającej na nich ciemności w najwyższy wyraz przeciskających się mściwych i pozbawionych litości zamiarów kogoś zupełnie różnego i tak odmiennego.
- Serpentia - twardo i dobitnie, niezwykle przeciągnięte w całej swej okazałości wydźwięku rzuconych sylab. Wyraz jego oczu, cała ich barwa zespolona z otaczającą ciemnością. Nabrzmiałe czernią żyły, wyszarpujące się na wierzch spod odzienia skrywającego ciało mężczyzny, płaszcza. I dłoń wyciągnięta w tą zalegającą mgłę ciemności pomiędzy nim, Terje a rzucającymi się, zatrzymanymi w swym biegu ku ofierze, wężami. Powietrze wydobyte z głębi płuc, rozsiane wargami w przestrzeni, sprawiające, iż te nikną tak prędko, jak się pojawiły.
- Nie wyciągnę swej ręki ponownie, a wierz mi, że nie lubię być zmuszany do czegokolwiek, włącznie z użyciem zaklęć, które same cisną się na usta - warknięcie wychodzi gdzieś z głębi jego gardła, zalegając w ciszy otaczającej ich dwójkę. - Poza tym wszystkim, zupełnie nie wiem o czym do mnie mówisz - niezrównoważone spojrzenie rozpalonych oczu przemierza przestrzeń, koniec końców zalegając prosto i pewnie, mimo całego widocznego w nich wyobcowanego zdezorientowania w tych naprzeciw. Sama głowa wyciąga się ku górze, jakoby z pewnym wyrachowaniem, a sama zaś spięta sylwetka jednocześnie sprawia wrażenie będącej w pełnej gotowości do absolutnie wszystkiego, podążając za skrzętną analizą całej sytuacji sporządzonej przez oczy i odzyskaną świadomość. Łapie w locie rzuconego w jego kierunku papierosa, zgniatając i niszcząc go w uścisku swojej dłoni.
- Nie palę. W przeciwieństwie do niego, bo coś mi się zdaje, że to z nim rozmawiałeś - słowa rozwieszają się pomiędzy nim, a Terje, będąc w całej swej mierze zupełnie bynajmniej irracjonalne. Bez słowa wpatruje się w mężczyznę przed sobą, analizuje uważnie każdą jawiącą się na jego licu emocję, każde słowo wyciekające zza jego ust. - Może dlatego, że obaj jak widać jesteśmy zdolni do absolutnie wszystkiego, by to nie nas wynieśli stąd w worku, nie uważasz?
A przecież sam go wołał.
- Nie żebym sądził, że twoja pomoc była mi w jakikolwiek sposób potrzebna, nie? Psy chyba zapomniały, kto jest ich panem próbując wymusić pieszczoty - kontynuował, jak to miał w zwyczaju, zbytecznie rozmowny i euforycznie traktujący każde słowo wyrzucane zza przestrzeni roześmianych warg. - I co tu dużo mówić, jesteśmy stworzeni do robienia wrażenia, jakkolwiek my sami to tylko rozumiemy. Talenty w końcu trzeba wykorzystywać - uśmiecha się jeszcze szerzej, wpatrując jakąś krótszą chwilę prosto w oczy Terje, by ze wzrokiem nerwowo wręcz pobudzonym przebiec po okalającej ich samotność przestrzeni.
- Podobno równą mojej - wrośnięty w jego lico uśmiech zamienia się w szczery, rozbawiony własnym specyficznym w każdym razie żartem śmiech, który w końcu niknie w ciszy zaległej nie w pełni kontrolowanie pomiędzy nimi. Winien był ciągnąć owy temat, poddać analizie każde rzucone słowo, by móc złożyć je równiutko do siebie, tworząc każdy najmniejszy element tak potrzebnej mu w całej swej istocie historii. Brak wspomnień przerażał. Napawał lękiem własnej osoby ułomności. Ową niepełnością, w którą musiał włożyć brakujące puzzle własnego istnienia, by móc przyjąć postać kompletną i w pełni rzeczywistą. Tymczasem wszystko zdaje się go przerastać, jak gdyby moc płynąca z rozpalającego martwe oko daru Odyna nie należała zupełnie do niego. Pociąga nosem, przemykając otwartą dłonią po lekkim zaroście jego szczęki, która wyraźnie się napina rosnącym w nim zaciekle, przejawiającym się koniec końców w samych oczach gniewem.
IRA nigdy nad nim nie panował…
- Jeszcze pytasz, gdzieś mi wsiąkły moje - rzuca w kierunku mężczyzny. Wyciągnięta dłoń zawisa niemal w powietrzu, kiedy ta należąca do Terje zaciska się na jego krtani, uniemożliwiając zaczerpnięcie choćby najmniejszego oddechu. Pustka i ciemność następujące po sobie nawzajem. Szarpie się w uścisku. Próbuje wyrwać. I nagle światło gaśnie. Obraz, który powstał przed zamkniętymi oczami, znika, rozpada się niczym w kinie, kiedy zrywa się taśma. Powrót, obecność drugiego człowieka, obowiązek a jednocześnie odpowiedzialność.
Tymczasem, to postać Arnta walczy zaciekle z odpływającą w braku powietrza rzeczywistością i własnym ciałem, nieznośnie niestałym i uderzająco nieważkim. Nie rozpoznaje zaległej zaledwie kilka centymetrów od niego twarzy mężczyzny. Nie rozpoznaje wymiaru, rzuconego przed nim. Każde cisnące się na wierzch słowo więźnie w zaciśniętym z nadludzką siłą gardle. Tak samo jak oddech, który zatrzymuje się w głębi jego płuc, wcale nie wymagając jakoby złapania kolejnego, któremu staje na przekór, walcząc nie z osobą stojącą naprzeciw, ale z samym sobą. Własną wolą i siłą spaczonej świadomości. Ćwiczenia wstrzymywania oddechu pod wodą pomagają jak widać nie tylko w budowaniu własnej autokontroli i samozaparcia. W końcu palce mężczyzny zaciśnięte na jego krtani zwalniają się ratując przed omdleniem. Krztusi się, łapie powietrze głębokimi haustami. W końcu odwraca spojrzenie w kierunku mężczyzny. Takie samo, jak wcześniej, ale jednocześnie zupełnie i całkowicie od niego różne. Na pewno zdezorientowane. W błysku sekundy przeobrażające się w zalegającej na nich ciemności w najwyższy wyraz przeciskających się mściwych i pozbawionych litości zamiarów kogoś zupełnie różnego i tak odmiennego.
- Serpentia - twardo i dobitnie, niezwykle przeciągnięte w całej swej okazałości wydźwięku rzuconych sylab. Wyraz jego oczu, cała ich barwa zespolona z otaczającą ciemnością. Nabrzmiałe czernią żyły, wyszarpujące się na wierzch spod odzienia skrywającego ciało mężczyzny, płaszcza. I dłoń wyciągnięta w tą zalegającą mgłę ciemności pomiędzy nim, Terje a rzucającymi się, zatrzymanymi w swym biegu ku ofierze, wężami. Powietrze wydobyte z głębi płuc, rozsiane wargami w przestrzeni, sprawiające, iż te nikną tak prędko, jak się pojawiły.
- Nie wyciągnę swej ręki ponownie, a wierz mi, że nie lubię być zmuszany do czegokolwiek, włącznie z użyciem zaklęć, które same cisną się na usta - warknięcie wychodzi gdzieś z głębi jego gardła, zalegając w ciszy otaczającej ich dwójkę. - Poza tym wszystkim, zupełnie nie wiem o czym do mnie mówisz - niezrównoważone spojrzenie rozpalonych oczu przemierza przestrzeń, koniec końców zalegając prosto i pewnie, mimo całego widocznego w nich wyobcowanego zdezorientowania w tych naprzeciw. Sama głowa wyciąga się ku górze, jakoby z pewnym wyrachowaniem, a sama zaś spięta sylwetka jednocześnie sprawia wrażenie będącej w pełnej gotowości do absolutnie wszystkiego, podążając za skrzętną analizą całej sytuacji sporządzonej przez oczy i odzyskaną świadomość. Łapie w locie rzuconego w jego kierunku papierosa, zgniatając i niszcząc go w uścisku swojej dłoni.
- Nie palę. W przeciwieństwie do niego, bo coś mi się zdaje, że to z nim rozmawiałeś - słowa rozwieszają się pomiędzy nim, a Terje, będąc w całej swej mierze zupełnie bynajmniej irracjonalne. Bez słowa wpatruje się w mężczyznę przed sobą, analizuje uważnie każdą jawiącą się na jego licu emocję, każde słowo wyciekające zza jego ust. - Może dlatego, że obaj jak widać jesteśmy zdolni do absolutnie wszystkiego, by to nie nas wynieśli stąd w worku, nie uważasz?
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:24
Niebezpieczne balansowanie pomiędzy światłem a cieniem, blaskiem a mrokiem, życiem a śmiercią. Niczym wytrawni aktorzy kroczyli po tej scenie, odgrywając prawdziwy spektakl wyszukanych słów, głębokich gestów, zuchwałych spojrzeń, tańczyli na śliskim parkiecie kruchej egzystencji, gdzie obydwoje byli jednocześnie wygrani, co przegrani, trochę jak Kot Schrödingera zamknięty w pudle — ni to żywy, ni martwy. Nie dowiesz się, dopóki tego nie sprawdzisz, tak samo oni sprawdzali własne granice. Przybliżali się, to znów oddalali, atakowali niegroźnie, jedynie dla wybudzenia z letargu pierwotnej złości prostującej grzbiet, obnażającej śnieżnobiałe zębiska, drapiącej pazurami o kamienne posadzki, jakimi wyściełany został labirynt myśli stłoczonych pod kopułą, gdzie wspomnienia przenikały teraźniejszość, zaś wątpliwości rozbijały się o rzeczywistość.
Ciemność zalewająca im oczy była kusząca.
Niczym luksusowa dziwka wijąca się w zmysłowym tańcu mamiła oczy, pochwyciwszy zdrowy rozsądek składała niewybredne obietnice, roztaczała dookoła ułudę dwojakiego piękna — jednocześnie pożądana, lecz tak brutalnie ulotna we własnych słowach czy uroku spływającym na człowieka. Tordenskiold wiedział, jak to jest ulegać marazmom, podążając zdradliwą ścieżką odcinającą od siebie dwa świata, w których przyszło mu niegdyś żyć.
Chociaż, gdyby się głęboko zastanowił, wciąż żył w obu.
Raz kroczył w świetle, raz w cieniach.
Powracał między dawne, wymarłe ulice, zaciągał się równie zdradliwym powietrzem, odnajdywał pośród bezimiennych twarzy dziwnie znajome spojrzenia, które gwałtownie opuszczano, ilekroć obejmował je głębokim antracytem. Mimo iż próbował wydostać się ze swoistego impasu, do jakiego został wpędzony własnymi ambicjami pod patronatem kruczych skrzydeł, zawsze powracał.
Do tego stałego punktu.
Do Szarlatana, którym był, jest i pozostanie.
Parsknął pod nosem, przełykając gorzką pigułkę. Chyba właśnie odkrył, jakie napisy zostaną wyryte martwym dłutem rzeźbiarza w zimnym marmurze nagrobka, kiedy wreszcie przyjdzie mu się pożegnać ze światem żywych; Szarlatan, który oszukał nas wszystkich. Szczególnie samego siebie, jak wysyczały złowrogie myśli. Krótkie, poetyckie, szczere.
— Wybacz, że przeszkodziłem, nim kundle rzuciły się do twego gardła. Nazwijmy to dobrocią płynącą z… serca — zawahanie w słowach. Nie był bowiem pewien, czy posiadanie czegokolwiek w klatce piersiowej było wskazane; czy nie łatwiej ukryć się pod pierzyną ostrych prawd wypowiadanych głębokim, gardłowym głosem niosącym jedynie niepokój zatruwający wszystko dookoła. Od ludzkich uczuć po wodę w rynsztoku.
Nieboskłon przysłaniający wszystkie gwiazdy atłasową czernią pogłębiał czar.
— Podobno.
Rzuca po dwóch głębokich oddechach, znosząc jego spojrzenie jako człowiek nawykły do znacznie brutalniejszych zagrywek, które dopiero miały się wydarzyć. Przynajmniej tej nocy, bo gdyby cofnąć się do wspomnień o kilka kroków, przed oczami zamajaczyłyby znacznie bardziej bezwzględne obrazy, gdzie puste słówka wraz z niewinnym flirtem szybko przeradzały się w agresywną, krwistą walkę dwóch samców ścierających się zaciekle w bitwie o wzajemny szacunek. Gdzie jeden zawsze korzył się przed drugim.
Naturalny porządek rzeczy.
Zamknięty krąg, jakim musieli podążyć, by nie wyłamać się spod sztywnych schematów utkanych rękoma matki natury; kipiący testosteronem mężczyźni niewiele różnili się wówczas od zwierząt, ich dwójka była idealnym przykładem.
Wydarzenia następują błyskawicznie jedno po drugich i Terje, który widział wiele, jest tylko nieznacznie zaskoczony ich prostotą, do jakiej usilnie próbował dopowiedzieć obszerną historię. Taka ludzka głupota, zawsze szukało się głębokiego sensu, nie dostrzegając najprostszych rozwiązań tuż przed własnym nosem.
Mrok wyżerający spomiędzy gniewnych tęczówek idealnie komponuje się z czernią żył, które nieludzko nabrzmiałe odcinają się ostrym kontrastem w akompaniamencie bladej skóry, pokrytej nielicznie perlącymi kroplami potu; złość wychylająca coraz śmielej spod przymrużonych powiek atakuje wraz ze słowem rzuconym w pustkę pomiędzy ich ciałami, jak wystrzelone kłębowisko węży syczących wściekle, wijących się w zwodniczym tańcu, szykujących do szturmu, który zaplanował mężczyzna. Pan oraz władca, człowiek sprawujący nad nimi całkowitą kontrolę, jednak wszystko to było jedynie przedstawieniem.
Kurewsko efektownym, musiał mu to przyznać, lecz wciąż tylko przedstawieniem.
Skąd wiedział? mógłby spytać siebie.
Znał go, znał człowieka łypiącego złowrogo na domniemaną ofiarę, jaką Tordenskiold powinien był odgrywać, gdyby tylko miał chęci — a nie miał. Przeciwnie do ilości czasu, którego ziarenka przesypywały się w klepsydrze jedno po drugim. Słucha każdego słowa wypowiedzianego przez mężczyznę, uważnie chłonie sylaby, kompletuje zgrabnie rozrysowane w przestrzeni zdania, samemu odpalając nieszczęsnego papierosa i zaciągając się jego smakiem, wtłaczając między szerokie ściany płuc truciznę pod postacią nikotyny, czy czegokolwiek śmiertelnego.
Pozwala wyrazom wybrzmiewać dookoła jeszcze długie sekundy po ostatniej głosce, sycąc się krótkotrwałym milczeniem zalegającym pośród ciemnego zaułka, w którym każdy inny byłby zagubiony, podczas gdy oni, duchy minionej przeszłości, wędrowcy między lesistym krajobrazem duszących, mlecznobiałych mgieł wspólnych tajemnic, zdawali się wkomponowani w codzienność. Niczym stałe elementy mijane każdego wieczora przez przechodniów.
Antracyt żywego oka obserwował stado węży zatrzymanych w półkroku, jak pomyślał ironicznie, nim postąpił krok ku nim, wyłaniając się nieznacznie do światła osamotnionej latarni. Pozwolił światu ujrzeć oblicze Szarlatana, bowiem pod takim imieniem go znał.
— Ładnie tak witać starego znajomego? — rzucił wyraźnie rozbawiony.
Gardłowy śmiech rozerwał kurtynę znaków zapytania, jakie zdawały się zalegać w powietrzu.
— Nie spieszyłeś się, swoją drogą — powiedział wreszcie. Obłok wypuszczony spomiędzy warg pomknął w ciemność, kiedy Tordenskiold przykucnął w bezpiecznej pozycji, skinąwszy głową ku zdradliwym żmijom wciąż wpatrującym się wygłodniale we własne oblicze. — To ciekawe, ta lojalność wobec swego pana, który gotowy jest posłać wszystkie na pewną śmierć. — Śmieszna dywagacja wpleciona w rozmowę czy też lichą konstrukcję, która miała ją przypominać.
Trwali tak naprzeciw, kiedy Terje wreszcie wyprostował ramiona i zgniótł niedopałek papierosa, pochłoniętego jedynie w połowie, podeszwą buta. Wszystko jednoznacznie podpowiadało koniec sentymentów oraz czułych półsłówek pomykających od jednej strony do drugiej, jakby odwlekając w czasie nieuniknione.
Konfrontację.
— Zapomniałem jak to jest, kiedy ślepiec posyła zaklęcie — głos mu nie drżał, wręcz przeciwnie. Każde słowo zdawało się idealnie wyważone, nasycone dziwną, głęboką mocą obrysowującą pewność siebie przemieszaną z niezdrowym pociągiem do niebezpieczeństwa oraz agresją pobrzmiewającą jedynie przy ostatniej literze, jakby dla zachowania granicy. — Powiesz mi łaskawie, co to, kurwa, było? Ten dualizm ludzkiej natury?
Spytał krótko.
I owszem, domagał się odpowiedzi, ignorując ciemność pełzającą dookoła niczym gromada węży posyłających mu wściekłe spojrzenia, będące jedynie obrazem gniewu wykrzywiającego oblicze ślepca, którego Tordenskiold obawiał się tak, jak bał się samego siebie. Tego drugiego siebie, karmionego mrokiem oraz cudzym głodem. Szarlatana pragnącego odpowiedzi.
Niezdradzającego własnej tożsamości, imienia czy obranej strony, bowiem tego nie wiedział nikt i tak miało pozostać; był jedynie cieniem przemykającym bezszelestnie pośród czarnych nocy.
Człowieka wystawionego na próbę.
Stojącego naprzeciw Niego, jak równy z równym i Ari, czy ktokolwiek kryjący się pod jego twarzą, musiał to wiedzieć. Musiał to czuć, jak czuło się mroczną, zakazaną magię pulsującą dookoła.
Kim.
Kurwa.
Jesteś.
Ciemność zalewająca im oczy była kusząca.
Niczym luksusowa dziwka wijąca się w zmysłowym tańcu mamiła oczy, pochwyciwszy zdrowy rozsądek składała niewybredne obietnice, roztaczała dookoła ułudę dwojakiego piękna — jednocześnie pożądana, lecz tak brutalnie ulotna we własnych słowach czy uroku spływającym na człowieka. Tordenskiold wiedział, jak to jest ulegać marazmom, podążając zdradliwą ścieżką odcinającą od siebie dwa świata, w których przyszło mu niegdyś żyć.
Chociaż, gdyby się głęboko zastanowił, wciąż żył w obu.
Raz kroczył w świetle, raz w cieniach.
Powracał między dawne, wymarłe ulice, zaciągał się równie zdradliwym powietrzem, odnajdywał pośród bezimiennych twarzy dziwnie znajome spojrzenia, które gwałtownie opuszczano, ilekroć obejmował je głębokim antracytem. Mimo iż próbował wydostać się ze swoistego impasu, do jakiego został wpędzony własnymi ambicjami pod patronatem kruczych skrzydeł, zawsze powracał.
Do tego stałego punktu.
Do Szarlatana, którym był, jest i pozostanie.
Parsknął pod nosem, przełykając gorzką pigułkę. Chyba właśnie odkrył, jakie napisy zostaną wyryte martwym dłutem rzeźbiarza w zimnym marmurze nagrobka, kiedy wreszcie przyjdzie mu się pożegnać ze światem żywych; Szarlatan, który oszukał nas wszystkich. Szczególnie samego siebie, jak wysyczały złowrogie myśli. Krótkie, poetyckie, szczere.
— Wybacz, że przeszkodziłem, nim kundle rzuciły się do twego gardła. Nazwijmy to dobrocią płynącą z… serca — zawahanie w słowach. Nie był bowiem pewien, czy posiadanie czegokolwiek w klatce piersiowej było wskazane; czy nie łatwiej ukryć się pod pierzyną ostrych prawd wypowiadanych głębokim, gardłowym głosem niosącym jedynie niepokój zatruwający wszystko dookoła. Od ludzkich uczuć po wodę w rynsztoku.
Nieboskłon przysłaniający wszystkie gwiazdy atłasową czernią pogłębiał czar.
— Podobno.
Rzuca po dwóch głębokich oddechach, znosząc jego spojrzenie jako człowiek nawykły do znacznie brutalniejszych zagrywek, które dopiero miały się wydarzyć. Przynajmniej tej nocy, bo gdyby cofnąć się do wspomnień o kilka kroków, przed oczami zamajaczyłyby znacznie bardziej bezwzględne obrazy, gdzie puste słówka wraz z niewinnym flirtem szybko przeradzały się w agresywną, krwistą walkę dwóch samców ścierających się zaciekle w bitwie o wzajemny szacunek. Gdzie jeden zawsze korzył się przed drugim.
Naturalny porządek rzeczy.
Zamknięty krąg, jakim musieli podążyć, by nie wyłamać się spod sztywnych schematów utkanych rękoma matki natury; kipiący testosteronem mężczyźni niewiele różnili się wówczas od zwierząt, ich dwójka była idealnym przykładem.
Wydarzenia następują błyskawicznie jedno po drugich i Terje, który widział wiele, jest tylko nieznacznie zaskoczony ich prostotą, do jakiej usilnie próbował dopowiedzieć obszerną historię. Taka ludzka głupota, zawsze szukało się głębokiego sensu, nie dostrzegając najprostszych rozwiązań tuż przed własnym nosem.
Mrok wyżerający spomiędzy gniewnych tęczówek idealnie komponuje się z czernią żył, które nieludzko nabrzmiałe odcinają się ostrym kontrastem w akompaniamencie bladej skóry, pokrytej nielicznie perlącymi kroplami potu; złość wychylająca coraz śmielej spod przymrużonych powiek atakuje wraz ze słowem rzuconym w pustkę pomiędzy ich ciałami, jak wystrzelone kłębowisko węży syczących wściekle, wijących się w zwodniczym tańcu, szykujących do szturmu, który zaplanował mężczyzna. Pan oraz władca, człowiek sprawujący nad nimi całkowitą kontrolę, jednak wszystko to było jedynie przedstawieniem.
Kurewsko efektownym, musiał mu to przyznać, lecz wciąż tylko przedstawieniem.
Skąd wiedział? mógłby spytać siebie.
Znał go, znał człowieka łypiącego złowrogo na domniemaną ofiarę, jaką Tordenskiold powinien był odgrywać, gdyby tylko miał chęci — a nie miał. Przeciwnie do ilości czasu, którego ziarenka przesypywały się w klepsydrze jedno po drugim. Słucha każdego słowa wypowiedzianego przez mężczyznę, uważnie chłonie sylaby, kompletuje zgrabnie rozrysowane w przestrzeni zdania, samemu odpalając nieszczęsnego papierosa i zaciągając się jego smakiem, wtłaczając między szerokie ściany płuc truciznę pod postacią nikotyny, czy czegokolwiek śmiertelnego.
Pozwala wyrazom wybrzmiewać dookoła jeszcze długie sekundy po ostatniej głosce, sycąc się krótkotrwałym milczeniem zalegającym pośród ciemnego zaułka, w którym każdy inny byłby zagubiony, podczas gdy oni, duchy minionej przeszłości, wędrowcy między lesistym krajobrazem duszących, mlecznobiałych mgieł wspólnych tajemnic, zdawali się wkomponowani w codzienność. Niczym stałe elementy mijane każdego wieczora przez przechodniów.
Antracyt żywego oka obserwował stado węży zatrzymanych w półkroku, jak pomyślał ironicznie, nim postąpił krok ku nim, wyłaniając się nieznacznie do światła osamotnionej latarni. Pozwolił światu ujrzeć oblicze Szarlatana, bowiem pod takim imieniem go znał.
— Ładnie tak witać starego znajomego? — rzucił wyraźnie rozbawiony.
Gardłowy śmiech rozerwał kurtynę znaków zapytania, jakie zdawały się zalegać w powietrzu.
— Nie spieszyłeś się, swoją drogą — powiedział wreszcie. Obłok wypuszczony spomiędzy warg pomknął w ciemność, kiedy Tordenskiold przykucnął w bezpiecznej pozycji, skinąwszy głową ku zdradliwym żmijom wciąż wpatrującym się wygłodniale we własne oblicze. — To ciekawe, ta lojalność wobec swego pana, który gotowy jest posłać wszystkie na pewną śmierć. — Śmieszna dywagacja wpleciona w rozmowę czy też lichą konstrukcję, która miała ją przypominać.
Trwali tak naprzeciw, kiedy Terje wreszcie wyprostował ramiona i zgniótł niedopałek papierosa, pochłoniętego jedynie w połowie, podeszwą buta. Wszystko jednoznacznie podpowiadało koniec sentymentów oraz czułych półsłówek pomykających od jednej strony do drugiej, jakby odwlekając w czasie nieuniknione.
Konfrontację.
— Zapomniałem jak to jest, kiedy ślepiec posyła zaklęcie — głos mu nie drżał, wręcz przeciwnie. Każde słowo zdawało się idealnie wyważone, nasycone dziwną, głęboką mocą obrysowującą pewność siebie przemieszaną z niezdrowym pociągiem do niebezpieczeństwa oraz agresją pobrzmiewającą jedynie przy ostatniej literze, jakby dla zachowania granicy. — Powiesz mi łaskawie, co to, kurwa, było? Ten dualizm ludzkiej natury?
Spytał krótko.
I owszem, domagał się odpowiedzi, ignorując ciemność pełzającą dookoła niczym gromada węży posyłających mu wściekłe spojrzenia, będące jedynie obrazem gniewu wykrzywiającego oblicze ślepca, którego Tordenskiold obawiał się tak, jak bał się samego siebie. Tego drugiego siebie, karmionego mrokiem oraz cudzym głodem. Szarlatana pragnącego odpowiedzi.
Niezdradzającego własnej tożsamości, imienia czy obranej strony, bowiem tego nie wiedział nikt i tak miało pozostać; był jedynie cieniem przemykającym bezszelestnie pośród czarnych nocy.
Człowieka wystawionego na próbę.
Stojącego naprzeciw Niego, jak równy z równym i Ari, czy ktokolwiek kryjący się pod jego twarzą, musiał to wiedzieć. Musiał to czuć, jak czuło się mroczną, zakazaną magię pulsującą dookoła.
Kim.
Kurwa.
Jesteś.
Bezimienny
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:24
Wpisani w tę scenę, wyrysowani wprawną ręką bogów na kartach niekończącej się nocy węglem czarnym i intensywnym, nie dającym się z niej usunąć. Wybijający się w pełni ostrości charakterów na tle innych, im podobnych, ale zdających się być jedynie niemym, pozbawionym ekspresji i stanowczości swego bytu zarysem, niechcianym przybrudzeniem szarości ołówka, brukającym ciemność i mrok rzeczywistą szarością własnej duszy zagubienia. Wybijający się na tle tych wszystkich nic nie wartych ulicznych śmieci, które gdzie indziej starało się schować w jakiejś norze i zmieść do rynsztoków. Tymczasem tutaj, koniec końców oddawali całą sztukę tym bardziej tej ciemności nocy godnym.
Takim, jak oni.
Nie szukającym schronienia pod jej płaszczem, w którym można zarówno zniknąć, jak i pojawić się niepostrzeżenie, ale szukający w owej ciemności samej najczarniejszej jej głębi, by stać się jej częścią, jakoby to w niej właśnie odnajdywali prawdziwy świat, odarty z najmniejszych nawet przejawów światła, zamazującego jedynie prawdziwy obraz, dezorientujący obserwatora niczym rozbita tafla szkła. Świat pełen potworów tak podobnych do nich samych, czających się w najmroczniejszych zakamarkach ich istnień, rzeczywiście prawdziwych i przygnębiająco realnych, odartych z masek, które przywdziewali za dnia, krocząc wśród innych, zupełnie nieświadomych dualizmu kłamliwej, skrytej jej całunem owładniętej tkwiącą w nich uparcie ciemnością nieszczerej z samymi sobą przede wszystkim, ludzkiej jeszcze mimo wszystko natury. Żyjący w nieznośnym iskrzeniu ich mroków. Dopiero w ciemności nocy czarnej, jak ta mogli przekonać się, ile tak naprawdę są warci.
Tymczasem z pełnią zajadłości charakteru walczy z zalegającą pod ciężarem powiek ciemnością, wdzierającą się śmiało, obsesyjnie stanowczo w głąb niego, załamując i niwecząc światło, na które wyszedł. Palce Terje zaciskają się nieludzko na jego krtani, oczy błyszczą gniewnie, przesiąknięte mrokiem bezwzględnego wobec jego ja odbicia tego, który mu je odbiera.
Milczy.
Mężczyzna stojący przed Terje zdaje się zupełnie oderwany od rzeczywistości, niczym człowiek wybudzony ze snu wdzierającym się raptownie hałaśliwym dźwiękiem zrzucającym go z łóżka. I tylko dłonie zaciskające się na jego gardle sprawiają, że działa instynktownie, rozpala w samym siebie środku, wzburzony nieludzką w pełni wściekłością pulsującą w wybrzuszeniu znaczących rycin przesiąkniętych czernią żył. Z pulsującym sercem obijającym się bezwzględnie o klatkę piersi, rozsiewającym zatrutą krew po organizmie dogłębnie rysując w mroku obraz jego spaczenia. Jego śliskie ja zdaje się wymykać, nurkując w wodach zbyt głębokich i mrocznych, by miał jakąkolwiek ochotę je sondować. Z lubością przyjmuje zaciekły, bojowy taniec rzucających się w atak węży, napawa się nim z niemym uśmiechem znaczącym jego usta, zatrzymując je jednak kierowany już jakoby pełnią własnej, odnalezionej w mroku świadomości, sam do końca nie wiedząc, dlaczego oszczędza mężczyznę przed sobą. Lustruje go z wyniosłą w pełni jego oczu uwagą, w jakiś absurdalny sposób odczuwając namiastkę wnikających wewnątrz umysłu, nie przeciskających się przez linię zaciśniętych ust, słów niejakiego podziwu, kiedy ten wydaje z siebie gardłowy, przesiąknięty pewnością swego śmiech, skutecznie wzbudzając w Arim niesztampową atencję. Bynajmniej nie komentuje rzucanych w przestrzeń pomiędzy nimi zawieszonych na iluzorycznych i nierzeczywistych liniach znaków zapytania słów. Przygląda mu się jedynie w zmrużeniu opadających powiek, usuwając z przestrzeni zastygłe w bezruchu węże, jakoby pełnię uwagi pragnąc pokłaść na swoim towarzyszu.
- Niby dlaczego miałbym ci cokolwiek wyjaśniać? - słowa wybrzmiewają hardo, nadzwyczaj wolno, jakoby w swoistym podkreśleniu każdej ich pojedynczej sylaby, złożonej w końcu w całość. Z pełną wyniosłością ich wydźwięku, dobitnie podkreśloną poprzez intensywne i cholernie głębokie spojrzenie jego oczu, w których jakoby kryje się swego rodzaju wyzwanie, owa nikczemna wyższość, będąca swoistą aurą przynależną i wpisaną w pełnię jego jestestwa. Podchodzi nawet kilka kroków ku mężczyźnie, bezsprzecznie naruszając osobistą przestrzeń, nie spuszczając w żaden sposób wzroku z jego oczu. Prowokująco. - Bo zdajemy się być tacy sami? Czy może dlatego, że zrobisz wszystko, by tę prawdę poznać? Tylko, czy w rzeczywistości będzie ona prawdą? - pozwala sobie na cień zupełnie niesprecyzowanego uśmiechu, będący ledwie napięciem mięśni jego twarzy, podkreśleniem rażących blizn je przecinających. Wyrazem jego ohydy, będącej swoistym ucieleśnieniem spaczonej mrokiem duszy. Cofa się w końcu kilka kroków do tyłu, zwalniając równanie ich twarzy, w mężczyźnie naprzeciw odnajdując tak podobnego sobie.
RÓWNEGO.
Układa dłonie przed sobą w iluzoryczną piramidę przecinającego jego umysł zastanowienia. Skóra ciasno opinająca jego lico tężeje, potem zwalnia, zaciska szczękę w fali przechodzącego przezeń gniewu, palącego od środka i rozluźnia. Gniewu człowieka walczącego z czymś wewnątrz siebie, istniejącego jedynie w głębi jego umysłu, ale dobijającego się o wyjście na światło. Próbującego manipulować.
Nic mu nie mów, bo cię weźmie za czubka. Zresztą, co tu dużo gadać, jesteś czubkiem. Popieprzonym jak skurwysyn. Jak sam Loki. Ja mu to wyjaśnię. To ja powinienem z nim gadać, nie ty! Wcześniej mnie wołałeś, więc zrób to teraz! Pozwól mi wyjść! - głos Iry przenika świadomość, zalega w nierzeczywistości stworzonego przez jego umysł wymiaru, gdzie sam zdaje się obserwować wszystko, niczym zza tafli szkła w ciemności. Ledwie przez moment, ale jednak.
- NIE - rzucone w zaległą zbytecznie długo ciszę trwającej wokół przestrzeni, zupełnie nieświadomie, ale w pełni bezwzględnie i definitywnie. Zaciska palce na pulsujących skroniach, wpatrując się czarnym, pustym spojrzeniem w Terje. Spojrzeniem będącym swoistym odbiciem mroku, który ciągnie w przepaść, ale nie w jego przypadku.
On już tam był.
- Rozmawiałeś z nim, nie ze mną. Czasem dobija się do światła i wychodzi a ja go nie kontroluję, bo nigdy nie dało się nad nim zapanować. Ale to chyba wiesz. Skąd znasz Irę? To on siedzi w środku mojej głowy. Martwy, ale żywy. Obdarzony życiem i trwający w rzeczywistości, a jednocześnie zupełnie jej pozbawiony. Jesteś to w stanie pojąć, bo ja sam nie potrafię?
Pozwala sobie na prawdę, bo w końcu jedyne, co mężczyzna przed nim może z nią zrobić, to uznać go za szaleńca, odrzucić w pełni racjonalności sensownego, konstruktywnego myślenia człowieka dla odmiany zdrowego na umyśle.
Takim, jak oni.
Nie szukającym schronienia pod jej płaszczem, w którym można zarówno zniknąć, jak i pojawić się niepostrzeżenie, ale szukający w owej ciemności samej najczarniejszej jej głębi, by stać się jej częścią, jakoby to w niej właśnie odnajdywali prawdziwy świat, odarty z najmniejszych nawet przejawów światła, zamazującego jedynie prawdziwy obraz, dezorientujący obserwatora niczym rozbita tafla szkła. Świat pełen potworów tak podobnych do nich samych, czających się w najmroczniejszych zakamarkach ich istnień, rzeczywiście prawdziwych i przygnębiająco realnych, odartych z masek, które przywdziewali za dnia, krocząc wśród innych, zupełnie nieświadomych dualizmu kłamliwej, skrytej jej całunem owładniętej tkwiącą w nich uparcie ciemnością nieszczerej z samymi sobą przede wszystkim, ludzkiej jeszcze mimo wszystko natury. Żyjący w nieznośnym iskrzeniu ich mroków. Dopiero w ciemności nocy czarnej, jak ta mogli przekonać się, ile tak naprawdę są warci.
Tymczasem z pełnią zajadłości charakteru walczy z zalegającą pod ciężarem powiek ciemnością, wdzierającą się śmiało, obsesyjnie stanowczo w głąb niego, załamując i niwecząc światło, na które wyszedł. Palce Terje zaciskają się nieludzko na jego krtani, oczy błyszczą gniewnie, przesiąknięte mrokiem bezwzględnego wobec jego ja odbicia tego, który mu je odbiera.
Milczy.
Mężczyzna stojący przed Terje zdaje się zupełnie oderwany od rzeczywistości, niczym człowiek wybudzony ze snu wdzierającym się raptownie hałaśliwym dźwiękiem zrzucającym go z łóżka. I tylko dłonie zaciskające się na jego gardle sprawiają, że działa instynktownie, rozpala w samym siebie środku, wzburzony nieludzką w pełni wściekłością pulsującą w wybrzuszeniu znaczących rycin przesiąkniętych czernią żył. Z pulsującym sercem obijającym się bezwzględnie o klatkę piersi, rozsiewającym zatrutą krew po organizmie dogłębnie rysując w mroku obraz jego spaczenia. Jego śliskie ja zdaje się wymykać, nurkując w wodach zbyt głębokich i mrocznych, by miał jakąkolwiek ochotę je sondować. Z lubością przyjmuje zaciekły, bojowy taniec rzucających się w atak węży, napawa się nim z niemym uśmiechem znaczącym jego usta, zatrzymując je jednak kierowany już jakoby pełnią własnej, odnalezionej w mroku świadomości, sam do końca nie wiedząc, dlaczego oszczędza mężczyznę przed sobą. Lustruje go z wyniosłą w pełni jego oczu uwagą, w jakiś absurdalny sposób odczuwając namiastkę wnikających wewnątrz umysłu, nie przeciskających się przez linię zaciśniętych ust, słów niejakiego podziwu, kiedy ten wydaje z siebie gardłowy, przesiąknięty pewnością swego śmiech, skutecznie wzbudzając w Arim niesztampową atencję. Bynajmniej nie komentuje rzucanych w przestrzeń pomiędzy nimi zawieszonych na iluzorycznych i nierzeczywistych liniach znaków zapytania słów. Przygląda mu się jedynie w zmrużeniu opadających powiek, usuwając z przestrzeni zastygłe w bezruchu węże, jakoby pełnię uwagi pragnąc pokłaść na swoim towarzyszu.
- Niby dlaczego miałbym ci cokolwiek wyjaśniać? - słowa wybrzmiewają hardo, nadzwyczaj wolno, jakoby w swoistym podkreśleniu każdej ich pojedynczej sylaby, złożonej w końcu w całość. Z pełną wyniosłością ich wydźwięku, dobitnie podkreśloną poprzez intensywne i cholernie głębokie spojrzenie jego oczu, w których jakoby kryje się swego rodzaju wyzwanie, owa nikczemna wyższość, będąca swoistą aurą przynależną i wpisaną w pełnię jego jestestwa. Podchodzi nawet kilka kroków ku mężczyźnie, bezsprzecznie naruszając osobistą przestrzeń, nie spuszczając w żaden sposób wzroku z jego oczu. Prowokująco. - Bo zdajemy się być tacy sami? Czy może dlatego, że zrobisz wszystko, by tę prawdę poznać? Tylko, czy w rzeczywistości będzie ona prawdą? - pozwala sobie na cień zupełnie niesprecyzowanego uśmiechu, będący ledwie napięciem mięśni jego twarzy, podkreśleniem rażących blizn je przecinających. Wyrazem jego ohydy, będącej swoistym ucieleśnieniem spaczonej mrokiem duszy. Cofa się w końcu kilka kroków do tyłu, zwalniając równanie ich twarzy, w mężczyźnie naprzeciw odnajdując tak podobnego sobie.
RÓWNEGO.
Układa dłonie przed sobą w iluzoryczną piramidę przecinającego jego umysł zastanowienia. Skóra ciasno opinająca jego lico tężeje, potem zwalnia, zaciska szczękę w fali przechodzącego przezeń gniewu, palącego od środka i rozluźnia. Gniewu człowieka walczącego z czymś wewnątrz siebie, istniejącego jedynie w głębi jego umysłu, ale dobijającego się o wyjście na światło. Próbującego manipulować.
Nic mu nie mów, bo cię weźmie za czubka. Zresztą, co tu dużo gadać, jesteś czubkiem. Popieprzonym jak skurwysyn. Jak sam Loki. Ja mu to wyjaśnię. To ja powinienem z nim gadać, nie ty! Wcześniej mnie wołałeś, więc zrób to teraz! Pozwól mi wyjść! - głos Iry przenika świadomość, zalega w nierzeczywistości stworzonego przez jego umysł wymiaru, gdzie sam zdaje się obserwować wszystko, niczym zza tafli szkła w ciemności. Ledwie przez moment, ale jednak.
- NIE - rzucone w zaległą zbytecznie długo ciszę trwającej wokół przestrzeni, zupełnie nieświadomie, ale w pełni bezwzględnie i definitywnie. Zaciska palce na pulsujących skroniach, wpatrując się czarnym, pustym spojrzeniem w Terje. Spojrzeniem będącym swoistym odbiciem mroku, który ciągnie w przepaść, ale nie w jego przypadku.
On już tam był.
- Rozmawiałeś z nim, nie ze mną. Czasem dobija się do światła i wychodzi a ja go nie kontroluję, bo nigdy nie dało się nad nim zapanować. Ale to chyba wiesz. Skąd znasz Irę? To on siedzi w środku mojej głowy. Martwy, ale żywy. Obdarzony życiem i trwający w rzeczywistości, a jednocześnie zupełnie jej pozbawiony. Jesteś to w stanie pojąć, bo ja sam nie potrafię?
Pozwala sobie na prawdę, bo w końcu jedyne, co mężczyzna przed nim może z nią zrobić, to uznać go za szaleńca, odrzucić w pełni racjonalności sensownego, konstruktywnego myślenia człowieka dla odmiany zdrowego na umyśle.
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:24
Noc była schronieniem dla każdego wynaturzenia.
Przyjmowała pod swe rozłożyste, kojące ramiona ranne stworzenia umykające przed światem, w którym brakowało dla nich miejsca, gdzie musieli zmagać się ze skrywanymi głęboko pod powierzchnią ciała demonami, gdzie wysłuchiwali rzuconych w eter gorzkich słów, wypatrywali pogardliwych prychnięć, spojrzeń emanujących tak obrzydzeniem, co niechęcią — nawet nienawiścią. Niekiedy myślami wędrował między przeklęte szeregi Gleipniru i mimowolnie wzdrygał się na samo wspomnienie tego, czego się dopuszczali; nawet mimo własnej historii rozrysowanej krwistym atramentem poprowadzonym palcami Szarlatana wzdłuż midgardzkich uliczek, gdzie pozostawił tak wiele szkarłatnych, gorzkich, sczerniałych wspomnień. Zabawne, iż kwestionował własną potworność przy agresywnym zmierzeniu z brutalnością kogoś innego, kogo nawet zdołał spotkać na przestrzeni dekad.
Zabawne, iż czynił to ułamki sekund po tym, jak niemalże zmiażdżył drugiemu człowiekowi gardło chłodnym, zawziętym uściskiem własnych palców, które owinęły jego gardziel siłą godną wilczych zębów usiłujących pozbawić ofiarę powietrza. Zaciskających się bestialsko. Gestem nieznającym jakiegokolwiek sprzeciwu.
Wytyczającym granicę.
Wyznaczającym hierarchię.
Tę początkową, powstałą krótko przed rzuceniem się do tańca w walce o absolutną, bezsprzeczną dominację. Pozwalającą zapanować nad czasem oraz przestrzenią, nad kreowaniem rzeczywistości, napędzaniu zdarzeń, nakreślaniu wyraźnych konturów kolejnych słów.
Zawadiacki uśmiech nie opuścił twarzy pomimo potoku wiadomości, które doń doleciały, a słuchaj wyjątkowo uważnie. Chłonął wszystko ze spokojem wyzierającym zza kurtyny antracytowego spojrzenia, gdzie próżno było odszukać wcześniej błękitnych refleksów rysujących blade, falujące linie tęczówek odziedziczonych za sprawą matki; była jednak zaskakująca pewność siebie. We wszystkim, co robił.
— Gdybyś chciał mnie zabić, zrobiłbyś to wcześniej — rzucił w przestrzeń pomiędzy nimi, gdzieś między oddechami, głuchymi uderzeniami serca o pancerz zbudowany żebrami, mięśniami i skórą. Zniknęły unieruchomione myślami własnego pana węże, zamiast tego powstał szlak równych kroków brutalnie skracających dystans obu ciał.
Obserwował, jak mężczyzna podchodzi bliżej, jak buduje złowrogie napięcie, któremu brakowało podniosłej, głębokiej melodii pozwalającej nadać podniosłości chwili, przemijającej pośród mroków zatęchłej uliczki niespiesznie odchodzącej w niepamięć, tym bowiem obydwoje właśnie byli. Ulotnością gestów, płonącym od pierwszych zdań scenariuszem nagłego, niespodziewanego zdarzenia, jakiego poza ich dwójką nikt nie będzie pamiętał — czas możliwe wydrze kiedyś i to ich umysłom.
Lekkie skinięcie głową podąża za uniesionym kącikiem ust wędrującym wyżej przy akompaniamencie śmiechu, coraz pewniejszego we własnym absurdzie, którego znaczenie tylko oni mogli zrozumieć. Tordenskiold podświadomie przygotowuje ciętą ripostę, jednak zanim słowa opuszczają wargi dzieje się coś zaskakującego i on, starszy oficer, Wysłannik Forsetiego, przeklęty dziedzic rodziny, wyimaginowany Szarlatan, doskonale wie, czego świadkiem się staje. Tajemnica wypełza niespodziewanie zza filarów, za którymi powinna była pozostać. Układanka nabiera innego kształtu. On zaś stoi, spowity milczeniem, otoczony dwojakim niedopowiedzeniem, skąpany blaskiem zawieszonych ponad głowami gwiazd przebijających przez kurtynę czarnej nocy i obserwuje.
— Przemieszczenie? — mówi.
Brew gwałtownie podrywa się ku górze.
Naturalnie, że słyszał o zamknięciu jednej duszy w więzieniu obcego ciała, widział niekiedy własnym okiem, jednak wcześniej nie doświadczył bezpośredniego kontaktu z człowiekiem, którego skóra, umysł, nawet serce więziły dwie osoby jednocześnie — czy może rozdwojenie? spytał samego siebie. Widzieć a słyszeć to wciąż dwie oddzielne kategorie, zjawiska idące obok siebie, lecz nigdy wspólną drogą.
Poczuł się zaintrygowany.
Może odrobinę niezdrowo, nie wyławiając pośród odmętów wspomnień związanych z postacią Iry, wśród których ten wspominałby cokolwiek o posiadaniu bratu — do tego bliźniaka — chociaż robienie ze sobą interesów czy wymienianie wiadomości, czego się dopuszczali na mocno ruchomej, giętkiej linii frontu, On i Szarlatan, nie posiadało znamion jakiejkolwiek przyjaźni. Jedynie pewną dozę szacunku dla siebie, swych profesji, wyrobionej brutalną pięścią opowiastki krążącej pośród ludzi. Zastanowił się nad tym, czy oni kiedykolwiek odbyli normalną rozmowę; wpisaną w szorstką i sztywną definicję normalności.
Pokręcił głową na boki, a śmiech zamigotał w oczach.
— A gdzie maniery? Jakieś marne szczątki dobrego wychowania? — kpina opuściła usta asystując rozbawionym słowom. Niespodziewanie uderzyła go absurdalna przewaga, jaką zyskał, jednocześnie nie zamierzając przeciągać tego pojedynku do nieskończoności i uniósł ręce ku górze w parodii poddańczego gestu. — Proponuję zawarcie krótkotrwałego układu przy jednoczesnym zawieszeniu broni, współpracujesz? — rzucił do niego.
Nawet nie zaczekał na odpowiedź, przechadzając się kilka kroków w tę i powracając na wcześniejsze miejsce, jak bumerang.
— Pozwolisz, że zacznę od samego początku i jeśli już musisz mnie nazywać, zwij Szarlatanem. Tak, tym właśnie cieniem, jaki niegdyś żywo nawiedzał ulicę po zmroku; skurwielem gwarantującym wybicie zębów, skręcenie karku czy przepołowienie korpusu zaklęciem, widzę w twoich oczach, że wiesz kim jestem — mówił spokojnie. Każde słowo wydawało się idealnie wyważone pod tę chwilę, rozgrywaną partię szachów, gdzie brakowało zwycięzcy. — Ira, twój brat, jak mniemam, współpracował ze mną swego czasu, dopóki było mi to na rękę. Później nasze drogi się rozminęły i tak nie widziałem go ostatnimi miesiącami. Nie zwykłem marnować własnego czasu, co dopiero cudzego. — Inaczej mówiąc, był istotny dopóki posiadał cenne informacje.
Lekko przekrzywił głowę, łapiąc płytszy oddech po tym spektakularnym słowotoku.
— Co do ciebie, jakkolwiek masz na imię, tak, rozumiem tę szczególną przypadłość, jaka cię — przepraszam, was, dotknęła — powiedział po upływie chwili. — Zwą to przemieszczeniem. I zapewne nigdy o tym nie słyszałeś?
Znak zapytania postawiony na końcu zawisł w powietrzu, oczekując rozwoju sytuacji.
Tordenskiold musiał przyznać jedno, Midgard wciąż skrywał najróżniejsze tajemnice.
Przyjmowała pod swe rozłożyste, kojące ramiona ranne stworzenia umykające przed światem, w którym brakowało dla nich miejsca, gdzie musieli zmagać się ze skrywanymi głęboko pod powierzchnią ciała demonami, gdzie wysłuchiwali rzuconych w eter gorzkich słów, wypatrywali pogardliwych prychnięć, spojrzeń emanujących tak obrzydzeniem, co niechęcią — nawet nienawiścią. Niekiedy myślami wędrował między przeklęte szeregi Gleipniru i mimowolnie wzdrygał się na samo wspomnienie tego, czego się dopuszczali; nawet mimo własnej historii rozrysowanej krwistym atramentem poprowadzonym palcami Szarlatana wzdłuż midgardzkich uliczek, gdzie pozostawił tak wiele szkarłatnych, gorzkich, sczerniałych wspomnień. Zabawne, iż kwestionował własną potworność przy agresywnym zmierzeniu z brutalnością kogoś innego, kogo nawet zdołał spotkać na przestrzeni dekad.
Zabawne, iż czynił to ułamki sekund po tym, jak niemalże zmiażdżył drugiemu człowiekowi gardło chłodnym, zawziętym uściskiem własnych palców, które owinęły jego gardziel siłą godną wilczych zębów usiłujących pozbawić ofiarę powietrza. Zaciskających się bestialsko. Gestem nieznającym jakiegokolwiek sprzeciwu.
Wytyczającym granicę.
Wyznaczającym hierarchię.
Tę początkową, powstałą krótko przed rzuceniem się do tańca w walce o absolutną, bezsprzeczną dominację. Pozwalającą zapanować nad czasem oraz przestrzenią, nad kreowaniem rzeczywistości, napędzaniu zdarzeń, nakreślaniu wyraźnych konturów kolejnych słów.
Zawadiacki uśmiech nie opuścił twarzy pomimo potoku wiadomości, które doń doleciały, a słuchaj wyjątkowo uważnie. Chłonął wszystko ze spokojem wyzierającym zza kurtyny antracytowego spojrzenia, gdzie próżno było odszukać wcześniej błękitnych refleksów rysujących blade, falujące linie tęczówek odziedziczonych za sprawą matki; była jednak zaskakująca pewność siebie. We wszystkim, co robił.
— Gdybyś chciał mnie zabić, zrobiłbyś to wcześniej — rzucił w przestrzeń pomiędzy nimi, gdzieś między oddechami, głuchymi uderzeniami serca o pancerz zbudowany żebrami, mięśniami i skórą. Zniknęły unieruchomione myślami własnego pana węże, zamiast tego powstał szlak równych kroków brutalnie skracających dystans obu ciał.
Obserwował, jak mężczyzna podchodzi bliżej, jak buduje złowrogie napięcie, któremu brakowało podniosłej, głębokiej melodii pozwalającej nadać podniosłości chwili, przemijającej pośród mroków zatęchłej uliczki niespiesznie odchodzącej w niepamięć, tym bowiem obydwoje właśnie byli. Ulotnością gestów, płonącym od pierwszych zdań scenariuszem nagłego, niespodziewanego zdarzenia, jakiego poza ich dwójką nikt nie będzie pamiętał — czas możliwe wydrze kiedyś i to ich umysłom.
Lekkie skinięcie głową podąża za uniesionym kącikiem ust wędrującym wyżej przy akompaniamencie śmiechu, coraz pewniejszego we własnym absurdzie, którego znaczenie tylko oni mogli zrozumieć. Tordenskiold podświadomie przygotowuje ciętą ripostę, jednak zanim słowa opuszczają wargi dzieje się coś zaskakującego i on, starszy oficer, Wysłannik Forsetiego, przeklęty dziedzic rodziny, wyimaginowany Szarlatan, doskonale wie, czego świadkiem się staje. Tajemnica wypełza niespodziewanie zza filarów, za którymi powinna była pozostać. Układanka nabiera innego kształtu. On zaś stoi, spowity milczeniem, otoczony dwojakim niedopowiedzeniem, skąpany blaskiem zawieszonych ponad głowami gwiazd przebijających przez kurtynę czarnej nocy i obserwuje.
— Przemieszczenie? — mówi.
Brew gwałtownie podrywa się ku górze.
Naturalnie, że słyszał o zamknięciu jednej duszy w więzieniu obcego ciała, widział niekiedy własnym okiem, jednak wcześniej nie doświadczył bezpośredniego kontaktu z człowiekiem, którego skóra, umysł, nawet serce więziły dwie osoby jednocześnie — czy może rozdwojenie? spytał samego siebie. Widzieć a słyszeć to wciąż dwie oddzielne kategorie, zjawiska idące obok siebie, lecz nigdy wspólną drogą.
Poczuł się zaintrygowany.
Może odrobinę niezdrowo, nie wyławiając pośród odmętów wspomnień związanych z postacią Iry, wśród których ten wspominałby cokolwiek o posiadaniu bratu — do tego bliźniaka — chociaż robienie ze sobą interesów czy wymienianie wiadomości, czego się dopuszczali na mocno ruchomej, giętkiej linii frontu, On i Szarlatan, nie posiadało znamion jakiejkolwiek przyjaźni. Jedynie pewną dozę szacunku dla siebie, swych profesji, wyrobionej brutalną pięścią opowiastki krążącej pośród ludzi. Zastanowił się nad tym, czy oni kiedykolwiek odbyli normalną rozmowę; wpisaną w szorstką i sztywną definicję normalności.
Pokręcił głową na boki, a śmiech zamigotał w oczach.
— A gdzie maniery? Jakieś marne szczątki dobrego wychowania? — kpina opuściła usta asystując rozbawionym słowom. Niespodziewanie uderzyła go absurdalna przewaga, jaką zyskał, jednocześnie nie zamierzając przeciągać tego pojedynku do nieskończoności i uniósł ręce ku górze w parodii poddańczego gestu. — Proponuję zawarcie krótkotrwałego układu przy jednoczesnym zawieszeniu broni, współpracujesz? — rzucił do niego.
Nawet nie zaczekał na odpowiedź, przechadzając się kilka kroków w tę i powracając na wcześniejsze miejsce, jak bumerang.
— Pozwolisz, że zacznę od samego początku i jeśli już musisz mnie nazywać, zwij Szarlatanem. Tak, tym właśnie cieniem, jaki niegdyś żywo nawiedzał ulicę po zmroku; skurwielem gwarantującym wybicie zębów, skręcenie karku czy przepołowienie korpusu zaklęciem, widzę w twoich oczach, że wiesz kim jestem — mówił spokojnie. Każde słowo wydawało się idealnie wyważone pod tę chwilę, rozgrywaną partię szachów, gdzie brakowało zwycięzcy. — Ira, twój brat, jak mniemam, współpracował ze mną swego czasu, dopóki było mi to na rękę. Później nasze drogi się rozminęły i tak nie widziałem go ostatnimi miesiącami. Nie zwykłem marnować własnego czasu, co dopiero cudzego. — Inaczej mówiąc, był istotny dopóki posiadał cenne informacje.
Lekko przekrzywił głowę, łapiąc płytszy oddech po tym spektakularnym słowotoku.
— Co do ciebie, jakkolwiek masz na imię, tak, rozumiem tę szczególną przypadłość, jaka cię — przepraszam, was, dotknęła — powiedział po upływie chwili. — Zwą to przemieszczeniem. I zapewne nigdy o tym nie słyszałeś?
Znak zapytania postawiony na końcu zawisł w powietrzu, oczekując rozwoju sytuacji.
Tordenskiold musiał przyznać jedno, Midgard wciąż skrywał najróżniejsze tajemnice.
Bezimienny
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:25
Nocą wszystko zdawało się inne. W całej tej mieszaninie iluzorycznych cieni stających się w otoczonej mrocznym całunem przesadzonym widmem, ciemność pełną swoich duchów, które chętniej odpowiadały na wezwanie, klekoczących w szafie szkieletów i strachów tkwiących boleśnie w ludzkiej jaźni, to jednak jednocześnie, jeśli już zwalić je na kłąb tworzonych przez umysł całkowicie przyziemnych omamów, to wszystko zdawało się równie, jednocześnie i pokracznie prawdziwe. Czerń późnej nocy w przeciwieństwie do dni pozwalała w pewien absurdalny wręcz sposób na zupełne się odkrycie. Myśli miały ten nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy, a wszelkie szarpiące emocje przelewały się na wierzch, jak gdyby nocnych spraw wcale nie dało się wytłumaczyć za dnia, bo w nim nie istniały, skryte dogłębnie za wszelkimi maskami i mieniącą się w słońcu obłudą. Zdawało się mu nieraz nawet, że sam był częścią tej dogłębnej ciemności i nocy, gdzie tylko ona tak po prawdzie mogła go zrozumieć i zamknąć w swoich pełnych czułości, matczynych ramionach.
Zdejmij wszystko, zdejmij skórę, teraz chcę tylko Twojej duszy.
Zabierała więc wszystko. I skłaniała do absolutnie i zupełnie wszystkiego.
Nocą nie istniały żadne ograniczenia.
- Słuszna uwaga - zaszczyca mężczyznę ledwie rysującym się zza pokrytego bliznami policzka półuśmiechem, owym wyrazem swego rodzaju pobłażliwości zmieszanej z czymś na wzór rozpuszczonej kpiny i chłodnego cynizmu zawieszonego w wyrysowanych zupełną beznamiętnością brzmienia, przeciągniętych teatralnie słowach. Nie żeby wypowiedzeniem owego przyklepanego ów słowami stwierdzenia w jakikolwiek sposób wyznawał swój błąd. W żaden sposób!
- Co wcale nie znaczy, że tego nie zrobię - dodaje - W każdym razie dla kogoś takiego, jak ty wypadałoby zginąć z jakiegoś bardziej wyszukanego powodu, mniej prozaicznego, pozbawionego wszelkiej barwy sposobu, nie sądzisz? Szkoda byłoby stworzonej przez ciebie historii, dzięki której większość tych nękających ciemność szumowin pozostaje zamknięta w swoim pełnym ciasnoty świecie - zaszczyca mężczyznę w całej mierze zdecydowanie teatralnym, pełnym cynizmu granicznie szerokim swym uśmiechem, będącym na wpół wyrazem swego rodzaju spaczonego uznania i oceny pobrzmiewających podkreśleniem w samych słowach, na wpół wypaczoną kpiną.
- Powiedzmy, że zyskałeś moją uwagę - spogląda wprost w oczy mężczyzny, tym razem nie z chęcią prowokacji dyktowanej próbą siły i pozyskania dominacji, ale z swoistym uznaniem tego wypaczonego braku jakiegokolwiek strachu, czającej się w samej jego osobie, owładniętej mrokiem ciemności, będącej w jakiś sposób tak podobną do jego własnej. Tymczasem sam wydźwięk zawieszonych słów sugeruje bynajmniej cholernie wysokie poczucie własnej wyższości, jak gdyby Terje dosięgnął jakiegoś zaszczytu rozmowy z nim i jego szacunku.
- Chciałeś prawdy, a jej nie otacza się nikomu nie potrzebnymi manierami - rzuca sucho, pełen pewności własnego rozumowania, przyglądając się mężczyźnie przed sobą wzrokiem pełnym nieskrywanej, niezbyt w owej chwili przychylnej całej tej parodii, oceny. Zaszczyca go przedłużającym się milczeniem, z wyrazem swego rodzaju chłodnego pobłażania, jakim zwykło się traktować zbytecznie nadpobudliwe dziecko. Bez najmniejszego nawet poruszenia, czekając aż ten przestanie odgrywać swoją szopkę. Układ? Współpraca? Czy tylko dla niego owe słowa brzmią tak dwuznacznie w całym ich wydźwięku, przebywając długą drogę rozmysłu pomiędzy wypuszczeniem ich z ust Terje, a wrośnięciem w pracujące w zdwojonej sile komórki umysłu Arnta.
- Ira współpracował? - owe równie pełne dwuznaczności pytanie zwodniczo wycieka spod linii zaciśniętej szczęki i ust, wzmocnione lekkim, surowym zmarszczeniem ciemnych brwi, koniec końców niknących w zawisłej nad nimi ciemności. Zawisłe niczym dwutakt, podążający w pogoni za słowami Szarlatana, skrywające jednak gdzieś w głębi całą swą podchwytliwość w badaniu kryjącej się pośrodku prawdy. Ma w zwyczaju łapać za słówka, obracać je do góry nogami, z lewej na prawą stronę, by wyciągnąć to, czego się doszukuje.
Wyciągnąć prawdę. Jakakolwiek by nie była.
Obserwuje taniec jego kroków, sam sztywno tkwiąc w roztaczającej się nad nimi ciemności, oświetlonej jedynie nikłym światłem wiszącej w pobliżu latarni. Rozkłada na czynniki pierwsze cały potok zawieszonych pomiędzy nimi słów i choć dolatują do niego wszystkie, to to jedno znaczy najwięcej...
WSPÓŁPRACOWAŁ.
Pracowali razem, on pracował dla niego, a może owa współpraca polegała na czymś zupełnie innym, na czymś, co nawet nie przechodziło mu przez usta?
Tymczasem powtarza w myślach za mężczyzną, słowa wwiercają się w głąb niego, tnąc i raniąc wewnętrznie. Może sam sobie dopowiada historię, może to zwykła paranoja i absurd spaczonego umysłu, ale coś mówi mu, że za tym wszystkim kryje się znacznie więcej.
- Co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że współpracował? - pozwala owemu pytaniu zawisnąć, z błyszczącym w czerni spojrzeniem oczu wbijając je prosto w te należące do jego rozmówcy, wyczekując nieznośnego, palącego każdy organ w ciele dopowiedzenia, gdzie chwila nerwowego oczekiwania podburza serce do pełnej wściekłości swego rytmu gonitwy. Twarz zdaje się być mimo wszystko nieprzenikniona, choć z każdą upływającą sekundą zmienia się w wyraz impulsywnego, szaleńczego zacięcia i furii. Czuje jak żywo narasta w nim ta porywczość, rozprzestrzenia po głowie, tłukąc w skroniach, a słowa wylewają się na wierzch, nie dając się zatrzymać - Ktoś go zabił, rozumiesz?! Może właśnie przez to. Od ponad roku staram się dowiedzieć, kto do cholery mu to zrobił. Który skurwiel odważył mi się go zabrać? Komu zależało na jego śmierci, bo może wiedział za dużo? Na pewno nie zginął przez przypadek. To nie mógł być pierdolony przypadek!
Istnieje pewna granica wytrzymałości, po przekroczeniu której człowiek pęka, jak bardzo by się nie starał i ile nie ćwiczył tego, by panować nad gnającymi wściekle nerwami, to i tak w pewnym momencie wybuchną, jak słowa wyrzucane w tej chwili zza ściśniętych niemocą ust, kiedy raptownie stara się uchwycić mężczyznę za ubranie tuż przy szyi, by w kolejnej chwili, w przejawie raptownej rozsądnych myśli kalkulacji odepchnąć go od siebie.
Pochyla się. Zaciska dłonie na ostro zarysowanych krawędziach czaszki z zamkniętymi oczyma skupiając na własnym oddechu, który zdaje się palić go żywcem. Wbija w końcu martwe spojrzenie w mężczyznę. Ledwie na moment. Oddycha głęboko, zaciskając dłonie na brzegu znajdującego się w pobliżu wysokiego murka.
Uspokaja.
- Ari - rzuca w przestrzeń, nawet nie spoglądając na swojego rozmówcę, wbijając spojrzenie oczu w niesprecyzowany w żaden sposób punkt, widoczny tylko jemu, by dopiero po dłuższej czasu trwania chwili wyciągnąć wyrysowaną tatuażem skrzydeł Walkirii dłoń w jego kierunku - Co zabawne czytane od tyłu da ci imię mojego brata. Palindrom. Jak się domyślasz, jesteśmy… byliśmy bliźniakami - słowa przeciekają poprzez wciąż zaciśnięte w napięciu zarysu szczęki usta, naznaczone żałobną goryczą, wyciekającą na wierzch skrywanym, godnym pożałowania odczuwalnym dogłębnie tragizmem. - Nie rozmawiajmy na ulicy.
Zdejmij wszystko, zdejmij skórę, teraz chcę tylko Twojej duszy.
Zabierała więc wszystko. I skłaniała do absolutnie i zupełnie wszystkiego.
Nocą nie istniały żadne ograniczenia.
- Słuszna uwaga - zaszczyca mężczyznę ledwie rysującym się zza pokrytego bliznami policzka półuśmiechem, owym wyrazem swego rodzaju pobłażliwości zmieszanej z czymś na wzór rozpuszczonej kpiny i chłodnego cynizmu zawieszonego w wyrysowanych zupełną beznamiętnością brzmienia, przeciągniętych teatralnie słowach. Nie żeby wypowiedzeniem owego przyklepanego ów słowami stwierdzenia w jakikolwiek sposób wyznawał swój błąd. W żaden sposób!
- Co wcale nie znaczy, że tego nie zrobię - dodaje - W każdym razie dla kogoś takiego, jak ty wypadałoby zginąć z jakiegoś bardziej wyszukanego powodu, mniej prozaicznego, pozbawionego wszelkiej barwy sposobu, nie sądzisz? Szkoda byłoby stworzonej przez ciebie historii, dzięki której większość tych nękających ciemność szumowin pozostaje zamknięta w swoim pełnym ciasnoty świecie - zaszczyca mężczyznę w całej mierze zdecydowanie teatralnym, pełnym cynizmu granicznie szerokim swym uśmiechem, będącym na wpół wyrazem swego rodzaju spaczonego uznania i oceny pobrzmiewających podkreśleniem w samych słowach, na wpół wypaczoną kpiną.
- Powiedzmy, że zyskałeś moją uwagę - spogląda wprost w oczy mężczyzny, tym razem nie z chęcią prowokacji dyktowanej próbą siły i pozyskania dominacji, ale z swoistym uznaniem tego wypaczonego braku jakiegokolwiek strachu, czającej się w samej jego osobie, owładniętej mrokiem ciemności, będącej w jakiś sposób tak podobną do jego własnej. Tymczasem sam wydźwięk zawieszonych słów sugeruje bynajmniej cholernie wysokie poczucie własnej wyższości, jak gdyby Terje dosięgnął jakiegoś zaszczytu rozmowy z nim i jego szacunku.
- Chciałeś prawdy, a jej nie otacza się nikomu nie potrzebnymi manierami - rzuca sucho, pełen pewności własnego rozumowania, przyglądając się mężczyźnie przed sobą wzrokiem pełnym nieskrywanej, niezbyt w owej chwili przychylnej całej tej parodii, oceny. Zaszczyca go przedłużającym się milczeniem, z wyrazem swego rodzaju chłodnego pobłażania, jakim zwykło się traktować zbytecznie nadpobudliwe dziecko. Bez najmniejszego nawet poruszenia, czekając aż ten przestanie odgrywać swoją szopkę. Układ? Współpraca? Czy tylko dla niego owe słowa brzmią tak dwuznacznie w całym ich wydźwięku, przebywając długą drogę rozmysłu pomiędzy wypuszczeniem ich z ust Terje, a wrośnięciem w pracujące w zdwojonej sile komórki umysłu Arnta.
- Ira współpracował? - owe równie pełne dwuznaczności pytanie zwodniczo wycieka spod linii zaciśniętej szczęki i ust, wzmocnione lekkim, surowym zmarszczeniem ciemnych brwi, koniec końców niknących w zawisłej nad nimi ciemności. Zawisłe niczym dwutakt, podążający w pogoni za słowami Szarlatana, skrywające jednak gdzieś w głębi całą swą podchwytliwość w badaniu kryjącej się pośrodku prawdy. Ma w zwyczaju łapać za słówka, obracać je do góry nogami, z lewej na prawą stronę, by wyciągnąć to, czego się doszukuje.
Wyciągnąć prawdę. Jakakolwiek by nie była.
Obserwuje taniec jego kroków, sam sztywno tkwiąc w roztaczającej się nad nimi ciemności, oświetlonej jedynie nikłym światłem wiszącej w pobliżu latarni. Rozkłada na czynniki pierwsze cały potok zawieszonych pomiędzy nimi słów i choć dolatują do niego wszystkie, to to jedno znaczy najwięcej...
WSPÓŁPRACOWAŁ.
Pracowali razem, on pracował dla niego, a może owa współpraca polegała na czymś zupełnie innym, na czymś, co nawet nie przechodziło mu przez usta?
Tymczasem powtarza w myślach za mężczyzną, słowa wwiercają się w głąb niego, tnąc i raniąc wewnętrznie. Może sam sobie dopowiada historię, może to zwykła paranoja i absurd spaczonego umysłu, ale coś mówi mu, że za tym wszystkim kryje się znacznie więcej.
- Co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że współpracował? - pozwala owemu pytaniu zawisnąć, z błyszczącym w czerni spojrzeniem oczu wbijając je prosto w te należące do jego rozmówcy, wyczekując nieznośnego, palącego każdy organ w ciele dopowiedzenia, gdzie chwila nerwowego oczekiwania podburza serce do pełnej wściekłości swego rytmu gonitwy. Twarz zdaje się być mimo wszystko nieprzenikniona, choć z każdą upływającą sekundą zmienia się w wyraz impulsywnego, szaleńczego zacięcia i furii. Czuje jak żywo narasta w nim ta porywczość, rozprzestrzenia po głowie, tłukąc w skroniach, a słowa wylewają się na wierzch, nie dając się zatrzymać - Ktoś go zabił, rozumiesz?! Może właśnie przez to. Od ponad roku staram się dowiedzieć, kto do cholery mu to zrobił. Który skurwiel odważył mi się go zabrać? Komu zależało na jego śmierci, bo może wiedział za dużo? Na pewno nie zginął przez przypadek. To nie mógł być pierdolony przypadek!
Istnieje pewna granica wytrzymałości, po przekroczeniu której człowiek pęka, jak bardzo by się nie starał i ile nie ćwiczył tego, by panować nad gnającymi wściekle nerwami, to i tak w pewnym momencie wybuchną, jak słowa wyrzucane w tej chwili zza ściśniętych niemocą ust, kiedy raptownie stara się uchwycić mężczyznę za ubranie tuż przy szyi, by w kolejnej chwili, w przejawie raptownej rozsądnych myśli kalkulacji odepchnąć go od siebie.
Pochyla się. Zaciska dłonie na ostro zarysowanych krawędziach czaszki z zamkniętymi oczyma skupiając na własnym oddechu, który zdaje się palić go żywcem. Wbija w końcu martwe spojrzenie w mężczyznę. Ledwie na moment. Oddycha głęboko, zaciskając dłonie na brzegu znajdującego się w pobliżu wysokiego murka.
Uspokaja.
- Ari - rzuca w przestrzeń, nawet nie spoglądając na swojego rozmówcę, wbijając spojrzenie oczu w niesprecyzowany w żaden sposób punkt, widoczny tylko jemu, by dopiero po dłuższej czasu trwania chwili wyciągnąć wyrysowaną tatuażem skrzydeł Walkirii dłoń w jego kierunku - Co zabawne czytane od tyłu da ci imię mojego brata. Palindrom. Jak się domyślasz, jesteśmy… byliśmy bliźniakami - słowa przeciekają poprzez wciąż zaciśnięte w napięciu zarysu szczęki usta, naznaczone żałobną goryczą, wyciekającą na wierzch skrywanym, godnym pożałowania odczuwalnym dogłębnie tragizmem. - Nie rozmawiajmy na ulicy.
Nieznajomy
Re: 01.09.2000 – Ciemny zaułek – Bezimienny: A. Bergdahl & Nieznajomy: T. Tordenskiold Czw 22 Sie - 9:25
Niewzruszenie.
Oplata go niezwykle ciasno silnymi ramionami, wybrzmiewa we wszystkich oddechach, towarzyszy pewności ciężkich kroków, wypełnia po brzegi nieprzeniknioną taflę bezgłośnego spojrzenia wodzącego między cieniami, jakie zaszczyciły swą obecnością ciemny zaułek; zakradły się potajemnie między Przesmyk Lokiego, nawiedzając bezimiennych wędrowców nurkujących głęboko pod powierzchnię bezpiecznego świata, gdzie najłatwiej było zagubić samego siebie we wszystkich niebezpieczeństwach. Paradoksalnie strach był jedną z ostatnich istot, które mąciły jego nerwy, szarpały gwałtownie uderzenia serca czy przenikały do rzeczywistości w prostocie gestów bądź wypowiadanych słowach, wręcz przeciwnie.
Niepokojący spokój; paradoks, ambiwalencja, oksymoron — Tordenskiold był nim nasycony.
Nieznaczny uśmiech wpełznął mu na twarz.
— Śmierć bywa zaskakująca sama w sobie, rzadko kiedy człowiek się jej spodziewa — odparł bez pośpiechu. Nikt z nich nie znał ani dnia, ani godziny, mogli jedynie rozmyślać o zaklęciu, jakie było im przeznaczone, jednak utkany przez Norny los dopadnie prędzej czy później, spadając na człowieka bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Śmierć była prosta, tak nieskomplikowana jak to tylko możliwe; jednych dopadała za młodu, drugich u progu żywota, niektórych spotykała w ramionach wiele młodszej kochanki, innych w zatęchłym łóżku cuchnącym wieloletnią samotnością. Nie istniał konkretny schemat, wydeptana ścieżka, jaką podążali wszyscy; każdy dochodził do owej śmierci samotnie.
Otaczające milczenie spłynęło na mężczyzn pogrążonych w bezgłośnym pojedynku. Terje obserwował go bez cienia strachu, owszem, jednocześnie zachowując swoisty dystans pomiędzy wszystkimi zdaniami, odgradzając jedne od drugiego, stawiając przecinki oraz kropki według własnego uznania, układając historię, którą tylko on potrafił zrozumieć bądź należycie zinterpretować. Lawirowanie na granicach dwóch światów, tego widzialnego oraz skrytego pod płachtą, wiele go nauczyło. W tym o ludziach, takich jak człowiek stojący przed nim — znajoma twarz pozbawiona imienia i historii, jaką dopiero zamierzał odkryć.
Lekkie skinięcie głową było odpowiedzią.
Współpraca zdawała się wystarczająco dobitna dla nazwania układu, który pomiędzy nim a Irą wypracował się na przestrzeni ostatnich lat; trzech, może czterech, od kiedy stanęli sobie na drodze, jednak minęły kolejne dwa — niepewnie zawieszone w czasoprzestrzeni milczenia — od ostatniego zasłyszanego słówka, jakie Tordenskiold przyjął pod imieniem Szarlatana. Naturalnie, że uczynił wszystko z polecenia Kruczej, jeśli ktokolwiek potrafił sprawować nad nim jakieś widmo kontroli to byli nimi właśnie przełożeni ze Straży. Przynajmniej do pewnego stopnia.
Nieznaczna doza zniecierpliwienia przeciekła przez myśli
— Współpracował, po prostu — odpowiedział po krótkiej chwili. Mógł powiedzieć więcej, owszem, jednak wiedziony doświadczeniem wolał zachować prawdę na bardziej dyskretny moment, tutaj wszystko miało uszy. Zarówno ściany pozornie zacienionych kamienic, jak i mroczne sylwetki bezimiennych bezdomnych wędrujących między zaułkami. Kaszlnął teatralnie, skinąwszy głową ku niemu. — Dawno temu.
Nagła fala wściekłości koloruje męską twarz.
Nabiegłe żywą, jaskrawą furią tęczówki wgryzają się bez zastanowienia pod powierzchnię szarlatańskiego ciała, jednoznacznie wskazując na ukruszenie pozornego opanowania, jakie do tej pory ciągnęło wiernie za każdym jego gestem czy słowem. Przystanął w półkroku obserwując tę zarysowaną ostrymi konturami porywczości, Wreszcie jakieś emocje, pomyślał przez ułamek sekundy, samemu zasłuchawszy się we wszystkie, wyrzucone błyskawicznie jednym oddechem, słowa.
— Zamordowany? — wyszeptał bardziej do siebie niżeli kogokolwiek. Brew powędrowała ku górze, żywe oko rozbłysło w ciemnościach pewnym zaciekawieniem przeplatanym jednocześnie zastanowieniem; zazwyczaj wiedział, kiedy jego informatorzy ginęli, najwyraźniej tym razem coś się zmieniło. Pięść bezwolnie zacisnęła się, kącik ust drgnął nieznacznie na tyle, by nieznajomy tego nie dostrzegł. — Tego się nie spodziewałem, chociaż zaskoczony też nie jestem. Obaj wiemy, że łatwiej tu zginąć niż przeżyć. — Nieruchomy wzrok bezpowrotnie zostaje skupiony na mężczyźnie.
Bardziej lenistwo matki, która prostym zabiegiem nazwała błyskawicznie bliźnięta, Tordenskiold niemal pochylił się nad jej pomysłowością, jednak nie powiedział tego głośno. Dość słów zostało tej nocy posłanych w próżny eter ciemności, zamiast tego nieznacznie skinął ku niemu głową, przez długość oddechu wędrując zawiłymi ścieżkami wielokrotnie wytyczanymi w nocnych oparach pośród przeklętych uliczek.
— Znam jedno miejsce — obwieszcza krótko. Jeżeli mieli porozmawiać, to rzeczywiście, rozsądek podpowiadał wybranie bardziej przychylnego im miejsca. Przynajmniej takiego, w którym nikt ani nic ich nie zaskoczy, ostatnio wydarzyło się wystarczająco by Krucza miała ręce pełne roboty; przypadkowe morderstwo popełnione w Przesmyku Lokiego byłoby zupełnie niepotrzebne. — Chodź.
Rzucił jedynie przez ramię, nawet się nie oglądając.
Wiedział, bowiem znał się na ludziach szukających prawdy na własną rękę, że mężczyzna podąży jego krokiem niczym posłuszny pies ruszający za właścicielem, a przynajmniej za kimś, kto pierwszy raz od dawna wyciągnął rękę i go pogłaskał, zamiast przegonić. Szarlatan, którym na powrót musiał się stać, doskonale rozumiał zasady tych skomplikowanych gier; ruszył przed siebie, zmierzając do jednego z tych miejsc, gdzie nikt nie odważyłby się im przeszkodzić.
Terje i Ari z tematu
Oplata go niezwykle ciasno silnymi ramionami, wybrzmiewa we wszystkich oddechach, towarzyszy pewności ciężkich kroków, wypełnia po brzegi nieprzeniknioną taflę bezgłośnego spojrzenia wodzącego między cieniami, jakie zaszczyciły swą obecnością ciemny zaułek; zakradły się potajemnie między Przesmyk Lokiego, nawiedzając bezimiennych wędrowców nurkujących głęboko pod powierzchnię bezpiecznego świata, gdzie najłatwiej było zagubić samego siebie we wszystkich niebezpieczeństwach. Paradoksalnie strach był jedną z ostatnich istot, które mąciły jego nerwy, szarpały gwałtownie uderzenia serca czy przenikały do rzeczywistości w prostocie gestów bądź wypowiadanych słowach, wręcz przeciwnie.
Niepokojący spokój; paradoks, ambiwalencja, oksymoron — Tordenskiold był nim nasycony.
Nieznaczny uśmiech wpełznął mu na twarz.
— Śmierć bywa zaskakująca sama w sobie, rzadko kiedy człowiek się jej spodziewa — odparł bez pośpiechu. Nikt z nich nie znał ani dnia, ani godziny, mogli jedynie rozmyślać o zaklęciu, jakie było im przeznaczone, jednak utkany przez Norny los dopadnie prędzej czy później, spadając na człowieka bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Śmierć była prosta, tak nieskomplikowana jak to tylko możliwe; jednych dopadała za młodu, drugich u progu żywota, niektórych spotykała w ramionach wiele młodszej kochanki, innych w zatęchłym łóżku cuchnącym wieloletnią samotnością. Nie istniał konkretny schemat, wydeptana ścieżka, jaką podążali wszyscy; każdy dochodził do owej śmierci samotnie.
Otaczające milczenie spłynęło na mężczyzn pogrążonych w bezgłośnym pojedynku. Terje obserwował go bez cienia strachu, owszem, jednocześnie zachowując swoisty dystans pomiędzy wszystkimi zdaniami, odgradzając jedne od drugiego, stawiając przecinki oraz kropki według własnego uznania, układając historię, którą tylko on potrafił zrozumieć bądź należycie zinterpretować. Lawirowanie na granicach dwóch światów, tego widzialnego oraz skrytego pod płachtą, wiele go nauczyło. W tym o ludziach, takich jak człowiek stojący przed nim — znajoma twarz pozbawiona imienia i historii, jaką dopiero zamierzał odkryć.
Lekkie skinięcie głową było odpowiedzią.
Współpraca zdawała się wystarczająco dobitna dla nazwania układu, który pomiędzy nim a Irą wypracował się na przestrzeni ostatnich lat; trzech, może czterech, od kiedy stanęli sobie na drodze, jednak minęły kolejne dwa — niepewnie zawieszone w czasoprzestrzeni milczenia — od ostatniego zasłyszanego słówka, jakie Tordenskiold przyjął pod imieniem Szarlatana. Naturalnie, że uczynił wszystko z polecenia Kruczej, jeśli ktokolwiek potrafił sprawować nad nim jakieś widmo kontroli to byli nimi właśnie przełożeni ze Straży. Przynajmniej do pewnego stopnia.
Nieznaczna doza zniecierpliwienia przeciekła przez myśli
— Współpracował, po prostu — odpowiedział po krótkiej chwili. Mógł powiedzieć więcej, owszem, jednak wiedziony doświadczeniem wolał zachować prawdę na bardziej dyskretny moment, tutaj wszystko miało uszy. Zarówno ściany pozornie zacienionych kamienic, jak i mroczne sylwetki bezimiennych bezdomnych wędrujących między zaułkami. Kaszlnął teatralnie, skinąwszy głową ku niemu. — Dawno temu.
Nagła fala wściekłości koloruje męską twarz.
Nabiegłe żywą, jaskrawą furią tęczówki wgryzają się bez zastanowienia pod powierzchnię szarlatańskiego ciała, jednoznacznie wskazując na ukruszenie pozornego opanowania, jakie do tej pory ciągnęło wiernie za każdym jego gestem czy słowem. Przystanął w półkroku obserwując tę zarysowaną ostrymi konturami porywczości, Wreszcie jakieś emocje, pomyślał przez ułamek sekundy, samemu zasłuchawszy się we wszystkie, wyrzucone błyskawicznie jednym oddechem, słowa.
— Zamordowany? — wyszeptał bardziej do siebie niżeli kogokolwiek. Brew powędrowała ku górze, żywe oko rozbłysło w ciemnościach pewnym zaciekawieniem przeplatanym jednocześnie zastanowieniem; zazwyczaj wiedział, kiedy jego informatorzy ginęli, najwyraźniej tym razem coś się zmieniło. Pięść bezwolnie zacisnęła się, kącik ust drgnął nieznacznie na tyle, by nieznajomy tego nie dostrzegł. — Tego się nie spodziewałem, chociaż zaskoczony też nie jestem. Obaj wiemy, że łatwiej tu zginąć niż przeżyć. — Nieruchomy wzrok bezpowrotnie zostaje skupiony na mężczyźnie.
Bardziej lenistwo matki, która prostym zabiegiem nazwała błyskawicznie bliźnięta, Tordenskiold niemal pochylił się nad jej pomysłowością, jednak nie powiedział tego głośno. Dość słów zostało tej nocy posłanych w próżny eter ciemności, zamiast tego nieznacznie skinął ku niemu głową, przez długość oddechu wędrując zawiłymi ścieżkami wielokrotnie wytyczanymi w nocnych oparach pośród przeklętych uliczek.
— Znam jedno miejsce — obwieszcza krótko. Jeżeli mieli porozmawiać, to rzeczywiście, rozsądek podpowiadał wybranie bardziej przychylnego im miejsca. Przynajmniej takiego, w którym nikt ani nic ich nie zaskoczy, ostatnio wydarzyło się wystarczająco by Krucza miała ręce pełne roboty; przypadkowe morderstwo popełnione w Przesmyku Lokiego byłoby zupełnie niepotrzebne. — Chodź.
Rzucił jedynie przez ramię, nawet się nie oglądając.
Wiedział, bowiem znał się na ludziach szukających prawdy na własną rękę, że mężczyzna podąży jego krokiem niczym posłuszny pies ruszający za właścicielem, a przynajmniej za kimś, kto pierwszy raz od dawna wyciągnął rękę i go pogłaskał, zamiast przegonić. Szarlatan, którym na powrót musiał się stać, doskonale rozumiał zasady tych skomplikowanych gier; ruszył przed siebie, zmierzając do jednego z tych miejsc, gdzie nikt nie odważyłby się im przeszkodzić.
Terje i Ari z tematu