:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson
2 posters
Bezimienny
18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:18
18.12.2000
Chrapliwe stęknięcie śniegu; grzbiet białej zaspy miażdżony podeszwą buta. Chłód, panujący na zewnątrz i chłód zawieszony w myślach, oziębłe strugi powietrza cieknące po odsłoniętych szeregach opuszek palców. Surowe, nagie gałęzie pokryte obrusem puchu, dywan rozległej bieli osiadły na stokach wzgórz. Atrament nocy przelany na stole nieba, polarna ciemność niezakłamana mirażem żadnej poświaty.
Oddech skroplony bladym obłokiem pary.
- Kyndill - przywołał nazwę zaklęcia, o wiele bardziej obecnie użytecznego niż sama świetlista kula, zwłaszcza skoro miał być gotowy na konfrontację ze wściekłym, silnym zwierzęciem odsłaniającym kły. Płomień kołysał się, grzejąc przyjemnie dłoń, jaskrawy język poruszał się falującym, tanecznym układem ruchu. Ogień i srebro tworzyły wspaniały duet, dwóch sprzymierzeńców niezwykle istotnych podczas łowieckiej pracy, niezastąpionych i użytecznych gdy postąpiono właściwie. Od przeszło kilku tygodni mieli o wiele szerszy krąg obowiązków, wiążący się z podwyższeniem aktywności magicznej. Plotki na temat bestii w biały dzień nie zdołały gasnąć, wręcz przeciwnie co kilka dni notowali zgłoszenia, często wynikające z powszechnej choroby strachu i sprawiające że najzwyczajniej tracili wyłącznie czas. Śmiał się, sam w duchu, że wreszcie obywatele wpuścili istnienie łowców do świadomości w innym aspekcie niż potępiania ich całokształtu działań, jeszcze niedawno słuchał niemal wyłącznie rzucanych ciągle zarzutów a nawet żądań o rozwiązanie samej organizacji. W działaniach nie pomagali, lecz często wręcz utrudniali Wyzwoleni burząc i dzieląc tłumy na wrzące w gniewie skrajności. Ludzie, jak zdołał odkryć, lubili czytelny podział, lubili określać prosto granice dobra i zła. Teraz, słodka ironio, liczni mieszkańcy miasta przeszli chrzest nawrócenia, prosząc łowców o znacznie częstsze patrole, licząc że w końcu będą w stanie zażegnać wszelkie niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony samych magicznych stworzeń. Zaginięciami trudniła się Krucza Straż.
Szedł bez pośpiechu przed siebie, ostrożnie ważąc kolejne stawiane kroki. Wyspa milczała, wydając się całkiem pustą, bez żadnej żywej istoty poza nim samym, drażniącym roślinny azyl. Musiał wykonać patrol, nie tylko przynosząc spokój do świadomości mieszkańców co poszukując śladów wprost nieuchwytnej bestii.
Usłyszał szmer.
Poruszył się niespokojnie; wyostrzył zmysły jak zwierzę.
Nieznajomy
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:18
To było chyba w osiemdziesiątym piątym; początek drugiego roku trzeciego stopnia wtajemniczenia — wtajemniczaliście się wtedy niezwykle pilnie, do porzygu skrupulatnie całą piątką, dokładnie w tym samym miejscu, w którym leżysz teraz. Różnią się tylko detale, przeobrażone pod wpływem nieustępliwej działalności czasu. Gdybyś obrócił głowę w lewo, zerkając na przykrytą obecnie pierzyną świeżego puchu skałę, której ostro rysujący się wierzchołek zafundował ci w tamtym czasie dwutygodniową przerwę w nauce i przymusową rekonwalescencję, mógłbyś mieć doskonały widok na majaczące w oddali wejście do grobowca Helligsted, o tej porze roku za dnia widoczne jak na dłoni, nocą jednak będące nie do odróżnienia od atramentowej ciemności przykrywającą całą okolicę. Wtedy, w lejącym się z nieba skwarze, zakładaliście się, kto — bez patrzenia — teleportuje się najbliżej i najszybciej tam i z powrotem. Litry wypitego wówczas miodu wcale nie stanowiły dla was przeszkody, bo dopiero dwa dni później w pełni odczuwaliście konsekwencje imbecylnego zachowania. Spojrzeniem nie wracasz jednak do przeszłości, wzrok skupiając na zmrożonej dodatkowo ostrym wiatrem połaci łąki znajdującej się po przeciwnej stronie. Świadomość, że gdzieś pod nieregularnymi płatami śniegu zalegającymi na polanie możesz odnaleźć skupiska wawrzynka wilczełko, drażni cię niemiłosiernie. Jednak kilkugodzinne, niekoniecznie skrupulatne, wciąż jednak uparte przeczesywanie terenu przyprawiło cię wyłącznie o zdrętwiałe z wysiłku kolana i starcze łupanie w krzyżu.
Chwila odpoczynku, jaką sprawiasz sobie w prezencie za znoje nieefektywności, trwa już przeszło trzecią godzinę, a systematyczne ogrzewanie ciała szeptanym w niewzruszoność wieczoru zaklęciem zaczyna cię w końcu nużyć. I już gotów jesteś poderwać się z zaanektowanego, obranego względnym przypadkiem punktu obserwacyjnego, kiedy w ciemnościach i wszechobecnej ciszy, przerywanej wyłącznie raz po raz szmerami otoczenia, najpierw wyłuskujesz trudne do pomylenia z czymkolwiek innym odgłosy ostrożnych kroków stawianych na świeżym śniegu — paskudne chrzęszczenie, w innych okolicznościach, w innym natężeniu mogące rozsadzać ci trzewia — później natomiast, w mroku otulającym Zakątek, dostrzegasz miękko kołyszącą się w dali łunę światła, z każdym uderzeniem serca rysującą się coraz intensywniej na bezkresie nocnego nieba. Podnosisz się z ziemi dużo ostrożniej, nie kłopocąc się nawet otrzepaniem z przyklejonego do materiału spodni i kurtki śniegu. Kucając, wciąż nasłuchując, lewą dłonią suniesz między białym puchem, próbując opuszkami palców natrafić na ostrą krawędź kamienia. Kiedy palce mocniej zaciskają się na nieregularności niewielkiej bryłki, gębę wyginasz w tak nieprzyjemnym grymasie, że bogowie mogą dziękować sobie za panującą noc. Porządnym zamachem posyłasz kamień na wznoszące się opodal skały. I czekasz.
Warujesz.
Chwila odpoczynku, jaką sprawiasz sobie w prezencie za znoje nieefektywności, trwa już przeszło trzecią godzinę, a systematyczne ogrzewanie ciała szeptanym w niewzruszoność wieczoru zaklęciem zaczyna cię w końcu nużyć. I już gotów jesteś poderwać się z zaanektowanego, obranego względnym przypadkiem punktu obserwacyjnego, kiedy w ciemnościach i wszechobecnej ciszy, przerywanej wyłącznie raz po raz szmerami otoczenia, najpierw wyłuskujesz trudne do pomylenia z czymkolwiek innym odgłosy ostrożnych kroków stawianych na świeżym śniegu — paskudne chrzęszczenie, w innych okolicznościach, w innym natężeniu mogące rozsadzać ci trzewia — później natomiast, w mroku otulającym Zakątek, dostrzegasz miękko kołyszącą się w dali łunę światła, z każdym uderzeniem serca rysującą się coraz intensywniej na bezkresie nocnego nieba. Podnosisz się z ziemi dużo ostrożniej, nie kłopocąc się nawet otrzepaniem z przyklejonego do materiału spodni i kurtki śniegu. Kucając, wciąż nasłuchując, lewą dłonią suniesz między białym puchem, próbując opuszkami palców natrafić na ostrą krawędź kamienia. Kiedy palce mocniej zaciskają się na nieregularności niewielkiej bryłki, gębę wyginasz w tak nieprzyjemnym grymasie, że bogowie mogą dziękować sobie za panującą noc. Porządnym zamachem posyłasz kamień na wznoszące się opodal skały. I czekasz.
Warujesz.
Bezimienny
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:18
Ochłapy nowych odgłosów rzucone wprost w paszczę mrozu zmiażdżyły zęby szorstkiego, nieprzyjemnego wiatru, dotkliwych smagnięć odciskających się z równym piętnem na skrawkach dostępnej skóry. Pokrętna ulotność dźwięków - wyzwanie czujności zmysłów, których straż unosiła się, młócąc kręgi percepcji. Poruszył się, wgniatał kolejny z kroków możliwie subtelnie, najciszej, w stwardniały karapaks śniegu - jęk niewielkiego skrzypnięcia ulotnił się niczym iskra. Szlag. Serce, stłoczone za gałęziami żeber, uderzało zacieklej, jak zwierzę szamoczące się wewnątrz kleszczy potrzasku. (Był w ich odczuciu myśliwym czy może obranym łupem?) Noc zawężała odbiór odległych kształtów, majaczących, skrojonych jak potomstwo maligny ściskającej świadomość. (Jak wyglądały role?) Bezczynność boli, spływając po stoku ciała, niewiedza jątrzy jak ropa wezbrana u brzegów rany. (Ktorą dzisiaj odgrywał?) Odkąd pamiętał szkolili go w rozmaitych i niekorzystnych warunkach, mówili, powtarzali z uporem ku rozjuszeniu młodych i zapalczywych łowców że wiele stworzeń ma nad nimi przewagę. Są szybkie, nie znają strachu i kłapią wściekle zębami chcąc wyrwać mokry płat mięsa, nie myślą, nie znają żadnej, żałośnie ludzkiej litości. Żyją z chwili na chwilę, z oddechu na drugi oddech który wypełnia miękkie pejzaże płuc. Ich czujne, bezbłędne zmysły są dużo bardziej wnikliwe niż postrzeganie człowieka - już nawet sami wargowie niepoddawani drastycznym władzom przemiany w pobladłym obliczu pełni słyszeli i wyczuwali wszystko o wiele silniej. Mógł zrównać się z nimi tylko gdy zaczął porzucać płachtę swojej ludzkiej natury, odsłaniać kły, wydawać ryk uchodzący z czeluści studni własnego gardła, jeżyć futro porastające coraz liczniej i liczniej. Czy była to słuszna cena? Nie wiedział, nigdy nie wiedział, pewny że przecież nie zetrze swojej zwierzęcej skazy, nie zdoła zadusić bestii, która skulona w mroku czekała na słuszny moment, okazję wychwyconą jak zawsze z godną drapieżnika precyzją wydartą spomiędzy stada przeróżnych zdarzeń. Głuchy, przykrótki dźwięk, kamień uderzający o niedalekie skały - rozważył każdą możliwość - fragment oderwany przez pędzące stworzenie? zwodnicza, podstępna próba? Udał się bliżej, próbując w miarę możliwości wypatrzeć skąd potencjalny przeciwnik mógłby wyrzucić głaz - na darmo - mrok niczym gęsta i nieprzezierna płachta tworzył zmyślną kryjówkę. Był zmuszony wciąż szukać - albo być odszukanym. (Jak wyglądały role?)
Nieznajomy
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:19
Marny z ciebie drapieżnik — już teraz, po niespełna kilku minutach trwania w osobliwie nieprzeniknionej ciszy, zaczyna brakować ci cierpliwości i niespokojnie zaciskasz dłonie w pięści; niebezpieczna irytacja wkrada się w twój oddech, sprawiając że nozdrza drgają ci nerwowo. Nic dziwnego — opanowania brakowało ci właściwie od zawsze. Nigdy nie potrafiłeś spokojnie czekać, wszystko chcąc mieć od razu, na już, jakby gdzieś ci się zawsze spieszyło, jakbyś nigdy nie miał czasu — albo jakbyś obawiał się, że nie będziesz pierwszy, jeśli tylko pozwolisz sobie na chwilę zwłoki, na przemyślenie zbyt prędko kształtującego ci się w głowie planu działania.
Dopiero, kiedy pozwalasz, by wilcze instynkty wzięły nad tobą górę, kiedy poddajesz im się bez reszty, gdy na dobre wyzbywasz się człowieczeństwa, wkraczając pewnie na znaczone księżycową poświatą ścieżki, jesteś w stanie chociaż na chwilę chwycić za pysk i ujarzmić władający tobą pospiech i nie przynosić wstydu wargrzej rodzinie. Z biegiem lat doświadczenie żłobi w tobie jednak mało przydatne w praktyce nawyki, pozwalając ludzkiej świadomości radośnie hasać ugniatając wilczy rozumek do rozmiarów orzeszka, w którym niewiele już miejsca znajduje się na nieskażony twoimi durnymi myślami zew krwi.
Dlatego ponownie ślesz w dal, zamachnąwszy się jeszcze bardziej, następny kamień wygrzebany spomiędzy śnieżnej pierzyny tymi niecierpliwymi palcami, które coś mogłoby ci jednak, dla zasady, ujebać. Ale wygląda na to, że więcej masz szczęścia niż rozumu, przynajmniej w kwestii pozostawania niezauważonym i nietkniętym, bo chociaż coraz wyraźniej docierają do ciebie odgłosy zbliżającego się, wciąż jeszcze bezimiennego zagrożenia, chociaż z większą dokładnością, niż kilka chwil wcześniej, jesteś w stanie usłyszeć bijące serce i wgryzający się w chłód powietrza ciepły oddech, sam zdajesz się pozostawać niedostrzeżony. Zbliżające się systematycznie kroki — miękkie uginanie się białego puchu staje się nieco cichsze, zakładasz jednak, optymistycznie, że ze względu na oddalanie się od miejsca, w jakim przebywasz, a nie z powodu jeszcze ostrożniejszego stąpania — są jednak jak tykanie zegara odmierzającego nieubłaganie uciekający ci przez palce czas. Ostrożnie przemieszczasz się w głąb otaczających cię skał, obute w ciężkie buty stopy stawiając z opieszałością, nie tylko dlatego, by do minimum ograniczyć wydawane dźwięki, ale też, aby przypadkiem nie rozgnieść pod podeszwą pozostałości zakonserwowanego mrozem wawrzynka. Bo chociaż cierpliwość trwonisz szybciej niż wypłatę, w nadmiarze zawsze masz typowo ośli upór.
Dopiero, kiedy pozwalasz, by wilcze instynkty wzięły nad tobą górę, kiedy poddajesz im się bez reszty, gdy na dobre wyzbywasz się człowieczeństwa, wkraczając pewnie na znaczone księżycową poświatą ścieżki, jesteś w stanie chociaż na chwilę chwycić za pysk i ujarzmić władający tobą pospiech i nie przynosić wstydu wargrzej rodzinie. Z biegiem lat doświadczenie żłobi w tobie jednak mało przydatne w praktyce nawyki, pozwalając ludzkiej świadomości radośnie hasać ugniatając wilczy rozumek do rozmiarów orzeszka, w którym niewiele już miejsca znajduje się na nieskażony twoimi durnymi myślami zew krwi.
Dlatego ponownie ślesz w dal, zamachnąwszy się jeszcze bardziej, następny kamień wygrzebany spomiędzy śnieżnej pierzyny tymi niecierpliwymi palcami, które coś mogłoby ci jednak, dla zasady, ujebać. Ale wygląda na to, że więcej masz szczęścia niż rozumu, przynajmniej w kwestii pozostawania niezauważonym i nietkniętym, bo chociaż coraz wyraźniej docierają do ciebie odgłosy zbliżającego się, wciąż jeszcze bezimiennego zagrożenia, chociaż z większą dokładnością, niż kilka chwil wcześniej, jesteś w stanie usłyszeć bijące serce i wgryzający się w chłód powietrza ciepły oddech, sam zdajesz się pozostawać niedostrzeżony. Zbliżające się systematycznie kroki — miękkie uginanie się białego puchu staje się nieco cichsze, zakładasz jednak, optymistycznie, że ze względu na oddalanie się od miejsca, w jakim przebywasz, a nie z powodu jeszcze ostrożniejszego stąpania — są jednak jak tykanie zegara odmierzającego nieubłaganie uciekający ci przez palce czas. Ostrożnie przemieszczasz się w głąb otaczających cię skał, obute w ciężkie buty stopy stawiając z opieszałością, nie tylko dlatego, by do minimum ograniczyć wydawane dźwięki, ale też, aby przypadkiem nie rozgnieść pod podeszwą pozostałości zakonserwowanego mrozem wawrzynka. Bo chociaż cierpliwość trwonisz szybciej niż wypłatę, w nadmiarze zawsze masz typowo ośli upór.
Bezimienny
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:19
Śmieją się z niego, wszystko się z niego śmieje; pierwsze przebłyski gniewu rujnują ostoję nieba chłodnego dotąd umysłu, są jak rażące, gwałtowne pnącza błyskawic. Burza, w swojej właściwej, pełnej zniszczenia krasie miała nadejść w przyszłości, obecnie wynosząc z krtani grom cichego warknięcia, przekleństwa miętoszonego w ustach gdy znów usłyszał dźwięk niewielkiego kamienia który uderza o czoło innego głazu. Odgłos odbił się w głowie przeciągłym, drażniącym echem (śmieją się), płytki paznokci boleśnie wpiły się w miękkie schronienie dłoni przy utworzeniu pięści, dłuższe i zaostrzone podobnie jak krawędź zębów. Nabierał jednak pewności, pewności że pewnie kryje się tutaj człowiek próbując mu zmącić zmysły. Innym, jawiącym się scenariuszem była obecność magicznego stworzenia obdarzonego wysoką inteligencją, zbliżoną lub równą ludziom; niektóre znacznie lepiej niż oni umiały tworzyć zasadzki na nieostrożnych przechodniów, podróżnych przemierzających lasy lub górskie szlaki. Bliskość zgęstniałej, miejskiej architektury zawężała niemniej możliwości gatunków z którymi mógłby się zerknąć, większość podobnych istot preferowała odległe, niedostępne zakątki skrywając się przed spojrzeniem znaczącej większości galdrów. Bez względu na to z kim - albo z czym miał się mierzyć, nie mógł pozwolić sobie wytrącić się z równowagi, powielał słowa jak mantrę próbując nie doprowadzić do dalszych skutków przemiany, furii która z łatwością wpełzała na jego ciało niczym żarłoczny robal. Zmysły wciąż zawodziły, spętane w więzach ciemności, w sieci czarnej i lepkiej której nie umiał przeciąć ostrzem percepcji. Dostrzegał ledwie zarysy, wynurzone leniwie z ostygłej mieszanki mroku. Skąd mógłby dochodzić dźwięk? Odwrócił głowę w kierunku sylwetek skał; postanowił spróbować, ruszając wolno w ich stronę. Czy zmierzam w stronę pułapki? ….Szlag. Wszystko już jedno, muszę przecież spróbować. Wargi ściągnęły się w wąską, spierzchniętą linię, pozostał czujny, w całości, w każdej komórce ciała które pragnęło wydrzeć wszelkie detale - kształty, szmery, oddechy, obraz tworzącego się przed nim zagrożenia. Nie miał zamiaru uciec - nie był żałosnym tchórzem.
Sam był po części bestią.
Sam był po części bestią.
Nieznajomy
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:19
(Nie)cierpliwość popłaca.
Uparte, gorączkowe brnięcie do celu — dosłownie w twoim przypadku, wspinanie się wyżej, jeszcze wyżej wzdłuż linii rysującego ci się tuż przed nosem horyzontu, łagodnie poszarpanej gnatami skał wybrzuszających się ponad ziemią — przywodzi cię wreszcie ku skalnej wnęce, w której kilka prawdopodobnie ostatnich w tym roku sztuk wilczełka wznosi się, równie uparcie, nad skostniały od mrozu grunt. Z pieczołowitością, chociaż bez większej finezji w ruchach, zrywasz roślinki, ostrożnie chowając je do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przezornie dwa razy sprawdzasz jeszcze, czy znalezisko nie wypadnie ci przypadkiem, kiedy wracać będziesz na stały ląd — nie wiesz, kogo rozszarpałbyś pierwszego (siebie za nieuwagę; bogów za brak wystarczającej pieczy; pierwszego lepszego gnoja, który trafiłby pod twoje pięści), gdyby okazało się, że zgubiłeś z takim poświęceniem zdobyte ziele. I dopiero, kiedy wydaje ci się, że masz pewność, iż nic więcej nie będzie mogło pójść nie po twojej myśli, decydujesz się wycofać ze skalnej gęstwiny, zdradziecko śliskiej w kilku pozornie bezpiecznych miejscach. Przystajesz, tuż przed wejściem na otwarty, nieosłonięty niczym teren, przysłuchując się towarzyszącym nocy odgłosom. Pomiędzy pogwizdami wiatru zapędzającego nad miasto kolejne zwały nabrzmiałych od śniegu chmur, między szumem własnej krwi w uszach i skrzypieniem układającego się śniegu, starasz się ponownie wychwycić dźwięki wskazujące na czyjąkolwiek — poza twoją — obecność na obszarze wyspy już od kilkunastu tygodni pozbawionej soczystej, świeżej zieleni typowej dla tego miejsca.
— Kici, kici, skurwysynu. — Pomruk prowokacji rozchodzi się cicho w mąconym podmuchami lodowego wiatru powietrzu i jakaś część ciebie ma nadzieję, że niesione powiewami słowa dotrą do tego, kto zdecydował się o tej porze również zapuścić na wzniesienia wysepki; że drażniące oczekiwanie zostanie wreszcie przerwane konfrontacją i zaczynająca zbyt zuchwale panoszyć się niepewność da ci w końcu spokój.
Ćwiczenie własnej cierpliwości decydujesz się jednak nieco przedłużyć, trochę bardziej wprawić się w tym, co ciąży ci jak kamień u szyi i w przyszłości, w nieodpowiedniej chwili, mogłoby wpędzić cię do grobu szybciej niż brawura. Do przodu, ku ścieżce wiodącej na prowizoryczną przystań, posuwasz się więc niemal opieszale, co i rusz dłoń przykładając do piersi, by sprawdzić, czy wawrzynek wilczełko nadal znajduje się tam, gdzie powinien.
Uparte, gorączkowe brnięcie do celu — dosłownie w twoim przypadku, wspinanie się wyżej, jeszcze wyżej wzdłuż linii rysującego ci się tuż przed nosem horyzontu, łagodnie poszarpanej gnatami skał wybrzuszających się ponad ziemią — przywodzi cię wreszcie ku skalnej wnęce, w której kilka prawdopodobnie ostatnich w tym roku sztuk wilczełka wznosi się, równie uparcie, nad skostniały od mrozu grunt. Z pieczołowitością, chociaż bez większej finezji w ruchach, zrywasz roślinki, ostrożnie chowając je do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przezornie dwa razy sprawdzasz jeszcze, czy znalezisko nie wypadnie ci przypadkiem, kiedy wracać będziesz na stały ląd — nie wiesz, kogo rozszarpałbyś pierwszego (siebie za nieuwagę; bogów za brak wystarczającej pieczy; pierwszego lepszego gnoja, który trafiłby pod twoje pięści), gdyby okazało się, że zgubiłeś z takim poświęceniem zdobyte ziele. I dopiero, kiedy wydaje ci się, że masz pewność, iż nic więcej nie będzie mogło pójść nie po twojej myśli, decydujesz się wycofać ze skalnej gęstwiny, zdradziecko śliskiej w kilku pozornie bezpiecznych miejscach. Przystajesz, tuż przed wejściem na otwarty, nieosłonięty niczym teren, przysłuchując się towarzyszącym nocy odgłosom. Pomiędzy pogwizdami wiatru zapędzającego nad miasto kolejne zwały nabrzmiałych od śniegu chmur, między szumem własnej krwi w uszach i skrzypieniem układającego się śniegu, starasz się ponownie wychwycić dźwięki wskazujące na czyjąkolwiek — poza twoją — obecność na obszarze wyspy już od kilkunastu tygodni pozbawionej soczystej, świeżej zieleni typowej dla tego miejsca.
— Kici, kici, skurwysynu. — Pomruk prowokacji rozchodzi się cicho w mąconym podmuchami lodowego wiatru powietrzu i jakaś część ciebie ma nadzieję, że niesione powiewami słowa dotrą do tego, kto zdecydował się o tej porze również zapuścić na wzniesienia wysepki; że drażniące oczekiwanie zostanie wreszcie przerwane konfrontacją i zaczynająca zbyt zuchwale panoszyć się niepewność da ci w końcu spokój.
Ćwiczenie własnej cierpliwości decydujesz się jednak nieco przedłużyć, trochę bardziej wprawić się w tym, co ciąży ci jak kamień u szyi i w przyszłości, w nieodpowiedniej chwili, mogłoby wpędzić cię do grobu szybciej niż brawura. Do przodu, ku ścieżce wiodącej na prowizoryczną przystań, posuwasz się więc niemal opieszale, co i rusz dłoń przykładając do piersi, by sprawdzić, czy wawrzynek wilczełko nadal znajduje się tam, gdzie powinien.
Bezimienny
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:19
Bogowie, ależ to jest męczące; za jakie możliwe grzechy? dłoń, osadzona na karku, rozmasowała przez moment zbolałe mięśnie, sztywne niczym postronki. Przeklął raz jeszcze, cicho, w paszczę bezkresnej nocy i ruszył z wolna przed siebie. Leniwy szkic krajobrazu majaczył jak gorączkowa, w pełni nieostra wizja; światło własnej pochodni muskało skrawek właściwej, słusznej przestrzeni. …jak wrzód na tyłku, jak wrzód na cholernym tyłku; nie wiedział, czy rzeczywiście powinien być tak zaciekły, nieustępliwy, czy miałby właśnie o co (o kogo?) walczyć. Rwał się, za każdym razem, do rozmaitych potyczek, nie chcąc, jednak, zarazem marnować czasu na pozbawione znaczenia, żmudne poszukiwania. Nie był jednak naiwny; zmysły szeptały, poruszone od cudzej obecności, stroszyły się niespokojnie, głosząc upartym chórem, że przecież coś tutaj było, że nie był zupełnie sam. Ostatnie spomiędzy wątpliwości zniszczyła kakofonia uderzeń odłamków głazów; skoro już zwęszył zdobycz, pozostał nieustępliwy, uparcie brnąc w głębię mroku. Słynął, zresztą, w Gleipnirze, że nigdy się nie poddawał, nawet gdy szanse pozornie stały się przesądzone, nawet gdy nie powinien. Śnieg skrzypiał z każdym, kolejno stawianym krokiem, oddech dryfował parą tuż przed krawędzią ust; czuł, że jest blisko, czuł, że w ostatnim, łączącym ich rozrachunku dopadnie obiekt któremu poświęcił znaczny zasób swojej uwagi.
- W końcu wylazłeś, gnido - warknął, łypiąc w jego kierunku. Wreszcie go zauważył; nie miał więc do czynienia z żadnym, zmyślnym stworzeniem z kart bestiariusza; z objęcia tymczasowej kryjówki wysunął się tylko - aż - drugi galdr. Wolał, o wiele bardziej, bezpośrednie potyczki, stąd nie pozostał w ukryciu, wychodząc, spokojnym krokiem naprzeciw dostrzeżonemu mężczyźnie. Musiał przyznać, że całkiem dobrze się zaszył, skoro sam, będąc łowcą z pokaźnym zapleczem doświadczenia, mógł go odnaleźć dopiero po dłuższym czasie. Nie powinien popadać w błędy lekceważenia; jedno pytanie, z uporem kołatało mu w czaszce - co nieznajomy obecnie miał do ukrycia, skoro zabiegał, by nikt go dziś nie zobaczył? Z natury był podejrzliwy, jak każdy łowca; odległość, która dzieliła ich dwoje, nie pozwalała jednak na rozpoznanie twarzy, by sprawdzić, czy nie dostrzega znajomych układów rysów.
- W końcu wylazłeś, gnido - warknął, łypiąc w jego kierunku. Wreszcie go zauważył; nie miał więc do czynienia z żadnym, zmyślnym stworzeniem z kart bestiariusza; z objęcia tymczasowej kryjówki wysunął się tylko - aż - drugi galdr. Wolał, o wiele bardziej, bezpośrednie potyczki, stąd nie pozostał w ukryciu, wychodząc, spokojnym krokiem naprzeciw dostrzeżonemu mężczyźnie. Musiał przyznać, że całkiem dobrze się zaszył, skoro sam, będąc łowcą z pokaźnym zapleczem doświadczenia, mógł go odnaleźć dopiero po dłuższym czasie. Nie powinien popadać w błędy lekceważenia; jedno pytanie, z uporem kołatało mu w czaszce - co nieznajomy obecnie miał do ukrycia, skoro zabiegał, by nikt go dziś nie zobaczył? Z natury był podejrzliwy, jak każdy łowca; odległość, która dzieliła ich dwoje, nie pozwalała jednak na rozpoznanie twarzy, by sprawdzić, czy nie dostrzega znajomych układów rysów.
Nieznajomy
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:20
Nigdy nie przepadałeś za zabawą w kotka i myszkę: za niezmordowanym uganianiem się za czymkolwiek, za wyczekiwaniem na dogodny moment, by pochwycić majaczącą ci na horyzoncie okazję, za pilnowaniem samego siebie, aby przypadkiem za wcześnie nie skończyć dokazywania. Nie na twoje, zbyt łatwe do naruszenia, nerwy jest udawanie, że masz czas i ochotę na trwonienie uciekających ci przez palce chwil. Czasu przecież nie masz nigdy — teraz też wiesz już, że zmarnowałeś go wystarczająco wiele, by pozwolenie sobie na jeszcze moment zwłoki uszło ci na sucho, nie tylko przez wzgląd na goniące cię terminy, ale również dlatego, że czujesz, jak ktoś niechybnie depcze ci po piętach — że, gdybyś tylko przeciągnął tę chwilę trwania w ukryciu nieco dłużej, mógłbyś wrócić do domu nie tylko bez zdobytego przed chwilą zielska, ale też bez kilku zębów i tych resztek godności, które jeszcze gdzieś ci pozostały.
Nieświadomie więc — prawie instynktownie — pozwalasz wypatrzeć siebie pośród surowości otoczenia, usłyszeć wśród zimowej symfonii, kończąc z grą w podchody. Można by pomyśleć, że dajesz za wygraną; że skoro udało ci się osiągnąć jeden cel, następne możesz już sobie odpuścić; że właściwie już ci nie zależy, szczególnie gdy za plecami słyszysz furkot nadlatujących ku tobie słów i bezczelnie zatrzymujesz się w miejscu, jakby cię spętano. Zresztą, pochwycony we wnyki zwróconej na ciebie uwagi, nie możesz udać, że nic się nie wydarzyło; że to pewnie nie do ciebie się zwraca. Udajesz natomiast bezbrzeżnie zaskoczonego — tym, że nie jesteś tu sam; że ktokolwiek zwraca się do ciebie w tak wulgarny sposób; że zaczepiający cię mężczyzna uznał, że się chowałeś.
— Na mordę Ymira, pan chce ludzi o zawał przyprawić? — Rozdrażnienia już nie udajesz; wypowiedziane wyraźniej w przestrzeń słowa chrzęszczą ci nieprzyjemnie w gardle, drapiąc swoją sztucznością. Robisz jednak dobrą minę do złej gry, nauczony doświadczeniem, że ucieczka rzadko kiedy jest dobrym rozwiązaniem w chwili, gdy pozornie startujesz z czystą kartą. — Chociaż może lepiej, jeśli padnę trupem tutaj niż zajebie mnie znajoma za zgubienie jej czarokota. — Minę, z jaką tłumaczysz się przed obcym, przenika zażenowanie, przede wszystkim ze względu na stworzoną naprędce wymówkę — choć sam fakt zapodziania zwierzaka, nawet w takim miejscu, jest wystarczająco upokarzający, by nie dać wiary twojemu zbolałemu wyrazowi mordy.
Nieświadomie więc — prawie instynktownie — pozwalasz wypatrzeć siebie pośród surowości otoczenia, usłyszeć wśród zimowej symfonii, kończąc z grą w podchody. Można by pomyśleć, że dajesz za wygraną; że skoro udało ci się osiągnąć jeden cel, następne możesz już sobie odpuścić; że właściwie już ci nie zależy, szczególnie gdy za plecami słyszysz furkot nadlatujących ku tobie słów i bezczelnie zatrzymujesz się w miejscu, jakby cię spętano. Zresztą, pochwycony we wnyki zwróconej na ciebie uwagi, nie możesz udać, że nic się nie wydarzyło; że to pewnie nie do ciebie się zwraca. Udajesz natomiast bezbrzeżnie zaskoczonego — tym, że nie jesteś tu sam; że ktokolwiek zwraca się do ciebie w tak wulgarny sposób; że zaczepiający cię mężczyzna uznał, że się chowałeś.
— Na mordę Ymira, pan chce ludzi o zawał przyprawić? — Rozdrażnienia już nie udajesz; wypowiedziane wyraźniej w przestrzeń słowa chrzęszczą ci nieprzyjemnie w gardle, drapiąc swoją sztucznością. Robisz jednak dobrą minę do złej gry, nauczony doświadczeniem, że ucieczka rzadko kiedy jest dobrym rozwiązaniem w chwili, gdy pozornie startujesz z czystą kartą. — Chociaż może lepiej, jeśli padnę trupem tutaj niż zajebie mnie znajoma za zgubienie jej czarokota. — Minę, z jaką tłumaczysz się przed obcym, przenika zażenowanie, przede wszystkim ze względu na stworzoną naprędce wymówkę — choć sam fakt zapodziania zwierzaka, nawet w takim miejscu, jest wystarczająco upokarzający, by nie dać wiary twojemu zbolałemu wyrazowi mordy.
Bezimienny
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:20
Gniew ostatecznie okrzepnął jak ciemna pokrywa strupa ponad wąwozem rany, ustąpił hojnej, wnikliwej dozie skupienia, z którą wwiercał wzrok w fizjonomię mężczyzny. Był czujny, zamarły na podobieństwo zwierzęcia, które przystaje, łypiąc onyksami błyszczących, wilgotnych ślepi, ocenia, strosząc wprost ostrzegawczo kępki sierści na karku, obnaża kły zza smolistej czerni napiętych warg. Wrodzona, nie tyle podyktowana łowieckim szkoleniem, niewzruszona nieufność, sprawiała, że nie był w stanie pokładać pełnej ufności w wizji historii, przedstawionej mu przez nieznajomego; uważał, w głębi duszy, że utkał ją właśnie teraz, w pośpiechu, szukając drogi wymówki. Nie słyszał, oprócz tego, aby ktokolwiek wołał zaginionego pupila, skandując w nadziei imię, nie dostrzegł, ponadto, by szukał jego pomocy, dążąc, w zamian za to, do skrycia się przed uwagą obcych, najpewniej niechcianych spojrzeń.
- Niezbyt rozsądnie chodzić o tej godzinie - rzucił od niechcenia uwagą - zwłaszcza, gdy nie jest to obowiązkiem płynącym z racji zawodu - ludzie, często też sami wchodzili do paszczy bestii, drażnili niebezpieczne stworzenia, wkraczali na odradzane, zapomniane przestrzenie ciemnej gęstwiny lasu. Część mogła winić jedynie oraz wyłącznie siebie, że spotkał ich równy los; z lamentem, wrzaskiem tragizmu.
- Mam w to uwierzyć? - cisnął z odcieniem drwiny; płomień pochodni, roznieconej zaklęciem, tańczył nad skórą dłoni, oświetlał zaciętą twarz. Był jednak w pełni bezsilny, nie mógł przypisać mężczyźnie żadnej, wyraźnej winy, a opisana historia mogła - choć nie musiała - być prawdą, zwłaszcza, skoro ujawniał ją z równym zakłopotaniem. Działając bez precyzyjnych, powierzonych rozkazów oraz wyraźnych poszlak, popełniłby srogi błąd, stając się narażonym nie tylko na gniew społeczeństwa, z biegiem chwil znacznie częściej podważającego metody działań Gleipniru, co również samych przełożonych.
- Czuję, że skądś się znamy - nie oszczędził mu podobnej uwagi, nawet, jeśli wrażenie trzymane pod tkanką skóry, było wprost niewłaściwe; wierzył, że mógł go spotkać, pracując nad jednym z powierzonych mu zleceń. - Będę cię miał na oku - ostrzegł, na ten moment chcąc go teraz zostawić, sądząc, że zniknie z wyspy; chcąc udać się w swoją stronę bez zbędnej szczypty wyjaśnień. Nie uważał, aby był mu coś winien, zwłaszcza, gdy wytropienie mężczyzny sprawiło mu dosyć sporą, grzęznącą dozę trudności. Odszedł, z ogromem pytań, których sam nie wygłosił; na które chciał znać odpowiedź.
Karsten z tematu
- Niezbyt rozsądnie chodzić o tej godzinie - rzucił od niechcenia uwagą - zwłaszcza, gdy nie jest to obowiązkiem płynącym z racji zawodu - ludzie, często też sami wchodzili do paszczy bestii, drażnili niebezpieczne stworzenia, wkraczali na odradzane, zapomniane przestrzenie ciemnej gęstwiny lasu. Część mogła winić jedynie oraz wyłącznie siebie, że spotkał ich równy los; z lamentem, wrzaskiem tragizmu.
- Mam w to uwierzyć? - cisnął z odcieniem drwiny; płomień pochodni, roznieconej zaklęciem, tańczył nad skórą dłoni, oświetlał zaciętą twarz. Był jednak w pełni bezsilny, nie mógł przypisać mężczyźnie żadnej, wyraźnej winy, a opisana historia mogła - choć nie musiała - być prawdą, zwłaszcza, skoro ujawniał ją z równym zakłopotaniem. Działając bez precyzyjnych, powierzonych rozkazów oraz wyraźnych poszlak, popełniłby srogi błąd, stając się narażonym nie tylko na gniew społeczeństwa, z biegiem chwil znacznie częściej podważającego metody działań Gleipniru, co również samych przełożonych.
- Czuję, że skądś się znamy - nie oszczędził mu podobnej uwagi, nawet, jeśli wrażenie trzymane pod tkanką skóry, było wprost niewłaściwe; wierzył, że mógł go spotkać, pracując nad jednym z powierzonych mu zleceń. - Będę cię miał na oku - ostrzegł, na ten moment chcąc go teraz zostawić, sądząc, że zniknie z wyspy; chcąc udać się w swoją stronę bez zbędnej szczypty wyjaśnień. Nie uważał, aby był mu coś winien, zwłaszcza, gdy wytropienie mężczyzny sprawiło mu dosyć sporą, grzęznącą dozę trudności. Odszedł, z ogromem pytań, których sam nie wygłosił; na które chciał znać odpowiedź.
Karsten z tematu
Nieznajomy
Re: 18.12.2000 – Zielony zakątek – Bezimienny: K. Aggerholm & Nieznajomy: R. Fenrisson Czw 22 Sie - 9:20
Powagi trzymasz się jak brzytwy — nieomal dosłownie, bo czujesz, jak stężałe w skupieniu wargi rozcinane są od wewnątrz powstrzymywanym zajadle wybuchem śmiechu, który kilka razy nieostrożnie wstrząsa twoim ciałem. W obecnych warunkach z łatwością przychodzi ci jednak zamaskowanie wesołości wzdrygnięciem się na skutek zrywu chłodnego powietrza, co dodatkowo podkreślasz schowaniem głowy między ramionami — dla pewności, by przypadkowe wykrzywienie w uśmiechu warg nie zdradziło twojego faktycznego stanu. Bo chociaż żarty trzymają się ciebie uparcie, chociaż byłbyś skłonny sprowokować najbłahszym gestem, najbardziej trywialnym słowem mierzącego cię chłodnym spojrzeniem mężczyznę, to jednak nie zdążyłeś jeszcze dzisiaj na tyle zamrozić sobie szarych komórek, by zdecydować się na tak lekkomyślny krok, gdy podskórnie czujesz, że w razie niespodziewanego obrotu sytuacji, spotkanie to nie skończyłoby się wyłącznie na słownej przepychance.
— Wszyscy mi mówią, że brakuje mi piątej klepki. Może, jak mnie kiedyś jakiś gulon w dupę ujebie, to pójdę po rozum do głowy, ale… — milkniesz, robiąc przepraszającą minę, jakbyś dopiero teraz zorientował się, że niepotrzebnie mielesz ozorem, gdy ze słów nieznajomego wyraźnie wybrzmiewa ostrzeżenie: między innymi o tym, by zachować ostrożność i trzymać język za zębami. Zgrywanie debila przychodzi ci jednak z wrodzoną łatwością. — Bogów bym wybłagał, żeby pan w to nie uwierzył, to bym może uniknął kompletnej kompromitacji. — Łżesz niemal rozbrajająco szczerze, zupełnie nie przejmując się tym, że drwina i powątpiewanie w głosie mężczyzny tak kurewsko dobitnie dają ci do zrozumienia, że rozsądniej byłoby, abyś u bogów wyprosił sobie jednak wiarę we wszystkie te brednie, jakie jeszcze zamierzasz podczas prowadzonej właśnie rozmowy wygłosić. Kroki na prowadzącej w dół, do niewielkiej przystani u brzegu, ścieżce stawiasz ostrożnie, tak samo cicho jak poprzednio, by łowcy przynajmniej w ten sposób udowodnić, że nie całkiem karmisz go fałszem i fakt, że do tej pory nie był w stanie cię wytropić, niekoniecznie związek ma z tym, że nie chciałeś, aby cię znalazł, ale że rzeczywiście prawie bezgłośnie potrafisz się poruszać. — Słuchaj, jak chcesz się umówić… — Wreszcie pozwalasz sobie na, od dłuższego czasu skrywany, uśmiech. — Znajdziesz mnie w zakładzie dorabiania kluczy na Ymirze. — Zupełnie bez skrępowania i bawienia się w podchody podajesz mu informacje o swoim miejscu pracy, wciąż z błąkającym ci się na ustach uśmieszkiem odprowadzając mężczyznę wzrokiem, a potem, nim sam ruszasz w drogę powrotną, nasłuchując jeszcze jego kroków i oddechu cichnącego z każdym oddalającym go od ciebie metrem. Wiesz jednak, że nie rzucał słów na wiatr — że jeszcze się spotkacie.
Ragnar z tematu
— Wszyscy mi mówią, że brakuje mi piątej klepki. Może, jak mnie kiedyś jakiś gulon w dupę ujebie, to pójdę po rozum do głowy, ale… — milkniesz, robiąc przepraszającą minę, jakbyś dopiero teraz zorientował się, że niepotrzebnie mielesz ozorem, gdy ze słów nieznajomego wyraźnie wybrzmiewa ostrzeżenie: między innymi o tym, by zachować ostrożność i trzymać język za zębami. Zgrywanie debila przychodzi ci jednak z wrodzoną łatwością. — Bogów bym wybłagał, żeby pan w to nie uwierzył, to bym może uniknął kompletnej kompromitacji. — Łżesz niemal rozbrajająco szczerze, zupełnie nie przejmując się tym, że drwina i powątpiewanie w głosie mężczyzny tak kurewsko dobitnie dają ci do zrozumienia, że rozsądniej byłoby, abyś u bogów wyprosił sobie jednak wiarę we wszystkie te brednie, jakie jeszcze zamierzasz podczas prowadzonej właśnie rozmowy wygłosić. Kroki na prowadzącej w dół, do niewielkiej przystani u brzegu, ścieżce stawiasz ostrożnie, tak samo cicho jak poprzednio, by łowcy przynajmniej w ten sposób udowodnić, że nie całkiem karmisz go fałszem i fakt, że do tej pory nie był w stanie cię wytropić, niekoniecznie związek ma z tym, że nie chciałeś, aby cię znalazł, ale że rzeczywiście prawie bezgłośnie potrafisz się poruszać. — Słuchaj, jak chcesz się umówić… — Wreszcie pozwalasz sobie na, od dłuższego czasu skrywany, uśmiech. — Znajdziesz mnie w zakładzie dorabiania kluczy na Ymirze. — Zupełnie bez skrępowania i bawienia się w podchody podajesz mu informacje o swoim miejscu pracy, wciąż z błąkającym ci się na ustach uśmieszkiem odprowadzając mężczyznę wzrokiem, a potem, nim sam ruszasz w drogę powrotną, nasłuchując jeszcze jego kroków i oddechu cichnącego z każdym oddalającym go od ciebie metrem. Wiesz jednak, że nie rzucał słów na wiatr — że jeszcze się spotkacie.
Ragnar z tematu