Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    12.11.2000 – Cmentarz – Bezimienny: S. Moen & Nieznajomy: T. Rosenkrantz

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    22.11.2000

    Miękkie pejzaże zimowych widoków koiły wciąż poddenerwowaną duszę, która wydawała się jeszcze bardziej niespokojna niż zwykle od śmierci najbliższego z sąsiadów; choć leciwy, alchemik odszedł przedwcześnie, bez ostrzeżenia, leżąc tuż za ścianą w posępnym królestwie własnej zgnilizny, odnaleziony dopiero gdy trucizna przepełniająca powietrze w kamienicy stała się zbyt wyczuwalna. Zostawił ją - tym razem on, kolejny, bez słowa pożegnania i cienia wyjaśnienia. Odchodzę, bo muszę. Odchodzę, by spotkać się z bogami. Co było bowiem ważniejsze, piękniejsze od życia? Rozważania w destrukcyjnych zrywach fal rozdzierały emocjonalne tamy i zmuszały do nieustannego doświadczania, jak sztuka wychodząca spod pióra starogreckich tragików; o poranku nadchodziła trauma, wieczór przynosił katharsis, a sen cały ten cykl rozpoczynał od nowa. Dopiero wyrwanie się poza mury miasta, wydostanie się z duszących, niekoniecznie już bezpiecznych arterii pozwoliło zaczerpnąć swobodniejszy oddech.
    Wędrowały od bladego świtu pomiędzy dumnymi sosnami i zabiedzonymi ich liściastymi odpowiednikami, wsłuchane w zewsząd otaczające je krystaliczne poczucie ciszy. Według Tove gdzieś na tej ścieżce miały wznosić się botaniczne okazy, jakich potrzebowała do pracy, ale zamiast wspierać w poszukiwaniu ich wzrokiem, Saga zajmowała się pleceniem wianka przeznaczonego na głowę przyjaciółki; jego ramę tworzyły iglaste gałęzie splecione ze sobą węzłem wciąż elastycznej leszczyny, wznosiły florystyczną koronę ku chwale dawno niewidzianej, lecz nigdy niezapomnianej królowej. Niepozorna sympatia narodziła się tam, gdzie inni dopatrywali się oczywistej niechęci - ale oczywistość rzadko kiedy leżała w ich naturze, tak za czasów wspólnego pobytu na jednej uczelni, jak i teraz, kiedy obie były pełnoprawnie dorosłe i zamotane w okowach zupełnie nowych pułapek.
    - Myślisz, że na nas patrzą? Bogowie? - odezwała się z lirycznym rozmarzeniem, tak, by nie zaburzać grającej wokół nich harmonii, spojrzeniem - odrobinę nieobecnym, pogrążonym w cierpkim dominium wspomnień - odnajdując przemykającą między drzewami Rosenkrantz. - Że im zależy? - jeśli by tak było, czy dopuściliby do każdej tragedii, która niczym plagi egipskie przygniatała w ostatnim czasie swoim ciężarem? Saga traciła swoją zwyczajową pewność, poszukująca odpowiedzi w nieco starszej, mniej naiwnej towarzyszce, jakby jej słowa miały okazać się latarnią prowadzącą statek to zatoki bezpiecznym refleksem rzuconego światła. Ale to światło prowadziło do rozwidlenia w leśnej gęstwinie, a rozwidlenie ukazało między nimi przykrytą śniegiem polanę wypełnioną - nagrobkami. Nadkruszonym kamieniem i zmurszałą rzeźbą. Zatartymi imionami zapewniającymi mogile wieczną anonimowość.
    - To wciąż Norwegia? - zmrużone powieki podejrzewały utkany niewidzialnością portal przenoszący je do zupełnie innej, obcej krainy - odległej, mitycznej, napawającej niezrozumiałym poczuciem czającego się gdzieś nieopodal niebezpieczeństwa; mistycyzmu zamrożonego w niewidzialnych duchach. Palce odrobinę mocniej zacisnęły się na drzewnej girlandzie; a dreszcze liżące kręgosłup wydawały się surowsze od listopadowego powietrza. Nadejdzie straszliwa zima Fimbul, kiedy człowiecze zło dojdzie do szczytu. Brat zabije brata, syn nie oszczędzi ojca, ludzie zatracą swą godność. Tej straszliwej zimy szaleć będą śnieżyce, zawieje, mróz nieustępliwy zetnie ziemie, rozhulają się ostre wiatry, a słońce nie da ciepła.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Lepka pajęczyna stagnacji oplatała się wokół jej życia jak w kątach stęchłej, wilgotnej piwnicy, spowalniała umysł, dotąd tak warki, z błyskotliwą trzeźwością przemierzający wyżyny zawiłych refleksji, zatapiający się w pożółkłych stronnicach starych cymeliów, dopóki powieki nie robiły się zbyt ciężkie, by wciąż odsłaniać przenikliwość źrenic, a głowa opadała lekko, wpierw ostrożnie, potem jakby ściągana ku drewnianej płaszczyźnie stołu za pomocą zalegających na dnie czaszki kamieni, nakazując rankiem odginać zesztywniały kark, plecy zgarbione od płytkiego i bezowocnego snu, który pozostawiał nieuchwytne, mdłe wspomnienie swych konfabulacji. Teraz własny umysł zdawał jej się jednak spróchniały i wyschnięty, pozbawiony dawnej, gorliwej żarliwości, otępiony lekami, które powstrzymywały wprawdzie somatyczne dolegliwości ciała, lecz które w żaden sposób nie potrafiły uciszyć głosów, z taką łatwością wdzierających się do jej świadomości. Nie potrafiła im pomóc, lecz być może również, w głębi serca, wcale nie chciała.
    Biały obrus śniegu iskrzył w bladym świetle poranka, rozciągając się ponad miękką, zielonkawą powierzchnią mchu i skrzypiąc cicho pod podeszwami butów, których mokry materiał przeszedł w okolicy podsuwek w ciemniejszy odcień brązu – o tej porze roku leśna knieja rzeczywiście emanowała spokojem, ciszą przerywaną jedynie przez szemranie ukrytych w gałęziach ptaków i drobnych zwierząt przemykających w pośpiechu po przemarzniętej glebie, pozostawiając na białym puchu odciski swych łap, ciągnących się niekiedy koślawą wstęgą ku pniu jednego z drzew, niewykrywalne na ciemnej, chropowatej powierzchni kory. W młodości sądziła, że chłód oziębłej i jałowej jesieni, już w październiku przyprószonej niekiedy pobielałą zapowiedzią zimy, powściągał botaniczne poszukiwania w niemej inercji, ukrywając rośliny tam, gdzie były niedostrzegalne dla ludzkiego oka, skuwając delikatne liście igłami szronu, sprawiając, że kwiaty stawały się blade i rachityczne, byliny północy nie bały się jednak srogich temperatur, odważnie wychylając czerep swych wytrzymałych łodyg spod sparaliżowanej ściółki leśnego runa – mimo to, jej wzrok, wyczulony na lukratywne odkrycia, nie potrafił dziś w pełni skupić się na falistości grzybów odstających od omszałej kory ani splątaniu krzewów, ukrywających w swym wnętrzu kulistość trujących owoców, co i raz zbaczając w prawą stronę, ku smukłej sylwetce towarzyszki, jej niefrasobliwym dłoniom, plotącym pomiędzy palcami wianek z iglastej girlandy. Urzekało ją, z jaka łatwością Saga wpasowała się w pejzaż dzikości otaczającego ją krajobrazu; dopiero w obliczu jej pytania drgnęła wyraźnie, prostując się i przyjmując zamyślony wyraz twarzy, pełen powagi, jakby rzeczywiście ważyła słowa na wypadek, gdyby bogowie przysłuchiwali się ich rozmowie.
    Kiedyś byłam przekonana, że tak. Bo jak mogłoby być inaczej? Stworzyć to wszystko, a potem z rozmysłem odwracać wzrok i umywać dłonie? – cicha refleksja westchnienia, odruchowo wznosząca dwa czarne turmaliny spojrzenia ku błękitowi pobladłego firmamentu. – A jednak… wydaje mi się jeszcze okrutniejszym, gdyby słuchali naszych modlitw i pozostawali wobec nich bezczynni. Na co czekają? Co takiego mogłoby zwrócić na nas ich uwagę? – słowa ledwo zawisły w powietrzu, kiedy gęstwina wąskiej ścieżki przerzedziła się ku szerokości nakrytej śniegiem polany, gdzie spomiędzy bieli wychylały się nie tylko srebrzyste szarfy wiechliny, lecz również nierówne, ukruszone kształty kamiennych nagrobków, nakrytych rumieńcem patyny płyt, na powierzchni których odznaczały się wyblakłe wgłębienia liter, niektóre niemożliwe do odczytania, inne zdobiące miejsce pochówku personaliami kogoś, kogo świat dawno stłumił już otchłanią zapomnienia. Poczuła, jak jej mięśnie spinają się odruchowo, a wokół umysłu wznosi się chwiejna fortyfikacja zapobiegliwej ostrożności – zesztywniała wyraźnie, lecz brodę wciąż trzymała rezolutnie uniesioną ku górze, wodząc wzrokiem po ogrodzie porzuconej wśród ostępu mogiły. Spodziewała się usłyszeć kurant znajomych lamentów, cmentarz pozostawał jednak spowity nienaturalną ciszą, jakby ktoś umyślnie, na przekór swym popędom, przymuszał się do milczenia.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Leniwie pnące się ku niebiosom pomniki spragnione liźnięcia ciepłego, letniego słońca, dziś tak zmrożone, oszronione zastygniętą na kamieniu zmarzliną. Purpurowy płaszcz sunący po ziemi, zbierający na połach swoich krańców śnieżne uśmiechy, warkocze wplecione we włosy, żyjąca pośród umarłych, umarła pośród żyjących - co za różnica? Dusząca się w kajdanach własnej żałoby, kiedy nawet tchnienie świeżego powietrza nie przynosiło upragnionego zaspokojenia; wkraczająca przez leśne bramy do zapomnianej przez los mogiły, odruchowo zapragnęła chwycić dłoń Tove, upewnić się, że wciąż trwały obok siebie w tej surowej rzeczywistości, że raptownie nie znalazła się tu sama, skazana na niewidoczne spojrzenia surowo oceniających przodków.
    - Może po prostu ich zawiedliśmy, jak krnąbrne dziecko zawodzi rodziców. Nie odzywaj się do mnie, dopóki nie przemyślisz swojego zachowania i nie przeprosisz, nawet jeśli nie zrobiłaś nic złego - wątły, blady uśmiech zakradł się do kącików odrobinę spierzchniętych ust; kto nie znał tej ballady rodzinnego klasycyzmu, kto nie słyszał jej choćby raz? Przez lata podążało to za nią jak plaga, wieńcząc każde niezadowolenie kłębiące się w ciele ojczyma, matka przecież miała w sobie łagodność gotową wybaczyć nawet najcięższe przewinienie, szczególnie po tym, jak na wygnanie skazała swojego pierworodnego syna.
    Z pewnym ociąganiem ruszyła wzdłuż zroszonych śniegiem alejek osamotnionego cmentarza, wianek jak bransoletę oparłszy na swoim nadgarstku, by pozbawionymi rękawiczek dłońmi móc wodzić po nagrobkach stworzonych jakby z szarego lodu. Skostniałe palce muskały chropowatą fakturę cudzego ostatniego przystanku, myśli wirowały wokół rozważań kto krył się za zatartymi nazwiskami, kto pochował tych ludzi, by później poddać ich torturze wiecznego wymazania.
    - Ragnarök da nam ten sam los - wymruczała ze ściągnietymi w konsternacji brwiami; zapomnienie, obojętność, nijakość, absolutną anihilację wszelkich dokonań jednostki; staną się pyłem gwiazd migoczących na nowym niebie, ale nikt już nie przypomni sobie nazw tych odległych konstelacji. Choć może to i lepiej? Może tak właśnie powinno być? Ogień wypali naręcze popełnionych dotychczas grzechów, lód zmrozi rozjątrzone, pęczniejące rany, a do wszechrzeczy powróci dawno temu utracona czystość. - A może to po prostu nasza przyszłość? Może gdzieś tu leżymy, Tove? Zaklepuję prawą stronę, z lewej czułabym się nieswojo - na powrót skrząca się w uśmiechu promienność odnalazła napiętnowaną spięciem mięśni przyjaciółkę, podczas gdy dłoń pomknęła do torby przepasanej przez ramię, żeby wydobyć z niej butelkę pochodzącą z raju; tak przyniesiony w prezencie rum dwa dni temu zachwalał Mortensen, zanim tkana z pozornego spokoju doba runęła w przepaść nieprzewidzianej tragedi i wwiercającej się w serce straty, a mózg musiał na nowo przyswoić sobie prawdę śmierci.
    Kto by pomyślał, że byle sąsiad, starszy o przynajmniej kilka dekad, siwy, o nieprzyjemnej fasadzie teatralnego usposobienia, w finalnym rozrachunku mógł okazać się dla niej tak istotną postacią? Oszołomienie pozostało, choć zdążyła po jego odejściu poczuć powracające do kończyn życie, ukojona przez taniec na biodrach mężczyzny wybranego spośród wszystkich innych - i pozostała też ledwie naruszona butelka, z której część kołyszącego się alkoholu wylądowała tamtego wieczora w herbacie przeradzającej się w preludium przerażającego odkrycia. A jednak dobrze, że była. Że pojawił się Arthur. Sama by tego nie zniosła.
    - Chcesz? - świt wciąż pozostawał blady, lecz mimo to szkło ujęte w spętane zimnem palce kusiło słodyczą, odnajdując powód do swojego zaistnienia w niepokojącej atmosferze panującej na cmentarzysku. - To nie skończy się dobrze - ostrzegła w rozbawionym, choć szczerym złorzeczeniu, jednocześnie kierując kroki w stronę Rosenkrantz, na której czubku głowy dopiero teraz złożyła uprzednio uplecioną girlandę; królowa olch, Hel sprawująca pieczę nad imperium umarłych, niech będzie kim chce, nagrodzona koroną z florystycznego dobrodziejstwa otaczających je borów. To nie skończy się dobrze, nie miało prawa skończyć się dobrze, niech więc trwa, niech rozwija się szaleństwo; wciśnięta w ręce Tove butelka alkoholu zapraszała nęcącym urokiem, fantomowym nawoływaniem z klatki zmysłów pragnących wydostać się na powierzchnię, na bezkresną wolność napawającego lękiem lasu. Niech pojawi się strach - niech nadejdzie obłęd - byle tylko poczuć w sobie rwącą adrenalinę uderzającego o kości życia.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Chłód listopadowego poranka wdzierał się usilnie pod materiał ubrań, rozlewając się na twarzy spąsowiałymi kałużami odcinającego się na pobladłej skórze kolorytu, sprawiając, że skostniałe dłonie zaczerwieniły się lekko, odwykłe od niskich, skandynawskich temperatur, które sprawiały, że miasto tężało i krzepło, zamykając się wokół pola widzenia winietą porannej mgły. Wbrew oczekiwaniom, składane na odkrytej szyi pocałunki przedzierającego się między drzewami wiatru wprawiały ją w ulgę paliatywnego rozluźnienia, pozwalając, by zesztywniałe dotąd mięśnie karku uśmierzyła swoboda beztroskiego spaceru, obecność Sagi, tak samo krzepiąca i jowialna, jaką ją zapamiętała, za jaką tęskniła, przemierzając poszarpane szczyty Kaukazu, przyglądając się, jak pierwsze okruchy śniegu sunęły opieszale po błękitnym tle górującego nad nią firmamentu, zastanawiając się, czy u niej również padało, czy arabeski lodowych drobin roztapiały się na ciepłej miękkości jej skóry. Pragnęła zwierzyć się ze wszystkiego, czego doświadczyła, lecz nie potrafiła wypowiedzieć na głos tego nieokreślonego żalu, zmiennego jak rozpływające się obłoki – brakowało jej słów, okazji, śmiałości.
    Nie zamierzam ich przepraszać. – odrzekła stanowczo, zadzierając butnie brodę, lecz pozwalając również, by pomiędzy kąciki jej ust wkradł się lustrzany grymas przekornego rozbawienia, żartobliwa triumfalność, w obliczu której przez czerń spojrzenia przedarł się refleks dojrzewających w piersi emocji. – W końcu będą musieli nas wysłuchać – po śmierci, skoro taki los nam przeznaczyli, a wówczas nie będą mieli pojęcia, co z nami począć, dziećmi, które sięgały im ledwie do kolan, gdy po raz pierwszy odwracali wzrok. – śreżoga bladego, wschodzącego słońca zdawała się załamywać w ciemnych onyksach jej tęczówek, zwróconych wpierw szorstko ku niebu, by zaraz ostygnąć pod wpływem wzroku przyjaciółki, poszarzałego błękitu tak znakomicie wpisanego w piękno otaczającego je krajobrazu. – Zazdroszczą nam, tak sądzę, dlatego są tacy gniewni. Kiedy jest się bogiem, nie ma się już nikogo, do kogo można by się modlić.
    Spomiędzy zielonej gęstwiny, stopniowo przerzedzającej się wokół polany, wyrosły sztywne plecy kamiennych nagrobków, ukruszonych czasem, cmentarnych rzeźb, pokrytych rumieńcem seledynowej patyny, obrośniętych mchem i objętych ciasno przez troskliwe ramiona bluszczu, który piął się bujnie po północnej stronie mogiły, gdzie drzewa rzucały cień na ukrytą pod ich pniami roślinność. Wkroczyła pomiędzy szpaler zmarłych z pewnym wahaniem, obserwując smukłą, bladą dłoń Moen, jej palce przesuwające ostrożnie po zaokrągleniach wystających z ziemi płyt, jak gdyby głaskała śpiące zwierzę, dopełniając starań, by się nie obudziło – dawno nie miała głowy wypełnionej tak przejmującym milczeniem i dotąd rozpaczliwie pragnęła pogrążyć się w ciszy, ta wkradła się jednak dzisiaj ku jej ściśniętej piersi delikatną pieszczotą niepokoju, przeświadczeniem, że coś było nie w porządku, ociężały bezruch, jaki ją otaczał nie był bowiem spokojem z rodzaju tych zaznawanych na łonie natury, przypominał raczej przenikliwie dzwonienie, jakiego doznawać mógłby ktoś tymczasowo pozbawiony słuchu. Odetchnęła cicho, pozwalając, by spomiędzy ust wydostał się pobielały obłok pary, po czym zatrzymała spojrzenie na sylwetce przyjaciółki, niezdolna przyznać się, że poszukiwała w niej oparcia, dowodu, że nie pogrążyła się jeszcze zupełnie w grozie matczynego obłędu.
    Nie opowiadaj mi takich rzeczy, bo z czystej przekory mogłabym złożyć cię po lewej stronie, byle byś miała powód, by mnie nawiedzać. – przebiła balon własnego lęku filuterną żartobliwością, w obliczu której kąciki jej ust rozciągnęły się w szablastym uśmiechu, który naciągnął się dodatkowo, gdy Saga wyjęła z torby butelkę trunku, którego cynamonowa barwa rozbłysła złotym odcieniem w blasku porannego słońca. Roześmiała się na ten widok, nie mogła się powstrzymać, nagle czując się znów jak tamta sztubacka i niedojrzała dziewczyna, jaką była w akademii – wyciągnęła dłoń po rum, oplatając kościste palce wokół chłodu butelki i przez chwilę przyglądając się, jak jej płynne wnętrze obija się tanecznie o szkło przeciwległych brzegów.
    Tego nie wiemy. – żachnęła się z rozbawieniem, uchylając korek i upijając pierwszy haust alkoholu, który spłynął posłusznie w dół przełyku, rozlewając się przyjemnym, znajomym ciepłem na dnie żołądka; zdawało jej się, że topniała, jak ten śnieg stopniowo przygrzewany pożółkłymi promieniami wschodzącego słońca. – Jest jeszcze wcześnie, ale szczęśliwi mogą pić cały czas, a nieszczęśliwym to nie przeszkadza. – uniosła lekko brwi, wyciągając butelkę w stronę towarzyszki. – Za nieśmiertelność. Niech służy nam dobrze.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Słowa gubiły się wśród lekkiego wiatru, splatając z nim swoją bluźnierczą harmonię, gotowe pozwolić ponieść się aż do Asgardu, gdzie echa wysłuchaliby wzburzeni, zmuszeni do idiosynkrazji bogowie. Ich własne dzieci występowały dziś przeciw nim nie tyle myślą, co i na głos wypowiedzianym wierzeniem, okazywały impertynencki afront proszący się o rychle wymierzoną karę - ale wówczas musieliby nadszarpnąć grubą nicią swej obojętności, byle wystosować odpowiednie konsekwencje. A to oznaczałoby zwycięstwo śmiertelników. Udaną prowokację wreszcie ujawniającą obecność jakiegoś sacrum w miernym, trwającym ledwie ułamek sekundy życiu. Saga zastanowiła się nad tym głęboko; nad smutkiem, który musiał towarzyszyć im na co dzień w chronicznej odwieczności, nad marazmem każdego poranka i wiotkości każdego wieczora; to musiało wyniszczać. Być trucizną lejącą się przez żyły przedwiecznych, nieomylnych w swej perfekcji istot. Tove mogła mieć rację - boska bierność wynikać mogła ze zwyczajnej zazdrości. O to, że dla ich żywych dzieci wciąż coś, cokolwiek, miało kolory.
    Jaka to była smutna egzystencja. Bez uczuć.
    Może właśnie dlatego ukazali przed nimi drogę prowadzącą na zapomniany cmentarz; w starym kamieniu zaklętym w ciszy przestała nagle dopatrywać się ludzkiego losu tuż po nadejściu Ragnaroku, a boskiej kaplicy niezauważonej relikwii, gdzie wreszcie mogliby rozmyć się w błogości ukróconego cierpienia. Gdzieś tu leżał Odyn. Gdzieś Freja. Przy którymś z nagrobków mchem porósł Mjolnir, jednocząc się w dekadencji ze swoim panem. Chcieli zmusić je do zrozumienia? Do pojęcia istoty trudu wieczności, do tęsknoty za czymś, co przywróciłoby życie w zmurszałych żyłach, albo odebrało je doszczętnie?
    - Kto wie, może właśnie to chciałam osiągnąć? - odparowała na żartobliwą groźbę kondycji wspólnej mogiły, jednocześnie strząsając z muśniętych chłodem dłoni pierzchnięcie spowodowane zbyt zintensyfikowanym rozmyślaniem. Boskich tajemnic nie odkryłby śmiertelnik; nie byli do tego stworzeni, nie byli do tego przystosowani, a z pewnością nie ona, gotowa bluźnić, zamiast rozumieć. Wypełniała ją bowiem empatia przeznaczona wyłącznie człowiekowi, żadnej innej wyższej istocie, w jakich z kolei upatrywała przyczyny swojego permanentnego nieszczęścia ciągnącego się za czteroletnią dziewczynką jak całun żałobnej czerni. Gdzie nie pójdzie, dokąd nie spojrzy - czekać na nią będzie oprószona niebiańską złośliwością tragedia, prędzej czy później przejmująca stery okrętu obijającego się o beznadziejnie niosące naprzód fale. - Wolałabym na zawsze tańczyć z tobą wśród kurhanów i grobowców jako duch ułożony po złej stronie, zamiast cieszyć się wiecznym spoczynkiem w królestwie kogoś, kto nigdy nas nie chciał - zapewniła, a usta ułożyły się w subtelnym łuku nieustannie rozbawionego uśmiechu. Lekceważąca profanacja trwała nadal, zakorzeniona w splotach mięśni i zespawanych ze sobą kościach; jeśli wam urągamy, ukarzcie nas wreszcie.
    Tego nie wiemy, twierdziła Tove, ale nieprzyzwyczajona do nadmiernych ilości alkoholu głowa Sagi twierdziła inaczej. Nie bez powodu stroniła od otępiających substancji w trakcie pracy, świadoma, że każdy łyk trunków przybliżał ją do utraty cennej kontroli, a to mogło skończyć się zgubą - nie tyle zawodową, co i prywatną. Nieoczekiwanym obnażeniem prawdy czającej się za misternie przywdziewaną maską Fjaril zapewniającą przyjemność i spełnienie. Co gdyby z ust spłynęło jej rozczarowanie? Znużenie, brak na tyle namiętnej ciekawości kochankiem, wbrew temu, w co pozwalała wierzyć? Przecież, wbrew pozorom, nie pragnęła ich krzywdy, smutku, powodów do gniewu - ale by dawkować prawdę w oceanie zrozumiałych kłamstw, musiała zawsze pozostawać trzeźwa.
    Dziś? Dziś nie musiała niczego.
    - A ty? Jesteś szczęśliwa czy nieszczęśliwa? - spytała z lekko zmrużonymi oczyma i odebrała od Rosenkrantz butelkę, by potem pociągnąć z niej kilka głębokich łyków. Mrowiący gorąc przelał się w dół organizmu, łaskocząc po drodze przełyk, aż w końcu osiadł w żołądku, niemal natychmiast odegnawszy od niej wspomnienie panującego dookoła listopadowego zimna. Za nieśmiertelność. - Och nie, nie. Za śmiertelność. Za krótkie, ale owocne życie, którego pozazdroszczą nam bogowie. Za złamane serca i każdą radość, za ból i uniesienia, za… zmiany - smukłe brwi uniosły się nieznacznie ku górze, ale nie zdradziła nic więcej, ani rąbka tajemnicy śniącej na dnie świadomości; zamiast tego upiła jeszcze trochę rumu prześlizgującego się cierpkością po języku, po czym wcisnęła butelkę z powrotem w dłonie Tove i obróciła się na pięcie, płynnym, pełnym gracji krokiem wznawiając niespieszną wędrówkę między anonimowymi mogiłami. - Coś kryje się między drzewami - odezwała się po chwili z filuterną mimiką, patrząc na towarzyszkę przez ramię. - Obserwuje nas zza płotu tego przeklętego ogrodu, zobaczysz ich kątem oka, ale uciekną, gdy odwrócisz się w ich stronę. Mówię prawdę czy kłamię? - zgrabna niewinność wtulała się w figlarną zaczepność; wątłe, chude ciało miękko opadło na śnieg przy jednej z nagrobnych płyt, o jaką mogło oprzeć bok głowy; zupełnie jakby usiadła obok człowieka pozbawionego twarzy, imienia i historii. - Przodkowie mają nam dziś dużo do powiedzenia, ale nie musisz słuchać ich sama. Ja ci opowiem, chodź - blada ręka zwieńczona rumianymi od zimna palcami wysunęła się zaproszeniem w stronę Tove.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Soczysta zieleń splecionej girlandy skrzyła się lekko w śreżodze bladego, porannego słońca, kontrastując na tle jej czarnobrunatnych włosów czerwonymi koralami owoców jarzębu, leśną biżuterią, której dzika, strzelista ozdobność sprawiała, że blade płótno twarzy wydawało się nabierać cieplejszej barwy, jak gdyby witalizm flory, którą tak kochała, przesączył się w nią za sprawą dotyku, muśnięcia nasączonych zapachem igieł, które sterczały nastroszoną tiarą spomiędzy ciemnych, zmierzwionych wiatrem wiechci. Mogłaby rzeczywiście przemawiać przed trybunałem nordyckich bogów – z brodą zadartą lekko ku górze, oczami  iskrzącymi przenikliwym blaskiem, połyskiem słońca, którego lśnienie pozwalało odnaleźć cienką granicę pomiędzy źrenicą, a okalającą ją, onyksową obręczą tęczówki; o niczym wprawdzie nie marzyła bardziej, niż aby nareszcie się do niej odezwali, uraczyli dźwięcznym kurantem swego surowego głosu, obdarowali choćby westchnieniem, pojedynczym, subtelnym świadectwem swej obecności, dowodem na to, że ją słyszeli, że nie odwracali oczu, gdy nadszarpywała paznokciami sferę sacrum, nie zatykali uszu, gdy w rytualnych błaganiach kierowała ku nim wizg swej upartej prośby – a nie prosiła przecież wcale o tak wiele.
    Uniosła zaczepnie brwi na słowa Sagi, pozwalając, by kącik ust drgnął w zuchwałym uśmiechu, grymasie rozbawionej refleksji, z jaką potrafiła zachować w jej obecności beztroskę, nadszarpując frywolnie tematykę śmierci. Z każdym słowem – obcesową tonacją zdań, wypowiedziami pełnymi buty i animuszu – czuła, jak kark nakrywa się pojedynczym uderzeniem chłodu, dropiatością rozbudzonego w piersi przeczucia, że ktoś niebawem dostrzeże jej obecność, powstanie zza nagrobnej płyty i odezwie się przeciągłym jękiem, który, mimo wrogości, nauczyła się akceptować. Spojrzała na przyjaciółkę, kotwicząc się w poszarzałym błękicie jej spojrzenia, oczach należących do postaci, która wciąż, bezsprzecznie, przystawała jeszcze do świata żywych.
    To dosyć przewrotna strategia. – odparła, imitując teatralność wnikliwej powagi i przenosząc ciężar ciała na przeciwną nogę, by przystanąć w swobodnym kontrapoście. – Postaraj się odwiedzać mnie mimo wszystko, niezależnie od tego, po której stronie cmentarza cię złożą. Nie wiem czy zniosłabym, gdybyś zamilkła zupełnie, musiałabym zejść do zaświatów osobiście, a obawiam się, że nie miałabym dość wytrwałości, by nie oglądać się za siebie. – w spokój fizjonomii wdarła się zadra filuternej przekorności, wzrok zsunął się tymczasem po zaokrąglonym kształcie jednej z kamiennych płyt, skłaniając podążającą za nim dłoń do muśnięcia chłodu nakrytego mchem nagrobka – igrała sobie ze zmarłymi jak z gorącym płomieniem, w którego jęzor wkłada się palec umyślnie, z czystej ciekawości, aby tylko sprawdzić, czy będzie bolało, poczuć ten wędzony zapach ognia, frenetyczną pieszczotę salamander, liżących wrażliwe płótno skóry.
    Nie lubię przywiązywać się do skrajności. – stwierdziła enigmatycznie, uchylając kolejny łyk mocnego, złotego trunku, który wpierw zakołysał się pomiędzy przezroczystymi ścianami butelki, po czym spłynął posłusznie w dół żołądka, wypełniając ciało, z rana tym bardziej podatne na paliatywność jego ułudnej kontroli. Skinęła głową, jak gdyby w akceptacji nowego toastu, wzniosłej afirmacji życia. – Odwagi.nikt nie jest nieśmiertelny.
    Przez chwilę stała w miejscu, odurzona przyjemną intensywnością trunku, wpatrzona w smukłą, eteryczną sylwetkę Sagi, która poruszała się pomiędzy grobami, pozostawiając płytkie wgniecenia w srebrzącej się pierzynie śniegu – odwróciła się ostrożnie, jakby z przekory, posyłając jej tajemniczy uśmiech i wypowiadając słowa, na wydźwięk których Tove z trudem powstrzymała odruchowe poruszenie głową, szybki, drobny gest, by spojrzeć pomiędzy drzewa, jego bujną, ciemnozieloną gęstwinę, gdzieniegdzie przeplataną pojedynczymi zmazami bieli, cienkimi łodygami brzóz, które pięły się pośród dominujących w kniei iglaków. Zamiast tego podeszła bliżej, pozwalając, by biały puch skrzypiał cicho pod jej nogami, a opuszki palców przesuwały się subtelnie po zaokrąglonej płycie każdego z mijanych grobów, w znacznej większości zawłaszczonego mackami dzikiej flory lub rumieńcem mchu, który zakrywał płytko wyryte w kamieniu nazwiska, zapomniane personalia osób, których nie mogłaby przywołać dzisiaj po imieniu. Zawahała się przez chwilę, zaraz wyciągnęła jednak dłoń, smukłą biel nadgarstka wysuwającą się z szerokich rękawów wełnianego płaszcza – chwyciła za spąsowiałe chłodem palce przyjaciółki, pozwalając jej ściągnąć się do gruntu, miękkiego, błyszczącego w słońcu śniegu, który ugiął się pokornie pod ciężarem jej ciała, przenikając przez ubranie przyjemnym, orzeźwiającym zimnem. Wówczas dopiero, wśród ciszy szemrającej przyrody, odezwało się echo znajomych głosów – szept zakradający się niepostrzeżenie do otwartego naczynia umysłu.
    Co mówią? – pytanie wyłowione z naiwności złudnej fatamorgany przyjacielskiego wsparcia, uśmiech rozciągnięty subtelnie w zachęcającym przejawie obopólnej figlarności. Czuła ich obecność – nagle tym bardziej wyrazistą, klarowną pod wpływem alkoholu lub rozbudzoną dotykiem dłoni, którą przesuwała po chłodnym, kamiennym karku nagrobnych płyt; cmentarz, choć zapomniany przez samych bogów, nie został opuszczony przez swych lokatorów, dopiero teraz niespodziewanie zbudzonych ze snu, lgnących do niej jak łakome owady do słodyczy rozlanego na ziemi miodu. Tym razem nie zamierzała ich odganiać – odsunęła się w progu, zapraszając gości do środka.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    W to, że zaświaty porwą jej cielistą formę na strzępy prędzej, niż uczynią to z Tove, wierzyła całym sercem. Ćmom nie było bowiem pisane długie życie. Owoc ich istnienia zaklęty był w przemijalnym pięknie niemądrej kruchości tęskniącej do własnego zniszczenia, pod względem czego Saga nigdy nie była inna; och, nie, być może lata temu słodka niewinność nakazywała wierzyć, że będzie cieszyć się życiem szczęśliwym i długim, jednak upływ dekad pokazał inaczej. W żyły wtłoczono toksykant autonomicznej zagłady, jedynego smaku, który na języku rozpływał się jak miód czy kostka cukru, a ciało zbyt długo pozostawione w spokoju ciągnęło do tańca z żarliwym płomieniem zdzierającym z niego zwęglone karą płaty skóry; czy dziś miała znów go odnaleźć? W przedziwnym, ciężkim aromacie rumu falującego w szklanej butelce zza bezkreśnie głębokiej wody?
    - Naprawdę? Myślałam, że dzień, w którym zamilknę przemienisz w święto. Jeszcze nie zwiędły ci uszy, to ciekawe; w takim razie postaram się bardziej - oznajmiła z frywolną wesołością; on też już nie żyje, on też już odszedł, teraz na ostatnim piętrze jestem sama, ale śmierć wydaje się o wiele mniej przytłaczająca, gdy rozmawiamy o niej w ten sposób. Nieskładne, wciąż chaotyczne myśli prędko przemykały przez umysł, rozbijały się o blade kości czaszki i nikły w ferworze eksplodujących fajerwerków, zanim powiedziałaby za dużo; zanim odsłoniłaby się zbyt mocno. Doświadczenie pokazywało, że przy Tove nie musiała się tego obawiać, a jednak przyzwyczajenie było w niej zbyt konsekwentne, okrzepłe jak solidny, choć toczący jad fundament; jeszcze nie dziś, opowiem ci niebawem.
    Odwagi - Saga delikatnie skinęła głową w afirmacji wspólnie obranego toastu, miałko niepocieszona niepodjętą przez przyjaciółkę grą z chimeryczną wyobraźnią mającą przynieść ukojenie ostatnim naporom makabry przeżytej tak niedawno; zrozumiałą było to decyzją, mimo wszystko, na co enigmatyczny dotychczas uśmiech poszerzył się nieznacznie. Rosenkrantz nie pragnęła skrajności, a przecież skrajnością była oferowana przez nią zabawa - która mogła poczekać. Na swoją kolej, na zaniknięcie w fakturze rzeczywistości powoli plamionej rumową obecnością. Ten przyjemnie szumiał w głowie pierwszym dowodem swojego zbawiennego magnum opus, relaksował zbite mięśnie i odsyłał w niepamięć chłodną aurę otaczającą je z każdej strony, szczególnie gdy obie zaległy wreszcie na zmrożonej ziemi, gdzie Saga objęła nieco starszą dziewczynę jednym ramieniem. Co mówili przodkowie? Nic. Milczeli jak zamazane epitafia wyryte niegdyś na kamiennych płytach. Żadnej wskazówki, żadnej instrukcji, żadnej pochwały. Jedynie milcząca ocena pozbawiona dokładnej analizy intencji autora; mimo to Moen zacmokała dwukrotnie i skorzystała z butelki, racząc się kolejnymi łykami, głodnymi i głębokimi, najwyraźniej niezrażona potworną konsekwencją nadciągającego nazajutrz bólu wyjątkowo wrażliwej, podatnej na substancje głowy i mętnawego samopoczucia.
    - Mówią - zaczęła z melodyjną łagodnością, oparłszy czoło o pokryty kurtyną ciemnych pukli bok głowy przyjaciółki, podczas gdy błękitne tarcze tęczówek błysnęły bezdennie adolescencyjnym dowcipem, - żebyś rankiem zawsze piła mleko, a przed następnym spotkaniem z bratem zjadła porządną porcję surstrommingu. Masz potem dać mu tyle całusów w policzki, ile będziesz mogła. Aż podda się walkowerem - Saga zwieńczyła zarządzenie beztroskim westchnieniem. Swąd fermentowanych śledzi nie raz i nie dwa przyprawił ją w dzieciństwie o turbulencje żołądka, niewykluczone, że odpowiadał również za absolutną antypatię względem sztuki kulinarnej, jaka przetrwała w niej po dzień dzisiejszy, toteż idea wydawała się nagle niezwykle kusząca. Prawie tak kusząca jak raptowne błyśnięcie gdzieś z boku, za Tove, którego nie dostrzegła wcześniej; coś migotało tam zupełnie inaczej niż leniwie wylegujący się w bladym poranku śnieg. Coś zapraszało. Kusiło. Zamrugała więc w zaintrygowaniu, wolną dłonią wskazując upatrzony kierunek. - Widzisz? - wymruczała do Tove, po czym bezpardonowym gestem wcisnęła w jej ręce butelkę i przechyliła się w ich pozycji, niemal kładąc się na kolanach dziewczyny, by dosięgnąć przez nią substancji widocznej częściowo zza ramy nagrobnego pomnika. - Zobacz, przecież to… kawałek ducha - obwieściła z oczyma szeroko otwartymi z zachwytu, z policzkiem różanym alkoholem i podekscytowaniem, na powrót odwróciwszy głowę w kierunku Rosenkrantz. Ektoplazma. Chodziło jej o ektoplazmę. - Podasz mi torbę? Musimy to zabrać, chyba nikt się nie obrazi, skoro tu to zostawili. Mam w mniejszej kieszeni jakieś fiolki. Szybko, Tove, szybko, zanim to wyschnie albo zniknie - ciągnęła rozemocjonowana, ewidentniej już owładnięta wpływem rumu; czy mogło wyschnąć lub zniknąć? Saga niestety pojęcia nie miała, jednak widok rzadkiego alchemicznego komponentu wystarczył, by szczęście zalewające ją od środka przeistoczyć w urokliwie dziewczęcą fascynację. Otrzymały przecież podarunek od towarzyszących im efemeryczną niewidzialnością zmarłych, coś, co świadczyło o ich dobrej woli, o życzeniu pomyślności - interpretowała to właśnie w ten sposób. Może to… Może to jej sąsiad już tu przybył? Może to prezent od niego? Cóż za abstrakcyjnie niemożliwa, ale jakże pocieszająca perspektywa.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Zmarli przemawiali zazwyczaj głosem głuchym i tubalnym, jakby tonącym w dzielącej ich przestrzeni, z trudem przedostającym się przez membranę, jaka wzbraniała im wstępu do świata żywych – na przestrzeni lat nauczyła się rozróżniać ich brzmienie, nie kierować odruchowo wzroku w stronę, z której do niej docierało, żałosne i błagalne, stopniowo przeobrażające się w odległy lament, pośmiertną elegię tych, którzy odeszli przedwcześnie. Nigdy nie chciała ich słuchać – tych jęków, których nie sposób było stłumić, melancholijnego zawodzenia wdzierającego się ku naczyniu umysłu mimo jej własnego krzyku, pragnącego je zagłuszyć, mimo dłoni frenetycznie dociśniętych do uszu, mimo rozpaczliwej bezsilności, jaka wzbierała w piersi, wypełniając ją stentorową kakofonią; w dziecięcym niezrozumieniu protestowała, gdy podchodziły zbyt blisko, w desperacji próbując odgonić od siebie nieznajome sylwetki tak, jak odgania się welon komarów zawieszony bzyczeniem nad głową, ćmy sunące ku zapalonemu światłu lampy, drobne muszki żerujące na słodkim miąższu pozostawionych na blacie owoców, ale martwi nigdy nie mieli szacunku do życia, zawsze próbowali zagarnąć je dłońmi, łapczywie i pożądliwie, wykroić dla siebie choćby skrawek uwagi, okruch cudzego współczucia, łagodzący – niby leczniczy balsam – niedomknięte rozterki psychiki.
    Dzisiaj słyszała ich znowu – ciche szemranie, gdy zbliżali się w jej stronę, tłumiąc się na obrzeżu polany, wciąż jeszcze jakby w obawie, by wstąpić na srebrzący się obrus śniegu, pojaśniały w grudniowej śreżodze słońca, która rzuciła bladą poświatę na okrąg niewielkiego, zagubionego wśród kniei cmentarza i jego krzywe, zmurszałe nagrobki, wraz z upływem czasu coraz bardziej przypominające przypadkowe, skaliste formacje, coraz mniej zaplanowaną nekropolię, umyślnie oznaczoną pamięcią kamiennych rzeźb. Chwytała się uparcie tratwy swej nieposkromionej dorosłością naiwności, odpowiadając śmiechem na przyjacielskie zapewnienia i odchylając lekko głowę, gdy Saga oparła czoło o bok jej głowy, a pojedyncze wiechcie czarnych włosów opadły jej na twarz, przedzierając się przez jasne płótno fizjonomii rysami pojedynczych, podchwyconych zaraz wiatrem kosmyków, z taką łatwością uniesionych w powietrze; wiedziała, że duchy snuły całkiem odmienne historie – nie miały w zwyczaju być wobec niej życzliwe, nie miały w zwyczaju wnikać głębiej w cokolwiek, co nie posiadało związku z ich życiem, przede wszystkim nie miały jednak w zwyczaju wypowiadać się głosem tak melodyjnym, łagodnym i pozbawionym gniewnej impertynencji. Ich jęk – znajomy, miarowy, powracający echem pozornego diminuendo – przedzierał się gdzieś na granicy świadomości, zagłuszany obecnością Sagi i jej własnym grymasem wymuszonej wesołości, pozostawiając w umyśle ledwie pojedyncze słowa, rozbite i niejasne, jakby wybrzmiewały z uszkodzonego gramofonu, zmętniałe uporczywym szmerem.
    To bardzo nierozważne z ich strony, namawiać mnie do podobnego szelmostwa. – odparła, uśmiechając się zaczepnie i poruszając ostrożnie na śniegu, który zaskrzypiał cicho pod ciężarem jej ciała, odgniatając się niewyraźną arabeską w miejscu, gdzie materiał kurtki wcześniej przywarł ciasno do miękkiej bieli świeżego puchu. – Mój brat zasługuje na gorszą karę niż kilka odrażających całusów, chociaż jestem pewna, że jest w tym aspekcie nadzwyczaj zniewieściały; nadto przyzwyczaił się do zapachu róż, by przystawać na cokolwiek innego. – dodała zaraz z kąśliwą przesadą, przez chwilę jeszcze zawieszając czerń spojrzenia na pojaśniałym, ledwie oświetlonym sklepieniu nieba, wciąż bladym, choć słońce wyłoniło się już niemal całkowicie zza linii horyzontu. Poruszyła się dopiero, gdy przyjaciółka podniosła się z chłodnego materaca śniegu, wciskając jej w dłonie butelkę, o której szklane ściany obijało się jeszcze płynne złoto krzepiącego trunku, zalegającego przyjemnym ciepłem na dnie żołądka – wpierw nieświadoma znaleziska, nachyliła się ostrożnie, migotliwość znajomej substancji sprawiła jednak, że umysł natychmiast wyostrzył się przebłyskiem trzeźwości, a źrenice rozszerzyły się wyraźnie, ginąc w otchłani tęczówek o równie ciemnym odcieniu.
    Ektoplazma. – wyszeptała odruchowo, zbyt zafascynowana lepką, świecącą w śniegu esencją, by powstrzymać Sagę, która nachyliła się w stronę pobliskiego nagrobka tak ochoczo, że omal nie położyła jej się na kolanach, sięgając z zaciekawieniem dłonią za kamienny filar jednego z pobliskich kurhanów – przetarty kamień nie zdradzał nazwiska, spomiędzy mchu wydzierały się jednak dwie liczby, wyryte płytko w powierzchni kruszcu: 44. Odruchowo rozejrzała się po okolicy, lecz półprzezroczyste sylwetki, które wcześniej czaiły się na skraju lasu, zniknęły teraz zupełnie, na nowo więżąc leśny cmentarz pod duszną kopułą osobliwego milczenia. Na polecenie przyjaciółki chwyciła dłonią za pasek torby, podając jej dwie, wyciągnięte z środka fiolki, raptem rozświetlone gęstą, protoplazmatyczną substancją, poruszającą się w ciasnym karcerze szkła niczym żywe zwierzę, wystraszone nagłą niewolą – gdy skrawki duchowych trzewi zostały już pochwycone we flakonach, sięgnęła jeszcze dłonią za ścianę nagrobka, lecz jej dłoń natrafiła jedynie na nakrytą śniegiem wiechlinę, uginającą się posłusznie pod naciskiem palców; cokolwiek pozostawiły po sobie zjawy, nie były najwyraźniej zbyt hojne w swoich podarkach. Przeniosła wzrok na spąsowiałe zafascynowaniem lico Moen, a jej rysy nabrały słusznej ostrości.
    Nie traktuj tego jak prezentu, duchy nie znają gościnności i nie potrafią być łaskawe. Wiem, co sobie myślisz, widzę to po twoim spojrzeniu, ale ofiarowanie pomyślności jest do nich niepodobne. Zawsze może okazać się, że odebrały ją przypadkowo komuś innemu. – odparła, przyglądając się fiolkom, po czym podnosząc wzrok na Sagę. – Co zamierzasz?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Rozmowy o Eliasie, o karach za grzechy, o pokucie za wszelkie przewiny nagle odchodzą w niepamięć, zastygają gdzieś w refleksie tańczącym na powierzchni substancji uwięzionej w szklanej klatce, Saga wpatruje się w nią z fascynacją graniczącą z obłędem, jak sroka przyglądająca się najszczerszemu złotu, najjaśniejszemu z diamentów. Coś w ektoplazmie darowanej przez duchy zdaje się ją uwodzić - a może to tylko zgubny wpływ alkoholu, który teraz krąży po żyłach ogniem i popieli ją od środka w mylnym wrażeniu, że oto wydarzyło się coś wspaniałego? Wbrew pozorom podobne dobro można było otrzymać przecież w każdym lepiej zaopatrzonym alchemicznym sklepie za stosowną monetę, a jednak coś w myśli, że odnalazły to pośród - niczego - nagradza ją ciepłem kwitnącym w podbrzuszu. Coś z niczego.
    Coś z niczego, czy to nie cud?
    Pytanie Tove niemal zanika w jej świadomości kiedy Saga wpuszcza do płuc głębokie, rozedrgane oddechy, chwyta je łapczywie i zaszywa w cielesnych komórkach, jakby tchnienie zapomnianego leśnego cmentarza miało nastroić ją dotychczas nieznanym mistycyzmem. To rum, to jego sprawka, jednak Moen zdaje się niewrażliwa na te skojarzenia, jej policzki czerwienią się nie tyle od chłodu i podniecenia, co i jego wpływu, wszystko zlewa się w niej w harmonię, a tarcze szaro-błękitnych tęczówek błyszczą nieodgadnionym migotem przy spojrzeniu rzuconym towarzyszce ledwie kątem oka. Rosenkrantz zdaje się tego nie doceniać, ale to nic. Od zawsze była sceptyczna. Zakrzywiona w percepcji splendoru, jaki ofiarować mógł inny świat, tamten świat. Saga nie może jej za to winić i robić tego nawet nie zamierza, zamiast tego uśmiecha się najpierw delikatnie, zanim grymas kropi się figlarną rozpustą, a ona powoli cofa z niewygodnej pozycji; co zamierzasz?, pyta Tove, a dusza ćmy drży.
    Bez ostrzeżenia sięga ku policzku przyjaciółki, w geście delikatnym, łagodnym, choć paznokcie haczą o zaczerwienioną od mrozu skórę, drapią jak kocię dopraszające się zabawy; druga dłoń wsuwa pomiędzy palce Rosenkrantz jedną z fiolek z duszną substancją, Saga nie wie nawet kiedy budzi się z letargu na kolanach Tove, zawisa nad jej udami i przekrzywia głowę, obserwująca ją spod witrażu ciemnych rzęs. To surrealistyczne, chyba jest już pijana, nie, musi być pijana, rum miesza się ze świeżością wczesnego poranka i mąci jej w głowie, poszerza uśmiech. - Zamierzam żyć - odpowiada wreszcie z pewną sensualnością wplecioną w nici melodii głosu. Tyle może zrobić ku uciesze rezydujących w elegijnych monumentach duchów. Oddać się im w pięknie powietrza wciąganego do płuc, w ruchu ciała, w drżących mięśniach i mętnym spojrzeniu wodzącym po towarzyszce. Po chwili Saga pochyla się ku niej, czubkiem nosa dotyka nosa Tove, zanim spomiędzy rozchylonych warg dobiega perlisty chichot, a ona znika, wstaje z Tove, wstaje z ziemi, sięgnąwszy do guzików płaszcza.
    Wydają się nagle takie surowe. Niepotrzebne.
    Hans mógłby je z niej zedrzeć.
    - Chciałabym je tu zaprosić. Duchy, które tu mieszkają. Pozwolisz mi na to, Tove? Przyjmiesz je razem ze mną? - słowa zdają się wypływać z niej z natchnioną inspiracją, opuszczają organizm jak ciepła opoka purpurowego płaszcza, który nagle ląduje na pokrytym śniegiem podłożu, a na nim - bezpiecznie osiada też flakon z ektoplazmą; dziewczyna zostaje w ciepłej bawełnianej sukience barwionej błękitem przychylnego nieba, w grubych rajstopach i zimowych butach, wokół jej szyi wciąż powiewa szalik; w oczach przejawia się dzikość, jakaś naturalność pierwotności. Wie, że dla Rosenkrantz nie jest to łatwe. Od zawsze zmuszona plenić z siebie szepty umarłych, nękana ich bezlitosną próbą przedostania się do dominium żywych; dlatego Saga wyciąga ku niej dłoń, oferuje pomoc przy podniesieniu się, kiedy biodra zaczynają kołysać się lekko w rytmie nieistniejącej melodii. - Chodź - prosi lukrowaną słodyczą. Zróbmy to razem. Zatraćmy się razem. Wianek na głowie przyjaciółki scala ją z bujnym krajobrazem, zimnym i nieprzyjaznym, a mimo to dziwnie troskliwym. Pasuje tutaj, ona, wyglądająca jak królowa leśnego imperium. - Zatańcz ze mną dla ich spokoju - przez moment żałuje, że butelka jest tak daleko, choć zostało w niej ledwie kilka łyków ciężkiego alkoholu; dopiłaby je, tylko po to, by żałować tego z zajściem słońca w salwach goryczy toczącej się przez przełyk. Zamiast tego musi zadowolić się przelotnym dotknięciem wisiorka wokół swojej szyi, formowany w kształcie półksiężyca przypomina o prawdzie wylewającej się z ust ku chwale pracy naukowej pewnego młodzieńca - taki sam księżyc wisiał na niebie w noc śmierci jej sąsiada. - Tove - wypowiada jej imię miękko, jak inkantację zamierzchłej magii, której należy oddać cześć.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nieprzyjemne mrowienie, wychylające głowę zza rękojeści mostka, rozlewało się wzdłuż splotu słonecznego, sięgając ku dłoniom dolegliwym uczuciem zdrętwienia – w innych okolicznościach byłby to być może jedynie chłód listopadowego poranka, którego śnieżna zapowiedź srogiej, norweskiej zimy odciskała na policzkach kałuże spąsowiałych plam, jak rozległe, pieszczotliwe pocałunki mrozu, spotęgowanego jedynie przez cierpkość złocistego trunku, który, choć w pierwszej chwili zaległ przyjemnym ciepłem w debrze żołądka, zdawał się teraz rozsuwać po ciele dropiatością niemrawego przeczucia, że coś wciąż było nie w porządku. Nie bez powodu przeważnie stroniła się od używek silniejszych niż pośpiesznie wypalane papierosy, dzierżone w drżącej dłoni na podłamanej werandzie – alkohol uchylał zawekowaną puszkę jej umysłu, poluźniał sprzęgła i sprawiał, że pojedyncze żyłki lin, które wstrzymywały ją u bram narzuconego sobie rozsądku, pękały, otwierając obcym głosom duszne, zasnute pajęczyną korytarze do jej świadomości. Czuła ich obecność tym silniej, gdy tętno w skroniach pulsowało ichorem wmieszanym w płynącą żyłami krew – odnajdywała w sobie wspomnienia sprzed lat, klisze pamięci wyciągane wbrew woli z albumu przeszłości, echo dziecięcego strachu, stłumionego metalowym obuchem dojrzałości. Dawno wyplewiła z siebie chwasty tamtego gniewu, infantylnej, nierozumiejącej nienawiści do przekleństwa, jakie przekazała jej matka, ziarna gorczycy sprawiającego, że krzyczała do zdartego gardła i szarpała się konwulsyjnie, jakby próbowała wyrzucić z siebie te obce głosy, wyrwać im języki i uciszyć je raz na zawsze; błagała, by przestały, one tym silniej zawodziły jednak przeciągłym jękiem swego skowytu, roszcząc sobie prawo do jej psychiki – mimo to, słowa Sagi wzbudziły w niej lęk, rozpełzając się odruchem gwałtownej awersji.
    Nie. – jej głos, chłodny i surowy, zabrzmiał stłumionym protestem, gdy odwróciła się w stronę przyjaciółki, gromiąc ją czernią nieprzejednanego spojrzenia, za którego gniewną powagą kryła się jednak łuna trwogi, rozrysowana bladością na płótnie fizjonomii, prawie tak bladym, jak otaczający ją śnieg. – Nie, Saga, nie… – jej ton złagodniał, z lica zeszła ponura nieustępliwość, topniejąc pod prośbą, której, w obliczu natchnionego inspiracją spojrzenia Moen, nie potrafiła jednak nadać dobitności upragnionego brzmienia – żywiła do niej sympatię, która w ciasnym kierdelu jej szorstkich, stonowanych emocji odstawała czarną wełną odmienności; wprawdzie nie rozumiała, dlaczego była dla przyjaciółki tak łaskawa, dlaczego, gdy jej palce zalegały w łagodnej debrze cudzej dłoni, w głębi piersi dojrzewało ciepło kojącego poczucia bezpieczeństwa, tego samego dobroczynnego wsparcia, które ofiarowała jej w akademii, rozdzierając melasę otaczającego ją cienia. Westchnęła cicho, spoglądając na kobietę z ukosa – kobietę, która jeszcze przed chwilą rozciągała się leniwie na jej kolanach, jak kot w śreżodze jasnego, porannego światła, chichoczącej z radosną błogością, gdy cekiny jej rozbłysłych entuzjazmem oczu zatrzymały się na lśniącej, fosforyzującej substancji, skrawku niematerialnej jaźni, zawekowanej w podłużnym, szklanym flakonie. Teraz, gdy podniosła się z miękkiej kołdry śniegu, wyciągając ku niej dłoń, zdawała się jednak bardziej zdeterminowana – jej wełniany płaszcz wciąż przeplatany był pojedynczymi płatkami, włosy zmierzwione pieszczotą wichru, szalik owinięty niedbale ponad kołnierzem wierzchniego okrycia, odsłaniający fragment smukłej, alabastrowej szyi; tkwiło w niej coś elektryzującego, co sprawiało, że nie potrafiłaby odmówić jej po raz kolejny.
    Dłoń, za którą chwyciła, była chłodna i zdrętwiała od mrozu, śnieg jęknął z cichym skrzypnięciem, gdy podniosła się z jego miękkiej powierzchni, pozostawiając na obrusie bieli odcisk zmiętego ubrania; wianek – strzelista girlanda ciemnozielonych iglaków, przeplatana czerwonymi koralami jarzębiny – osunął się na bok, gdy w końcu podniosła się z ziemi, wmuszając na linię warg słaby uśmiech, który zachybotał się niemrawo pomiędzy kącikami ust.
    One nie chcą naszego towarzystwa. – odrzekła szeptem, a kłamstwo zastygło w wyschniętym nagle gardle goryczą ponurego upokorzenia – duchy zawsze pragnęły być usłyszane. Przez lata nauczyła się żyć z przekleństwem własnych genów, nie była dłużej tamtym nerwowym, gniewnym dzieckiem, które pragnęło jedynie chwili ciszy, z intrygą przesuwała palcami po wklęsłościach nordyckich run, niechęci do zaświatów nie wyzbyła się jednak nigdy – w jej umyśle zbyt silne były wspomnienia matki, żywej i martwej jednocześnie, paroksyzm jej szaleństwa, krzyk, który przypominał zwierzęcy skowyt, rozpaczliwy i rezonujący w materii koszmarów. Chciała pamiętać ją jedynie w scenerii kopenhaskiego domostwa, nie pośród sterylnie białych ścian szpitalnego oddziału, gdzie z dnia na dzień zaczynała maleć jak orzech, który zasychał wewnątrz łupiny – ilekroć jękliwe echo głosów wdzierało się jednak do jej umysłu, nie potrafiła myśleć o niczym innym; była do niej zbyt podobna. Tymczasem, wbrew sobie wsparła dłonie łagodnie o ramiona Sagi, pozwalając porwać się w nurt melodyjnego kołysania, mistycznego tańca, który zdawał się rozświetlić wokół nich nimbem chwilowego, nieoczekiwanego wytchnienia. – Słyszysz, jak nam śpiewają? – uniosła brodę, by spojrzeć przyjaciółce w oczy, a w tonie jej głosu przebrzmiała cienka nić przymuszonego rozbawienia, które wstąpiło jednak zaraz rzeczywistym błyskiem szczerości na ciemne monety jej oczu – dwa, nieoszlifowane turmaliny inkrustowane w sukno twarzy.

    Saga i Tove z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.