:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir
2 posters
Bezimienny
13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:48
31.12.2000
Przyznaj, Ragnar, niby taki z ciebie chojrak, pierwszy jesteś, by nadstawiać karku, a po zeszłonocnej nasiadówie z Gunnarem spietrałeś się jak pierwszorzędny skvader. Trzydziesty pierwszy grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego stanął ci jak ość w gardle, której rozmyślne usunięcie wyłącznie pogarsza sytuację, wywołując jeszcze większy dyskomfort; ignorowanie jej istnienia natomiast wcale nie sprawia, że czujesz się lepiej i przyjemniej ci się żyje. Myśl o nadciągającym końcu milenium drażni cię nieznośnie, zaś świadomość uciekającego przez palce czasu zaciska się pętlą u twojej szyi, sprawiając że myślisz coraz mniej racjonalnie, po raz pierwszy od dawna kierując się sercem, a nie intuicją i potrzebą przetrwania. Zasiane ci w świadomości ziarno wątpliwości — że wraz z wybiciem północy szlag trafi świat; że całe to pierdolenie o przeznaczeniu i Ragnaroku to jedna wielka ściema i dotychczasowe ścieranie się z Kruczą Strażą było niczym więcej, jak tylko niewiele znaczącym wypełniaczem czasu — przez noc rozpleniło się jak chwast, sprawiając że zamiast bezczynnie siedzieć na dupie i czekać na wieczorną imprezę u Alisy, nerwowo krzątasz się po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca we własnym domu i gubiąc się we własnych myślach.
Wciąż rezonująca ci nieprzyjemnym wspomnieniem w świadomości niedawna konfrontacja z Safírem wreszcie, gdy wskazówki zegara przesuwają się nieubłaganie ku północy, wybijając dziewiętnastą, prowokuje cię do wyjścia na miasto zasnute wieczorną ciemnością i tętniące od zupełnie nieświadomych potencjalnej katastrofy galdrów. Jest coś irytującego w ich swobodzie i ignorancji, coś co sprawia, że każdego mijanego, rozszczebiotanego radośnie przechodnia masz ochotę wybebeszyć, żeby sprawdzić, czy w klatkach czaszek wciąż jeszcze mają mózgi, czy już tylko zwykłą galaretę. Hardo brniesz jednak przed siebie, nie do końca świadom, dokąd tak naprawdę niosą cię nogi, dość marnie starając się poddać niekoniecznie właściwie działającemu instynktowi. Serce, jak nigdy, podchodzi ci do gardła, gdy zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie się znajdujesz, ale nie masz czasu przeklinać podjętej decyzji, bo — idąc za ciosem — już wybiegasz ku następnemu, durnemu postanowieniu i z zajadłością stukasz do drzwi siostry, najpierw względnie delikatnie, później jednak pukanie przybiera na sile, jakbyś zdecydował się je w ten sposób wyważyć.
— Spieszysz się gdzieś? — rzucasz niemal radośnie na jej widok. Jak zawsze. Zawsze to samo pytanie, bo zawsze pojawiasz się niezapowiedziany, zawsze nie w porę, zawsze wtedy, kiedy inni zaplanowany mają już dzień — i zawłaszczasz sobie czas nieprzeznaczony dla ciebie z takim przekonaniem, z niezachwianą pewnością, że nigdy nikt ci nie odmówi. — Mam dla ciebie coś, czego nie zapomnisz do końca życia. — Mefistofeliczny uśmiech rozjaśnia twoją mordę i przez chwilę sam wierzysz, że wszystkie dzisiejsze troski odeszły w niepamięć. Kiedy jednak odwracasz się, poinformowawszy Abigel, że ma pięć minut i że poczekasz na nią na zewnątrz, to paskudne uczucie przeciekającego przez palce czasu wraca ze dwojoną siłą. W myślach każda uciekająca sekunda wybrzmiewa jak uderzenie gongu, aż łapiesz się za skronie, jakby to pomogło uciszyć wewnętrzny hałas.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:49
Przygotowywała się do wyjścia, planując wieczór spędzić na uliczkach Midgardu, snując się wśród roześmianych galdrów w oczekiwaniu na północ. To właśnie w takie wyjątkowe dni poddawanie się woli bogów przynosiło najbardziej efektywne rezultaty. Rezonująca w ciele moc sprzężona rytuałem, wzmocniona runami i układem gwiazd pozwalała sięgnąć szczytów możliwości. Prowadzone (nie tylko) w salach instytutu badania nad zwiększeniem potencjału seidr przynosiły różne rezultaty, motywując ambitną panią doktor do częstszego podejmowania ryzyka. Skłonność do spędzania całego wolnego czasu w pracy sprawiała, że w porze zamknięcia instytutu wracała do własnych czterech ścian uzbrojona w dokumenty, notatki i obliczenia, dzięki którym nie traciła na ciągłej wydajności. Tylko pozornie, bo mocarna fasada, nawet jeśli utrzymywana przez lata, stale i niezmiennie mająca za zadanie utkwić osoby postronne w przekonaniu, iż w życiu panny Fenrisdóttir wszystko jest w najlepszym porządku. Dzisiejszy cel był jasny, udać się do świątyni i prosić boginie o zesłanie prawd o Midgardzie. Nie potrzebowała do tego żadnego towarzystwa, tą noc miała spędzić sama.
Siedziała na podłodze, przerzucając na stosie ubrań kolejne elementy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na świętowanie w mieście. Z zaklętego gramofonu wydobywała się muzyka, zawodzący głos Janis Joplin:
Don't you know
Honey, ain't nobody ever gonna Löve you
The way I try to do
Who'll take all your pain
And your heartache too?
Dym z osadzonego na popielniczce papierosa przygasł, mieszając się z zapachem kwiatowych perfum i natychmiast osiadając na lekko wilgotnych wciąż po kąpieli włosach wyroczni. Nucąc pod nosem kolejne zwrotki zastygła w bezruchu, słysząc jak ktoś dobija się do drzwi. Szybkim ruchem dłoni machnęła w kierunku gramofonu, by wyłączyć muzykę i czekała chwilę, wierząc że jeśli będzie odpowiednio cicho, delikwent zrezygnuje i odejdzie. Pukanie nie ustawało, a wreszcie przerodziło się w łomot. Abigel zerwała się z miejsca, zostawiając rozłożone na łóżku swetry i pognała do przejścia. Uchyliła drzwi, a ciemne brwi powędrowały w zdumieniu ku górze.
- Ja? Nigdy się nie spieszę - odparła od razu, odpowiadając na uśmiech brata tym samym. W jednej chwili nocny rytuał stał się zupełnie nieistotny, a spojrzenie zielonych oczu utkwione było w Fenrissonie. Wyczekiwała tych momentów, pozwalając sobie wierzyć w niespodziankę. Kusiło, by sięgnąć do oczu wielkich Norn, by spytać, odrobinę podejrzeć czy już wkrótce będzie im dane spotkać się na skrzyżowanych drogach. Nie zdążyła zapytać jaką szykuje niespodziankę, ani nawet oburzyć się, że znów pojawia się bez zapowiedzi. - Zaraz będę - rzuciła jeszcze za nim, nim zniknął za zakrętem schodów, po czym zamknęła drzwi, by zebrać najpotrzebniejsze rzeczy. Zgarnęła pierwszy z brzegu czarny sweter i spod brzegów golfa wysunęła długie włosy. Wysokie buty, kurtka i pospiesznie dopity łyk zimnej kawy z filiżanki. Nie kazała mu długo czekać, już po chwili, pokonawszy wszystkie schody z ostatniego piętra, znalazła się przy wejściu do kamienicy.
- Dawno cię tu nie było. Już myślałam, że Hel się o ciebie upomniała - mruknęła, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki, unosząc wzrok na błękit oczu brata. - Gdzie się dziś wybieramy? - Nie dostrzegła w jego zachowaniu niczego niepokojącego, czyżby aż tak dobrze się maskował, czy też Abigel chciała wierzyć, że choć przez moment mogą żyć beztrosko?
Siedziała na podłodze, przerzucając na stosie ubrań kolejne elementy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na świętowanie w mieście. Z zaklętego gramofonu wydobywała się muzyka, zawodzący głos Janis Joplin:
Don't you know
Honey, ain't nobody ever gonna Löve you
The way I try to do
Who'll take all your pain
And your heartache too?
Dym z osadzonego na popielniczce papierosa przygasł, mieszając się z zapachem kwiatowych perfum i natychmiast osiadając na lekko wilgotnych wciąż po kąpieli włosach wyroczni. Nucąc pod nosem kolejne zwrotki zastygła w bezruchu, słysząc jak ktoś dobija się do drzwi. Szybkim ruchem dłoni machnęła w kierunku gramofonu, by wyłączyć muzykę i czekała chwilę, wierząc że jeśli będzie odpowiednio cicho, delikwent zrezygnuje i odejdzie. Pukanie nie ustawało, a wreszcie przerodziło się w łomot. Abigel zerwała się z miejsca, zostawiając rozłożone na łóżku swetry i pognała do przejścia. Uchyliła drzwi, a ciemne brwi powędrowały w zdumieniu ku górze.
- Ja? Nigdy się nie spieszę - odparła od razu, odpowiadając na uśmiech brata tym samym. W jednej chwili nocny rytuał stał się zupełnie nieistotny, a spojrzenie zielonych oczu utkwione było w Fenrissonie. Wyczekiwała tych momentów, pozwalając sobie wierzyć w niespodziankę. Kusiło, by sięgnąć do oczu wielkich Norn, by spytać, odrobinę podejrzeć czy już wkrótce będzie im dane spotkać się na skrzyżowanych drogach. Nie zdążyła zapytać jaką szykuje niespodziankę, ani nawet oburzyć się, że znów pojawia się bez zapowiedzi. - Zaraz będę - rzuciła jeszcze za nim, nim zniknął za zakrętem schodów, po czym zamknęła drzwi, by zebrać najpotrzebniejsze rzeczy. Zgarnęła pierwszy z brzegu czarny sweter i spod brzegów golfa wysunęła długie włosy. Wysokie buty, kurtka i pospiesznie dopity łyk zimnej kawy z filiżanki. Nie kazała mu długo czekać, już po chwili, pokonawszy wszystkie schody z ostatniego piętra, znalazła się przy wejściu do kamienicy.
- Dawno cię tu nie było. Już myślałam, że Hel się o ciebie upomniała - mruknęła, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki, unosząc wzrok na błękit oczu brata. - Gdzie się dziś wybieramy? - Nie dostrzegła w jego zachowaniu niczego niepokojącego, czyżby aż tak dobrze się maskował, czy też Abigel chciała wierzyć, że choć przez moment mogą żyć beztrosko?
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:49
Na usta cisną ci się słowa zbroczone jadem kąśliwości (niemal czujesz, jak ten skapuje ci z kłów wprost na wargi już gotowe formować stosowną odpowiedź wymierzoną celnie, jak szpila, w nadmuchane ego siostry), język aż świerzbi cię od zjadliwych zwrotów, mielesz je nim, jak wiecznie, niespokojnie żarzące się węgielki, gotowe w każdej chwili buchnąć płomieniem spopielającym wszystko, co znajdzie im się na drodze. Sznurujesz sobie jednak gębę ostatni raz — końcoworocznym postanowieniem, by wreszcie przestać gnoić ludzi, jakby to w jakikolwiek sposób mogło zrównoważyć szalę dotychczasowych, osiadających ci ciężko na ramionach win; jakby mogło zagwarantować ci wkroczenie w cokolwiek, co nastanie po północy, z czystą kartą nieskalaną ciągnącymi się za tobą, jak smród, uczynkami. Zresztą, dopiero gdy wypadłszy z bramy wprost w objęcia lodowego podmuchu zasypującego ci twarz ogromnymi płatami śniegu, uprzytamniasz sobie, że przy niej przecież zawsze się hamujesz, że wszelkie złośliwości przybierają przy niej formę niewinnych żartów, jakbyś drażnił się z dzieckiem, którego nie chcesz doprowadzić do łez; nie pamiętasz chwili, w której, w jej obecności, dałbyś ponieść się emocjom do tego stopnia, by żałować wypowiedzianych słów. Zazwyczaj kończyło się na impulsywnej rejteradzie, byś później mógł wyrzucać sobie w najlepsze brak podjęcia jakiejkolwiek konfrontacji.
Nie tym razem — dziś wszystko będzie tak, jak powinno być od lat.
— Co poradzę? Zazwyczaj nie jest mi po drodze. — Wzruszasz ramionami z taką swobodą, jakbyś wcale nie tłumaczył się jej z przyczyny tak długiej nieobecności, a co najwyżej dawał do zrozumienia, że całkowicie obojętne jest ci, czy będziesz widywał ją we wtorki, czy w piątki, i bezczelnie ruszasz przed siebie, wiedząc już, że Abigel zaraz podąży za tobą, że dreptać będzie u twojego boku, jak wierny piesek, zupełnie jak przed kilkunastoma laty, kiedy jeszcze chciałeś razem — rodzinnie — podbijać midgardzkie ulice. Studenckie rytuały rozmyły się jednak dawno pod wpływem bezwzględnie upływającego czasu, robiąc przestrzeń dla innych przyzwyczajeń, w których nie przewidziałeś wiele miejsca dla rodziny. — Tam, gdzie Hel bałaby się wejść — rzucasz zdawkowym, zupełnie nic nie tłumaczącym wyjaśnieniem, pokąsane mrozem dłonie po kilku krokach decydując się schować do kieszeni, na dnie których pod opuszkami palców szybko wyczuwasz drapiący, nieznośnie drażniący cię materiał rękawiczek, zakładanych zazwyczaj wyłącznie po to, by nie zostawiać śladów na obcych meblach i klamkach; by nie rzucać się specjalnie w oczy ze zdobiącą ci dłoń Pieczęcią Lokiego, wzbudzającą zawsze przesadnie wiele emocji.
Ostentacyjne westchnięcie wyrywa ci się w przepełnione kakofonią najróżniejszych hałasów — głośnymi rozmowami i śmiechami, przedwczesnymi wybuchami fajerwerków i pożądania, przestawianiem garnków, stukotem eleganckich butów o odśnieżone płyty chodników — powietrze, a towarzysząca przy tym para skraplającego się na zimnie powietrza zdradza zalążki drżącej w tobie irytacji. Przyspieszasz kroku, narzucając niemal mordercze tempo marszu, tym bardziej wzmagające zmęczenie, gdy obierasz nieoczekiwanie drogę na skróty, tymi uliczkami miasta, które służby porządkowe najwyraźniej uznały za najmniej uczęszczane, a przez to: zasypane śniegiem.
— Nie patrz tak na mnie. Nie zaryzykuję zepsucia ci niespodzianki — mówisz bez choćby cienia skruchy, że zamierzasz trzymać ją w niepewności do chwili, aż dotrzecie na miejsce. Odwracasz się nagle ku niej, idąc chwilę tyłem, bez cienia lęku, że zaraz się o coś lub o kogoś wypierdolisz. — Pospiesz się, bo zabraknie dla nas miejsca. Mam cię wziąć na barana? — Zaczepnie rzucone pytanie więcej ma w sobie zachęty niż rzeczywistego ponaglenia do nadgonienia narzuconego tempa, dzięki któremu już po piętnastu minutach na horyzoncie zaczynają majaczyć pierwsze zarysy Ogrodów Baldura.
Nie tym razem — dziś wszystko będzie tak, jak powinno być od lat.
— Co poradzę? Zazwyczaj nie jest mi po drodze. — Wzruszasz ramionami z taką swobodą, jakbyś wcale nie tłumaczył się jej z przyczyny tak długiej nieobecności, a co najwyżej dawał do zrozumienia, że całkowicie obojętne jest ci, czy będziesz widywał ją we wtorki, czy w piątki, i bezczelnie ruszasz przed siebie, wiedząc już, że Abigel zaraz podąży za tobą, że dreptać będzie u twojego boku, jak wierny piesek, zupełnie jak przed kilkunastoma laty, kiedy jeszcze chciałeś razem — rodzinnie — podbijać midgardzkie ulice. Studenckie rytuały rozmyły się jednak dawno pod wpływem bezwzględnie upływającego czasu, robiąc przestrzeń dla innych przyzwyczajeń, w których nie przewidziałeś wiele miejsca dla rodziny. — Tam, gdzie Hel bałaby się wejść — rzucasz zdawkowym, zupełnie nic nie tłumaczącym wyjaśnieniem, pokąsane mrozem dłonie po kilku krokach decydując się schować do kieszeni, na dnie których pod opuszkami palców szybko wyczuwasz drapiący, nieznośnie drażniący cię materiał rękawiczek, zakładanych zazwyczaj wyłącznie po to, by nie zostawiać śladów na obcych meblach i klamkach; by nie rzucać się specjalnie w oczy ze zdobiącą ci dłoń Pieczęcią Lokiego, wzbudzającą zawsze przesadnie wiele emocji.
Ostentacyjne westchnięcie wyrywa ci się w przepełnione kakofonią najróżniejszych hałasów — głośnymi rozmowami i śmiechami, przedwczesnymi wybuchami fajerwerków i pożądania, przestawianiem garnków, stukotem eleganckich butów o odśnieżone płyty chodników — powietrze, a towarzysząca przy tym para skraplającego się na zimnie powietrza zdradza zalążki drżącej w tobie irytacji. Przyspieszasz kroku, narzucając niemal mordercze tempo marszu, tym bardziej wzmagające zmęczenie, gdy obierasz nieoczekiwanie drogę na skróty, tymi uliczkami miasta, które służby porządkowe najwyraźniej uznały za najmniej uczęszczane, a przez to: zasypane śniegiem.
— Nie patrz tak na mnie. Nie zaryzykuję zepsucia ci niespodzianki — mówisz bez choćby cienia skruchy, że zamierzasz trzymać ją w niepewności do chwili, aż dotrzecie na miejsce. Odwracasz się nagle ku niej, idąc chwilę tyłem, bez cienia lęku, że zaraz się o coś lub o kogoś wypierdolisz. — Pospiesz się, bo zabraknie dla nas miejsca. Mam cię wziąć na barana? — Zaczepnie rzucone pytanie więcej ma w sobie zachęty niż rzeczywistego ponaglenia do nadgonienia narzuconego tempa, dzięki któremu już po piętnastu minutach na horyzoncie zaczynają majaczyć pierwsze zarysy Ogrodów Baldura.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:49
Nie wymagała długich wyjaśnień, streszczenia historii życia, samej prawdy, wyznawanej na spowiedzi pod groźbą kary. Ciekawość motywowała potrzebą zrozumienia, siostrzaną opiekuńczością. Niemal niezachwianie wierzyła, że to ona pełnić musi pieczę nad rodzeństwem, choć jedno było od niej starsze, a drugie równe wiekiem. Obaj mieli już własne życie, zupełnie z nią niezwiązane, a mimo to nadal walczyła z chęcią matkowania, roztaczania opieki, której może i potrzebowali, lecz na pewno już nie od niej.
Próbują uświadomić jej to na każdym kroku, trzymając na dystans i dopuszczając wyłącznie wtedy, kiedy sami tego zechcą. Wyrocznia nie jest jednak wszechwiedzącą, bezradnie stara się podtrzymać rozsypujące się elementy układanki, z jakich tworzy znaną sobie rzeczywistość, której czuje się panią, nad którą może mieć kontrolę.
Ragnara kocha i kochać będzie, bo nigdy nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Żadnej, pomijając scysje z resztą rodziny, która miała pozostać jej bliska. Już dawno porzuciła górnolotne idee, wielkie marzenie o zjednoczonej rodzinie. Nie ma jednak poczucia, że z każdym dniem oddalają się coraz bardziej. Nie potrzebuje ciągłej atencji, codziennych wiadomości, regularnych spotkań. Ceni sobie przecież samotność - jednocześnie tak bardzo znienawidzoną - przed zbyt mocnymi naciskami także uciekając. Brat jest jej jednak bliski, tęskni za nim, za jego obecnością, uśmiechem, kąśliwymi uwagami, które tak bardzo cedzi i cenzuruje, nie pozwalając jej poznać prawdziwego siebie. Widzi to i akceptuje, żaden grzeczny chłopak nie stawał się ślepcem, nie żył w społecznym marginesie, gdzie ukrywał się przed resztą świata. Także i ona nie przyznaje się szerszemu towarzystwu do posiadanego rodzeństwa, ograniczając wylewność o swoim życiu do niezbędnego minimum. Kiedyś sądziła, że bracia są jej najbliższymi osobami, tymi, co wiedzą o niej najwięcej i znają najlepiej. Z biegiem lat dochodzi jednak do wniosku, że wmawia to sobie, łudząc się, że wielokrotnie powtarzane kłamstwa wejdą w życie, staną się bardziej realne od prawdy. Usilnie ignoruje irytujące wrażenie, charakterystyczny ścisk w żołądku, poczucie pustki i niepokoju, jakie towarzyszą jej za każdym razem, gdy przychodzi do rozstania i wraca znów do punktu wyjścia. I choć ma dziś świadomość własnych przywar i pluje sobie w brodę na te wszystkie słabości, to uzależnienie jest zbyt silne, by odpuścić, by nie uśmiechnąć się szeroko i ruszyć ślepo we wskazanym kierunku - byleby jeszcze na chwilę podtrzymać iluzję, że są sobie bliscy, że są dla siebie ważni.
Podbiega do niego, widząc jak mu spieszno. Dyskretnie ogląda się przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt za nimi nie podąża, nie odprowadza spojrzeniem.
- Zabraknie dla nas miejsca? Już sądziłam, że próbujemy kogoś zgubić, a dobrze wiesz, że ucieczki są twoją, a nie moją domeną - rzuca kąśliwie, zbywając zaczepne pytanie i ciemne brwi wędrują ku górze w odpowiedzi. Czasem odnosi wrażenie, że brat odwiedza ją tylko wtedy, gdy potrzebuje kotwicy, osadzenia się stabilnej, znanej sobie rzeczywistości, gdy ta prawdziwa jest już zbyt wymagająca, zbyt nieznośnie wwierca się w umysł problemami czy wyrzutami sumienia. To dlatego nadal zwraca się do niej tak, jak gdyby wciąż miała dziesięć lat, jakby wyruszali na przygodę po terenach zatoki, jakby nic wokół już się nie liczyło.
Przyspiesza znów kroku, podtrzymując rytm, by sięgając wzrokiem na majaczące się na horyzoncie Ogrody uśmiechnąć się do siebie. Rzadko bywa w tej okolicy, nie ma przecież czasu na zaplanowane, ani tym bardziej spontaniczne spacery, dzieląc swój czas między pracę i pracę.
- Czy dla lepszego efektu niespodzianki mam zamknąć oczy? - pyta, zerkając nań z ukosa. Niewiedza bywa intrygująca, wzmaga dreszczyk emocji, napędza do dalszego działania, nie dopytuje więc o szczegóły zawiązanej tajemnicy, spodziewa się, że zaraz wszystko stanie się jasne.
Próbują uświadomić jej to na każdym kroku, trzymając na dystans i dopuszczając wyłącznie wtedy, kiedy sami tego zechcą. Wyrocznia nie jest jednak wszechwiedzącą, bezradnie stara się podtrzymać rozsypujące się elementy układanki, z jakich tworzy znaną sobie rzeczywistość, której czuje się panią, nad którą może mieć kontrolę.
Ragnara kocha i kochać będzie, bo nigdy nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Żadnej, pomijając scysje z resztą rodziny, która miała pozostać jej bliska. Już dawno porzuciła górnolotne idee, wielkie marzenie o zjednoczonej rodzinie. Nie ma jednak poczucia, że z każdym dniem oddalają się coraz bardziej. Nie potrzebuje ciągłej atencji, codziennych wiadomości, regularnych spotkań. Ceni sobie przecież samotność - jednocześnie tak bardzo znienawidzoną - przed zbyt mocnymi naciskami także uciekając. Brat jest jej jednak bliski, tęskni za nim, za jego obecnością, uśmiechem, kąśliwymi uwagami, które tak bardzo cedzi i cenzuruje, nie pozwalając jej poznać prawdziwego siebie. Widzi to i akceptuje, żaden grzeczny chłopak nie stawał się ślepcem, nie żył w społecznym marginesie, gdzie ukrywał się przed resztą świata. Także i ona nie przyznaje się szerszemu towarzystwu do posiadanego rodzeństwa, ograniczając wylewność o swoim życiu do niezbędnego minimum. Kiedyś sądziła, że bracia są jej najbliższymi osobami, tymi, co wiedzą o niej najwięcej i znają najlepiej. Z biegiem lat dochodzi jednak do wniosku, że wmawia to sobie, łudząc się, że wielokrotnie powtarzane kłamstwa wejdą w życie, staną się bardziej realne od prawdy. Usilnie ignoruje irytujące wrażenie, charakterystyczny ścisk w żołądku, poczucie pustki i niepokoju, jakie towarzyszą jej za każdym razem, gdy przychodzi do rozstania i wraca znów do punktu wyjścia. I choć ma dziś świadomość własnych przywar i pluje sobie w brodę na te wszystkie słabości, to uzależnienie jest zbyt silne, by odpuścić, by nie uśmiechnąć się szeroko i ruszyć ślepo we wskazanym kierunku - byleby jeszcze na chwilę podtrzymać iluzję, że są sobie bliscy, że są dla siebie ważni.
Podbiega do niego, widząc jak mu spieszno. Dyskretnie ogląda się przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt za nimi nie podąża, nie odprowadza spojrzeniem.
- Zabraknie dla nas miejsca? Już sądziłam, że próbujemy kogoś zgubić, a dobrze wiesz, że ucieczki są twoją, a nie moją domeną - rzuca kąśliwie, zbywając zaczepne pytanie i ciemne brwi wędrują ku górze w odpowiedzi. Czasem odnosi wrażenie, że brat odwiedza ją tylko wtedy, gdy potrzebuje kotwicy, osadzenia się stabilnej, znanej sobie rzeczywistości, gdy ta prawdziwa jest już zbyt wymagająca, zbyt nieznośnie wwierca się w umysł problemami czy wyrzutami sumienia. To dlatego nadal zwraca się do niej tak, jak gdyby wciąż miała dziesięć lat, jakby wyruszali na przygodę po terenach zatoki, jakby nic wokół już się nie liczyło.
Przyspiesza znów kroku, podtrzymując rytm, by sięgając wzrokiem na majaczące się na horyzoncie Ogrody uśmiechnąć się do siebie. Rzadko bywa w tej okolicy, nie ma przecież czasu na zaplanowane, ani tym bardziej spontaniczne spacery, dzieląc swój czas między pracę i pracę.
- Czy dla lepszego efektu niespodzianki mam zamknąć oczy? - pyta, zerkając nań z ukosa. Niewiedza bywa intrygująca, wzmaga dreszczyk emocji, napędza do dalszego działania, nie dopytuje więc o szczegóły zawiązanej tajemnicy, spodziewa się, że zaraz wszystko stanie się jasne.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:49
Mógłbyś udać, że wcale nie słyszałeś; że zjadliwie rzucone przez Abigel słowa są niczym więcej, jak ledwie kolejnym uszczypnięciem mroźnego podmuchu wiatru; mógłbyś — bo to przecież to ignorowanie cudzych słów, filtrowanie rzeczywistości przez sączek własnych priorytetów wychodzi ci najlepiej — dużo lepiej niż jakakolwiek rejterada. Przez kilka kroków niewydeptaną jeszcze ścieżką, traktem który przecierasz specjalnie dla niej, przez kilka oddechów wznoszących się nad tobą, rozpływających w grudniowym powietrzu w niekształtną aureolę sprawiającą, że wyglądasz niemal niewinnie, nawet ci się udaje — trzymać gębę na kłódkę, nie komentować jej kąśliwej uwagi, może nawet, na krótką chwilę, w kompletną niepamięć rzucić to, że drepce tuż za tobą; że w ogóle zdecydowałeś się odwiedzić ją dzisiejszego wieczora, że to z nią postanowiłeś spędzić ostatnie godziny dwutysięcznego roku i to z nią — jeśli bogowie dadzą wam taką możliwość — powitasz rodzące się, nowe milenium. Albo, trzymając mocno za rękę, do nieprzytomności ściskając kurczowo jej chłodne palce, wkroczysz wraz z nią w budzący się Ragnarök. Mógłbyś udać, milczeć długo jednak nie potrafisz, szczególnie kiedy między wierszami ktokolwiek próbuje zarzucać ci tchórzostwo.
— Nie uciekam, tylko korzystam z dobrodziejstw podróżowania — ucinasz temat, a w ton wypowiedzi wkrada się dziwna ostrość, którą, gdybyś tylko odwrócił się w stronę siostry, dałoby się dojrzeć także w pociemniałych gwałtownie tęczówkach, które jakby wcale nie chciały już odbijać światła skrzącego się na wszędobylskich drobinkach śniegu, ale pochłaniały je jak czarna dziura. I znów się powstrzymujesz, ponownie przełykasz szybciej, niż zdążasz je wypowiedzieć, kwaśne słowa kontrataku, przezornie zakładasz sobie na mordę kaganiec, byleby za bardzo nie rozewrzeć paszczy, byleby nie ugryźć, jak masz w zwyczaju. Byleby dzisiaj było przyjemnie. Byś sam mógł ten wieczór zapamiętać jako jeden z normalniejszych. — Też mogłabyś spróbować, bo doskonale działa na kondycję, a z tą, jak widzę, jak zwykle u ciebie nie najlepiej — zauważasz z przekąsem, z jedyną formą uszczypliwości, jaką masz serce jej w ogóle sprezentować.
Tak, jak ona próbuje wam matkować, tak ty, z równą niezłomnością, od lat traktujesz ją jak małą dziewczynkę. Mimo upływu czasu, mimo wyostrzonego doświadczeniem oblicza i rysującego się wyraźnie charakteru, nie potrafisz, a może zwyczajnie nie chcesz dostrzec w niej dorosłej kobiety; kogoś, kogo możesz traktować, jak wszystkich innych, bez taryfy ulgowej, z całą paletą świństwa, której zmieszane barwy od zawsze w tobie krążą. Nie umiesz zauważyć w niej kogoś równego sobie, dlatego nawet dzisiaj, zamiast na kolację, zamiast na jedną z dziesiątek noworocznych imprez — tu, w Midgardzie, albo gdzieś dalej, w Oslo, w Trondheim, w Helsinkach — zabierasz ją do parku, na durną zabawę na zamarzniętym lodzie, gdzie cały czas będziesz miał ją pod ręką. Lub ona ciebie.
— Nawet nie próbuj — ostrzegasz śmiertelnie poważnym głosem, prawie że z przyganą, odwracając się raptownie, by sprawdzić, czy Abigel, w ślad za rzuconą znienacka propozycją, nie wcieli jej zaraz w życie. Zabawne, że każdemu innemu zaproponowałbyś to od razu; więcej nawet: sam zawiązałbyś na obcych oczach ciemną przepaskę albo bandanę, którą przewiązaną zawsze nosisz na nadgarstku, jej końce ściskając tak mocno, że czułbyś drganie powietrza spowodowane wykrzywieniem cudzych ust w pełnym niezadowolenia grymasie. Jej natomiast nie pozwalasz nawet o tym myśleć. W niezrozumiałym przypływie troski chwytasz ją za dłoń, przyciągając do siebie, by następnie zarzucić jej rękę na ramię. Bezwiednie między palce chwytasz kosmyk jej włosów i unosząc go, wskazujesz punkt majaczący wam przed oczyma. — Jak masz zamiar się wypierdolić, zrobisz to w bardziej kontrolowanych warunkach, na lodzie. O, widzisz. Nad strumieniem, właśnie tam, gdzie krzątają się ludzie — tłumaczysz cierpliwie, wciąż pokazując na rozłożony nad brzegiem przepływającej przez Ogrody Baldura rzeczki punkt, w którym pracownicy miejskiego lodowiska postanowili wypożyczać łyżwy dla tych, którzy Nowy Rok chcą powitać w naturze. — Chyba nie zapomniałaś, jak się jeździ?
— Nie uciekam, tylko korzystam z dobrodziejstw podróżowania — ucinasz temat, a w ton wypowiedzi wkrada się dziwna ostrość, którą, gdybyś tylko odwrócił się w stronę siostry, dałoby się dojrzeć także w pociemniałych gwałtownie tęczówkach, które jakby wcale nie chciały już odbijać światła skrzącego się na wszędobylskich drobinkach śniegu, ale pochłaniały je jak czarna dziura. I znów się powstrzymujesz, ponownie przełykasz szybciej, niż zdążasz je wypowiedzieć, kwaśne słowa kontrataku, przezornie zakładasz sobie na mordę kaganiec, byleby za bardzo nie rozewrzeć paszczy, byleby nie ugryźć, jak masz w zwyczaju. Byleby dzisiaj było przyjemnie. Byś sam mógł ten wieczór zapamiętać jako jeden z normalniejszych. — Też mogłabyś spróbować, bo doskonale działa na kondycję, a z tą, jak widzę, jak zwykle u ciebie nie najlepiej — zauważasz z przekąsem, z jedyną formą uszczypliwości, jaką masz serce jej w ogóle sprezentować.
Tak, jak ona próbuje wam matkować, tak ty, z równą niezłomnością, od lat traktujesz ją jak małą dziewczynkę. Mimo upływu czasu, mimo wyostrzonego doświadczeniem oblicza i rysującego się wyraźnie charakteru, nie potrafisz, a może zwyczajnie nie chcesz dostrzec w niej dorosłej kobiety; kogoś, kogo możesz traktować, jak wszystkich innych, bez taryfy ulgowej, z całą paletą świństwa, której zmieszane barwy od zawsze w tobie krążą. Nie umiesz zauważyć w niej kogoś równego sobie, dlatego nawet dzisiaj, zamiast na kolację, zamiast na jedną z dziesiątek noworocznych imprez — tu, w Midgardzie, albo gdzieś dalej, w Oslo, w Trondheim, w Helsinkach — zabierasz ją do parku, na durną zabawę na zamarzniętym lodzie, gdzie cały czas będziesz miał ją pod ręką. Lub ona ciebie.
— Nawet nie próbuj — ostrzegasz śmiertelnie poważnym głosem, prawie że z przyganą, odwracając się raptownie, by sprawdzić, czy Abigel, w ślad za rzuconą znienacka propozycją, nie wcieli jej zaraz w życie. Zabawne, że każdemu innemu zaproponowałbyś to od razu; więcej nawet: sam zawiązałbyś na obcych oczach ciemną przepaskę albo bandanę, którą przewiązaną zawsze nosisz na nadgarstku, jej końce ściskając tak mocno, że czułbyś drganie powietrza spowodowane wykrzywieniem cudzych ust w pełnym niezadowolenia grymasie. Jej natomiast nie pozwalasz nawet o tym myśleć. W niezrozumiałym przypływie troski chwytasz ją za dłoń, przyciągając do siebie, by następnie zarzucić jej rękę na ramię. Bezwiednie między palce chwytasz kosmyk jej włosów i unosząc go, wskazujesz punkt majaczący wam przed oczyma. — Jak masz zamiar się wypierdolić, zrobisz to w bardziej kontrolowanych warunkach, na lodzie. O, widzisz. Nad strumieniem, właśnie tam, gdzie krzątają się ludzie — tłumaczysz cierpliwie, wciąż pokazując na rozłożony nad brzegiem przepływającej przez Ogrody Baldura rzeczki punkt, w którym pracownicy miejskiego lodowiska postanowili wypożyczać łyżwy dla tych, którzy Nowy Rok chcą powitać w naturze. — Chyba nie zapomniałaś, jak się jeździ?
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:49
Znów ten ostry ton, do którego nienawykła w kontakcie z bratem. Spogląda na niego w zastanowieniu, że przecież bywały chwile, w których odnajdywali porozumienie, dobrze się razem czując. Żyli niegdyś ze świadomością, że są sobie bliscy, że mogą powiedzieć sobie wszystko, pełni zaufania do drugiego. Gdzie leży granica, kiedy nastąpił ten przełomowy moment, w którym wszystko zostało pogrzebane, chyląc się ku końcowi?
Dziwi się ujętej dłoni i temu całemu przypływowi troski, nagle zaburzonej granicy dzielącego ich dystansu. Czy chwiejność i zmienność od zawsze są jego domeną? Mętlik w głowie nie pozwala doszukać się powodów, zamiast tego tkwi wciąż w umyśle, skutecznie rozpraszając. Ścisk brzucha wywołany jest przez niepokój. Otaczający ich ludzie to namiastka normalności, złudna obietnica szczęśliwego rodzeństwa, które bez żadnych przeszkód może spędzić wspólnie czas wśród innych, nieświadomych niczego galdrów.
- Nie widzę powodu, by używać wulgaryzmów, Ragnarze - stwierdza sucho. Towarzystwo Ślepców nie wychodzi mu na dobre, ale czy jego poczucie dobra oraz zła kiedykolwiek było w normie? Abigel ma co do tego silne wątpliwości, lecz wypowiadanie ich na głos nie wróży niczego dobrego.
Podchodząc do tłumu coraz bardziej nasilają się otaczające ich rozradowane głosy. Abigel przystaje na krótko, sięgając wzrokiem po okolicznych światłach, wśród których jawiły się już twarze zebranych na powitanie nowego roku. Radosne i roześmiane, wzbudzające niechęć w obliczu świadomości fałszu, bzdurnej szopki, jaką mają zamiar tu dziś odstawić.
- Jakże mogłabym zapomnieć? - mówi tylko, rzucając retorycznie i zamykając tę kwestię. Sama jazda na łyżwach nie wydawała się być skomplikowanym zajęciem. Może i nie zapomniała jak utrzymać się na lodzie, lecz czas spędzony na lodowisku daleki był od sposobu, w jak chciała spędzić ten jeden z nielicznych momentów z bratem. Przewidywany na ten dzień koniec świata zbliża się wielkimi krokami i choć nie ma żadnej pewności, że dojdzie on do skutku, to mimo wszystko dziecinna zabawa wydaje się być mało fascynującym zajęciem na taki moment. Powinno się go celebrować, poczuć namacalną kruchość istnienia, majaczącą się między palcami ulotność życia. Sięgnąć wzrokiem dalej, szukać celowości bądź jej braku, odkryć i zbadać, a nie rzucać się w wir ekscentryzmu czy hedonizmu. Z tym już dawno jej nie do twarzy, żadnych przygód w oparach purpurowej mgły, żadnych prostych rozrywek, spontanicznych wypadów oraz upojenia złotym jabłkiem. Zamiast tego myśli schodzą w kierunku licznych zaginionych galdrów, do brutalnie potraktowanych ciał, fali bezwzględnych morderstw, za którymi stać mieli Ślepcy. W nozdrza zamiast mrozu uderza nagle smród słodkich, rozkładających się w ciasnych przestrzeniach ciał, które ogląda co noc, czy to podczas wymuszanych wizji czy już w snach, gdy nachodzą w chwili spokoju. I to nieodparte wrażenie, że brat mógł mieć z tym coś wspólnego, że to on może być w coś zamieszany, że to jego szukają, że nie jest bezpieczny i nikt nie mógł mu pomóc. Słowa zwątpienia nie kładą się na języku, nie wybrzmiewają w przestrzeni poza umysłem wyroczni.
- Nie mam ochoty na zabawę. Dziwię się, że ty masz. - Bije od niej chłód, jaki gromadził się od chwili opuszczenia czterech ścian mieszkania, z każdym postawionym krokiem i z każdym puszczonym kąśliwym tonem komentarzem brata. Nie ma zamiaru przed nim udawać, ani tym bardziej grać w jego grę. Dłonie wsuwa głębiej w kieszenie płaszcza, zaciska je mocniej, uciekając wzrokiem w kierunku ślizgających się na zamarzniętej nawierzchni ludzi. - Oboje dobrze wiemy, że rozrywki tego typu nie leżą w kręgu twoich zainteresowań. Powiedz o co ci chodzi i jaką masz do mnie sprawę, nie ma potrzeby, byś usypiał moją czujność. - Traci z wolna cierpliwość, niezbyt zadowolona z takiego obrotu spraw, uzyskanego zresztą na własne życzenie, bo nie potrafi odpuścić i pozwolić sobie na chwilę zapomnienia. Nie teraz, nie tu, nie z nim.
Dziwi się ujętej dłoni i temu całemu przypływowi troski, nagle zaburzonej granicy dzielącego ich dystansu. Czy chwiejność i zmienność od zawsze są jego domeną? Mętlik w głowie nie pozwala doszukać się powodów, zamiast tego tkwi wciąż w umyśle, skutecznie rozpraszając. Ścisk brzucha wywołany jest przez niepokój. Otaczający ich ludzie to namiastka normalności, złudna obietnica szczęśliwego rodzeństwa, które bez żadnych przeszkód może spędzić wspólnie czas wśród innych, nieświadomych niczego galdrów.
- Nie widzę powodu, by używać wulgaryzmów, Ragnarze - stwierdza sucho. Towarzystwo Ślepców nie wychodzi mu na dobre, ale czy jego poczucie dobra oraz zła kiedykolwiek było w normie? Abigel ma co do tego silne wątpliwości, lecz wypowiadanie ich na głos nie wróży niczego dobrego.
Podchodząc do tłumu coraz bardziej nasilają się otaczające ich rozradowane głosy. Abigel przystaje na krótko, sięgając wzrokiem po okolicznych światłach, wśród których jawiły się już twarze zebranych na powitanie nowego roku. Radosne i roześmiane, wzbudzające niechęć w obliczu świadomości fałszu, bzdurnej szopki, jaką mają zamiar tu dziś odstawić.
- Jakże mogłabym zapomnieć? - mówi tylko, rzucając retorycznie i zamykając tę kwestię. Sama jazda na łyżwach nie wydawała się być skomplikowanym zajęciem. Może i nie zapomniała jak utrzymać się na lodzie, lecz czas spędzony na lodowisku daleki był od sposobu, w jak chciała spędzić ten jeden z nielicznych momentów z bratem. Przewidywany na ten dzień koniec świata zbliża się wielkimi krokami i choć nie ma żadnej pewności, że dojdzie on do skutku, to mimo wszystko dziecinna zabawa wydaje się być mało fascynującym zajęciem na taki moment. Powinno się go celebrować, poczuć namacalną kruchość istnienia, majaczącą się między palcami ulotność życia. Sięgnąć wzrokiem dalej, szukać celowości bądź jej braku, odkryć i zbadać, a nie rzucać się w wir ekscentryzmu czy hedonizmu. Z tym już dawno jej nie do twarzy, żadnych przygód w oparach purpurowej mgły, żadnych prostych rozrywek, spontanicznych wypadów oraz upojenia złotym jabłkiem. Zamiast tego myśli schodzą w kierunku licznych zaginionych galdrów, do brutalnie potraktowanych ciał, fali bezwzględnych morderstw, za którymi stać mieli Ślepcy. W nozdrza zamiast mrozu uderza nagle smród słodkich, rozkładających się w ciasnych przestrzeniach ciał, które ogląda co noc, czy to podczas wymuszanych wizji czy już w snach, gdy nachodzą w chwili spokoju. I to nieodparte wrażenie, że brat mógł mieć z tym coś wspólnego, że to on może być w coś zamieszany, że to jego szukają, że nie jest bezpieczny i nikt nie mógł mu pomóc. Słowa zwątpienia nie kładą się na języku, nie wybrzmiewają w przestrzeni poza umysłem wyroczni.
- Nie mam ochoty na zabawę. Dziwię się, że ty masz. - Bije od niej chłód, jaki gromadził się od chwili opuszczenia czterech ścian mieszkania, z każdym postawionym krokiem i z każdym puszczonym kąśliwym tonem komentarzem brata. Nie ma zamiaru przed nim udawać, ani tym bardziej grać w jego grę. Dłonie wsuwa głębiej w kieszenie płaszcza, zaciska je mocniej, uciekając wzrokiem w kierunku ślizgających się na zamarzniętej nawierzchni ludzi. - Oboje dobrze wiemy, że rozrywki tego typu nie leżą w kręgu twoich zainteresowań. Powiedz o co ci chodzi i jaką masz do mnie sprawę, nie ma potrzeby, byś usypiał moją czujność. - Traci z wolna cierpliwość, niezbyt zadowolona z takiego obrotu spraw, uzyskanego zresztą na własne życzenie, bo nie potrafi odpuścić i pozwolić sobie na chwilę zapomnienia. Nie teraz, nie tu, nie z nim.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:50
Mimo uszu puszczasz jej uwagę, znów udając (wyjątkowo skutecznie, powinieneś sobie pogratulować coraz lepszego wprawiania się w umiejętność selekcjonowania docierających do ciebie informacji), że w panującym wokół zgiełku nie dotarły do ciebie siostrzane słowa nagany, tak bardzo trącące tonem, który czasem, niezwykle rzadko, zdarzało ci się słyszeć z matczynych ust i który, jak nic innego, jeszcze bardziej doprowadzał cię do szewskiej pasji. Przez lata nauczyłeś się panować nad wzbierającym w tobie sztormową falą gniewem, który niegdyś zalewał cię zupełnie niespodziewanie, pozbawiając tchu i nie dając miejsca na spoglądnięcie na sytuację z innej perspektywy — teraz, co prawda, też nie starasz się patrzeć na wszystko z innego punktu widzenia, nieco lepiej jednak przychodzi ci dawkowanie sobie gorejących emocji.
— Jak człowiek. Każdemu się zdarza. — Ty natomiast wcale nie chcesz kończyć tej kwestii, bezwzględnie wpychając kij w dopiero co odnalezione mrowisko, bez trwogi o możliwe konsekwencje dyskusji. Nie czekasz jednak, aż ci odpowie, zostawiając ją znów w tyle, znowu kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt kroków za sobą, kiedy swobodnie, długimi susami poprzez rozdeptaną już w wielu miejscach płachtę śniegu zbiegasz do kramu ze sprzętem do wypożyczenia.
I tylko dlatego, że nie patrzysz; że zajęty jesteś czymś zgoła innym niż baczenie na jej reakcję, nie dostrzegasz zmiany w postawie siostry. Jakbyś był ze sobą szczery, przyznałbyś, że wcale nie pomyślałeś, że mogłaby się obruszyć. Nie ona.
A jednak.
Odwracasz się w jej stronę ze zdumieniem tak wyraźnie wypisanym na twarzy, że można byłoby cię z kimś pomylić, tak głupio poważnie wyglądasz. Dwie pary łyżew, które właśnie zgarnąłeś z punktu, żałośnie zwisają ci z ramienia, jednak dłonie drugiej ręki już, bezwiednie, wędrują ku nim, zaciskając się na materiale obuwia w taki sposób, jakbyś chciał zrobić sobie z niego broń. Nie odzywasz się jeszcze, widząc i czując, że nie skończyła; że rzucona znienacka odmowa jest wyłącznie preludium do podjęcia głębiej sięgającej dyskusji, na jaką natomiast ty nie masz ochoty. W niemal dziecięcym odruchu dezaprobaty wydymasz usta, odwracając się ku Abigel całym ciałem, podchodząc tak blisko, że nie tylko słyszysz szumiącą w jej żyłach krew, ale czujesz na skórze łaskocące obłoczki pary dobywającej się z jej rozchylonych, nabiegłych krwią warg.
— Ty tak serio? — Kurwa aż ciśnie ci się na usta, lecz zagryzasz zęby wcześniej niż udaje ci się wydobyć z nich jeszcze jakieś słowo. Frustracja i gniew mrowią cię w palcach, dajesz im więc upust w jednym sposób, jaki masz możliwość, z mocą zrzucając z ramienia łyżwy. Ciskasz je tak mocno w zwały śniegu wokół was, że mimo rozdeptania pokrywy śnieżnej, buty prawie nikną w białym poszyciu. — Ty mnie chyba mylisz z Safírem, młoda. Rozrywki tego typu zawsze leżały w kręgu moich zainteresowań. Czasem były tylko poza moim zasięgiem. — Chociaż wszystko w tobie wrze, nie potrafisz unieść na nią głosu; chyba nawet nie chciałbyś, by nie robić jej problemów. Gorycz wypełnia cię jednak od środka. Trochę na własne życzenie zgotowałeś sobie takie powitanie — może gdybyś odezwał się wcześniej; gdybyś nie pojawiał się rzadziej niż można na wolności znaleźć gulona, mógłbyś liczyć na coś więcej niż gorzkie żale wylewane przy obcych ludziach. Może byłoby inaczej — jest jednak, jak jest. — Chciałem… Chciałem tylko spędzić z tobą Nowy Rok i liczyć, że to ty uśpisz moją czujność — decydujesz się na wyznanie prawdy. Nawet tych kilku prostych słów nie umiesz wykrztusić z siebie bez problemu.
— Jak człowiek. Każdemu się zdarza. — Ty natomiast wcale nie chcesz kończyć tej kwestii, bezwzględnie wpychając kij w dopiero co odnalezione mrowisko, bez trwogi o możliwe konsekwencje dyskusji. Nie czekasz jednak, aż ci odpowie, zostawiając ją znów w tyle, znowu kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt kroków za sobą, kiedy swobodnie, długimi susami poprzez rozdeptaną już w wielu miejscach płachtę śniegu zbiegasz do kramu ze sprzętem do wypożyczenia.
I tylko dlatego, że nie patrzysz; że zajęty jesteś czymś zgoła innym niż baczenie na jej reakcję, nie dostrzegasz zmiany w postawie siostry. Jakbyś był ze sobą szczery, przyznałbyś, że wcale nie pomyślałeś, że mogłaby się obruszyć. Nie ona.
A jednak.
Odwracasz się w jej stronę ze zdumieniem tak wyraźnie wypisanym na twarzy, że można byłoby cię z kimś pomylić, tak głupio poważnie wyglądasz. Dwie pary łyżew, które właśnie zgarnąłeś z punktu, żałośnie zwisają ci z ramienia, jednak dłonie drugiej ręki już, bezwiednie, wędrują ku nim, zaciskając się na materiale obuwia w taki sposób, jakbyś chciał zrobić sobie z niego broń. Nie odzywasz się jeszcze, widząc i czując, że nie skończyła; że rzucona znienacka odmowa jest wyłącznie preludium do podjęcia głębiej sięgającej dyskusji, na jaką natomiast ty nie masz ochoty. W niemal dziecięcym odruchu dezaprobaty wydymasz usta, odwracając się ku Abigel całym ciałem, podchodząc tak blisko, że nie tylko słyszysz szumiącą w jej żyłach krew, ale czujesz na skórze łaskocące obłoczki pary dobywającej się z jej rozchylonych, nabiegłych krwią warg.
— Ty tak serio? — Kurwa aż ciśnie ci się na usta, lecz zagryzasz zęby wcześniej niż udaje ci się wydobyć z nich jeszcze jakieś słowo. Frustracja i gniew mrowią cię w palcach, dajesz im więc upust w jednym sposób, jaki masz możliwość, z mocą zrzucając z ramienia łyżwy. Ciskasz je tak mocno w zwały śniegu wokół was, że mimo rozdeptania pokrywy śnieżnej, buty prawie nikną w białym poszyciu. — Ty mnie chyba mylisz z Safírem, młoda. Rozrywki tego typu zawsze leżały w kręgu moich zainteresowań. Czasem były tylko poza moim zasięgiem. — Chociaż wszystko w tobie wrze, nie potrafisz unieść na nią głosu; chyba nawet nie chciałbyś, by nie robić jej problemów. Gorycz wypełnia cię jednak od środka. Trochę na własne życzenie zgotowałeś sobie takie powitanie — może gdybyś odezwał się wcześniej; gdybyś nie pojawiał się rzadziej niż można na wolności znaleźć gulona, mógłbyś liczyć na coś więcej niż gorzkie żale wylewane przy obcych ludziach. Może byłoby inaczej — jest jednak, jak jest. — Chciałem… Chciałem tylko spędzić z tobą Nowy Rok i liczyć, że to ty uśpisz moją czujność — decydujesz się na wyznanie prawdy. Nawet tych kilku prostych słów nie umiesz wykrztusić z siebie bez problemu.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:50
Czuje ten majaczący się w powietrzu wybuch, elektryzujące, mrowiące w opuszkach palców napięcie. Nieodparte wrażenie zagęszcza atmosferę i przyprawia o duszność nawet tu, na otwartej przestrzeni. Śnieżne drobinki białego puchu nie wznoszą się przy rozbryzgu, żaden z płatków nie sięga brzegu płaszcza; ciśnięte łyżwy niemal nikną pod zaspą. Czy powinna się przestraszyć? Włos jeży się na karku, a przepleciony w brzuchu supeł zaciska coraz mocniej. Podtrzymuje stan gotowości, nakazuje czujność, której nie chce - nie przy nim. To przecież Ragnar, ukochany brat, który w dzieciństwie wywołuje uśmiech na jej twarzy, prowadzi po wybojach na kolejne przygody i który chroni ją przed upadkiem, by nie starła sobie kolan czy pogruchotała kości. Zadziera wyżej brodę by spojrzeć na znajome lico; w sztucznym świetle tańczące w jego oczach ogniki przyprawiają o niepokój. Chłód tego błękitu nigdy nie zelżeje, nie sposób go obłaskawić czy przegonić burzowe chmury. Z tym godzi się już dawno, porzucając starania naprostowania brata. Nie traci nadziei co do jego człowieczeństwa, do trzeźwości umysłu i zasypanego gdzieś głęboko pod gruzami złości ciepła. Nawet jeśli wszyscy wokół twierdzą, nie ma już dla niego żadnej szansy, to jak ma iść przez życie pozbawiony nadziei na przystań? Nie sposób wyrwać się z kręgu, podnieść z kolan po kolejnym upadku, gdy tkwi się w przeświadczeniem o pozostawieniu samemu sobie. Nawet jeśli tego nie dostrzega, nawet jeśli wciąż trzyma ją na dystans wedle ustalonych sobie zasad, to nie spisuje go na straty, nie spycha w zapomnienie - równałoby się to z ustawieniem go niżej od ojca.
To nie Ragnara się boi, wyładowywania wymierzonej w siebie złości czy fizycznego bólu. Boi się, bo to strach napędza ożywione napięcie, ekscytację, jaką wzbudza weń obecność brata, nadając życiu barw. Zbyt stęskniona emocji zadowala się tym ochłapem, daleką od ideału namiastką więzi, bo co innego jej pozostaje?
Na wspomnienie bliźniaka nie odpowiada. W tej kwestii nic się nie zmienia, ich spór nigdy nie miał szansy ustać. Z Safírem widuje się równie często, co z nim, co także smuci, każąc zapłakać nad rozsypaną i pogrzebaną rodziną. Kiedy zatraciła się w iluzji obecności, tak bardzo wierząc w ustalony porządek, że tak właśnie powinno być, że tak jest dobrze?
Wyznanie prawdy nie wzbudza w wyroczni wzruszeń. Z zadartą brodą spogląda na brata, czując na twarzy jego przyspieszony oddech. Gromadząca się w nim agresja wybuchnąć może w każdej chwili, zapala lampkę ostrzegawczą, lecz nie zmusza do uniku. Choć chwiejność Fenrissona wywołuje weń sprzeciw, nie chce mu się podkładać, ani też dać za wygraną. Nie może za to zostawić go samego - czy ogarnięty szałem zrobi sobie krzywdę, albo komuś innemu? Unosi wciśniętą do tej pory w kieszeń dłoń i korzystając z bliskości układa ją na policzku Ragnara. Brak jej powodu, by podtrzymać nieufność. Zwykł sięgać do manipulacji, króluje wszak w tych technikach, a sączący się jad sam wtłacza do swych żył, byleby odgrodzić się ostrożnie od świata barierą niechęci. Choć niejednokrotnie pokazuje, że siostry nie docenia i nie uważa za równą sobie, ta przyjmuje go z wiarą i ciepłem, których pokładów stale w sobie z zaskoczeniem odnajduje - pewnie dzięki cudom Norn.
- Zwyczajnie się martwię. O ciebie. O nas - odzywa się wreszcie, rezygnując z ostrości tonu. Skoro on decyduje się na szczerość, nie powinna jej sobie odmawiać. Chłodem kciuka gładzi szorstki policzek, przyjmując łagodność do zieleni tęczówek. - Potrzebujesz mnie, tak jak i ja ciebie. Tyle że męczy mnie ta sporadyczność, Ragnarze. Nie chcę wkraczać w kolejny rok z myślą, że tak będzie już zawsze. - Od dawna nie porusza tego tematu, obawiając się roztrzaskania kruchości fundamentów, skąd więc dziś taka wylewność? - Nie chcę się odcinać. - Ty się ode mnie nie odcinaj, przemyka przez jej myśl, lecz nie uściśla, by nie uznał tych słów za atak. Brak pewności co do jego reakcji tylko pogłębia zdenerwowanie i wstręt do uporczywego przeświadczenia, że to może być ich ostatnie spotkanie. I kiedy przychodzi chęć, by zacisnąć zęby, wziąć te cholerne łyżwy i z wymuszonym uśmiechem ruszyć na lód, jest już o kilka słów za późno.
To nie Ragnara się boi, wyładowywania wymierzonej w siebie złości czy fizycznego bólu. Boi się, bo to strach napędza ożywione napięcie, ekscytację, jaką wzbudza weń obecność brata, nadając życiu barw. Zbyt stęskniona emocji zadowala się tym ochłapem, daleką od ideału namiastką więzi, bo co innego jej pozostaje?
Na wspomnienie bliźniaka nie odpowiada. W tej kwestii nic się nie zmienia, ich spór nigdy nie miał szansy ustać. Z Safírem widuje się równie często, co z nim, co także smuci, każąc zapłakać nad rozsypaną i pogrzebaną rodziną. Kiedy zatraciła się w iluzji obecności, tak bardzo wierząc w ustalony porządek, że tak właśnie powinno być, że tak jest dobrze?
Wyznanie prawdy nie wzbudza w wyroczni wzruszeń. Z zadartą brodą spogląda na brata, czując na twarzy jego przyspieszony oddech. Gromadząca się w nim agresja wybuchnąć może w każdej chwili, zapala lampkę ostrzegawczą, lecz nie zmusza do uniku. Choć chwiejność Fenrissona wywołuje weń sprzeciw, nie chce mu się podkładać, ani też dać za wygraną. Nie może za to zostawić go samego - czy ogarnięty szałem zrobi sobie krzywdę, albo komuś innemu? Unosi wciśniętą do tej pory w kieszeń dłoń i korzystając z bliskości układa ją na policzku Ragnara. Brak jej powodu, by podtrzymać nieufność. Zwykł sięgać do manipulacji, króluje wszak w tych technikach, a sączący się jad sam wtłacza do swych żył, byleby odgrodzić się ostrożnie od świata barierą niechęci. Choć niejednokrotnie pokazuje, że siostry nie docenia i nie uważa za równą sobie, ta przyjmuje go z wiarą i ciepłem, których pokładów stale w sobie z zaskoczeniem odnajduje - pewnie dzięki cudom Norn.
- Zwyczajnie się martwię. O ciebie. O nas - odzywa się wreszcie, rezygnując z ostrości tonu. Skoro on decyduje się na szczerość, nie powinna jej sobie odmawiać. Chłodem kciuka gładzi szorstki policzek, przyjmując łagodność do zieleni tęczówek. - Potrzebujesz mnie, tak jak i ja ciebie. Tyle że męczy mnie ta sporadyczność, Ragnarze. Nie chcę wkraczać w kolejny rok z myślą, że tak będzie już zawsze. - Od dawna nie porusza tego tematu, obawiając się roztrzaskania kruchości fundamentów, skąd więc dziś taka wylewność? - Nie chcę się odcinać. - Ty się ode mnie nie odcinaj, przemyka przez jej myśl, lecz nie uściśla, by nie uznał tych słów za atak. Brak pewności co do jego reakcji tylko pogłębia zdenerwowanie i wstręt do uporczywego przeświadczenia, że to może być ich ostatnie spotkanie. I kiedy przychodzi chęć, by zacisnąć zęby, wziąć te cholerne łyżwy i z wymuszonym uśmiechem ruszyć na lód, jest już o kilka słów za późno.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:50
Żałujesz swoich słów już w chwili, kiedy otwierasz japę. Już wtedy wiesz przecież, co chcesz powiedzieć; już wtedy ich gorycz wypala ci krtań jak trucizna, a jednak nie przełykasz ich zawczasu, nie wypluwasz nawet, nie próbujesz ugryźć się w język nim ostatecznie ubiorą w formę to, co ciąży ci na duszy, nie wycofujesz się z niczego, czym raczysz siostrę, bo to i tak nie ma sensu, nie zmieniłoby to absolutnie niczego w twojej obecnej sytuacji. Pierwsze słowo do dziennika, drugie słowo do śmietnika — szczeniackie powiedzenie brzęczy ci namolnie w myślach w momencie, kiedy w ogóle przebija się ku tobie świadomość, że mógłbyś spróbować wytłumaczyć się jej inaczej, że to, co przed chwilą chlapnąłeś, było wyłącznie żartem — bo taki jesteś przecież kurewsko śmieszny.
A śmieszne jest jedynie to, że nigdy nie potrafiłeś wycofywać się z raz wypowiedzianych słów; za wszystko, co powiedziałeś, zawsze brałeś odpowiedzialność, bo nikt nie może nie zgodzić się z tym, że masz gadane i że większość zdarzeń potrafisz obrócić na własną korzyść, niewiele się przy tym wysilając. Śmieszne jest to, że przy niej prawie nigdy nie żartujesz: możesz być kąśliwy, możesz pozwalać sobie na drobne złośliwości, zazwyczaj jednak jesteś w jej obecności do bólu poprawny, zachowując dystans niemal w taki sam sposób, jak robiłeś to przy matce, za bardzo starając się, aby nie miała powodów, by mieć o tobie złe zdanie. W pewnym momencie przestałeś nawet interesować się, dlaczego to robisz, dlaczego tak ci zależy, przywyknąwszy do narzuconej sobie rutyny stosowności.
Wzdrygasz się, kiedy na skórze czujesz chłód jej palców. Zbyt skoncentrowany na rozlewającej się po tobie palecie emocji, nie rejestrujesz żadnych innych bodźców docierających z otoczenia. Dziwnie jest więc uświadamiać sobie, że poza biciem jej serca, poza jej zapachem, poza konturami jej osoby jest jeszcze jakiś inny świat, który, tak samo, jak szybko zniknął, równie prędko pojawia się z powrotem za sprawą dotyku jej dłoni. Aż ci rozsadza głowę od nagłego napływu dźwięków i obrazów. Krzywisz się, zamykając na dłuższą chwilę oczy, jakby to mogło ci w czymkolwiek pomóc. Nawet zaciśnięcie dłoni na jej palcach, wciąż pozostających na twoim policzku, niczego nie ułatwia, czujesz jedynie pod skórą, jak tężeją jej mięśnie, jak ręka nieruchomieje w twoim uścisku, jak sprawiasz jej ból. Jak zwykle gówno wychodzi z twoich dobrych, braterskich intencji. Jak zwykle też pochwalić możesz się wyłącznie niemożliwym brakiem delikatności.
— A ja nie chcę dzisiaj słuchać umoralniającego pipczenia, tylko pojeździć na jebanych łyżwach. Wygląda na to, że chyba jednak wybrałem sobie złe towarzystwo — odparowujesz, znów bez choćby chwili zastanowienia, bez momentu na refleksję nad wypowiadanymi słowami. Znów czujesz, jak ich cierpkość osiada ci w gardle, sprawiając że przymuszanie się do układania kolejnych zdań jest równie przyjemne, jak gdybyś miał przełykać drut kolczasty. — Serio, Abigel, daruj sobie. Po co był ten cały cyrk z przychodzeniem tutaj? Skoro chciałaś mi coś powiedzieć, równie dobrze mogłaś to zrobić, zanim wyszłaś z domu, a nie marnować nam obojgu czas. — Nie pamiętasz, kiedy ostatnio tak wiele jadu i żalu skierowałeś w jej stronę, niemal nigdy przecież nie dawała ci pretekstu, byś zwracał się do niej w ten sposób. Nigdy wcześniej też zwyczajnie się od niej nie odwróciłeś — teraz jednak, w tym konkretnym momencie, nie masz wyrzutów, że schylasz się po rzucone bezpańsko łyżwy i z obiema parami z powrotem kierujesz się w stronę wypożyczalni sprzętu łyżwiarskiego. — Jeśli będziesz mnie potrzebowała, możesz napisać — rzucasz jeszcze przez ramię, bo w swojej wielkoduszności nawet się na nią oglądasz, choć wcale nie masz zamiaru już do niej wracać.
Noworocznego zapomnienia musisz szukać gdzie indziej.
Ragnar z tematu
A śmieszne jest jedynie to, że nigdy nie potrafiłeś wycofywać się z raz wypowiedzianych słów; za wszystko, co powiedziałeś, zawsze brałeś odpowiedzialność, bo nikt nie może nie zgodzić się z tym, że masz gadane i że większość zdarzeń potrafisz obrócić na własną korzyść, niewiele się przy tym wysilając. Śmieszne jest to, że przy niej prawie nigdy nie żartujesz: możesz być kąśliwy, możesz pozwalać sobie na drobne złośliwości, zazwyczaj jednak jesteś w jej obecności do bólu poprawny, zachowując dystans niemal w taki sam sposób, jak robiłeś to przy matce, za bardzo starając się, aby nie miała powodów, by mieć o tobie złe zdanie. W pewnym momencie przestałeś nawet interesować się, dlaczego to robisz, dlaczego tak ci zależy, przywyknąwszy do narzuconej sobie rutyny stosowności.
Wzdrygasz się, kiedy na skórze czujesz chłód jej palców. Zbyt skoncentrowany na rozlewającej się po tobie palecie emocji, nie rejestrujesz żadnych innych bodźców docierających z otoczenia. Dziwnie jest więc uświadamiać sobie, że poza biciem jej serca, poza jej zapachem, poza konturami jej osoby jest jeszcze jakiś inny świat, który, tak samo, jak szybko zniknął, równie prędko pojawia się z powrotem za sprawą dotyku jej dłoni. Aż ci rozsadza głowę od nagłego napływu dźwięków i obrazów. Krzywisz się, zamykając na dłuższą chwilę oczy, jakby to mogło ci w czymkolwiek pomóc. Nawet zaciśnięcie dłoni na jej palcach, wciąż pozostających na twoim policzku, niczego nie ułatwia, czujesz jedynie pod skórą, jak tężeją jej mięśnie, jak ręka nieruchomieje w twoim uścisku, jak sprawiasz jej ból. Jak zwykle gówno wychodzi z twoich dobrych, braterskich intencji. Jak zwykle też pochwalić możesz się wyłącznie niemożliwym brakiem delikatności.
— A ja nie chcę dzisiaj słuchać umoralniającego pipczenia, tylko pojeździć na jebanych łyżwach. Wygląda na to, że chyba jednak wybrałem sobie złe towarzystwo — odparowujesz, znów bez choćby chwili zastanowienia, bez momentu na refleksję nad wypowiadanymi słowami. Znów czujesz, jak ich cierpkość osiada ci w gardle, sprawiając że przymuszanie się do układania kolejnych zdań jest równie przyjemne, jak gdybyś miał przełykać drut kolczasty. — Serio, Abigel, daruj sobie. Po co był ten cały cyrk z przychodzeniem tutaj? Skoro chciałaś mi coś powiedzieć, równie dobrze mogłaś to zrobić, zanim wyszłaś z domu, a nie marnować nam obojgu czas. — Nie pamiętasz, kiedy ostatnio tak wiele jadu i żalu skierowałeś w jej stronę, niemal nigdy przecież nie dawała ci pretekstu, byś zwracał się do niej w ten sposób. Nigdy wcześniej też zwyczajnie się od niej nie odwróciłeś — teraz jednak, w tym konkretnym momencie, nie masz wyrzutów, że schylasz się po rzucone bezpańsko łyżwy i z obiema parami z powrotem kierujesz się w stronę wypożyczalni sprzętu łyżwiarskiego. — Jeśli będziesz mnie potrzebowała, możesz napisać — rzucasz jeszcze przez ramię, bo w swojej wielkoduszności nawet się na nią oglądasz, choć wcale nie masz zamiaru już do niej wracać.
Noworocznego zapomnienia musisz szukać gdzie indziej.
Ragnar z tematu
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Most nad strumieniem – Bezmienny: R. Fenrisson & Nieznajomy: A. Fenrisdóttir Sro 21 Sie - 22:50
Ścisk dłoni wywołuje na kobiecej twarzy grymas. Nienawykła do podobnej siły czuje ból, wprawiający w dyskomfort, z jakim nie chce się godzić. Po raz pierwszy też spotyka się z nim w kontekście brata, którego złość zna, a jaka nigdy nie jest wymierzona w nią samą. Zamyka się na nią, czemu wcale nie powinna się dziwić. Nie ufa jej, nie akceptuje - czy kiedykolwiek było inaczej? Czy niegdyś liczył się z jej słowem, brał pod uwagę uczucia i potrzeby, miast odnosić wszystkie przez pryzmat samego siebie?
Słowa Ragnara pieką bardziej, niż miażdżona dłoń. Otwiera szerzej powieki i wytrzeszcza na niego oczy, czując się jakby wymierzył jej właśnie policzek. Wypluwa z siebie przepełnione jadem słowa - czy naprawdę w ten sposób myśli, a może z tylko sobie znanego powodu chce sprawić jej przykrość?
- Może byśmy oszczędzili sobie czasu, gdybyś dał mi wtedy dojść do słowa, zamiast zamykać się we własnej, nieprzyjmującej zmian wizji - odparowuje ostrzejszym tonem, bo ból miażdży zwyczajowy stoicyzm. Wyrywa wreszcie dłoń z jego uścisku i kręci głową z niedowierzaniem. - Jesteś wprost niemożliwy. Nie możesz wiecznie uciekać - rzuca jeszcze bez unoszenia głosu, gdy schyla się po łyżwy, wygrzebując je spośród białego puchu. Splata ręce na piersiach i z trudem powstrzymuje kotłującą się wewnątrz złość. Pochmurne spojrzenie odprowadza go jeszcze na kilka kolejnych metrów, nim nie niknie pomiędzy tłumem, w tak krótkiej chwili przekreślając wszystko. Nie woła za nim, bo pogardza tym całym dramatyzmem, w którym on zdaje się pławić z największym zachwytem. Niemożliwe, by sprawiało mu to przyjemność, więc dlaczego sam się na to godzi? Dlaczego nie wyrwie się z błędnego koła? Myśl ta odbija się echem, nasuwając niepokojące wnioski, do jakich sama nie chce się przyznawać, że w zadziwiający sposób odnoszą się do niej samej - skąd ta zbieżność?
Przymyka oczy, bierze głęboki oddech, jaki drapie w gardło, potęgując nieprzyjemne, drażniące wrażenie. Nerwowy impuls przebiega przez pół twarzy, tętniąc cienką żyłką na skroni. Raz, dwa, trzy, cztery, liczy kolejno, chcąc się uspokoić, bo czuje,że gdy tylko ruszy przed siebie bez spuszczenia pary, stanie się coś złego. Pogania ją przeczucie, to drapiące od wnętrza czaszki niepokojące wrażenie, że spada coraz niżej i dalej od obranego celu. Czy nie przyświeca jej chęć utrzymania kontaktu z oboma braćmi? Czy nie ma gasić pożarów, zamiast je wzniecać, pilnować ich, ściągać na tą dobrą drogę, jakakolwiek by ona nie była? Przed laty obiecuje sobie, by starszego nie przekreślać, nie być taka, jak ci, którymi sama pogardza - ślepymi na mnogość aspektów, ograniczonymi przez własne uczucia i bzdurne przekonania. Tymczasem znów popełnia błąd, za co pluje sobie w brodę.
Dudniące wokół głosy bawiących się na lodowisku ludzi dominują także i jej. Natłok śmiechu i zlewający się w jeden, chaotyczny szum głosów przesłania logiczne myśli, zmusza do wycofania. Odwraca się na pięcie i swoje kroki kieruje z powrotem do dzielnicy portowej. Powinna się tego spodziewać, posłuchać kotłujacego się w dole brzucha napięcia, podpowiadającego, że nagłe wyjście z bratem nie poskutkuje niczym dobrym. Wciąż miała jeszcze chwilę na powrót do przerwanych zajęć, na odprawienie rytuału. I tym razem już nikt jej nie przeszkodzi.
Abigel z tematu
Słowa Ragnara pieką bardziej, niż miażdżona dłoń. Otwiera szerzej powieki i wytrzeszcza na niego oczy, czując się jakby wymierzył jej właśnie policzek. Wypluwa z siebie przepełnione jadem słowa - czy naprawdę w ten sposób myśli, a może z tylko sobie znanego powodu chce sprawić jej przykrość?
- Może byśmy oszczędzili sobie czasu, gdybyś dał mi wtedy dojść do słowa, zamiast zamykać się we własnej, nieprzyjmującej zmian wizji - odparowuje ostrzejszym tonem, bo ból miażdży zwyczajowy stoicyzm. Wyrywa wreszcie dłoń z jego uścisku i kręci głową z niedowierzaniem. - Jesteś wprost niemożliwy. Nie możesz wiecznie uciekać - rzuca jeszcze bez unoszenia głosu, gdy schyla się po łyżwy, wygrzebując je spośród białego puchu. Splata ręce na piersiach i z trudem powstrzymuje kotłującą się wewnątrz złość. Pochmurne spojrzenie odprowadza go jeszcze na kilka kolejnych metrów, nim nie niknie pomiędzy tłumem, w tak krótkiej chwili przekreślając wszystko. Nie woła za nim, bo pogardza tym całym dramatyzmem, w którym on zdaje się pławić z największym zachwytem. Niemożliwe, by sprawiało mu to przyjemność, więc dlaczego sam się na to godzi? Dlaczego nie wyrwie się z błędnego koła? Myśl ta odbija się echem, nasuwając niepokojące wnioski, do jakich sama nie chce się przyznawać, że w zadziwiający sposób odnoszą się do niej samej - skąd ta zbieżność?
Przymyka oczy, bierze głęboki oddech, jaki drapie w gardło, potęgując nieprzyjemne, drażniące wrażenie. Nerwowy impuls przebiega przez pół twarzy, tętniąc cienką żyłką na skroni. Raz, dwa, trzy, cztery, liczy kolejno, chcąc się uspokoić, bo czuje,że gdy tylko ruszy przed siebie bez spuszczenia pary, stanie się coś złego. Pogania ją przeczucie, to drapiące od wnętrza czaszki niepokojące wrażenie, że spada coraz niżej i dalej od obranego celu. Czy nie przyświeca jej chęć utrzymania kontaktu z oboma braćmi? Czy nie ma gasić pożarów, zamiast je wzniecać, pilnować ich, ściągać na tą dobrą drogę, jakakolwiek by ona nie była? Przed laty obiecuje sobie, by starszego nie przekreślać, nie być taka, jak ci, którymi sama pogardza - ślepymi na mnogość aspektów, ograniczonymi przez własne uczucia i bzdurne przekonania. Tymczasem znów popełnia błąd, za co pluje sobie w brodę.
Dudniące wokół głosy bawiących się na lodowisku ludzi dominują także i jej. Natłok śmiechu i zlewający się w jeden, chaotyczny szum głosów przesłania logiczne myśli, zmusza do wycofania. Odwraca się na pięcie i swoje kroki kieruje z powrotem do dzielnicy portowej. Powinna się tego spodziewać, posłuchać kotłujacego się w dole brzucha napięcia, podpowiadającego, że nagłe wyjście z bratem nie poskutkuje niczym dobrym. Wciąż miała jeszcze chwilę na powrót do przerwanych zajęć, na odprawienie rytuału. I tym razem już nikt jej nie przeszkodzi.
Abigel z tematu