:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
29.11.2000 – Szkarłatna sala – Bezimienny: S. Moen & Nieznajomy: T. Holmberg
2 posters
Bezimienny
29.11.2000 – Szkarłatna sala – Bezimienny: S. Moen & Nieznajomy: T. Holmberg Sro 21 Sie - 20:57
29.11.2000
Szkarłat wił się z pomarańczem o wcześnie rannej godzinie, kołysząc do snu arterie nocnego miasta, jakim było Besettelse. W tytoniowej chmurze rozmyli się ostatni z klientów, ci, którzy dotarli tu zbyt późno oddawali się ostatnim uciechom za zamkniętymi drzwiami pokojów, tymczasem ona - wciąż dochodziła do siebie. Lunarny taniec nadszedł wraz z nieoczekiwaną turbulencją. Pozornie łagodny klient w przypływie nieokrzesanej namiętności wyciągnął zza pazuchy nóż, gotów w każdej chwili ugodzić nim uległą kobietę, jakiej w swoim wyobrażeniu zapłacił za widok ostatniej kropli krwi wypływającej z ciała. Na pomoc nadciągnął jeden z postawniejszych strażników Galerii, świeżo zatrudniony przez Wahlberga nieznajomy na początku listopadowej połowy stający już raz w ochronie jej honoru przy gorących źródłach; wtargnął do pomieszczenia zwabiony magicznym, alarmującym dzwoneczkiem, zrzucił z niej napastnika i niemal roztrzaskał mu głowę o ścianę, rycząc, by nigdy więcej nie podnosił ręki na tutejsze dziewczęta - ani nikogo innego. Jedynie dzięki niemu nóż zdążył zatopić się wyłącznie w skórze ramienia, z którego trysnął płynny karmin piekący, mimo wszystko, mniej niż nadszarpnięte nerwy. Co gdyby Holmberg przybył za późno? Gdyby zasnął na swojej warcie, albo całkowicie oddalił się z posterunku? Niewykluczone, że już by nie żyła.
Zatrudniony w Besettelse medyk sprawnie poradził sobie z rozcięciem, zaleczył też krwiaki uformowane na udach po mniej inwazyjnym przejawie szaleństwa wyrzuconego na bruk klienta, pozwoliwszy, by na powrót ubrała na siebie długą, półprzezroczystą sukienkę zbawiennie sięgającą do zwieńczenia każdej kończyny; potrzebowała tego, poczucia posiadanej zbroi, czegokolwiek, co oddzielało ją od fantomowego dotyku wyprowadzającego z równowagi jeszcze chwilę temu. Obmyta, uspokojona, odnalazła go w szkarłatnej sali, gdzie przesiadywali już tylko pracownicy artystycznej mekki. Po skończonych godzinach, gdy wokół nie było gości, mogli oddać się odpoczynkowi - przy barze czekał jednak jedynie on, postawny jak niedźwiedź, samotny i kojarzący się z bezpieczeństwem.
- Dziękuję - odezwała się cicho, kiedy najpierw stanęła za nim, a potem usiadła na wysokim stołku tuż obok, dłońmi podpierając podbródek. Tu nie musiała być elegancka, posągowa, nie teraz i nie z nim, zbyt zmęczona, by utrzymywać ćmią maskę. - To już drugi raz, kiedy musisz ratować mnie z opresji. Widzisz, Theo? O tym mówiłam. Nie on pierwszy, nie ostatni - przypomniała sobie z gorzkim uśmiechem; czy tego się spodziewał, kierując kroki do Besettelse? Że będzie musiał stawać w obronie uprzedmiotowionych kobiet, jakim odbierano każdą resztę godności - a finalnie i zdrowia? Olaf był dobrym pracodawcą, wiedziała, że sytuacja więcej się nie powtórzy, a klient nie przejdzie ponownie przez drzwi Galerii, jednak niesmak i lęk pozostawały. Niesmak i lęk. Kiedy pozwoliła im rodzić się tak płynnie? Z ciężkim westchnieniem oparła głowę o ramię mężczyzny, wpatrzona w kolorowe butelki alkoholi dumnie prezentowanych na przeciwległej ścianie za barem. - Czasem wydaje mi się, że ktoś kiedyś tak mnie bronił. Dawno temu. Ale kto? Nawet nie pamiętam - cierpkość słów zdumiła również ją samą; w wieku, w którym nie wiedziało się lepiej, łatwiej było uwierzyć rodzicom i zapomnieć.
Nieznajomy
Spoglądał tępo w ścianę, ukrywszy twarz w dłoniach. Kosmyki niestrzyżonych od dawna włosów opadły na dłonie, ukryły przed Fjaril jego minę. Plecy trzęsły się lekko z niewyładowanej w pełni złości, a alkohol wcale nie pomógł. Theo trzymał się jakoś przy kliencie, choć chyba drasnął pazurami jego koszulę. Potem schował rękę do kieszeni i wyszedł pośpiesznie, zanim Fjaril cokolwiek zauważyła. Potem prawie się uspokoił, ale gdy tylko napił się alkoholu (po namyśle, to chyba nieroztropny wybór, ale Theo tego nie przemyślał), palący gniew wrócił.
Powinien się tego spodziewać, pan Wahlberg wyjaśnił mu zakres obowiązków, bił się już wielokrotnie, chronił kobiety wielokrotnie. Potrafił też prowokować pierwszy, zastraszać, odbierać długi. Szerokie spektrum agresji. Gdy przyjmował pracę w "galerii", próbował sobie tłumaczyć, że tym razem wykorzysta siłę w nieco lepszym celu, do ochrony. Tak, jak mówił mu Molander o Gleinpirze. Był dziwolągiem, ale mógł ochronić tych słabszych.
Dzisiaj się spóźnił.
Był na siebie wściekły. Na tamtego mężczyznę. Na szefa.
Zabiłby tego klienta, gdyby ona nie patrzyła. Złość wybuchała przy Fjaril jakoś intensywniej - już w gorących źródłach Theo przeszedł samego siebie, odrzucając na bok jakiekolwiek zahamowania. Dziś znów omal nie stracił kontroli.
A gdy Fjaril przysiadła się do niego przy barze, omal nie zezłościł się i na nią. Strach bywał bardzo blisko gniewu. Zgarbił się mimowolnie, słysząc jej głos. Słowa docierały do niego jak przez mgłę, skronie pulsowały gorącem.
Odejdź, Fjaril. Nic już nie mów. To moja praca. - chciał powiedzieć, ale przytomnie milczał - bo jeszcze by odwarknął.
Aż go dotknęła i nie mógł już udawać, że jej tu nie ma.
-Nie dotykaj! - głos wyrwał się z gardła sam, bardziej zwierzęcy niż ludzki.
Odsunął się, nie dbając o to, czy dziewczyna zachowa równowagę. Próbował przywyknąć do ludzkiego dotyku, zostawić za sobą wspomnienia z klatki i z cyrku, ale czasem - tak jak teraz - bliskość innych wciąż parzyła.
-To nic. Idź… idź stąd, Fjaril. - wymamrotał, zakrywając usta i kły dłonią, ale za późno.
Błysnęły pazury, mogła je wyraźnie dostrzec nawet w półmroku sali.
Szlag, szlag, szlag.
Powinien się tego spodziewać, pan Wahlberg wyjaśnił mu zakres obowiązków, bił się już wielokrotnie, chronił kobiety wielokrotnie. Potrafił też prowokować pierwszy, zastraszać, odbierać długi. Szerokie spektrum agresji. Gdy przyjmował pracę w "galerii", próbował sobie tłumaczyć, że tym razem wykorzysta siłę w nieco lepszym celu, do ochrony. Tak, jak mówił mu Molander o Gleinpirze. Był dziwolągiem, ale mógł ochronić tych słabszych.
Dzisiaj się spóźnił.
Był na siebie wściekły. Na tamtego mężczyznę. Na szefa.
Zabiłby tego klienta, gdyby ona nie patrzyła. Złość wybuchała przy Fjaril jakoś intensywniej - już w gorących źródłach Theo przeszedł samego siebie, odrzucając na bok jakiekolwiek zahamowania. Dziś znów omal nie stracił kontroli.
A gdy Fjaril przysiadła się do niego przy barze, omal nie zezłościł się i na nią. Strach bywał bardzo blisko gniewu. Zgarbił się mimowolnie, słysząc jej głos. Słowa docierały do niego jak przez mgłę, skronie pulsowały gorącem.
Odejdź, Fjaril. Nic już nie mów. To moja praca. - chciał powiedzieć, ale przytomnie milczał - bo jeszcze by odwarknął.
Aż go dotknęła i nie mógł już udawać, że jej tu nie ma.
-Nie dotykaj! - głos wyrwał się z gardła sam, bardziej zwierzęcy niż ludzki.
Odsunął się, nie dbając o to, czy dziewczyna zachowa równowagę. Próbował przywyknąć do ludzkiego dotyku, zostawić za sobą wspomnienia z klatki i z cyrku, ale czasem - tak jak teraz - bliskość innych wciąż parzyła.
-To nic. Idź… idź stąd, Fjaril. - wymamrotał, zakrywając usta i kły dłonią, ale za późno.
Błysnęły pazury, mogła je wyraźnie dostrzec nawet w półmroku sali.
Szlag, szlag, szlag.
Bezimienny
Zbyt gwałtowna reakcja rozbudziła wciąż parzące świeżością wspomnienia, a zasklepiona rana zapiekła nieprzyjemnie, wydobywając z gardła cichy syk. Dlaczego? Przez moment wierzyła z całego serca, że nazbyt nachalnie narzuciła mu się po chaotycznym, trudnym do zaakceptowania wieczorze; że zaczął identyfikować ją z okropnościami skądinąd niewdzięcznej pracy, którą zresztą poleciła mu ona sama. Nie musiał akceptować stanowiska - Wahlberg z pewnością ani przez moment nie ukrywał prawdziwego zakresu obowiązków nowego nabytku Galerii, lecz niewiele miało to wspólnego z faktem, że to właśnie Saga sprowadziła go przez eleganckie wrota Besettelse i skazała na współdzielenie luksusowej niedoli.
Cofnęła się na stołku tak szybko, że straciła na jego powierzchni równowagę i tylko prędkim, wypraktykowanym refleksem opadła na wyprostowane już nogi, przytrzymawszy się krawędzi barowej lady; a potem dostrzegła to, co próbował przed nią ukryć.
Był taki sam jak Hans? Nie, to nie to, różnice poznała od razu, choć w jej głowie dźwięczyły jedynie wersety wiedzy teoretycznej. Był kimś innym. I widziała podobne objawy już wcześniej, zbyt jednak malutka, by zapamiętać ich traumatyczną wręcz wagę, wypieloną później przez matczyne kłamstewka. Taki był mój ojciec.
Odrzucił ją, odgonił. Kiedy więc znów znalazła się tak blisko? Całą sobą przylgnęła do boku mężczyzny, wątłymi, chudymi ramionami próbując objąć jego barki, nawet jeśli te były stanowczo za szerokie, by była w stanie sobie z tym poradzić, a przy każdym ruchu odzywało się zranienie. Skóra w jego miejscu wydawała się zbyt cienka, niestała, jakby przeznaczona do ponownego rozpłatania się na strzępy, mknąca od wysokości obojczyka aż do zgięcia łokcia.
- Właśnie, że nie pójdę - skontrowała uparcie, ciepło, mimo niepewności rozkwitającej w podbrzuszu. Powinien znać te słowa, ich słodką melodię, kiedy kilkuletnia blondyneczka ganiała za nim po ogrodzie i zarzekała się, że nie pozbędzie się jej choćby najbardziej wymyślną magią, bo i tak zamierzała zanurzyć się z nim w świecie wyobraźni i beztroskiej zabawy. - Nieważne co ci jest, nie boję się. Ale może powinnam zawołać lekarza? - zanim zdołałby rzucić się do spłoszonej ucieczki, Saga bez większego namysłu wdrapała się na najniższe szczeble barowego krzesła, przy którym siedział, i wręcz uwiesiła się na szyi Holmberga. Głupia ćma, zawsze pchająca się wprost w objęcia potencjalnej krzywdy.
Cofnęła się na stołku tak szybko, że straciła na jego powierzchni równowagę i tylko prędkim, wypraktykowanym refleksem opadła na wyprostowane już nogi, przytrzymawszy się krawędzi barowej lady; a potem dostrzegła to, co próbował przed nią ukryć.
Był taki sam jak Hans? Nie, to nie to, różnice poznała od razu, choć w jej głowie dźwięczyły jedynie wersety wiedzy teoretycznej. Był kimś innym. I widziała podobne objawy już wcześniej, zbyt jednak malutka, by zapamiętać ich traumatyczną wręcz wagę, wypieloną później przez matczyne kłamstewka. Taki był mój ojciec.
Odrzucił ją, odgonił. Kiedy więc znów znalazła się tak blisko? Całą sobą przylgnęła do boku mężczyzny, wątłymi, chudymi ramionami próbując objąć jego barki, nawet jeśli te były stanowczo za szerokie, by była w stanie sobie z tym poradzić, a przy każdym ruchu odzywało się zranienie. Skóra w jego miejscu wydawała się zbyt cienka, niestała, jakby przeznaczona do ponownego rozpłatania się na strzępy, mknąca od wysokości obojczyka aż do zgięcia łokcia.
- Właśnie, że nie pójdę - skontrowała uparcie, ciepło, mimo niepewności rozkwitającej w podbrzuszu. Powinien znać te słowa, ich słodką melodię, kiedy kilkuletnia blondyneczka ganiała za nim po ogrodzie i zarzekała się, że nie pozbędzie się jej choćby najbardziej wymyślną magią, bo i tak zamierzała zanurzyć się z nim w świecie wyobraźni i beztroskiej zabawy. - Nieważne co ci jest, nie boję się. Ale może powinnam zawołać lekarza? - zanim zdołałby rzucić się do spłoszonej ucieczki, Saga bez większego namysłu wdrapała się na najniższe szczeble barowego krzesła, przy którym siedział, i wręcz uwiesiła się na szyi Holmberga. Głupia ćma, zawsze pchająca się wprost w objęcia potencjalnej krzywdy.
Nieznajomy
Barman, na całe szczęście, zniknął gdzieś na zapleczu, zostawiając dwójkę pracowników samym sobie. Po godzinach, w samotności. Pewnie wschodziło już słońce. Samotność to jednak marne pocieszenie - w jakiś sposób Theo bardziej przejmował się Fjaril niż resztą współpracowników. Widziała, nie dało się nie zobaczyć, nie uratowały go dzisiaj przepastne kieszenie.
Zacisnął z całej siły zbyt ostre zęby, wciągnął powietrze nosem, uspokój się.
Pan Wahlberg wiedział, pewnie byłby nawet zadowolony z wykorzystania zdolności w praktyce (brawo, Theo, oby tak dalej, publiczność tego pragnie dudnił w głowie zachwycony szczebiot pani Munch), ale Holmberg miał się przecież tym nie chwalić. Naiwnie łudził się zresztą, że utrzyma to wszystko w sekrecie przed Fjaril, że jej nie spotka tutaj żadne niebezpieczeństwo.
Spóźnił się dzisiaj.
Widział jej krew. Przybył o kilka sekund za późno.
A teraz ona widziała jego pazury.
Nic mu nie wychodziło, jak zawsze.
Kolejny wdech nosem i było już nieco lepiej - zęby przytępiły się, ręce wcisnął do kieszeni, Fjaril wreszcie dała mu przestrzeń, dała mu oddech.
A potem poczuł jej ramiona na szyi i cały zesztywniał. Podświadomie chciał uciec od bliskości, jak zawsze, ale nie miał dokąd - uwięziony pomiędzy barem i jej chudymi ramionami.
Jej słowa słyszał jak przez mgłę - nigdy nie wierzył w słowa. "Nie boję się", "nieważne co ci jest", "publiczność cię kocha", "niedługo wypuścimy cię z klatki", "w sierocińcu będzie ci lepiej", "nie gniewaj się", "złość się", piękne kłamstwa i sprzeczne rozkazy. Zgrzytnął zębami, chcąc odtrącić ją ponownie - ale jak, gdy słowa więzły mu w gardle, a rąk nie śmiał podnieść? Nie był pewien, czy pazury całkowicie się schowały, a jeszcze by ją zadrapał albo skrzywdził. Zacisnął powieki, symbolicznie chcąc uciec. Zamknąć się w sobie, jak zawsze gdy ojczym i cyrkowi fani dotykali go nieodpowiednio, jak zawsze gdy czuł na skórze gorąc pasa, a na twarzy rumieńce od wyzwisk.
I wtedy przyszło inne wspomnienie, różne od tamtych, bolesnych. Chude ramiona na szyi. Łagodna melodia głosu, w którym wciąż pobrzmiewało echo dziecięcego, perlistego śmiechu. Melodia, którą słyszał przez całe życie - w klatce, w narkotykowym delirium, w kawalerce na poddaszu, gdy pod skórą pełzał czarny ogień.
-Z...zostaw, Saga, zostaw mnie. - wychrypiał, jak wtedy, w dzieciństwie. Jak przez ostatnie lata, do zjawy - która uparcie nie odchodziła, która wciąż domagała się jego uwagi i znalezienia. Teraz, w ciemności, miał wrażenie, że znów jest przy nim. Saga, nie Fjaril.
Gniew rozmył się w mgle wspomnień, głos zabrzmiał już ludzko. Dłonie drżały w kieszeniach, pazury zniknęły.
Zacisnął z całej siły zbyt ostre zęby, wciągnął powietrze nosem, uspokój się.
Pan Wahlberg wiedział, pewnie byłby nawet zadowolony z wykorzystania zdolności w praktyce (brawo, Theo, oby tak dalej, publiczność tego pragnie dudnił w głowie zachwycony szczebiot pani Munch), ale Holmberg miał się przecież tym nie chwalić. Naiwnie łudził się zresztą, że utrzyma to wszystko w sekrecie przed Fjaril, że jej nie spotka tutaj żadne niebezpieczeństwo.
Spóźnił się dzisiaj.
Widział jej krew. Przybył o kilka sekund za późno.
A teraz ona widziała jego pazury.
Nic mu nie wychodziło, jak zawsze.
Kolejny wdech nosem i było już nieco lepiej - zęby przytępiły się, ręce wcisnął do kieszeni, Fjaril wreszcie dała mu przestrzeń, dała mu oddech.
A potem poczuł jej ramiona na szyi i cały zesztywniał. Podświadomie chciał uciec od bliskości, jak zawsze, ale nie miał dokąd - uwięziony pomiędzy barem i jej chudymi ramionami.
Jej słowa słyszał jak przez mgłę - nigdy nie wierzył w słowa. "Nie boję się", "nieważne co ci jest", "publiczność cię kocha", "niedługo wypuścimy cię z klatki", "w sierocińcu będzie ci lepiej", "nie gniewaj się", "złość się", piękne kłamstwa i sprzeczne rozkazy. Zgrzytnął zębami, chcąc odtrącić ją ponownie - ale jak, gdy słowa więzły mu w gardle, a rąk nie śmiał podnieść? Nie był pewien, czy pazury całkowicie się schowały, a jeszcze by ją zadrapał albo skrzywdził. Zacisnął powieki, symbolicznie chcąc uciec. Zamknąć się w sobie, jak zawsze gdy ojczym i cyrkowi fani dotykali go nieodpowiednio, jak zawsze gdy czuł na skórze gorąc pasa, a na twarzy rumieńce od wyzwisk.
I wtedy przyszło inne wspomnienie, różne od tamtych, bolesnych. Chude ramiona na szyi. Łagodna melodia głosu, w którym wciąż pobrzmiewało echo dziecięcego, perlistego śmiechu. Melodia, którą słyszał przez całe życie - w klatce, w narkotykowym delirium, w kawalerce na poddaszu, gdy pod skórą pełzał czarny ogień.
-Z...zostaw, Saga, zostaw mnie. - wychrypiał, jak wtedy, w dzieciństwie. Jak przez ostatnie lata, do zjawy - która uparcie nie odchodziła, która wciąż domagała się jego uwagi i znalezienia. Teraz, w ciemności, miał wrażenie, że znów jest przy nim. Saga, nie Fjaril.
Gniew rozmył się w mgle wspomnień, głos zabrzmiał już ludzko. Dłonie drżały w kieszeniach, pazury zniknęły.
Bezimienny
Zostaw, Saga. Pamięć dryfowała gdzieś między słodkim nieistnieniem a niechcianą prawdą, pogrążona w śpiączce od zbyt wielu lat jak zwierzę układające się do koniecznej hibernacji tylko po to i aż po to, by przeżyć. Z tamtą blondyneczką na zbyt chudych nóżkach przypominających dwa patyki nie było inaczej. Jej umysł zamknął się na szkodliwe wspomnienia, niezdolny znieść tęsknoty wygenerowanej niefortunną decyzją rodziców podjętą za starsze z dzieci.
Oddano go jak szczenię będące nietrafionym gwiazdkowym prezentem.
Nie było go, kiedy dorastała. Nie było go, kiedy odeszła matka, po wielu próbach przegrywająca walkę z chorobą. Nie było go, kiedy niezaspokojona żądza ojczyma zogniskowała się na nowym obiekcie, obdarłwszy z ciepła i godności. A skoro nie wrócił przez wszystkie te lata, to musiało znaczyć, że rzeczywiście był fikcją. Wytworem jej dziecięcej wyobraźni, wyimaginowanym przyjacielem, z jakiego należało w końcu wyrosnąć.
Do szkarłatnej sali Besettelse sprowadziło ich przeznaczenie. Każdy dotychczas powzięty krok doprowadzał ich właśnie tutaj, do tej jednej chwili, do symfonii lękliwych oddechów i cierpkich dotyków - choć żadne z nich nie pojmowało jeszcze wagi tego spotkania.
Wydarte z gardła Holmberga słowa sprawiły, że znów cofnęła się instynktownie, opadając stopami na podłogę wyłożoną ciemnym dywanem, oczy natomiast zmrużyła delikatnie w malującym się na twarzy wyrazie zdumienia. Podejrzliwości. Strachu.
- Skąd znasz moje imię? - spytała głucho. W Galerii, prócz Olafa, nie znał go nikt; każda z dziewcząt posługiwała się pseudonimem zapewniającym tak dyskrecję, jak i wyrabiającym odpowiednią markę, która z czasem stawała się maską przysłaniającą rzeczywiste emocje. Osobną personą odpowiedzialną za nieograniczoną rozpustę. - Kto ci powiedział, jak naprawdę się nazywam, Theo? - ponowiła nieco intensywniej, wyraźnie uwrażliwiona po starciu z owładniętym szaleństwem klientem. Do wnętrzności powrócił lęk gorzko ścierający się z poczuciem bezpieczeństwa, jakie zapewniał jej w każdej innej chwili. Wierzyła, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić - jednak to samo zgubne założenie doprowadziło do traumy przy zmieniających się osobowościach dawnego klienta, do naiwności i życzliwości, z którą przyjmowała niesprawdzanych jeszcze gości Galerii.
Saga i Theo Rosenberg, zrodzeni z fatalnej, ale silnej miłości.
Niedbałymi dłońmi Norn rozrzuceni po świecie jako Saga Moen i Theo Holmberg.
Oddano go jak szczenię będące nietrafionym gwiazdkowym prezentem.
Nie było go, kiedy dorastała. Nie było go, kiedy odeszła matka, po wielu próbach przegrywająca walkę z chorobą. Nie było go, kiedy niezaspokojona żądza ojczyma zogniskowała się na nowym obiekcie, obdarłwszy z ciepła i godności. A skoro nie wrócił przez wszystkie te lata, to musiało znaczyć, że rzeczywiście był fikcją. Wytworem jej dziecięcej wyobraźni, wyimaginowanym przyjacielem, z jakiego należało w końcu wyrosnąć.
Do szkarłatnej sali Besettelse sprowadziło ich przeznaczenie. Każdy dotychczas powzięty krok doprowadzał ich właśnie tutaj, do tej jednej chwili, do symfonii lękliwych oddechów i cierpkich dotyków - choć żadne z nich nie pojmowało jeszcze wagi tego spotkania.
Wydarte z gardła Holmberga słowa sprawiły, że znów cofnęła się instynktownie, opadając stopami na podłogę wyłożoną ciemnym dywanem, oczy natomiast zmrużyła delikatnie w malującym się na twarzy wyrazie zdumienia. Podejrzliwości. Strachu.
- Skąd znasz moje imię? - spytała głucho. W Galerii, prócz Olafa, nie znał go nikt; każda z dziewcząt posługiwała się pseudonimem zapewniającym tak dyskrecję, jak i wyrabiającym odpowiednią markę, która z czasem stawała się maską przysłaniającą rzeczywiste emocje. Osobną personą odpowiedzialną za nieograniczoną rozpustę. - Kto ci powiedział, jak naprawdę się nazywam, Theo? - ponowiła nieco intensywniej, wyraźnie uwrażliwiona po starciu z owładniętym szaleństwem klientem. Do wnętrzności powrócił lęk gorzko ścierający się z poczuciem bezpieczeństwa, jakie zapewniał jej w każdej innej chwili. Wierzyła, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić - jednak to samo zgubne założenie doprowadziło do traumy przy zmieniających się osobowościach dawnego klienta, do naiwności i życzliwości, z którą przyjmowała niesprawdzanych jeszcze gości Galerii.
Saga i Theo Rosenberg, zrodzeni z fatalnej, ale silnej miłości.
Niedbałymi dłońmi Norn rozrzuceni po świecie jako Saga Moen i Theo Holmberg.
Nieznajomy
Zostaw mnie, Saga.
Zadziałało. Poczuł wolność, znów mógł wziąć oddech. Poczuł ulgę - jeszcze zanim przypomniał sobie, że przecież wcale nie prześladuje go widmo siostry i zrozumiał, że to tylko namolna ćma pomyliła go ze zgubnym źródłem sztucznego światła.
Spokojnie. - powtórzył sobie w myślach. Trzy, dwa, jeden. Wdech. Wydech. Wypuścił powietrze z płuc i odważył się otworzyć oczy.
Tylko po to, by od razu zobaczyć coś, czego od początku się obawiał.
Jej strach. Wypisany na twarzy, ekspresyjny i wyraźny (nawet, jeśli w pracy Fjaril starała się zachować powściągliwość, to odkąd się spotkali, Theo z jakąś łatwością przychodziło odczytywanie jej emocji - zupełnie, jakby był do nich nastrojony, jakby wychwytwał każdy drobny tik, każdy gest). Przełknął ślinę i tym razem to ona mogła czytać z niego jak z otwartej księgi - ból, skruchę, rozczarowanie. Spodziewał się strachu, powinien się go spodziewać. Wtedy, gdy rozwalił nos tamtemu chłopakowi. Dzisiaj, gdy odciągał od niej klienta. Nawet teraz, gdy zobaczyła jego pazury.
Ale i tak zabolało.
Powoli wyjął ręce z kieszeni, jakby chciał jej pokazać, że już nie musi się bać, już to opanował. Paznokcie skurczyły się i choć ich obwódki nadal były niepokojąco ciemne, to przynajmniej wróciły do normalnej długości. Spuścił wzrok ze wstydem i...
...podniósł na nią zdumiony wzrok, gdy się odezwała. Zmarszczył lekko brwi, a w jasnobłękitnych tęczówkach malowało się bezbrzeżne, nieobecne zdziwienie.
Tak, jakby w ogóle nie zrozumiał jej pytania.
-Saga. - powtórzył bezbarwnie, tak jakby chciał usłyszeć to jeszcze raz. Przekonać się, czy naprawdę przed chwilą to powiedział, czy też przejęzyczył się jedynie w myślach.
Zamrugał, przesuwając spojrzeniem po jej włosach. Twarz, zalękniona i dojrzała, wydawała się dziwnie obca.
Teraz i on zaczął czuć lęk - i tylko kolejny głęboki oddech i nagły zryw odwagi skłoniły go do spojrzenia jej prosto w oczy.
-Tak się naprawdę nazywasz...? Naprawdę? - powtórzył powoli, wyraźnie zagubiony.
Zadziałało. Poczuł wolność, znów mógł wziąć oddech. Poczuł ulgę - jeszcze zanim przypomniał sobie, że przecież wcale nie prześladuje go widmo siostry i zrozumiał, że to tylko namolna ćma pomyliła go ze zgubnym źródłem sztucznego światła.
Spokojnie. - powtórzył sobie w myślach. Trzy, dwa, jeden. Wdech. Wydech. Wypuścił powietrze z płuc i odważył się otworzyć oczy.
Tylko po to, by od razu zobaczyć coś, czego od początku się obawiał.
Jej strach. Wypisany na twarzy, ekspresyjny i wyraźny (nawet, jeśli w pracy Fjaril starała się zachować powściągliwość, to odkąd się spotkali, Theo z jakąś łatwością przychodziło odczytywanie jej emocji - zupełnie, jakby był do nich nastrojony, jakby wychwytwał każdy drobny tik, każdy gest). Przełknął ślinę i tym razem to ona mogła czytać z niego jak z otwartej księgi - ból, skruchę, rozczarowanie. Spodziewał się strachu, powinien się go spodziewać. Wtedy, gdy rozwalił nos tamtemu chłopakowi. Dzisiaj, gdy odciągał od niej klienta. Nawet teraz, gdy zobaczyła jego pazury.
Ale i tak zabolało.
Powoli wyjął ręce z kieszeni, jakby chciał jej pokazać, że już nie musi się bać, już to opanował. Paznokcie skurczyły się i choć ich obwódki nadal były niepokojąco ciemne, to przynajmniej wróciły do normalnej długości. Spuścił wzrok ze wstydem i...
...podniósł na nią zdumiony wzrok, gdy się odezwała. Zmarszczył lekko brwi, a w jasnobłękitnych tęczówkach malowało się bezbrzeżne, nieobecne zdziwienie.
Tak, jakby w ogóle nie zrozumiał jej pytania.
-Saga. - powtórzył bezbarwnie, tak jakby chciał usłyszeć to jeszcze raz. Przekonać się, czy naprawdę przed chwilą to powiedział, czy też przejęzyczył się jedynie w myślach.
Zamrugał, przesuwając spojrzeniem po jej włosach. Twarz, zalękniona i dojrzała, wydawała się dziwnie obca.
Teraz i on zaczął czuć lęk - i tylko kolejny głęboki oddech i nagły zryw odwagi skłoniły go do spojrzenia jej prosto w oczy.
-Tak się naprawdę nazywasz...? Naprawdę? - powtórzył powoli, wyraźnie zagubiony.
Bezimienny
Lęk nie wynikał z jego natury, z porywczych napadów agresji, którymi bronił jej z niespotykaną zaciętością; nie było w niej obrzydzenia czy przerażenia, gdy spoglądała na zaprezentowane dłonie i paznokcie zdobione ciemniejszymi krawędziami, wciąż noszące ślady niedawnej przemiany. Nieludzkiej, zwierzęcej i martwiącej.
Drżała jedynie przed kolejnym potencjalnym szaleńcem.
Przed kimś, kto podstępem wydobył personalne informacje i zamierzał wykorzystać je przeciwko niej, by znów czynić krzywdę; rana po ostrzu masywnego noża bolała wciąż żywym ogniem, jakby coś w jej wnętrzu uparcie przyciągało do siebie wspomnienie i trwało w jego przeciągającym się impasie. Naciągnięta mocniejszymi ruchami skóra czerwieniła się niebezpiecznie w miejscu magicznego splotu. Tak się naprawdę nazywasz?
A zatem odgadł? Spośród wszystkich możliwych na świecie imion zwrócił się do niej akurat tym, które nadano jej tuż po narodzinach? Wszystko stało się jedynie efektem fortunnego wypadku, nieporozumieniem? Nie dowierzała, nieco mocniej mrużąc oczy, ale wbrew burzliwemu instynktowi nie cofnęła się bardziej. Nie uciekła, jednocześnie zlękniona i dziwnie zaintrygowana.
Saga. Kiedy wypowiadał jej imię, brzmiało znajomo; jakby docierało do niej z drugiego brzegu rozległego jeziora, wołane przez kogoś, kogo dławiła mlecznobiała mgła.
- Nie rozumiem, Theo - wyznała, współmiernie do niego zagubiona ku uciesze spoglądających na nich przędzarek przeznaczenia. Czarna sukienka zafalowała delikatnie, wzbudzona ruchem dłoni przyciśniętej lekko do wciąż piekącego ramienia, śladu, który on kojarzył dziś z własnym niepowodzeniem. - Tak mnie nazwałeś, musiałeś wiedzieć. Kto ci powiedział? Nie wykorzystam tego przeciwko tobie, obiecuję. Ktoś z Galerii? - nie podejrzewała o to Wahlberga; przełożony od zawsze pieczołowicie chronił prywatności zatrudnianych przez siebie kurtyzan, zapewniający poczucie absolutnej anonimowości w obcowaniu z rozochoconymi, często zadurzonymi klientami.
Bliźniacze, bladoniebieskie tęczówki spotkały się w zabłąkanym spojrzeniu, jednocząc się ze sobą w niewygodnej ciszy, a zewsząd otaczała ich czerwień podobna do budzącego się poranka. Do wschodu słońca iluminującego horyzont nowej, dziwnej baśni.
- Moen - coś nakazało jej dodać odrętwiałym szeptem; dlaczego mu to zdradziła? Dlaczego wierzyła, że, mimo pierwotnych obaw, nie będzie dla niej nieprzyjacielem? Nie drgnęła, skuta mrozem w bezruchu, wpatrzona beznadziejnie w osobliwie nieobce oczy.
Drżała jedynie przed kolejnym potencjalnym szaleńcem.
Przed kimś, kto podstępem wydobył personalne informacje i zamierzał wykorzystać je przeciwko niej, by znów czynić krzywdę; rana po ostrzu masywnego noża bolała wciąż żywym ogniem, jakby coś w jej wnętrzu uparcie przyciągało do siebie wspomnienie i trwało w jego przeciągającym się impasie. Naciągnięta mocniejszymi ruchami skóra czerwieniła się niebezpiecznie w miejscu magicznego splotu. Tak się naprawdę nazywasz?
A zatem odgadł? Spośród wszystkich możliwych na świecie imion zwrócił się do niej akurat tym, które nadano jej tuż po narodzinach? Wszystko stało się jedynie efektem fortunnego wypadku, nieporozumieniem? Nie dowierzała, nieco mocniej mrużąc oczy, ale wbrew burzliwemu instynktowi nie cofnęła się bardziej. Nie uciekła, jednocześnie zlękniona i dziwnie zaintrygowana.
Saga. Kiedy wypowiadał jej imię, brzmiało znajomo; jakby docierało do niej z drugiego brzegu rozległego jeziora, wołane przez kogoś, kogo dławiła mlecznobiała mgła.
- Nie rozumiem, Theo - wyznała, współmiernie do niego zagubiona ku uciesze spoglądających na nich przędzarek przeznaczenia. Czarna sukienka zafalowała delikatnie, wzbudzona ruchem dłoni przyciśniętej lekko do wciąż piekącego ramienia, śladu, który on kojarzył dziś z własnym niepowodzeniem. - Tak mnie nazwałeś, musiałeś wiedzieć. Kto ci powiedział? Nie wykorzystam tego przeciwko tobie, obiecuję. Ktoś z Galerii? - nie podejrzewała o to Wahlberga; przełożony od zawsze pieczołowicie chronił prywatności zatrudnianych przez siebie kurtyzan, zapewniający poczucie absolutnej anonimowości w obcowaniu z rozochoconymi, często zadurzonymi klientami.
Bliźniacze, bladoniebieskie tęczówki spotkały się w zabłąkanym spojrzeniu, jednocząc się ze sobą w niewygodnej ciszy, a zewsząd otaczała ich czerwień podobna do budzącego się poranka. Do wschodu słońca iluminującego horyzont nowej, dziwnej baśni.
- Moen - coś nakazało jej dodać odrętwiałym szeptem; dlaczego mu to zdradziła? Dlaczego wierzyła, że, mimo pierwotnych obaw, nie będzie dla niej nieprzyjacielem? Nie drgnęła, skuta mrozem w bezruchu, wpatrzona beznadziejnie w osobliwie nieobce oczy.
Nieznajomy
Mrużyła oczy w znajomy sposób. Jak Saga, gdy była czegoś ciekawa. Była bardzo ciekawą dziewczynką. Wstrzymał oddech, zamrugał, zacisnął dłoń w pięść - jakby chciał pokaleczyć się własnymi pazurami, obudzić, powrócić do normalności. Paznokcie skurczyły się jednak do ludzkich rozmiarów - nie mógł już siebie krzywdzić. Robiła to za niego rzeczywistość, podsuwająca straszne podejrzenie.
Miał lekko rozchylone usta, ale nie był w stanie wydobyć głosu - pokręcił jedynie lekko głową, nie, nie mówił mu nikt z Galerii. Tylko stres i instynkt.
Cisza była boleśnie ciężka.
Moen.
Wzdrygnął się, jakby ktoś go spoliczkował. Moen, to jego nazwisko. Theo pierwszy zerwał kontakt wzrokowy, zaciskając powieki aby uciec od jego wspomnienia. Ale przyszło samo, z zaskakującą intensywnością.
Nie chcesz jej znaleźć, jest zwykłą kurwą. - szydził olbrzym, chwilę przed tym zanim niedźwiedź rozszarpał go na strzępy.
Nie kłamał…?
A jeśli nie kłamał w tej kwestii to.…?
-Saga...? - powtórzył ochrypłym szeptem, a głos lekko mu się załamał. Nie, ojczym nie miał racji. Chciał ją znaleźć, nawet gdy los okrutnie śmiał mu się w twarz.
Tylko, czy ona chciała być znaleziona? Przez niego? Człowieka, który dwukrotnie omal nie skatował przy niej innych, którego pazury przed chwilą widziała, który już raz omal jej nie udusił?
-Przepraszam. - wyszeptał bezgłośnie, a potem dodał głośniej, w ostatnim przebłysku odwagi. -To ja. To ja, Theo. - oczy zaszły łzami w oczekiwaniu na wyrok, bo przecież za pierwszym razem mogła nie skojarzyć imienia, ale musiała go pamiętać, prawda? Brata, który zrobiłby dla niej wszystko. Brata, który mimo wszystko podniósł na nią ręce. Brata, z którym nawet nie mogła się pożegnać - i którego żegnała wciąż w jego narkotycznych omamach. Saga, Saga, Saga, nie zostawiłaś mnie nawet na chwilę.
Miał lekko rozchylone usta, ale nie był w stanie wydobyć głosu - pokręcił jedynie lekko głową, nie, nie mówił mu nikt z Galerii. Tylko stres i instynkt.
Cisza była boleśnie ciężka.
Moen.
Wzdrygnął się, jakby ktoś go spoliczkował. Moen, to jego nazwisko. Theo pierwszy zerwał kontakt wzrokowy, zaciskając powieki aby uciec od jego wspomnienia. Ale przyszło samo, z zaskakującą intensywnością.
Nie chcesz jej znaleźć, jest zwykłą kurwą. - szydził olbrzym, chwilę przed tym zanim niedźwiedź rozszarpał go na strzępy.
Nie kłamał…?
A jeśli nie kłamał w tej kwestii to.…?
-Saga...? - powtórzył ochrypłym szeptem, a głos lekko mu się załamał. Nie, ojczym nie miał racji. Chciał ją znaleźć, nawet gdy los okrutnie śmiał mu się w twarz.
Tylko, czy ona chciała być znaleziona? Przez niego? Człowieka, który dwukrotnie omal nie skatował przy niej innych, którego pazury przed chwilą widziała, który już raz omal jej nie udusił?
-Przepraszam. - wyszeptał bezgłośnie, a potem dodał głośniej, w ostatnim przebłysku odwagi. -To ja. To ja, Theo. - oczy zaszły łzami w oczekiwaniu na wyrok, bo przecież za pierwszym razem mogła nie skojarzyć imienia, ale musiała go pamiętać, prawda? Brata, który zrobiłby dla niej wszystko. Brata, który mimo wszystko podniósł na nią ręce. Brata, z którym nawet nie mogła się pożegnać - i którego żegnała wciąż w jego narkotycznych omamach. Saga, Saga, Saga, nie zostawiłaś mnie nawet na chwilę.
Bezimienny
Ten, który pamiętał zbyt dużo. Ta, która pamiętała zbyt mało.
Ten, który szukał. Ta, która czekała na znalezienie.
Smutną było to historią, kiedy nadzieja ścierała się z tysiącletnimi ramami murów otaczających zbyt wrażliwy umysł nieprzygotowany do radzenia sobie z nagłym zniknięciem najważniejszego w życiu przyjaciela. A jednak nawet dryfujący beznadziejnie Odyseusz po sztormach, wiedźmach i śmiejących się w twarz bogach odnalazł w końcu swoją Itakę, dopłynął do niej jak Theo dopływał do Sagi, wciąż niedostatecznie wierzący w swoje szczęście, by objąć wzrokiem pejzaż malującego się przed nim stałego lądu. Nie uśmiechał się. Jeszcze.
Dziewczyna zamrugała w otępieniu; oczy przysłonięte warstewką świeżych łez wydawały się znajome, jednak uduszone niegdyś wspomnienia leniwie budziły się do ponownego życia, zbyt leniwie. Drgnęły w niej delikatnie, senne, znów wyciszone umysłem przemawiającym na korzyść kłamstw, jakimi karmiono ją przez dekady, gdy tylko na wokandę powracał temat utraconej niegdyś obecności pozostawiającej po sobie rażącą pustkę - i drgnęła również ona, z pewną nieśmiałością sięgnąwszy ponownie do jednej z dłoni mężczyzny.
- Przecież wiem - odpowiedziała mu łagodnie, z niemrawym, choć ciepłym uśmiechem, pragnąca ukoić niezrozumiałą dla niej reakcję. Theo - ten, który uratował jej honor w gorących źródłach i który dziś uratował ją po raz kolejny, osłoniwszy własną formą przed niechybną śmiercią z rąk omotanego agresją gościa Galerii. Jak mogłaby go nie znać? Wiedziona przekonaniem, że to nagła transformacja musiała namieszać mu w głowie, Saga zamknęła dłoń Holmberga w obu własnych, głaszcząc jej wierzch kciukiem - zupełnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadał ze starego roweru kupionego na pchlim targu i gruchotał sobie kolano; jak wtedy, gdy zbyt porywczo skakał na fragmentach porzuconej rozbiórki domu w sąsiedztwie i wracał z obdrapanymi łokciami, ku matczynemu przerażeniu. - Co ci jest? - spytała troskliwie, nie przypuszczając nawet jak cierpiało dudniące w jego piersi serce. Nie pamiętała go. Nie wiedziała kim był. Nie zdawała sobie sprawy z plecionki wspólnie dzielonych genów, jakich rodzice, mimo starań, nie byli w stanie w pełni z nich wyplenić. - Dziwnie się zachowujesz, Theo. Chodź, naprawdę zaprowadzę cię do lekarza, cały czas gdzieś się tu kręci - po tym, jak pobieżnie zajął się jej własną raną; Saga przesunęła dłonie ku górze, wzdłuż męskiego ramienia, pod palcami czując napiętą tkankę uwypuklonych mięśni, podczas gdy z ust nie zanikał uśmiech, życzliwy i dobry, wolny od strachu. Wolny od świadomości, która zawładnęła jego umysłem. Od zrozumienia. - Poza tym powinieneś chwilę odpocząć - i nie w barze. Wróć dzisiaj wcześniej do domu i odeśpij ten koszmar, dobrze? - dodała ciszej, licząc, że aksamitna melodia głosu ukołysze go w poczuciu powracającego spokoju; dlaczego tak bardzo jej na tym zależało? Z wdzięczności?
Ten, który szukał. Ta, która czekała na znalezienie.
Smutną było to historią, kiedy nadzieja ścierała się z tysiącletnimi ramami murów otaczających zbyt wrażliwy umysł nieprzygotowany do radzenia sobie z nagłym zniknięciem najważniejszego w życiu przyjaciela. A jednak nawet dryfujący beznadziejnie Odyseusz po sztormach, wiedźmach i śmiejących się w twarz bogach odnalazł w końcu swoją Itakę, dopłynął do niej jak Theo dopływał do Sagi, wciąż niedostatecznie wierzący w swoje szczęście, by objąć wzrokiem pejzaż malującego się przed nim stałego lądu. Nie uśmiechał się. Jeszcze.
Dziewczyna zamrugała w otępieniu; oczy przysłonięte warstewką świeżych łez wydawały się znajome, jednak uduszone niegdyś wspomnienia leniwie budziły się do ponownego życia, zbyt leniwie. Drgnęły w niej delikatnie, senne, znów wyciszone umysłem przemawiającym na korzyść kłamstw, jakimi karmiono ją przez dekady, gdy tylko na wokandę powracał temat utraconej niegdyś obecności pozostawiającej po sobie rażącą pustkę - i drgnęła również ona, z pewną nieśmiałością sięgnąwszy ponownie do jednej z dłoni mężczyzny.
- Przecież wiem - odpowiedziała mu łagodnie, z niemrawym, choć ciepłym uśmiechem, pragnąca ukoić niezrozumiałą dla niej reakcję. Theo - ten, który uratował jej honor w gorących źródłach i który dziś uratował ją po raz kolejny, osłoniwszy własną formą przed niechybną śmiercią z rąk omotanego agresją gościa Galerii. Jak mogłaby go nie znać? Wiedziona przekonaniem, że to nagła transformacja musiała namieszać mu w głowie, Saga zamknęła dłoń Holmberga w obu własnych, głaszcząc jej wierzch kciukiem - zupełnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadał ze starego roweru kupionego na pchlim targu i gruchotał sobie kolano; jak wtedy, gdy zbyt porywczo skakał na fragmentach porzuconej rozbiórki domu w sąsiedztwie i wracał z obdrapanymi łokciami, ku matczynemu przerażeniu. - Co ci jest? - spytała troskliwie, nie przypuszczając nawet jak cierpiało dudniące w jego piersi serce. Nie pamiętała go. Nie wiedziała kim był. Nie zdawała sobie sprawy z plecionki wspólnie dzielonych genów, jakich rodzice, mimo starań, nie byli w stanie w pełni z nich wyplenić. - Dziwnie się zachowujesz, Theo. Chodź, naprawdę zaprowadzę cię do lekarza, cały czas gdzieś się tu kręci - po tym, jak pobieżnie zajął się jej własną raną; Saga przesunęła dłonie ku górze, wzdłuż męskiego ramienia, pod palcami czując napiętą tkankę uwypuklonych mięśni, podczas gdy z ust nie zanikał uśmiech, życzliwy i dobry, wolny od strachu. Wolny od świadomości, która zawładnęła jego umysłem. Od zrozumienia. - Poza tym powinieneś chwilę odpocząć - i nie w barze. Wróć dzisiaj wcześniej do domu i odeśpij ten koszmar, dobrze? - dodała ciszej, licząc, że aksamitna melodia głosu ukołysze go w poczuciu powracającego spokoju; dlaczego tak bardzo jej na tym zależało? Z wdzięczności?
Nieznajomy
Przecież wiem. Poważna twarz berserkera nagle pojaśniała, na wargach zagościł blady uśmiech. Wiedziała...? Domyśliła się - teraz, wcześniej? Rozchylił usta z nadzieją, do słów powitania lub przeprosin. Przesunął się lekko na krześle w jej stronę, jakby czekając na zgodę aby móc podejść bliżej. Dotknąć jej po tylu latach. Objąć. Przekonać się, że to prawda - a nie kolejne omamy.
Szok powoli ustępował, ciało wróciło do ludzkiej normy, szyderstwa ojczyma zeszły na drugi plan - kimkolwiek by nie była, gdziekolwiek by nie pracowała, ważne, że tu była. Przed nim. Tak blisko. Na wyciągnięcie ręki. Utkwił szkliste spojrzenie w jej oczach - takich samych, jak dawniej. Jak mógł ich nie rozpoznać? Teraz, wiedząc, wychwycił już podobieństwo znajomych, drogich rysów twarzy. Zadarty nosek, znajomy łuk brwi i czoła, pełne usta. To Saga, jego Saga. Wdzięczność wobec Norn (znalazł ją, naprawdę i wreszcie) rozluźniała sparaliżowane mięśnie i ściśnięte gardło. Już był gotów odpowiedzieć, ale...
...Saga powiedziała coś jeszcze, a Theo zamarł, w ciszy pojmując znaczenie ukryte za z pozoru troskliwymi zdaniami. Dziwnie? Lekarz? Odpocząć?
-Co...? - wyrwało mu się głucho, mimowolnie pokręcił szybko głową, ciemne włosy opadły na czoło, zamknął na moment oczy, jakby chciał fizycznie odpędzić od siebie straszną prawdę, odciąć się od niej.
Nie rozpoznała go.
Przygryzł dolną wargę prawie do krwi, przez chwilę bijąc się z myślami. Nie rozpoznała go, ale musiała pamiętać swojego brata - po prostu nie wyglądał już pewnie jak tamten mały, niewinny Theo. Nie był już sobą, był kreaturą z cyrkowej areny, był mordercą, był ślepcem.
Może... może lepiej by było... gdyby nie wiedziała? Gdyby nadal pamiętała tamtego chłopca? Niewinnego, opiekuńczego i...
...nie, nie był niewinny i opiekuńczy. Był potworem, który próbował ją udusić. Dlatego zasługiwała na prawdę, na przeprosiny. Dlatego jej szukał.
Wziął głęboki wdech.
-Theo Rosenberg, Saga. To ja. - powtórzył dobitnie, krzyżując z nią spojrzenia i ignorując jej wszystkie dobre rady. Ta rozmowa nie mogła poczekać. Pamiętasz, prawda?
Szok powoli ustępował, ciało wróciło do ludzkiej normy, szyderstwa ojczyma zeszły na drugi plan - kimkolwiek by nie była, gdziekolwiek by nie pracowała, ważne, że tu była. Przed nim. Tak blisko. Na wyciągnięcie ręki. Utkwił szkliste spojrzenie w jej oczach - takich samych, jak dawniej. Jak mógł ich nie rozpoznać? Teraz, wiedząc, wychwycił już podobieństwo znajomych, drogich rysów twarzy. Zadarty nosek, znajomy łuk brwi i czoła, pełne usta. To Saga, jego Saga. Wdzięczność wobec Norn (znalazł ją, naprawdę i wreszcie) rozluźniała sparaliżowane mięśnie i ściśnięte gardło. Już był gotów odpowiedzieć, ale...
...Saga powiedziała coś jeszcze, a Theo zamarł, w ciszy pojmując znaczenie ukryte za z pozoru troskliwymi zdaniami. Dziwnie? Lekarz? Odpocząć?
-Co...? - wyrwało mu się głucho, mimowolnie pokręcił szybko głową, ciemne włosy opadły na czoło, zamknął na moment oczy, jakby chciał fizycznie odpędzić od siebie straszną prawdę, odciąć się od niej.
Nie rozpoznała go.
Przygryzł dolną wargę prawie do krwi, przez chwilę bijąc się z myślami. Nie rozpoznała go, ale musiała pamiętać swojego brata - po prostu nie wyglądał już pewnie jak tamten mały, niewinny Theo. Nie był już sobą, był kreaturą z cyrkowej areny, był mordercą, był ślepcem.
Może... może lepiej by było... gdyby nie wiedziała? Gdyby nadal pamiętała tamtego chłopca? Niewinnego, opiekuńczego i...
...nie, nie był niewinny i opiekuńczy. Był potworem, który próbował ją udusić. Dlatego zasługiwała na prawdę, na przeprosiny. Dlatego jej szukał.
Wziął głęboki wdech.
-Theo Rosenberg, Saga. To ja. - powtórzył dobitnie, krzyżując z nią spojrzenia i ignorując jej wszystkie dobre rady. Ta rozmowa nie mogła poczekać. Pamiętasz, prawda?
Bezimienny
Rosenberg, ojcowskie nazwisko, nim i on przepadł w nieistnieniu, owiany enigmą przeznaczoną do permanentnej, dziecięcej niewiedzy, a jego miejsce zastąpił nowy, nieznajomy mężczyzna o pozornie przyjemnym uśmiechu i wyjątkowo ciężkiej ręce. Rosenberg. Wspomnienia drgnęły boleśnie pośród fałd mózgu; ich paszcza rozwarła się jak lew przystępujący do ryku, echem niosąc miażdżącą ją niepewność - czy to możliwe, że przy stole tamtej niedzieli, nad talerzem z naleśnikami polanymi syropem klonowym, siedział ktoś jeszcze? Że trójka w rzeczywistości była czwórką? Blada sylwetka zarysowała się we mgle, początkowo pozbawiona sensu, z każdą upływającą sekundą jednak coraz wyraźniejsza. Bliźniacze, błękitne tęczówki, którymi razem spoglądali na chmury i dociekali jakie kształty przedstawiały. Dłonie stanowczo przyciśnięte do jej uszu, byle tylko nie słyszała kolejnej awantury przetrzebiającej resztki szczęśliwego, rodzinnego pożycia. Głos czasem odganiający ją jak natrętną muchę, kiedy przeszkadzała w budowaniu fortów czy wspinaniu się na drzewa.
I słowa. Słowa wykluczające jego obecność, uzmysławiające, że to wszystko było jedynie efektem jej wciąż rozwijającej się wyobraźni. Dziwny błysk w matczynym oku, gdy dopytywała po raz kolejny, zarzekając się, że przecież kiedyś tam był, więc dlaczego odszedł? Dlaczego zniknął?
Uśpione dotychczas powidoki zakaziły głowę tępym, tętniącym bólem; Saga jęknęła cicho, odetnąwszy się od źródła szkarłatnego światła dłońmi przyciągniętymi do własnych oczu, a kilka nieuważnych kroków w tył oddaliło ją od heralda przedziwnej nowiny.
- Theo Rosenberg nigdy nie istniał - odpowiedziała mu głucho. Niepewnie. Kolejny raz wytrącona z wewnętrznej równowagi przez boskie wyroki i ludzkie działania, uwikłania w pętli szaleńczego wiru niosącego ją na samo dno; ramię znów zapiekło, ale to, co działo się w jej głowie wiodło prym wszelkim dolegliwościom, skazując na miarowe słabnięcie. - On był tylko… - iluzją, młodzieńczym wymysłem samotnej dziewczynki, nikim, wszystkim. Niejasne spojrzenia wymieniane między matką a ojczymem. Pokój zamknięty na klucz, w późniejszym czasie pełniący funkcję prywatnej oazy pana domu. Rower sprzedany wnukowi sąsiadki za bezcen. Ubrania wrzucane do opasłych worów i wywiezione gdzieś daleko. Zabawki, których nagle miała więcej niż wcześniej. Ulubiona kołysanka, którą śpiewała pluszakowi, nie leżącej obok postaci. - Nie wiem co próbujesz na tym ugrać, ale - urwała nagle, czując, jak świat znów zawirował, jak porwał ją do nieschematycznego tanga i zmusił do podparcia się jedną ręką o barową ladę; wspólnie zbierane owoce na piątkowe ciasto, wskakiwanie do kałuż po jesiennej ulewie, łagodna melodia niewinnego śmiechu niosąca się echem po okolicy; obite kolana, zadrapane łokcie, dłonie zaciśnięte na gardle, gdzie byłeś cały ten czas? Rozjątrzone dawno niesłyszaną tożsamością refleksy błyskawicznie przewijały się przez pulsującą bólem pamięć, - Przestań - poprosiła, nieświadoma słów wymykających się spomiędzy warg. - Wiedziałabym, gdyby istniał. Nie okłamaliby mnie - rodzice, matka i ojczym, ich powściągliwe wyjaśnienia i ucinające rozmowę komentarze, matczyny szloch późną nocą, abstrakcyjne pytania sąsiadów, które powinny dać do myślenia. Gdzie byłeś? - Nie okłamaliby? - powtórzyła bezsilnie, wplątana w rosnącą desperację; pytała, nie twierdziła.
I słowa. Słowa wykluczające jego obecność, uzmysławiające, że to wszystko było jedynie efektem jej wciąż rozwijającej się wyobraźni. Dziwny błysk w matczynym oku, gdy dopytywała po raz kolejny, zarzekając się, że przecież kiedyś tam był, więc dlaczego odszedł? Dlaczego zniknął?
Uśpione dotychczas powidoki zakaziły głowę tępym, tętniącym bólem; Saga jęknęła cicho, odetnąwszy się od źródła szkarłatnego światła dłońmi przyciągniętymi do własnych oczu, a kilka nieuważnych kroków w tył oddaliło ją od heralda przedziwnej nowiny.
- Theo Rosenberg nigdy nie istniał - odpowiedziała mu głucho. Niepewnie. Kolejny raz wytrącona z wewnętrznej równowagi przez boskie wyroki i ludzkie działania, uwikłania w pętli szaleńczego wiru niosącego ją na samo dno; ramię znów zapiekło, ale to, co działo się w jej głowie wiodło prym wszelkim dolegliwościom, skazując na miarowe słabnięcie. - On był tylko… - iluzją, młodzieńczym wymysłem samotnej dziewczynki, nikim, wszystkim. Niejasne spojrzenia wymieniane między matką a ojczymem. Pokój zamknięty na klucz, w późniejszym czasie pełniący funkcję prywatnej oazy pana domu. Rower sprzedany wnukowi sąsiadki za bezcen. Ubrania wrzucane do opasłych worów i wywiezione gdzieś daleko. Zabawki, których nagle miała więcej niż wcześniej. Ulubiona kołysanka, którą śpiewała pluszakowi, nie leżącej obok postaci. - Nie wiem co próbujesz na tym ugrać, ale - urwała nagle, czując, jak świat znów zawirował, jak porwał ją do nieschematycznego tanga i zmusił do podparcia się jedną ręką o barową ladę; wspólnie zbierane owoce na piątkowe ciasto, wskakiwanie do kałuż po jesiennej ulewie, łagodna melodia niewinnego śmiechu niosąca się echem po okolicy; obite kolana, zadrapane łokcie, dłonie zaciśnięte na gardle, gdzie byłeś cały ten czas? Rozjątrzone dawno niesłyszaną tożsamością refleksy błyskawicznie przewijały się przez pulsującą bólem pamięć, - Przestań - poprosiła, nieświadoma słów wymykających się spomiędzy warg. - Wiedziałabym, gdyby istniał. Nie okłamaliby mnie - rodzice, matka i ojczym, ich powściągliwe wyjaśnienia i ucinające rozmowę komentarze, matczyny szloch późną nocą, abstrakcyjne pytania sąsiadów, które powinny dać do myślenia. Gdzie byłeś? - Nie okłamaliby? - powtórzyła bezsilnie, wplątana w rosnącą desperację; pytała, nie twierdziła.
Nieznajomy
Theo Rosenberg nigdy nie istniał.
Rozszerzył oczy w niemej zgrozie, zamarł, ledwo znosząc jej spojrzenie. Nie miał nawet siły odwrócić wzroku, ale w jasnych tęczówkach coś zgasło.
Nigdy nie istniał.
Już nie istniał, to fakt. Był Theo Holmbergiem, anonimową, fałszywą tożsamością. Nie czuł się godny nosić nazwiska rodziców lub Munchów, w obliczu krwi na rękach nowe personalia wydawały się rozsądnym wyjściem. Tak, teraz nie istniał. Nie istniał, gdy trafił do sierocińca, odkąd stał się gliną, z której właściciele cyrku formowali potwora, gdy rozszarpał ojczyma na strzępy.
Ale żeby... nigdy?
Zabolało. Wzdrygnął się lekko, jakby uderzyła go fizycznie.
Odwagi, Theo - musiał przypomnieć sobie słowa fantomowej Sagi, narkotycznej zjawy, by w ogóle mieć siłę przetrwać tą chwilę.
-Był tylko... kim? Kim, Saga? - zapytał natarczywie, głos rzęził lekko, jakby trudno mu było oddychać. Uczepił się tej ostatniej kotwicy, niedokończonego zdania.
Zaczynał rozumieć. To, że go nie rozpoznała.
To, że go nie pamiętała.
Przez jakiś czas żył tylko dla niej, karmiąc się złudną nadzieją, że ją znajdzie, że uzyska wybaczenie.
Co, jeśli nie chciała być znaleziona? Co, jeśli nie pamiętała, co miałaby wybaczyć?
Co, jeśli nigdy nie istniał, jeśli przez te lata - w trakcie których nie opuszczała go ani na krok, jako wyrzut sumienia, narkotyczna wizja, promyk światła w ciemności - nie zaszczyciła go ani jedną myślą, pogrzebała wspomnienia?
-Ugrać. - powtórzył głucho, dziwnie bezbarwnym tonem. -Co miałbym ugrać? - nie rozumiał, nigdy nie potrafił zrozumieć manipulacji, zawsze wyręczał go w tym Lindblom.
Miał nadzieję, że Saga nim teraz nie manipuluje.
Myślał, że ojczym nim manipulował - że szydził, nazywając ją dziwką. Ale... stała tutaj. W burdelu, za fasadą galerii.
Zacisnął mocno szczękę, próbując stłumić narastającą złość.
-Moen zawsze kłamał, zawsze to widziałem. - powiedział powoli, pamiętając rezerwę, z którą odnosił się do niego jeszcze jako dziecko.
Ale ona - ona nazywała go tatą.
-Nauczył cię tego? - olśniło go nagle. Czy naprawdę mogła nie pamiętać, czy też grała tak przekonująco? - Dosyć gierek, Saga, nie jesteśmy już dziećmi. Jeśli wolisz mnie nie pamiętać, po prostu powiedz. Przez lata próbowałem znaleźć słowa na swoje usprawiedliwienie, ale żadnych nie mam, pewnie zawsze mieli co do mnie rację. - potwór, ślepiec, skończysz jak swój ojciec. Może powinien, poddać się i tak skończyć. W zwierzęcym ciele emocje tak nie bolały, rozczarowanie nie paliło tak mocno.
Rozszerzył oczy w niemej zgrozie, zamarł, ledwo znosząc jej spojrzenie. Nie miał nawet siły odwrócić wzroku, ale w jasnych tęczówkach coś zgasło.
Nigdy nie istniał.
Już nie istniał, to fakt. Był Theo Holmbergiem, anonimową, fałszywą tożsamością. Nie czuł się godny nosić nazwiska rodziców lub Munchów, w obliczu krwi na rękach nowe personalia wydawały się rozsądnym wyjściem. Tak, teraz nie istniał. Nie istniał, gdy trafił do sierocińca, odkąd stał się gliną, z której właściciele cyrku formowali potwora, gdy rozszarpał ojczyma na strzępy.
Ale żeby... nigdy?
Zabolało. Wzdrygnął się lekko, jakby uderzyła go fizycznie.
Odwagi, Theo - musiał przypomnieć sobie słowa fantomowej Sagi, narkotycznej zjawy, by w ogóle mieć siłę przetrwać tą chwilę.
-Był tylko... kim? Kim, Saga? - zapytał natarczywie, głos rzęził lekko, jakby trudno mu było oddychać. Uczepił się tej ostatniej kotwicy, niedokończonego zdania.
Zaczynał rozumieć. To, że go nie rozpoznała.
To, że go nie pamiętała.
Przez jakiś czas żył tylko dla niej, karmiąc się złudną nadzieją, że ją znajdzie, że uzyska wybaczenie.
Co, jeśli nie chciała być znaleziona? Co, jeśli nie pamiętała, co miałaby wybaczyć?
Co, jeśli nigdy nie istniał, jeśli przez te lata - w trakcie których nie opuszczała go ani na krok, jako wyrzut sumienia, narkotyczna wizja, promyk światła w ciemności - nie zaszczyciła go ani jedną myślą, pogrzebała wspomnienia?
-Ugrać. - powtórzył głucho, dziwnie bezbarwnym tonem. -Co miałbym ugrać? - nie rozumiał, nigdy nie potrafił zrozumieć manipulacji, zawsze wyręczał go w tym Lindblom.
Miał nadzieję, że Saga nim teraz nie manipuluje.
Myślał, że ojczym nim manipulował - że szydził, nazywając ją dziwką. Ale... stała tutaj. W burdelu, za fasadą galerii.
Zacisnął mocno szczękę, próbując stłumić narastającą złość.
-Moen zawsze kłamał, zawsze to widziałem. - powiedział powoli, pamiętając rezerwę, z którą odnosił się do niego jeszcze jako dziecko.
Ale ona - ona nazywała go tatą.
-Nauczył cię tego? - olśniło go nagle. Czy naprawdę mogła nie pamiętać, czy też grała tak przekonująco? - Dosyć gierek, Saga, nie jesteśmy już dziećmi. Jeśli wolisz mnie nie pamiętać, po prostu powiedz. Przez lata próbowałem znaleźć słowa na swoje usprawiedliwienie, ale żadnych nie mam, pewnie zawsze mieli co do mnie rację. - potwór, ślepiec, skończysz jak swój ojciec. Może powinien, poddać się i tak skończyć. W zwierzęcym ciele emocje tak nie bolały, rozczarowanie nie paliło tak mocno.
Bezimienny
Przerażenie wwiercające się w czaszkę, lobotomia lęku tak przeraźliwie potężnego, by zdołał na dwie dekady pogrzebać pogłosy wspólnej historii; dziko rozszerzające się oczy, zlęknione, obserwujące pierwszy raz podniesioną na chłopca dłoń i rozkwit czerwieni na miękkiej, młodej skórze. Rujnujący słuch płacz niesprawiedliwości i bólu otrzymanego od tego, kto powinien stać się drugim ojcem. Rozpoczynające się preludium tortury rozgrywane przez smutną, w większości nieobecną orkiestrę o rozstrojonych instrumentach. To wszystko działo się tak blisko, na wyciągnięcie ręki, jednak nie zareagował nikt. Nikt, choć krzyki musiały rezonować na pobliską okolicę, natrafiwszy jedynie na skostniałe, obojętne dusze.
Bogowie nie przejęli się losem półsieroty.
- Był tylko… - powtórzyła, lecz słowa znów urwały się żałośnie, poszukując sensu, znaczenia, jakiejkolwiek pewności, którą utraciła na rzecz kłębiącego się w głowie chaosu. Jak odróżnić rzeczywistość od fikcji? Gdzie zaczynała się prawda, a kończyło cudze kłamstwo? - Tęsknotą - imaginacją sztucznej przyjaźni, wytworem mającym dostarczyć jej towarzystwa w samotni czterech ścian i zadbanego ogrodu, karconym za swoje przejawy duszkiem, być może nawet totemem objawiającym się wyłącznie przed jej oczyma; nic z tych określeń nie brzmiało odpowiednio. - Tępioną drugą połową - a kiedy znikł wreszcie na zawsze, znikła również część jej samej. Część niewinnego serduszka bijącego w młodej piersi, część słodkiego uśmiechu i teatralnych, przejrzystych gestów małego, udawanego niedźwiadka.
Dlaczego mu o tym mówiła? Dlaczego obnażała przed nim tak intymną prawdę, skoro powoływał się na istnienie nieistniejącego, próbując wmanewrować ją w niezrozumiałą jeszcze intrygę?
Przez jakiś czas żyła tylko dla niego. Potem - uwierzyła.
A jeszcze później musiała dorosnąć.
Zostaw, Saga, zostaw mnie.
Nagle wysnute oskarżenie zmusiło ją do odsunięcia dłoni od twarzy; pozbawionym rezonu, zamglonym spojrzeniem szeroko otwartych powiek odnalazła jego twarz - nagle tak dziwnie znajomą, czy to możliwe? -, ale nie odpowiedziała od razu, ważąc w myślach ciężar wszystkich informacji, które posiadał. Zawsze kłamał. To prawda, Joar Moen zawsze kłamał. Zawsze mieli co do mnie rację. Echo przyciszonych głosów dobiegających z kuchni, męski zarzucający pozbawionemu winy dziecięciu szaleństwo, żeński ulegle zgadzający się z tym mimo szlochu i żałosnego zawodzenia złamanego serca. Potwór, zrobi jej krzywdę, zobaczysz, będzie tylko gorzej, oddajmy go, może komuś uda się go naprostować siłą i wyjdzie na ludzi. A może wolisz, żeby skończył zapchlony jak jego ojciec?
Kto był katem, a kto ofiarą?
- Co? - tym razem to ona spytała otępiale, przytłoczona lawiną zbyt raptownie pęczniejących doznań; zgorzel przeszłości wypełniał się ropą, przewyższał animuszem kłujące uczucie rozchodzące się wzdłuż dźganego ramienia; chodził tu kiedyś z tobą chłopczyk, Saga, gdzie jest? Pozornie błahe pytanie na publicznym placu zabaw, zadane przez jednego z umorusanych ziemią kolegów widzących ich dotychczas z daleka. - Pamiętasz je? - w sercu nieśmiało rozkwitła nadzieja. - Naleśniki z syropem klonowym w niedzielę, budzące z rana samym zapachem. Jakie kładłam - nie, kładliśmy na nie owoce? - proszę, pamiętaj. Proszę, bądź prawdziwy.
Proszę, znajdź mnie.
Bogowie nie przejęli się losem półsieroty.
- Był tylko… - powtórzyła, lecz słowa znów urwały się żałośnie, poszukując sensu, znaczenia, jakiejkolwiek pewności, którą utraciła na rzecz kłębiącego się w głowie chaosu. Jak odróżnić rzeczywistość od fikcji? Gdzie zaczynała się prawda, a kończyło cudze kłamstwo? - Tęsknotą - imaginacją sztucznej przyjaźni, wytworem mającym dostarczyć jej towarzystwa w samotni czterech ścian i zadbanego ogrodu, karconym za swoje przejawy duszkiem, być może nawet totemem objawiającym się wyłącznie przed jej oczyma; nic z tych określeń nie brzmiało odpowiednio. - Tępioną drugą połową - a kiedy znikł wreszcie na zawsze, znikła również część jej samej. Część niewinnego serduszka bijącego w młodej piersi, część słodkiego uśmiechu i teatralnych, przejrzystych gestów małego, udawanego niedźwiadka.
Dlaczego mu o tym mówiła? Dlaczego obnażała przed nim tak intymną prawdę, skoro powoływał się na istnienie nieistniejącego, próbując wmanewrować ją w niezrozumiałą jeszcze intrygę?
Przez jakiś czas żyła tylko dla niego. Potem - uwierzyła.
A jeszcze później musiała dorosnąć.
Zostaw, Saga, zostaw mnie.
Nagle wysnute oskarżenie zmusiło ją do odsunięcia dłoni od twarzy; pozbawionym rezonu, zamglonym spojrzeniem szeroko otwartych powiek odnalazła jego twarz - nagle tak dziwnie znajomą, czy to możliwe? -, ale nie odpowiedziała od razu, ważąc w myślach ciężar wszystkich informacji, które posiadał. Zawsze kłamał. To prawda, Joar Moen zawsze kłamał. Zawsze mieli co do mnie rację. Echo przyciszonych głosów dobiegających z kuchni, męski zarzucający pozbawionemu winy dziecięciu szaleństwo, żeński ulegle zgadzający się z tym mimo szlochu i żałosnego zawodzenia złamanego serca. Potwór, zrobi jej krzywdę, zobaczysz, będzie tylko gorzej, oddajmy go, może komuś uda się go naprostować siłą i wyjdzie na ludzi. A może wolisz, żeby skończył zapchlony jak jego ojciec?
Kto był katem, a kto ofiarą?
- Co? - tym razem to ona spytała otępiale, przytłoczona lawiną zbyt raptownie pęczniejących doznań; zgorzel przeszłości wypełniał się ropą, przewyższał animuszem kłujące uczucie rozchodzące się wzdłuż dźganego ramienia; chodził tu kiedyś z tobą chłopczyk, Saga, gdzie jest? Pozornie błahe pytanie na publicznym placu zabaw, zadane przez jednego z umorusanych ziemią kolegów widzących ich dotychczas z daleka. - Pamiętasz je? - w sercu nieśmiało rozkwitła nadzieja. - Naleśniki z syropem klonowym w niedzielę, budzące z rana samym zapachem. Jakie kładłam - nie, kładliśmy na nie owoce? - proszę, pamiętaj. Proszę, bądź prawdziwy.
Proszę, znajdź mnie.
Nieznajomy
Z całej siły walczył z pokusą, by zamknąć oczy. Utonąć w ciemności, uciec. Może nawet dać się porwać zwierzęcemu instynktowi - mógłby nie czuć nic, albo już nigdy (jak ojciec...), albo przynajmniej przez kilkanaście minut. Klienci, dziwki, pan Wahlberg wykorzystujący te dziewczyny - oni wszyscy mogliby nie istnieć, mógłby ich unicestwić, mógłby iść na dno razem z Sagą - Sagą, która chyba go nie pamiętała albo nie chciała go znać. Mógłby. Mógłby być potworem, na którego go wyhodowano.
Ale Saga mówiła dalej, a on zmusił się do spoglądania na nią, do łowienia każdego słowa z jej ust. Tylko tęsknotą, tępioną drugą połową? Co to miało znaczyć?
-Tępioną? Przez kogo? Przez Moena? - wyszeptał, lustrując ją uważnym spojrzeniem - tak jakby chciał się przedrzeć przez kurtynę dłoni, wprost do jej oczu, wprost do jej słowa.
Może się udało - wreszcie odsłoniła twarz, wlepiła w niego bliźniacze tęczówki. Zamarł, jakby bał się ją przestraszyć.
Drżące wargi wygięły się w nieśmiałym, płochliwym uśmiechu.
Naleśniki.
Pamiętała.
-Truskawki, borówki i maliny. Mandarynki, jeśli mama akurat je zdobyła. - wyszeptał, cicho, ale wyraźnie. Nie spuszczał z niej wzroku - mówię prawdę - i powoli, bardzo powoli, wyciągnął przed siebie rękę. Jakby dawał coś do jedzenia dzikiej, nieoswojonej wiewiórce, jakby pragnął żeby motyl (albo ćma) usiadł na drżącym palcu, jakby pragnął być niegroźny, powolny, warty dotyku.
-N..nie wiem, co ci powiedzieli. Ale jestem Theo Rosenberg. I szukałem cię, Saga. - wymamrotał, spojrzenie stało się szkliste. To naprawdę ja. -I... przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. - pojedyncza łza spłynęła po zarośniętym policzku. Czy pamiętała za co, dlaczego prosił o wybaczenie?
Ale Saga mówiła dalej, a on zmusił się do spoglądania na nią, do łowienia każdego słowa z jej ust. Tylko tęsknotą, tępioną drugą połową? Co to miało znaczyć?
-Tępioną? Przez kogo? Przez Moena? - wyszeptał, lustrując ją uważnym spojrzeniem - tak jakby chciał się przedrzeć przez kurtynę dłoni, wprost do jej oczu, wprost do jej słowa.
Może się udało - wreszcie odsłoniła twarz, wlepiła w niego bliźniacze tęczówki. Zamarł, jakby bał się ją przestraszyć.
Drżące wargi wygięły się w nieśmiałym, płochliwym uśmiechu.
Naleśniki.
Pamiętała.
-Truskawki, borówki i maliny. Mandarynki, jeśli mama akurat je zdobyła. - wyszeptał, cicho, ale wyraźnie. Nie spuszczał z niej wzroku - mówię prawdę - i powoli, bardzo powoli, wyciągnął przed siebie rękę. Jakby dawał coś do jedzenia dzikiej, nieoswojonej wiewiórce, jakby pragnął żeby motyl (albo ćma) usiadł na drżącym palcu, jakby pragnął być niegroźny, powolny, warty dotyku.
-N..nie wiem, co ci powiedzieli. Ale jestem Theo Rosenberg. I szukałem cię, Saga. - wymamrotał, spojrzenie stało się szkliste. To naprawdę ja. -I... przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. - pojedyncza łza spłynęła po zarośniętym policzku. Czy pamiętała za co, dlaczego prosił o wybaczenie?
Bezimienny
Obrazy rozmywały się raptownie w pamięci, zastępowane przez rzeczywistość. Przez to, co wcześniej pozwoliła zmodyfikować kłamliwym zapewnieniom, wreszcie gotowa - na pewno? - na pogodzenie się z bolesnym, niszczącym faktem zmarnowanych lat znaczonych wymuszoną samotnością. Kiedyś byli nierozłączni, jak mogła uwierzyć, że nie istniał? Że był ledwie tworem dziecięcej fantazji? Jak mogła i ona odebrać mu człowieczeństwo w swoim mniemaniu - skoro stał przed nią teraz żywy, o rozbijającej się o siatkę żył krwi, wspólnej krwi?
Paliło ją spojrzenie tęczówek przypominających refleks w lustrzanym odbiciu. Wydawało jej się, że wpełza pod skórę i osiada tam, wijąc sobie boleśnie słodkie gniazdo, z którego już nigdy nie zamierzało odejść; prosił o odpowiedzi, jakich nie była jeszcze gotowa mu udzielić. Przez kogo? Jak mogła oskarżyć matkę, jak mogła oskarżyć ojczyma? Nieistniejący, fantomowy sąd skazywał ich na potępienie, czy ona powinna zrobić to samo? Zagubiona jak dziecko we mgle liczyła, że dni, kiedy wszyscy byli szczęśliwi były w stanie jeszcze powrócić - ale kiedy oni, wszyscy razem, tak naprawdę byli szczęśliwi? Czy kiedykolwiek? Kiedy pętany agresją tętniącej przemiany ojciec groził ponurymi warknięciami?
Truskawki, maliny, borówki. Czasem mandarynki.
Wyciągnięta w jej kierunku dłoń. Paznokcie pokryte cienką warstewką czerni. Mięśnie wykute w stali wspomnień, o jakich nie miała pojęcia. Ominęło ich tyle wspólnych chwil; odebrano im tyle wspólnego życia. Theo Rosenberg, Saga Rosenberg, nie była pewna, czy którekolwiek z nich dalej istniało. A jednak on był tutaj, osiągalny na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko zdecydowałaby się go dotknąć - nie jak obrońcę przed obłąkanym mężczyzną, a jako brata, jako dowód utraconych dni i złamanych serc; lata wzbierającej w niej agonii, melancholii, tęsknoty, lata samotności, lata żmudnej walki z przeznaczeniem, wszystko to nagle podeszło do gardła i zacisnęło się na nim jak pętla, a ciało w gwałtownym geście przylgnęło do jego piersi, gdy z oczu popłynęły łzy gęste jak miód. Tak bardzo cię przepraszam. Zawyła w niemocy, niechybnie zwróciwszy uwagę kilkorga pozostałych pracowników, którzy spojrzeli na nich z umiarkowanym zainteresowaniem, zanim i ono zanikło, oddając prywatność; przyciśnięta do umięśnionego torsu twarz, skryta przed światem, skryta przed widokiem bogów, płakała w materiał jego koszuli - beznadziejna jak dziecko zaczynające poznawać definitywny koncept śmierci. Płakała za nich czy dla nich?
- Wierzyłam - chlipała, wreszcie pozwoliwszy sobie na puszczenie wodzy tłumionych do teraz emocji, żali, dławiących samotności. - Wierzyłam, że jesteś prawdziwy. Tak długo - przecież przez cały ten czas oczekiwała jego powrotu, tego, by przedarł się przez ciężką kotarę zasuniętą dorosłą ręką i objawił przed nią nawet jako duch czy totem, nieistotne - byle tylko mogła jeszcze raz na niego spojrzeć, a teraz los dał jej możliwość dotknięcia go. Poczucia ciepła pod palcami, usłyszenia bijącego w piersi serca, do której w obezwładniającym dekadentyzmie przykładała czoło. Nagle wiotka jak dziecko. Jak czterolatka, na której gardle zacisnął ręce w przypływie wzmożonej agresji zaklętej w genach przekazanych przez znikającego ojca. - Co się z tobą stało? - dlaczego zniknąłeś, gdzie się znalazłeś, jak bardzo skrzywdził cię świat? Dlaczego wmawiali mi, że nie istniejesz? Raptem tyle sensu nabrały podejrzliwe podobieństwa dostrzegane już w oparach gorących źródeł, dostrzegane, ale wyparte, bo tak było - łatwiej? Uciekać? Kryć się przed tym, co bolesne i co niszczące, co mogło spopielić względnie ułożone życie i z popiołów stworzyć coś nowego? - Co ci zrobili? - rodzice, bogowie, Norny, wszyscy ludzie przemijający gdzieś wokół jak anonimowe, rozmazane twarze o okrutnych uśmiechach. Może nie powinni o tym rozmawiać tutaj - ale Saga bała się, bała przeraźliwie, że gdy tylko opuszczą czerwoną salę galerii, wszystko to okaże się kłamstwem. Snem. - Gasnę jak zachód słońca - łagodna melodia, stara kołysanka, nuciła ją niemal niedosłyszalnym dla ludzkiego ucha głosem; pamiętał? - To ta noc, nie zamykaj drzwi; po trochu już zasypiam, po trochu w twoją stronę; niezliczone gwiazdy, a każda śpiewa tylko o tobie, nie zgubimy drogi - jednak oni ją zgubili, nie przez swoje wybory, a cudze. Saga zacisnęła dłonie na połach pokrywającego jego tors materiału i odważyła się odchylić głowę do tyłu, odnajdując szklanymi oczyma te, które kiedyś tak okrutnie utraciła. - Teraz jesteśmy razem, tylko ty i ja - zakończyła szeptem, bez melodii, za to z cierpkim, wciąż niepewnym, przytłoczonym uśmiechem.
Była dorosła. Mogła pozwolić sobie uwierzyć jeszcze raz?
Paliło ją spojrzenie tęczówek przypominających refleks w lustrzanym odbiciu. Wydawało jej się, że wpełza pod skórę i osiada tam, wijąc sobie boleśnie słodkie gniazdo, z którego już nigdy nie zamierzało odejść; prosił o odpowiedzi, jakich nie była jeszcze gotowa mu udzielić. Przez kogo? Jak mogła oskarżyć matkę, jak mogła oskarżyć ojczyma? Nieistniejący, fantomowy sąd skazywał ich na potępienie, czy ona powinna zrobić to samo? Zagubiona jak dziecko we mgle liczyła, że dni, kiedy wszyscy byli szczęśliwi były w stanie jeszcze powrócić - ale kiedy oni, wszyscy razem, tak naprawdę byli szczęśliwi? Czy kiedykolwiek? Kiedy pętany agresją tętniącej przemiany ojciec groził ponurymi warknięciami?
Truskawki, maliny, borówki. Czasem mandarynki.
Wyciągnięta w jej kierunku dłoń. Paznokcie pokryte cienką warstewką czerni. Mięśnie wykute w stali wspomnień, o jakich nie miała pojęcia. Ominęło ich tyle wspólnych chwil; odebrano im tyle wspólnego życia. Theo Rosenberg, Saga Rosenberg, nie była pewna, czy którekolwiek z nich dalej istniało. A jednak on był tutaj, osiągalny na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko zdecydowałaby się go dotknąć - nie jak obrońcę przed obłąkanym mężczyzną, a jako brata, jako dowód utraconych dni i złamanych serc; lata wzbierającej w niej agonii, melancholii, tęsknoty, lata samotności, lata żmudnej walki z przeznaczeniem, wszystko to nagle podeszło do gardła i zacisnęło się na nim jak pętla, a ciało w gwałtownym geście przylgnęło do jego piersi, gdy z oczu popłynęły łzy gęste jak miód. Tak bardzo cię przepraszam. Zawyła w niemocy, niechybnie zwróciwszy uwagę kilkorga pozostałych pracowników, którzy spojrzeli na nich z umiarkowanym zainteresowaniem, zanim i ono zanikło, oddając prywatność; przyciśnięta do umięśnionego torsu twarz, skryta przed światem, skryta przed widokiem bogów, płakała w materiał jego koszuli - beznadziejna jak dziecko zaczynające poznawać definitywny koncept śmierci. Płakała za nich czy dla nich?
- Wierzyłam - chlipała, wreszcie pozwoliwszy sobie na puszczenie wodzy tłumionych do teraz emocji, żali, dławiących samotności. - Wierzyłam, że jesteś prawdziwy. Tak długo - przecież przez cały ten czas oczekiwała jego powrotu, tego, by przedarł się przez ciężką kotarę zasuniętą dorosłą ręką i objawił przed nią nawet jako duch czy totem, nieistotne - byle tylko mogła jeszcze raz na niego spojrzeć, a teraz los dał jej możliwość dotknięcia go. Poczucia ciepła pod palcami, usłyszenia bijącego w piersi serca, do której w obezwładniającym dekadentyzmie przykładała czoło. Nagle wiotka jak dziecko. Jak czterolatka, na której gardle zacisnął ręce w przypływie wzmożonej agresji zaklętej w genach przekazanych przez znikającego ojca. - Co się z tobą stało? - dlaczego zniknąłeś, gdzie się znalazłeś, jak bardzo skrzywdził cię świat? Dlaczego wmawiali mi, że nie istniejesz? Raptem tyle sensu nabrały podejrzliwe podobieństwa dostrzegane już w oparach gorących źródeł, dostrzegane, ale wyparte, bo tak było - łatwiej? Uciekać? Kryć się przed tym, co bolesne i co niszczące, co mogło spopielić względnie ułożone życie i z popiołów stworzyć coś nowego? - Co ci zrobili? - rodzice, bogowie, Norny, wszyscy ludzie przemijający gdzieś wokół jak anonimowe, rozmazane twarze o okrutnych uśmiechach. Może nie powinni o tym rozmawiać tutaj - ale Saga bała się, bała przeraźliwie, że gdy tylko opuszczą czerwoną salę galerii, wszystko to okaże się kłamstwem. Snem. - Gasnę jak zachód słońca - łagodna melodia, stara kołysanka, nuciła ją niemal niedosłyszalnym dla ludzkiego ucha głosem; pamiętał? - To ta noc, nie zamykaj drzwi; po trochu już zasypiam, po trochu w twoją stronę; niezliczone gwiazdy, a każda śpiewa tylko o tobie, nie zgubimy drogi - jednak oni ją zgubili, nie przez swoje wybory, a cudze. Saga zacisnęła dłonie na połach pokrywającego jego tors materiału i odważyła się odchylić głowę do tyłu, odnajdując szklanymi oczyma te, które kiedyś tak okrutnie utraciła. - Teraz jesteśmy razem, tylko ty i ja - zakończyła szeptem, bez melodii, za to z cierpkim, wciąż niepewnym, przytłoczonym uśmiechem.
Była dorosła. Mogła pozwolić sobie uwierzyć jeszcze raz?
Nieznajomy
Była tak zagubiona - jak dziecko.
I jak dziecko przylgnęła do jego koszuli, załkała głośno, jakby nie przejmując się obecnością nikogo innego. On też poczuł się jak dziecko - takiego rozwiązania nie zakładał, pretensji, pytań, ale nie tak ufnych łez - i choć chciałby skulić się wraz z nią, utrzymał jakoś tors w pionie, silny jak niedźwiedź, dla niej.
-Saga... - szepnął po prostu, delikatnie - jakby była z porcelany - kładąc dłoń na jej głowie, mocnym ramieniem przytrzymując zgarbione plecy.
Wierzyła, że jest prawdziwy? Gorzkie pytania kłębiły się w głowie, podchodziły do gardła niczym wymioty wyrzutów i żalu - jak to, nieprawdziwy? Co jej powiedzieli, dlaczego zapomniała? Dlaczego zapominała tak łatwo, dlaczego nazywała Można tatą, dlaczego zabrała mu tamtego misia - jakby był zwykłą zabawką, a nie bezcenną pamiątką? Może, gdyby wtedy pamiętała, nigdy nie próbowałby jej udusić. Nigdy nie musiałaby zapomnieć i jego.
W głębi duszy wiedział jednak, że niedźwiedzia dusza zawsze płonęła w jego ciele, zawsze niebezpieczna, gotowa do wybuchu. Jeśli nie tamten miś, jeśli nie pamięć o prawdziwym ojcu - to w końcu znaleźliby inny pretekst. Byli w końcu rodzeństwem, rodzeństwa zawsze się kłócą - poza osobliwym dzieciństwem jego i Lindbloma, hipnotyczną rudą kitą, nienaturalnym spokojem. Teraz wiedział już, że nie było w tym nic naturalnego, a Soren nie był mu bratem, nie naprawdę.
Siostra - prawdziwa, jedyna - łkała mu teraz w koszulę, a on, sparaliżowany wzruszeniem, wybaczył jej zapomnienie. Czy ona wybaczy kiedyś jemu, czy w ogóle rozumiała, czy pamiętała, co wybaczyć powinna? Czy wiedziała, czego się lękać? Był teraz bardziej niedźwiedziem niż wtedy, dorastanie i tak wyzwoliłoby w nim demony, ale wychowanie i eliksiry jedynie je pogłębiły. Pod skórą wiła się czarna, zakazana magia, która już zawsze pozostanie pasożytem w jego ciele, gotowa zamanifestować się podczas czarowania. Nie był już chłopcem, nie był nawet zwykłym galdrem - podwójnie naznaczony, nie mógł zaoferować Sadze normalności.
Pewnie nawet nie miał pieniędzy, by ją stąd wyciągnąć. Był zwykłym ochroniarzem w burdelu, w którym pracowała jego siostra. Norny nie miały litości.
Najpierw nie odpowiadał, tak jakby nie chciał jej smucić. Głaskał ją tylko lekko po plecach, delikatnie, jakby to ona była wystraszonym zwierzęciem.
-Pamiętam. - szepnął, gdy inkantowała kołysankę.
-Oddali mnie do sierocińca. A potem zgubiłem ciebie... i siebie. - westchnął wreszcie, nie chcąc rozdrapywać reszty ran. Jeszcze nie.
I jak dziecko przylgnęła do jego koszuli, załkała głośno, jakby nie przejmując się obecnością nikogo innego. On też poczuł się jak dziecko - takiego rozwiązania nie zakładał, pretensji, pytań, ale nie tak ufnych łez - i choć chciałby skulić się wraz z nią, utrzymał jakoś tors w pionie, silny jak niedźwiedź, dla niej.
-Saga... - szepnął po prostu, delikatnie - jakby była z porcelany - kładąc dłoń na jej głowie, mocnym ramieniem przytrzymując zgarbione plecy.
Wierzyła, że jest prawdziwy? Gorzkie pytania kłębiły się w głowie, podchodziły do gardła niczym wymioty wyrzutów i żalu - jak to, nieprawdziwy? Co jej powiedzieli, dlaczego zapomniała? Dlaczego zapominała tak łatwo, dlaczego nazywała Można tatą, dlaczego zabrała mu tamtego misia - jakby był zwykłą zabawką, a nie bezcenną pamiątką? Może, gdyby wtedy pamiętała, nigdy nie próbowałby jej udusić. Nigdy nie musiałaby zapomnieć i jego.
W głębi duszy wiedział jednak, że niedźwiedzia dusza zawsze płonęła w jego ciele, zawsze niebezpieczna, gotowa do wybuchu. Jeśli nie tamten miś, jeśli nie pamięć o prawdziwym ojcu - to w końcu znaleźliby inny pretekst. Byli w końcu rodzeństwem, rodzeństwa zawsze się kłócą - poza osobliwym dzieciństwem jego i Lindbloma, hipnotyczną rudą kitą, nienaturalnym spokojem. Teraz wiedział już, że nie było w tym nic naturalnego, a Soren nie był mu bratem, nie naprawdę.
Siostra - prawdziwa, jedyna - łkała mu teraz w koszulę, a on, sparaliżowany wzruszeniem, wybaczył jej zapomnienie. Czy ona wybaczy kiedyś jemu, czy w ogóle rozumiała, czy pamiętała, co wybaczyć powinna? Czy wiedziała, czego się lękać? Był teraz bardziej niedźwiedziem niż wtedy, dorastanie i tak wyzwoliłoby w nim demony, ale wychowanie i eliksiry jedynie je pogłębiły. Pod skórą wiła się czarna, zakazana magia, która już zawsze pozostanie pasożytem w jego ciele, gotowa zamanifestować się podczas czarowania. Nie był już chłopcem, nie był nawet zwykłym galdrem - podwójnie naznaczony, nie mógł zaoferować Sadze normalności.
Pewnie nawet nie miał pieniędzy, by ją stąd wyciągnąć. Był zwykłym ochroniarzem w burdelu, w którym pracowała jego siostra. Norny nie miały litości.
Najpierw nie odpowiadał, tak jakby nie chciał jej smucić. Głaskał ją tylko lekko po plecach, delikatnie, jakby to ona była wystraszonym zwierzęciem.
-Pamiętam. - szepnął, gdy inkantowała kołysankę.
-Oddali mnie do sierocińca. A potem zgubiłem ciebie... i siebie. - westchnął wreszcie, nie chcąc rozdrapywać reszty ran. Jeszcze nie.
Bezimienny
Normalność tak dawno temu przepadła w niebycie. Nie potrzebowała jej więcej, łaknęła jedynie miłości, przywiązania, oddania, łańcucha przytraczającego ją do rzeczywistości silnym splotem żelaznych oczek, by w końcu zapragnęła w niej istnieć, zamiast tęsknić do zdradliwego zatracenia własnej duszy. Do tej pory nie wiedziała jednak, że potrzebowała właśnie jego. Żywego, prawdziwego Theo Rosenberga powracającego do niej z zaświatów, ducha obleczonego w mięso i skórę, przytrzymującego ją dzielnie w swoich ramionach, choć sam drżał nękany chęcią rozpadnięcia się na drobne odłamki własnego jestestwa. Silna, znaczona śladami niezliczonych walk dłoń tak łagodnie przemierzała meandry kosmyków jej włosów, kiedy łkała beznadziejnie w jego koszulę, asymilując dawno temu utracone ciepło. Pamiętała je - dzisiaj, teraz, wracało do niej miarową lawiną, nawet jeśli nie była w stanie przypomnieć sobie jeszcze powodu rozstania ani tych samych rąk zaciskających się na jej gardle w przypływie szału, kiedy zabrała mu ulubioną, pozostawioną przez biologicznego ojca zabawkę. Pluszowego misia z ciemnobrązowej tkaniny, z jednym okiem umiejscowionym nieco niżej niż drugie. W tembrze jego głosu jej imię brzmiało jak najsłodsza melodia. Nie mogła już wątpić; to był on, nawet jeśli zamierzałaby wzbraniać się przed raptownie powracającą prawdą, to nie miałoby sensu; to był on, tylko on, właśnie on. Wspinający się na szczyt góry Dante, który wreszcie dotarł do nieba Wenus, prowadzony przez wierną Beatrycze.
Oddali go do sierocińca, jak to, dlaczego? Zapłakana głowa zakołysała się lekko w przeczącej gestykulacji, choć wiedziała, że nie kłamał. Nie miał powodu, by to robić. Oddali go - jak psa, jak gorsze dziecko, porzucili na rzecz kogo, jej? Czym zasłużyła sobie by zostać w rodzinnym domu, podczas gdy on tułał się po świecie, zagubiony, bezbronny i niewinny? Zapłakała głośniej, zanim jedna z dłoni cofnęła się z połów materiału męskiej koszuli i przylgnęła do własnej twarzy, ocierając gorące łzy, których na skórze było za dużo.
- Nie tutaj - wyszeptała błagalnie, nim ręce pomknęły do jego twarzy, wilgotnymi od łez opuszkami badając odnalezione tam rysy już nie dziecięce, a dojrzałe, silne, jak silnym był on sam. - Wyjdźmy stąd, Theo, ucieknijmy, zniknijmy do rana. Nie chcę widzieć cię w czerwieni - oboje uwikłani w Besettelse, oboje po pracy, mogli wyruszyć w każdą podróż i udawać, że świat na krótką chwilę należał wyłącznie do nich. Cierpki uśmiech wpłynął na usta, kiedy dotykała jego warg; wreszcie pamiętała jak wyglądał jako mały chłopiec, och, jak bardzo się zmienił. - Za dziesięć minut przed drzwiami frontowymi. Jesteś prawdziwy, wiem, że przyjdziesz. Przyjdziesz. Opowiesz mi wtedy, dasz mi się… poznać. Nie znikniesz już. Nikt mi ciebie więcej nie odbierze. Przyjdziesz - tak panicznie - przekonywała jego czy siebie? Złożony na samym czubku nosa pocałunek stał się ledwie chwilowym pożegnaniem, by mogła odwrócić się na pięcie i z twarzą skrytą w dłoniach wymknąć się ze szkarłatnej sali, jak najprędzej zamierzająca zmyć z siebie ślady dzisiejszej nocy, zapomnieć o wciąż piekącym ramieniu, założyć własne ubrania i rzucić się w jego objęcia gdzieś daleko stąd.
Saga i Theo z tematu
Oddali go do sierocińca, jak to, dlaczego? Zapłakana głowa zakołysała się lekko w przeczącej gestykulacji, choć wiedziała, że nie kłamał. Nie miał powodu, by to robić. Oddali go - jak psa, jak gorsze dziecko, porzucili na rzecz kogo, jej? Czym zasłużyła sobie by zostać w rodzinnym domu, podczas gdy on tułał się po świecie, zagubiony, bezbronny i niewinny? Zapłakała głośniej, zanim jedna z dłoni cofnęła się z połów materiału męskiej koszuli i przylgnęła do własnej twarzy, ocierając gorące łzy, których na skórze było za dużo.
- Nie tutaj - wyszeptała błagalnie, nim ręce pomknęły do jego twarzy, wilgotnymi od łez opuszkami badając odnalezione tam rysy już nie dziecięce, a dojrzałe, silne, jak silnym był on sam. - Wyjdźmy stąd, Theo, ucieknijmy, zniknijmy do rana. Nie chcę widzieć cię w czerwieni - oboje uwikłani w Besettelse, oboje po pracy, mogli wyruszyć w każdą podróż i udawać, że świat na krótką chwilę należał wyłącznie do nich. Cierpki uśmiech wpłynął na usta, kiedy dotykała jego warg; wreszcie pamiętała jak wyglądał jako mały chłopiec, och, jak bardzo się zmienił. - Za dziesięć minut przed drzwiami frontowymi. Jesteś prawdziwy, wiem, że przyjdziesz. Przyjdziesz. Opowiesz mi wtedy, dasz mi się… poznać. Nie znikniesz już. Nikt mi ciebie więcej nie odbierze. Przyjdziesz - tak panicznie - przekonywała jego czy siebie? Złożony na samym czubku nosa pocałunek stał się ledwie chwilowym pożegnaniem, by mogła odwrócić się na pięcie i z twarzą skrytą w dłoniach wymknąć się ze szkarłatnej sali, jak najprędzej zamierzająca zmyć z siebie ślady dzisiejszej nocy, zapomnieć o wciąż piekącym ramieniu, założyć własne ubrania i rzucić się w jego objęcia gdzieś daleko stąd.
Saga i Theo z tematu