Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    05.01.2001 – Bulwar nad Golddajávri – Bezmienny: A. Ketelä & Nieznajomy: V. Ketelä

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    05.01.2001

    Ledwo rozebrany z popielatych mgieł styczniowej jutrzenki, poranek przechylał się w bursztynowe przedpołudnie, przezroczyste i złote jak długo wyleżany koniak, pulsujące w skroniach tym samym, uciążliwym rodzajem bólu, który przesuwał się pod skórą nikczemnym dreszczem i wywracał żołądek na podobieństwo patroszonej ryby o lśniących, pąsowych trzewiach. Wspomnienie poprzedniego wieczoru powracało w górę przełyku mdłym echem przepitego alkoholu, dudnieniem głośnej muzyki i słowami, które wyrwały się gromką melodią spomiędzy strun krtani jak ujadające psy, oswobodzone z cięgien wiążącego je łańcucha i zaciskające zęby na pierwszej kończynie, jaka trafiła im pod zęby – odwiedziony myślami głębiej ku zacienionym zakątkom pamięci, zsunął niechętnie wzrok na własne dłonie, powolnym, mechanicznym ruchem zaciskające się w pięści, jakby gest ten miał sprawić, że wspomnienia staną się jaskrawe i wyraziste, odebrane burym obłokom zmęczenia, powoli schodzącym na sumienie ciężką glątwą parującego przez skórę rauszu. Uśmiechnął się do siebie z pobłażliwą satysfakcją, odchylając lekko głowę i wspierając się potylicą o zbielały pień drzewa – przez pryzmat zaciemnionych szkieł zsuniętych na nos okularów tafla jeziora nabierała atramentowego odcienia, migocąc cekinami bladego, wychylającego się spomiędzy wyżyn światła, którego magiczna iluzja zastygała na ciele mirażem realistycznego ciepła.
    Nie pamiętał, kiedy ostatnio przesiadywał nad wodą w ten sposób – nie ostrząc płóz i nie przewiązując wokół kostek białych sznurków łyżew, które nacinały lód płytkimi bliznami jego obecności, nie sięgając wzrokiem po sam horyzont, jakby spodziewał się, że również stamtąd dosięgnie go zachwyt cudzych spojrzeń, łaskawy wzrok norn, których usłużne zwierzchnictwo roztaczało wokół niego nimb złoconej sławy i niezachwianej wątpliwością pewności, że na nią zasługiwał. Odkąd pamiętał, ludzie mieli skłonność do patrzenia na niego z podziwem, nawet jeśli podziw ten musiał wystrugać sobie w ich twarzach siłą, rozciągnąć własnymi dłońmi pomiędzy kącikami ust i wpleść w spojrzenie półksiężycem zaczerwienionego sińca – jedynie matka przyglądała mu się zawsze z drażniącym zaniepokojeniem, w którym nie potrafił dostrzec dumy ani oddania, bo kiedy unosiła wzrok, przystając na brzegu stawu, spojrzenie miała senne i nieobecne, a przelotny uśmiech pełen lęku przed polorem i chlubą, których, jako kobieta, nie mogła nigdy w pełni zrozumieć. Póki Jaakko żył, przedrzeźniali wspólnie jej zbolałe grymasy, zaśmiewając się z przesadnej troski i nieporadnej bojaźliwości, przez którą nigdy nie była w stanie wkroczyć na lód, po jego śmierci sam zaczął traktować ją natomiast tak, jak większość chłopców traktowało w wiosce małe zwierzęta – łaskawie, gdy był w dobrym humorze, okrutnie, gdy humor mu nie dopisywał. Czerpał chorobliwą satysfakcję ze świadomości, że pojedynczym słowem, głośnym krzykiem lub tupnięciem nogą mógł zmusić ją do spuszczenia głowy i pocierania dłonią o skroń, co robiła, gdy była zdenerwowana, nieszczęśliwa lub zmieszana – wszystkie, zatopione w winiecie sepii portrety Maarit zaprawione były pogardliwą drwiną i stygnącym na języku niesmakiem, a wreszcie także wyrzutem i rozczarowaniem, skierowanymi w jej rodzicielską nieporadność, napuchnięte pęcherzami dłonie i marazm, w jaki popadła po śmierci najstarszego syna; miał jej za złe nagłe odejście ojca i własną samotność, która w drapieżnej obecności Vilho stroszyła się i tężała, przeobrażając ciemne kołtuny dziecięcych lęków w jadowite pająki gniewu i zajadłej swarliwości.
    Nie potrafił wprawdzie znieść Vilho na surowo, bez rozcieńczającej go obecności Jaakko – jego nerwowej potrzeby, by chwycić życie za gardło i podduszającym uciskiem palców mieć je pod swoją kontrolą, jego kategorycznego głosu, którym wypominał mu szeroki uśmiech i dobrą zabawę, jego sobaczego oddania obowiązkom i determinacji, za pomocą której zamierzał sięgnąć po owoce tej samej sławy, choć przez całe życie nie był nawet w połowie drogi na szczyt; uciekał przed jego apodyktycznym tonem i surowym spojrzeniem, po latach odnajdując w sobie rozjątrzone tkanki tęsknoty za najstarszym bratem, zawsze spośród nich najrozsądniejszym, bo odpornym na uleganie skrajnościom – przeszło dekadę później, w ciszy własnych rozmyślań, przejmował się jego śmiercią bardziej niż by się spodziewał. Jako dziecko naiwnie zakładał, że rodzeństwo było stałą częścią otaczającego go krajobrazu, gdzie Jaakko przypominał morską latarnię, której światło nieświadomie lekceważył, dopóki nagle nie zapadł zmrok, pozbawiający go lśniącej źrenicy kompasu – wciąż był w stanie określić swoje położenie i bezpiecznie dotrzeć do brzegu, lecz czuł się rozdarty i zagubiony bez świetlistej dłoni, dotąd zalegającej bezszelestnie na jego ramieniu, rozchylając gęstwinę ścieżki, jaką należało podążać.
    W styczniu, znaczącym datę jego odejścia, nerwowość ta urastała w jego ciele głuchym uciskiem, jakby tamten paniczny, sztubacki lęk, powracał z celowością wysłużonego bumerangu, rozdrapując sumienie echem dawnego poczucia winy – znów dostrzegał w swym spojrzeniu zdradliwy migot cudzej jaźni, znów wydawało mu się, że kiedy spoglądał w lustro, własna twarz oddalała się i zatapiała w szklistej powierzchni jak w głębokiej toni jeziora, znów zaciskał zęby z frustracji, gdy koszmary nadwyrężonej groźbami wyobraźni oplatały się wokół mostka, gwałtownym szarpnięciem próbując wyrwać go poza kostną klatkę żeber i odsłonić zabarykadowaną drogę do serca. Jestem mężczyzną, dudniło mu w głowie i na języku, powtarzane, jakby ten fakt mógł jeszcze cokolwiek zmienić – rozbiłby prawdę pięścią tak, jak rozbijał szkliwo cudzych uśmiechów, zgniótł w dłoni, która przyzwyczaiła się do własnej brutalności, zatopił w przeręblu z kamieniem przewiązanym ciasno u kostki, ta wciąż istniała jednak w pamięci Vilho, klarowna i nieustępliwa, ukryta w krętym labiryncie jego jestestwa, niemożliwa do roztrzaskania o rzeczywistość tak łatwo i tak bezkarnie. Świadomość ponurej zależności przyprawiała krtań o bezwarunkowe spazmy dławionej w ciele wściekłości – unikał go z przemyślną złośliwością, rozciągając usta drwiną zdziecinniałej satysfakcji, ilekroć przecinali linię spojrzenia, gdy publicznie z premedytacją naciskał mu na odcisk. Niepojawienie się na porannym treningu na rzecz zmysłów wciąż przytłumionych jeszcze iluminacją subtelnego odurzenia, które z nużącą opieszałością przepuszczało pierwszą śreżogę bólu przez pulsujące skronie i zakradało się łagodną sejszą nudności pod zaczerwienione podniebienie, miało stanowić kolejną drzazgę, wbitą płytko, lecz drażliwie pod miękkie płótno skóry – kiedy odchylił głowę, osuwając plecy po chropowatej powierzchni kory, znajomy kształt majaczącej w oddali sylwetki przyprawił go więc jednako o rozdrażnienie, co o upojną satysfakcję; czerpał przyjemność tym większą, im większy stawał się spochmurniały gniew braterskiego grymasu.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Zmęczona bolesność tkwiła jeszcze pod rozgrzaną skórą ciepłym napięciem, kiedy przemierzał zalany złotym przedpołudniem bulwar nad brzegiem oka Golddajávri, wpatrzonego wiernie w niebo rozjaśnione przekonującą iluzją dnia, wyczekującego cierpliwie zapowiadanych przez voluspę objawień końca: słońce ściemniało jakby w pierwszej przestrodze, gwiazdy tymczasem wciąż uporczywie tkwiły wszyte w płótno sklepienia, schowane pod sztuczną jasnością, a Garm milczał jeszcze u wejścia Helheimu, niespieszny bitwy z Tyrem – Ragnarök nie nadchodził, na nieszczęście Ahvo, była to wprawdzie jedyna wymówka, jaką zgodziłby się zdławić swoje niezadowolenie. Przez cały trening strzygł wyczekującym spojrzeniem ku wejściu, oczekując nonszalanckiego uśmiechu brata rozkołysanego na zuchwalstwie słów próżniacko niepróbujących nawet usprawiedliwić spóźnienia – światła gwiazda magicznego hokeju uporczywie pozostawiała tymczasem pozostałych Ormów samych ze zniecierpliwionym gniewem tężejącym mu w szczęce i chroboczącym w głosie, kiedy strofował ociągające się ślamazary do intensywniejszego wysiłku, strącając krople potu z włosów na zroszone czoło, wezbrane drzazgi złości cedzone spomiędzy zębów na opieszałość rzekomo najlepszej drużyny współczesnego hokeja; atletyczne ciała były sprawne, ale nie wystarczająco zdeterminowane, wytrzymałe, ale niewystarczająco zdecydowane, jak gdyby zwycięstwo trzymali już w rękach, jak gdyby starczało im ambicji zaledwie na to – być jedynie rzekomo najlepszymi, uśmiechać się na plakatach i magicznych kartach dla smarkaczy, mieć gwarantowaną płonnymi słowami dziennikarzy drogę do mistrzostw i na podium. Chwała sportowca nie trwała tymczasem wiecznie; za parę lat karty z ich imionami miały leżeć zapomniane na strychu lub w śmieciach, a oni wszyscy mieli obudzić się ze świadomością zmarnotrawienia największej szansy w swoich życiach; kto pamiętał o rzekomo najlepszych? Henning – pieprzony Henning siedzący w Ormach w ramach prezentu na urodziny od dzianego ojca; zwycięstwo było mu obojętne, niezależnie od niego miał zdechnąć w odziedziczonym złotym pałacu – zebrał żniwo rozdrażnienia, uszczypliwym żartem wypominając nieobecność Ahvo (mamy sobie zrywać ścięgna o szóstej rano, ale złotemu gówniarzowi można spać do południa na ciepłym cycku?); nie musiałby ustępować kapitanowi wsuniętemu między nich zapobiegawczo ani wysłuchiwać pogadanki trenera, gdyby szarańcza łaskawie zechciała pokazać gębę chociaż na chwilę – choć to wciąż byłoby niewystarczająco.
    Znajdował go tymczasem w stanie błogiego odpoczynku nad jeziorem, wspartego plecami o drzewo w przedpołudniowej sielance, w okularach przesłaniających nadwrażliwe źrenice przed tępym bólem zasłużonego skarania boskiego; Ragnarök byłby teraz miłosierdziem dla nich obu, bo trzewia wywracały mu się na lewą stronę świadomością, że musiał znów łapać go za kark jak rozpuszczonego szczeniaka – odejście ojca uczyniło jego własne życie łatwiejszym, a jednak w takich chwilach żałował, że zabrakło jego ciężkiej ręki dla dojrzewającego charakteru najmłodszego syna; zgodziłby się znieść jego obecność jeszcze przez parę lat, byleby naprostował Ahvo w ten sam sposób, w jaki wyćwiczył skórę jego i Jaako, przyuczając ich, jeśli nie do rozsądku, to przynajmniej do większej przebiegłości i mniejszej ostentacji w popełnianych idiotycznych błędach. Byli w końcu młodymi bogami tego upadającego na kolana świata, potrzebowali się wyszaleć, wejść czasem do złej rzeki, dać sobie nawzajem w pysk albo rozkojarzyć kawałkiem apetycznego ciała na noc czy dwie – najmłodszego nie sposób  było nauczyć jednak różnicy między chwilowym rozkojarzeniem a konsekwentnym definiowaniem podobnymi głupotami swojej tożsamości; sławne zaręczyny były chyba najbardziej dobitnym tego dowodem: choć uwielbiał absolutnie słodką ptaszynę, jaką sobie złapał na obrączkę drogiego pierścionka, impulsywna decyzja brata wciąż jeszcze jątrzyła się w nim coraz silniejszym wrażeniem, że nie traktował niczego wystarczająco poważnie i przeświadczeniem, że zaprzepaści wszystko, zanim zdążą zamknąć na tym łapczywe palce.
    Nie wierzę. Kurwa, nie wierzę, pierdolona księżniczko – warknął, zbyt zniecierpliwiony, by przeczekać jeszcze dzielący ich dystans pokonywany sprężystym, stanowczym krokiem; zmarznięte źdźbła trawnika chrzęściły mu pod podeszwami tysiącem łamanych do przemarzniętej ziemi karków. – Masz zegarek? – retoryczność pytania przebrzmiewała niekrytą irytacją, rozdrażniona protekcjonalność wybijała się nie znoszącym sprzeciwu tonem spomiędzy warg ściągniętych w grymasie wyraźnie oczekującym nieuniknionej konfrontacji, Ahvo wprawdzie prędzej odgryzłby własny język i splunął mu go pod nogi niż pozostawił jego słowa bez równie wściekłej odpowiedzi; bracia syjamscy zrośnięci jedną ambicją wyłącznie cudem nie rozgryźli sobie jeszcze gardeł, choć gazety uwielbiały rozpływać się nad ich szczególną braterską więzią. Ostatnie dzielące ich kroki wydawały się jeszcze wścieklej miażdżyć karby zmarzliny, a on zastanawiał się, jakim sposobem oboje mieli jeszcze wszystkie nienaruszone zęby – na lodowisku strzegł jego flanki jak wierny pies, gotów połamać kij na przygniatających go do lodu kościach (zawodnicy przeciwnych drużyn zrozumiale i jednogłośnie go nienawidzili), poza meczem marzył tymczasem, żeby wymalować linie boiska farbą jego zapchanych gówniarską przekornością żył.
    Hitta – ostatni spłacheć dystansu skruszał pod jego złością, zakryty wycedzonym pod nosem zaklęciem; elegancki pasek zegarka poderwał nadgarstek Ahvo złapany natychmiast w wyciągniętą przy inkantacji rękę, zanim zdążyłby wyhamować perswazję zaklęcia sprzeciwem. Podciągnął rękaw jego płaszcza, namacując na oślep zapięcie, by szarpnąć za nie pospiesznie, zrywając go prawie z zaciskającej się w odruchu ręki; zdenerwowane napięcie zacisnęło mu się na szczęce, kiedy podnosił na niego przenikliwie jasne spojrzenie, podnosząc tarczę zegarka na wysokość miedzianozłotych oczu (po ojcu, który nie zdążył go właściwie wychować, miał cię dość już w dniu, w którym się urodziłeś powiedział mu kiedyś z zawistną, podłą satysfakcją). – Nie umiesz nawet odczytać godziny z prostego zegarka, młody? Która twoim zdaniem jest, co? Film zawiesił ci się na wczorajszej dobranocce? – warknął, kołysząc srebrną ramką, w której błyszczało delikatne szkiełko, chwytając w krótkich błyskach słońce. Odwrócił spojrzenie, spoglądając na eleganckie, misterne wykonanie drobnych wskazówek pod szklanką pokrywką; ciche tykanie rozbrzmiało mu w skroniach, fantomowym odruchem przyuczonych zmysłów. – To prezent od młodej? – spytał, tonem odpuszczającym nieznacznie przy wspomnieniu Ingrid, na sekundę przed tym jak rozluźnił palce, pozwalając by zegarek wysunął mu się z uścisku i spadł na ziemię, przytrzaśnięty podeszwą do przemarzniętego gruntu, z głuchym trzaśnięciem szkła, cichą konwulsją chrobotu pękających elementów, kiedy dociskał go ciężarem ciała przenoszonym na lewą nogę, nachylając się ku niemu.
    Niepotrzebny ci chyba, co? Skoro i tak nie potrafisz go czytać – brzmienie słów, pełne wyrachowanej złości, przypominało mu nieprzyjemnie ojca; nie chciał być do niego podobny, ale ktoś musiał przypomnieć smarkaczowi, co go ominęło – czasami zastanawiał się, czy było już istotnie za późno na skórzany pas, którym wysmagano mu lędźwie, na srebrną klamrę, która przypadkiem rozdarła mu skórę na biodrze, zanim matka nie stanęła w jego obronie, przerażona skowytem, jakie wydarło mu się z sześcioletnich, nienauczonych jeszcze wstrzymywania krzyku, płuc. – Powiedz ptaszynie, żeby kupiła ci nowy, kiedy wreszcie dorośniesz. Chyba że sama prędzej zdecyduje, że woli jednak dużego chłopca, na lepsze by jej wyszło. Przestałaby może tak nieznośnie ćwierkać, gdyby nie była ciągle taka wyspana.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Strach – ten, który po śmierci Jaakko wpełzł pod jego skórę na podobieństwo łakomego czerwia, otwierając jątrzącą się ranę w miejscu, gdzie wcześniej tkanka przepleciona była ciasnym supłem dziecięcej determinacji – był uczuciem, którego nawet po latach nie potrafił poprawnie zdiagnozować; strach nadgryzał włókna napiętych mięśni, płoził się żyłami i odkrywał świeży, spąsowiały wrażliwością naskórek zatajanej wewnątrz słabości, defektu, do którego nie zdołałby się przyznać, nakrywając go grubą, zesztywniałą doświadczeniem skórą jak plastrem, próbując wyrugować go z siebie jak coś, co powinien zwalczyć, fragment szkła udławiony w trzewiach, zwierzęcą chrząstkę utkwioną pomiędzy zębami, drzazgę wepchniętą głęboko pod skrwawioną płytkę paznokcia. Wiedział, że jeżeli pragnął, by go szanowano, musiał mieć plecy proste jak struna, głos grzmiący za fortyfikacją zębów i odważne spojrzenie, którego szyby nikt nie odważyłby się rozbić wątpliwością, czy aby na pewno była oknem w głąb duszy, a nie jedynie odbiciem tego, na co spoglądał – nauczył się trzymać pod językiem szloch, który w dzieciństwie zagłuszała lepka, ciężka dłoń Vilho, powstrzymywać ciarki osuwające się wzdłuż szpulek kręgosłupa, ilekroć imię Jaakko zastygało drżeniem na wargach matki, bolesne szarpnięcia paniki, które zaciskały jego żołądek w pieść i wznosiły falę torsji w górę przełyku; wstydził się dolegliwości wskazujących na mankamenty jego ciała, ocierał usta z rozdrażnionym upokorzeniem, ilekroć dźwigał się z chłodnych kafelków łazienkowej podłogi, ukrywał obawę za przekonującym uśmiechem i targnięciami sobaczego gniewu, który znał go lepiej, niż on znał samego siebie. Niefortunne spotkanie z Maartenem wytrąciło go jednak z równowagi, rozdarło cienką rysę w kaftanie dotychczasowego przeświadczenia, że mógłby ukrywać się w nieskończoność – choroba, jakkolwiek nie pragnął jej nienawidzić, zaszyła się w jego ciele na stałe, a on nie potrafił przewidzieć, kiedy ponownie wynurzy się na powierzchnię.
    Z Vilho zawsze było trudniej, jego gniew posiadał jednak w sobie coś uzależniającego, słodycz, do której podświadomie lgnął – mógłby przecież pozwolić, by koszmar o nim samym, najtragiczniejszym sportowcu w magicznej Skandynawii, porwał go i pochłonął, odebrał wszystko, o czym zawsze marzył i sczezł na oczach spragnionej sensacji publiczności, lecz przede wszystkim zgasił iskry zadzierżystej satysfakcji, które tliły się w źrenicach brata; Vilho był bez niego nikim, gorszą połową złotego duetu, rewersem wartościowej monety, ciemną stroną księżyca. Przykurcz skradał się cienkimi, niebieskimi żyłami pod nadgarstkiem i zmieniał papilarną topografię opuszków, a on zaciskał mocno palce na metalowej balustradzie pomostu i z pulsującą rauszem skronią spoglądał w dół na rwące fale zatoki – po pięciu kieliszkach mocnego alkoholu wiedział, że byłby to dobry koniec, dramatyczne zwieńczenie kariery, śmierć, która przyniosłaby mu równie wielką sławę co życie; wyobrażał sobie własny portret w odcieniach czerni i bieli, po raz ostatni wieńczący pierwsze strony gazet, fantazjował o mieście zapłakanym jego nieobecnością, żałobie, która podążyłaby za nim do Valhalli. Scenariusz ten był mu wprawdzie bardziej na rękę niż powolna kompromitacja kolejnych urazów, skurcz ukrywany na ciasnym uścisku drewnianego kija i zmierzły smak eliksiru, którego pozostały mu ostatnie, z trudem pozyskanie fiolki, zanim zupełnie straci kontrolę nad mechaniką własnego ciała – byłby zdolny targnąć się na coś podobnego, choćby tylko po to, by rozdrażnić Vilho po raz ostatni, nawet z widmem ciążącego nad nim fatum, kochał jednak życie zbyt mocno, by potrafić rozstać się z nim w sposób tak szybki i ostateczny.
    Rozchylił usta w szerokim, prowokacyjnym uśmiechu, gdy warkot słów brata przedarł się przez przycichłe szemranie wody, łakomie liżącej kamienie u samego brzegu bulwaru – matka powiedziała mu kiedyś, że z ich trójki Vilho był najbardziej podobny do ojca, wykrzywiał usta w tym samym grymasie i szedł przed siebie krokiem tak stanowczym, że nawet w zabawie przypominał oficerski marsz, a on zaczął krzyczeć i płakać, bo ojciec zasiadał w jego wyobraźni w panteonie nordyckich bogów, a dla Vilho najlepsze, czym mógł się określić, to że był jego bratem, zawsze na drugim planie, zawsze o krok z tyłu. Satysfakcjonowała go zazdrość, jaką musiał odczuwać, gdy, wiedziony tym samym marzeniem, podążał jedynie po jego śladach, poruszał się utartą ścieżką, wpasowywał swoje buty w odciski, które chwilę wcześniej wgniotły grząską glebę drogi, jaką się poruszali – podobnie teraz, w obliczu jego rozdrażnienia, czuł jedynie przyjemny ciężar świadomości, że w przeciwieństwie do niego mógł sobie na to pozwolić; na omijanie treningów, ból przeciążonej alkoholem głowy i brak poczucia winy. Obrócił się w jego stronę nieśpiesznie, prawie opieszale, a ciemne okulary zsunęły mu się nieznacznie wzdłuż linii nosa, otwierając przesmyk jaskrawego światła, przed którym zmrużył oczy, krzywiąc się z pretensjonalnym grymasem – być może właśnie poranna dolegliwość, a być może jedynie oskórowana ze skwapliwości swoboda sprawiły, że nie zdążył odeprzeć zaklęcia, które szarpnęło za jego dłoń, zamykając nadgarstek w ciasnym uścisku dłoni; zegarek szczęknął cicho, ustępując pod natarczywością palców, odpinających metalowy zamek, po czym zawisł smętnie przed jego oczami, łyskając pojedynczą źrenicą srebrnej tarczy, za którą wskazówki wciąż wybijały swój miarowy, niewzruszony rytm, odzywający się zapewne tym samym tykaniem, choćby niebo rozedrzeć miała ciemna, złowroga smuga Ragnaröku.
    Przed wami jeszcze dużo pracy – zaczął, uśmiechając się kpiąco, a wami zabrzmiało w jego ustach szorstko i nieprzyjemnie, jakby odkrztuszał flegmę zalegającego w gardle przekleństwa. – Zanim będziecie mogli wziąć udział w turnieju i nie przynieść nam wstydu. Nie potrzebuję zrywać sobie ścięgien o piątej rano, żeby patrzeć, jak mozolicie się na lodzie. – rzucił niechętnie, ledwie wzruszając ramionami, gdy zegarek upadł na ziemię i rozbił się pod podeszwą głuchym trzaśnięciem szkła – nigdy nie był sentymentalny, miał wystarczająco dużo pieniędzy, by odkupić wszystko, co zgubił lub zniszczył, by zapłacić za własne szczęście, własną miłość, własne życie. Nie poruszył go ani żałosny monolog brata ani prowokacyjne wspomnienie Ingrid, bo wprawdzie nigdy nie zastanawiał się, co czuły kobiety, włączając te, z którymi spał i tę, która wydała go na świat; oddaliwszy się od ich ciał, w ogóle nie zaprzątał sobie nimi głowy. – Sami nie dajecie sobie rady? – spytał zaraz, ściągając brwi teatralnym zatroskaniem, bezczelnym i drwiącym – nie musiał pytać, wiedział, że był jedynym, co wyróżniało Ormy spośród pozostałych zespołów, klejnotem koronnym ich niedbale wykutej monarchii. Dopiero w obliczu kolejnych słów Vilho coś w jego fizjonomii uległo wyraźnej zmianie, jakby płytko pod skórą przepełzły karaczany gniewu i sztubackiej frustracji, łatwości, z jaką dawał się prowokować i jakiej bez trudu ulegał, jakby całe życie poszukiwał jedynie pretekstu, by zacisnąć dłonie w pięści. – Gówno o tym wiesz – warknął, sięgając wzrokiem ku błękitowi spojrzenia brata. – Jesteśmy zakochani.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Nie pierwszy raz, na widok szyderczego grymasu na młodszym licu, w szarpnięciu gniewu pomyślał, że dekadę temu popełnił niewybaczalny błąd: sięgnął pod powierzchnię lodowatej, gęstniejącej ciemno przed oczami wody i złapał niewłaściwą rękę, w newralgicznym momencie swojego życia podjął błędną decyzję i wyciągnął ponad taflę zły oddech, tylekroć później zamykany pod swoją dłonią, byle tylko wyciszyć jego paniczne, zdradliwe spazmy. Ahvo mógł szarpać się wprawdzie dzisiaj, unosić wysoko swoje gładkie czoło przyozdobione złotym laurem niezaprzeczalnego talentu, mógł szczerzyć zęby w kpiących uśmiechach i kąsać, próbując dowieść jemu i wszystkim wokół, że dawno już zerwał się z krótko trzymanej smyczy, prawda leżała jednak zagrzebana w ich pamięciach, wszystkie wieczory, w których jego ciało drżało pod świadomością winy, torsje chwytały go za gardło nagłym napadem słabości, usta siniały w bezdechu, zakneblowane prawdą stającą mu w przełyku; zatykał mu usta, by zmusić go do przełknięcia jej z powrotem w trzewia, zagrzebania między tkliwymi konwulsjami ściskających się strachem wnętrzności, słabych i delikatnych. Jego gniew zdawał się zawsze znamionowany słabością, którą mógł chować za nonszalancją, ale której nie mógł wyzuć z własnych tkanek, tak łatwo pokrywających się wybroczynami podskórnych zapaleń, w przeciwieństwie do atletycznego ciała – złość Ahvo zdawała się nieupilnowana, jak dziecięcy szloch przeciekający przez palce przyciskane mu do ust przez Vilho, dziecięcy szloch, który dzisiaj przemieniał się w impulsywną porywczość i kłapanie zębami, napędzane tym samym przyspieszonym biciem serca. Nawet we wściekłości byli sobie przeciwni: Vilho zdawał się zawsze nadawać swojemu gniewu znamion przemyślanej metodyki, cedząc słowa przez zęby z rzeczową intencją, działając porywczo, ale nieprzypadkowo – trzymał złość na krótkiej smyczy jak wyszkolonego owczarka, trzymając dłoń przezornie na zapięciu kagańca; nie zapominał nigdy zasłonić twarzy, jeśli wiedział, że następnego dnia mieli sesję zdjęciową do nowego wydania sportowego magazynu lub mieli wyjść do dziennikarzy przed stadionem. Nie przekraczał rozsądnej ilości kieliszków w trakcie intensywnego sezonu, nawet jeśli kłębiące się w nim nerwy dopraszały się złapania za wynurzające się łby i zatopienia ich pod powierzchnią, dopóki nie przestałyby się szamotać – bywały dni, kiedy marzył o posiniałych, bladych ciałach utopionych myśli unoszących się na powierzchni rozlanego mu w świadomości jeziora, bliźniaczo podobnego temu, na którego dnie pozostawili Jaakko, łyskających biało pośród czarnej wody, nieruchomych, zadławionych choćby najtańszym alkoholem; zamiast tego łapał je za włosy i wyciągał na lód, spoglądał na trzeźwo na ich niedoszłe topielcze ciała, z rzeczowym zacięciem przydeptywał im kruche korpusy, odmawiał im miłosiernego ulżenia w udręce, nie mam na to czasu. Może się urżnąć, kiedy skończą się eliminacje, nie wcześniej, może zedrzeć skórę dłoni na cudzych ciałach jak na szorstkim, nierównym lodzie, ale nie wcześniej. Błoga, lekkomyślna głupota, jaką uprawiał Ahvo z takim zamiłowaniem, nie była mu dostępna – frustrowało to do pewnego  momentu, później czuł jedynie własną przewagę nad nim w tej przynajmniej dziedzinie: jego złość nie była szlochem przeciekającym przez palce, ale palcami zamykającymi czyjeś usta, kiedy było to koniecznie.
    Jaakko być może nigdy nie zaprowadziłby ich tak daleko – był doskonałym, złotym środkiem pomiędzy nimi, nawet w talencie; Ahvo był lepszy od nich obojga, bo uczył się od nich obojga – ale byłby przynajmniej znośniejszy, rozumiałby wagę tych kluczowych lat kariery: mogli w tym miejscu osiągnąć wszystko, mogli zapewnić sobie przyszłość wciąż zalaną blaskiem chwały, albo mogli zatonąć na środku pieprzonego jeziora, za rozpadającym się domem na zapomnianej przez bogów wsi, wypuścić z rąk wszystko, co udało im się doraźnie pochwycić. Czasami myślał, że złapał niewłaściwą dłoń. Czasami myślał, że powinien dzisiaj puścić tą, z którą splótł kurczowo swój sukces: nie osiągnąłby tyle, ile mógł osiągnąć z Ahvo, ale nie poszedłby też z nim na dno. Nie poszedłby z nim na dno, ale nigdy nie osiągnąłby tyle, ile mógł osiągnąć z nim. Myśl ta przewracała się w nim, raz po raz, w każdą stronę; czuł ją wiecznie pod swoim językiem, ciężką i cierpką, niezdecydowaną. O ile stabilniejszy miałby grunt pod stopami, gdyby oderwał własny kręgosłup od jego kręgosłupa; poradziłby sobie bez niego, mógłby pozwolić mu zamordować własną przyszłość własnoręcznie, nawet przy tym nie mrugnąć. Mógłby, tym razem, wypuścić jego rękę, pozwolić temu zuchwałemu uśmiechowi wypełnić się lodowatą wodą. Nie miałby, tym razem, komu oddać swojej winy; ale może nie miałoby to znaczenia, pod wystarczająco przyjemnym ciężarem zapewnionych sobie karatów (czy jakikolwiek ciężar byłby wystarczający w porównaniu?, znowu, jeszcze raz, boleśnie pod językiem).
    Zegarek zamarł pod jego podeszwą, uboczna ofiara konfrontacji; przełknął cierpkie rozczarowanie, karmiące tylko silniej złość, nie dostrzegając żadnej szczególnej reakcji. Kpiący ton cedzonych z nonszalanckim szyderstwem słów przesuwał się po świadomości jak papier ścierny. Miał ochotę złapać go za gębę i spróbować jeszcze raz, inaczej, ale nie tutaj, nie w miejscu publicznym – nie chciał ryzykować spaleniem mitycznej bujdy o ich braterskim przywiązaniu. Parsknął z gorzkim rozbawieniem, bliższym w brzmieniu warknięciu niż faktycznej wesołości i odsunął się, chowając podrażnienie w nerwowym przechyleniu głowy, naciągającym spiętą szyję, ściągając buta z truchła czasu, by zepchnąć go bokiem podeszwy za krawędź brukowanego bulwaru, pod metalową barierką. Nie mógł dłużej odliczać przyszłości, nie miał więc wartości.
    Chcesz sprawdzić, jak poradzisz sobie na lodzie, kiedy nikt nie będzie chciał robić ci dłużej za drugie skrzypce? Weźmiesz w pojedynkę pięciu chłopów, tak się już wprawiłeś na tych swoich prywatnych zakrapianych treningach? – odciął się kpiarsko, podnosząc spojrzenie do czarnych tuneli zwężonych źrenic wychylonych zza ciemnego szkła okularów. Uniósł przy tym brwi w szyderczej wymowności, choć nie sięgał po swobodną nonszalancję brata; pod rozgrzaną skórą na karku wciąż pełzały mu czerwie rozdrażnienia. Próbował kilkukrotnie pod inną twarzą prześledzić jego ścieżki, zawsze gubił go jednak w tłumie, zawsze znikał mu za zakrętem albo między ludźmi, jakby rozpoznawał bezbłędnie ciężar śledzącego go spojrzenia – nie wiedział, gdzie się szlajał i nie wiedział, z kim się zadawał, i ta niewiedza drażniła go gorzej jeszcze niż nagminne unikanie treningów drużynowych.
    Cień triumfu zalęgł mu się w kącikach ust, kiedy głos brata szarpnął się w końcu oczekiwaną reakcją, jak instynktowne kłapnięcie podrażnionych szczęk – złapał więc, wreszcie, właściwego kija. Śmiech zdawał się zebrać najpierw w jego gardle niską wibracją, zanim podwinął wargi, pozwalając mu zadrżeć na strunie napiętej między nimi atmosfery.
    Dlatego nie potrafiła mi powiedzieć, gdzie się szlajasz nad ranem. Bo najwyraźniej nie grzałeś też jej łóżka. Wyobraź sobie jej radość, kiedy się dowiedziała, że to nie dlatego, że szykujesz się pilnie do sezonu – uśmiech nie schodził mu z warg, w błękitnym spojrzeniu łyskała złośliwa pobłażliwość; nawet pomimo tak oficjalnej, ostatecznej deklaracji, jakim były zaręczyny, nie potrafił brać ich związku na poważnie. Miłość, o której mówił, zdawała się odartym z mięsa gnatem rzuconym dwójce głodnych psów; nie było czym się w niej nasycić, wciąż się jednak z nią szarpali, czasem rozbijając o siebie wyszczerzone kły. – Co jest? Nie potrafisz sobie z nią poradzić, przerasta cię ta twoja miłość? Może powinieneś dać mi znać następnym razem, żeby nie było jej przez noc zimno. Mam ci ją ułożyć, jak całą pieprzoną karierę, żeby nie było za trudno?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Łatwiej było mu przekonać się, że go nienawidził – za każdy, wyrywający się spomiędzy zębów przecinek śmiechu, którym gromił jego dziecięce porażki, za szramy, które rozcinał płozami na lodzie, wyrywając mu czarny krążek spod łuku hokejowego kija, za sposób, w jaki opowiadał o ojcu, nieświadomie chełpiąc się faktem, że wiedział o nim więcej, widział go dłużej, pamiętał go lepiej. Łatwiej było mu przekonać się, że go nienawidził – za to, że umarł. Nie potrafił znieść ciężkiej, mętnej rozpaczy matki, która wydawała się spowalniać jej serce, obrastać ciało pleśnią małomównej bezczynności i zakradać krakelurą zmarszczek na wiecznie ściągnięte czoło, nie mógł na nią patrzeć, kiedy niespodziewanie zrywała się płaczem ani kiedy ukradkiem ocierała łzy spod napuchniętej powieki; odkładał trzeci, niepotrzebny talerz z powrotem do kuchennej szafki, a ona pękała, rozwarstwiając się szlochem, który wypływał spod jej fizjonomii, jakby ktoś wywrócił ją na drugą stronę, odsłaniając lśniące, zaróżowione wnętrzności; robiło mu się niedobrze, gdy spoglądał na jej stare zdjęcia i zdawał sobie sprawę, jak bardzo postarzała się w przeciągu kilku tygodni, które po odejściu Jaakko wkradły się do ich domostwa czarnym kirem, zacieśniając się winietą wokół przeszłości, nie mającej już nigdy wyglądać tak beztrosko, jaką ją zapamiętał. Podczas gdy Maarit rozczulała się nad wszystkimi zaletami swego najstarszego syna, on z uporem wypierał spod czaszki każde wspomnienie, które budziło zalęgłe pod sercem zwierzę dziecięcego strachu – pewność, z jaką zaciskał palce na jego ramieniu, ukradkowe, porozumiewawcze spojrzenia, którymi, w tajemnicy przed Vilho, kąsał go żartobliwie z przeciwnej strony kuchennego stołu, obiecuję, że nikomu nie powiem, wypowiedziane z troskliwym spokojem, kiedy znalazł go któregoś poranka na tyłach stodoły, nerwowo ocierającego ślady swej słabości z napuchniętych czerwienią policzków. Ukochany brat, wzór do naśladowania i autorytet wznoszony na cokole do rangi ojca, którego nigdy nie posiadał, stawał się powoli obiektem jego wrogości i resentymentu; podczas pogrzebu siedział na samym końcu drewnianej ławy i zastanawiał się, czy istniał ktokolwiek na tym pieprzonym świecie, kto go nie uwielbiał, nie zachwycał się nim, nie opłakiwał jego śmierci?
    Potrafił oszukiwać własny umysł, ale nie własne ciało i to, spośród wszystkiego, drażniło go chyba najbardziej – dorastał w przeświadczeniu, że mięśnie słuchały go z wierną usłużnością, kości zrastały się w miejscach, gdzie żłobił na nich płytkie pęknięcia, a skóra pochłaniała barwy siniaków, które stopniowo wsiąkały w nią jak zorza w atramentowe niebo, poczucie winy wyłaniało się z niczego tymczasem jak pasożyt, lawirujący pomiędzy żebrami, by w pewnym momencie wgryźć się boleśnie w jego trzewia, rozedrzeć ich włókna i przypełznąć do samego serca. Powtarzał przez sen Jaakko, Jaakko, Jaakko i budził się krzykiem, który oddawał ledwie fragment jego przerażenia, świeżo rozebranego z koszmarów, napierających na umysł, gdy ten, niepilnowany snem, był najbardziej podatny i bezbronny – dławił się pod lepką dłonią Vilho, z trudem chwytając powietrze, które utykało mu w przełyku gęstą, wilgotną pecyną mdłości, mamrotał wyrywane własnej krtani obietnice, których potem się wstydził, bo ciekły mu po policzkach dziecięcymi łzami, osoczem żałoby, na jaką nigdy sobie nie pozwolił. W końcu nauczył się ukrywać przed nim dygot własnej słabości, zapewniając go o swym rozsądku i stabilności, sycząc spomiędzy zębów cięte odwety, strosząc się i pusząc, ilekroć wypominał mu na głos obietnicę, jaką sobie złożyli; nikomu nie powiemy, co zrobiłeś. Zapewniał, że nie miewał już snów, od których drętwiało mu sumienie, a kończyny dygotały w tak silnych konwulsjach, że musiał obejmować się ramionami, wetknięty w cień pokoju na podobieństwo chłopca, z którego ciała już dawno wyrósł, że czasem klisze pamięci wkradały mu się pod powieki, a on nie potrafił wydrapać ich z tafli własnych spojówek, więc obrazy w końcu sprawiały, że żołądek kurczył się bolesnym spazmem, jakby ktoś zacisnął na nim gniewną pięść, a on spędzał kolejną godzinę pochylony nad otwartym sedesem, próbując wyrzucić z siebie wszystko, co go zatruwało, że w panice wydawało mu się, że jeżeli nie podzieli się z kimś swoim sekretem, ten rozpruje go od środka i wyrwie się ciemnymi mackami z rozerwanej wzdłuż mostka piersi. Vilho nie mógł wiedzieć – nie dlatego, że nie zniósłby jego surowej powagi i dłoni dociśniętej miękkim, spoconym śródręczem do ust, ale ponieważ podświadomie, umysłem tamtego zlęknionego, przemarzniętego dziecka, które ledwo wydostało się spod lodowej kry, obawiał się, do czego byłby w rzeczywistości zdolny, aby go uciszyć.
    Jestem lepszy od ciebie i każdego niewdzięcznego dupka, który gra w tej drużynie, dobrze o tym wiesz – warknął, choć pierwotny paroksyzm rozdrażnienia szybko przeobraził się w zuchwały uśmiech, cierpki i nieprzyjemny, a przy tym rozpełzający się po jego twarzy, dopóki również spojrzenie nie rozbłysło litościwą drwiną, chyboczącą się na samych brzegach ciemnych źrenic. – Zazdrość źle na tobie leży. – kąciki ust zachybotały się lekko, kiedy uniósł brodę, podchodząc bliżej, wysuwając palec oskarżenia bezpośrednio w pierś starszego brata. – Myślisz, że tego nie widać? Że wszyscy nie wiedzą, że jesteś tą gorszą stroną monety? – roześmiał się oschle i bezczelnie, a okulary osunęły mu się na nos, odsłaniając piwny odcień zakropionego alkoholem spojrzenia. – Że byłbyś nikim, gdyby nie ja? – Vilho mógł planować, skrajać swoje życie na wymiar i udawać, że wiedział o świecie coś więcej, ponad fantazmaty, którymi układał się do snu, by móc spokojnie opuścić powieki, ale to on, Ahvo, był przecież sercem ich drużyny i sercem ich braterskiej więzi, jedynym, co trzymało przeszłość w żelaznych kajdanach tajemnicy; pragnął być przy tym wszystkim, czego w niegdyś mu odmawiano, ulegać pod ciężarem własnych pragnień i połączyć w sobie najdziksze sprzeczności, aż w końcu poległby w nieuchronnej chwale, nadziany sam na siebie jak na drewniany pal.
    Zegarek zazgrzytał pod ciężarem buta, a jego twarz, z rozzuchwalonej buńczuczności, powoli rozcięła się cieniem gniewnej niechęci, dezaprobaty, która skraplała się na języku mdłym, gorzkim posmakiem jego własnego, rozgryzionego w zębach sumienia – drażnił go uśmiech, który trzymał się ust Vilho, przyklejony do nich jak guma do brudnej, skórzanej zelówki, raczący go pobłażliwą kpiną, której nie potrafił na sobie udźwignąć, bo piekła go pod skórą i rwała płytko za mostkiem, przepływając pojedynczym, roziskrzonym światłem impulsu przez lewą komorę serca, aż do zwieszonej dłoni, która mechanicznie zacisnęła się w pięść. W przeciwieństwie do brata nie dokładał kolejnych cegieł do precyzyjnej fasady ich sławionej relacji, bo zarówno na boisku, jak i poza nim znany był przede wszystkim ze swojej gwałtowności, cierpkiego zgrzytu zębów i szaleństwa, które błyskało pod powiekami jak przestroga, którą zawsze spełniał – wpił paznokcie głęboko we własne śródręcze, rozchylając lekko usta, jakby planował mu jeszcze odpowiedzieć, lecz zamiast tego uśmiechnął się tylko gorzko i bez ostrzeżenia szarpnął prawym ramieniem, wymierzając cios w szczękę, której kościsty stelaż zagrzechotał pod knykciami, gdy głowa brata odskoczyła do tyłu pod siłą uderzenia.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Ahvo miał rację – był lepszy od nich wszystkich i był, co gorsza, lepszy od niego – ale nie mógłby nigdy przyznać mu w tym ewidentnej słuszności. Rozjątrzona w sercu zazdrość zaciskała mu usta, ilekroć młodszy brat zdobywał kolejne punkty podczas meczów szkolnych i później, tym ciaśniej i z większym zaciętym gniewem, podczas meczów profesjonalnych sięgających coraz wyższej rangi, ściągała mu rysy zdeterminowanym grymasem, ilekroć treningi drużynowe uwypuklały jedynie przepaść między ich talentem, a złośliwe uśmiechy pozostałych wygryzały w nim zacietrzewioną zawiść, sprawiając, że zamiast ustępliwej pochwały, zadowolonego dobra robota, podnosił się z lodu zgrzany i zmęczony, chwytał mocniej drewno kija, z którego odpryskiwał starty rękawicą lakier i ucinał jego triumf szorstkim jeszcze raz, wiedząc doskonale, że żadna kolejna próba nie zmieni wyraźnej nierówności sił w ich duecie, ale upewniając się przynajmniej, by nigdy nie schodzić z lodu przed nim. Jedynym, co przeciw niemu miał, to zdolność przeczekania go; jedynym, co przeciw niemu posiadał, to uporczywy brak zadowolenia – bo żadna pochwała nie chciała przejść mu przez gardło, bo zapewnisz nam zwycięstwo przepuszczane przez startą zimnym powietrzem krtań przeformowywało się w nie dajesz z siebie wszystkiego, kiedy leżeli oboje na zrytym płozami lodzie, niezdolni dźwignąć obolałych mięśni spod ciężkiego oddechu. Zdawało mu się, że robi mu tym zresztą przysługę, trzymając go twardo przy ziemi, kiedy wszyscy wynosili go na piedestał, wszystkie gazety, wszyscy sportowi znawcy, wszystkie nastolatki kibicujące im namiętnie przez sezon; zdawało mu się, że taki był jego zasrany, niewdzięczny obowiązek, żeby trzymać go krótko przy ziemi, żeby tkwić mu kamieniem w bucie na miękkim dywanie chwały, żeby przypominać mu, że przeszłość dyszy mu w kark i depcze po piętach, więc powinien być szybszy, powinien być zręczniejszy, powinien być lepszy, by nie zdołała złapać go za kostkę i wciągnąć z powrotem w trzewia starego domu, którego deski przeżerała nędza i wilgoć, chłód przenikający przez nieszczelne okna, widmo nieobecnego już ojca zamieszkałe w bojaźliwych odruchach matki, kiedy wyciągano do niej rękę zbyt nagle, w jej spojrzeniu nieruchomiejącym w popłochu, kiedy czyjś głos podnosił się niespodziewanie pod żebrowanie sufitu nowego domu. Nienawidził Ahvo szczególnie wtedy, kiedy krzywdził ją intencjonalnie czymś, czego nie rozumiał – kiedy przypominał jej ojca, uderzając dla zabawy dłonią o stół, kiedy chował talerz zastawiony przez matkę dla Jaakko, kiedy podnosił rękę do jej policzka, nie spowalniając nigdy tego ruchu do wyrozumiałej ostrożności; nienawidził go szczególnie, kiedy zostawał z nią jeszcze później, kiedy Szarańcza znikał, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że wydawało mu się, że dostrzega w jej oczach stada gołębi podrywające się pod niebo zachmurzonych bolesnym strachem wspomnień – brał w dłonie jej starzejącą się rękę i siedział z nią, dopóki nie przestawały drżeć, przemawiając do niej przymuszonym, spokojnym głosem, dopóki nie przestawała płaczliwie powtarzać zezłościłam go znowu, zawsze go złoszczę, musisz pójść za nim, obiecaj, że za nim pójdziesz, że się nim zajmiesz, on nie chce tu przychodzić, prawda? Nie potrafił mu wybaczyć, szczególnie, tego parszywego okrucieństwa, z jakim traktował ich matkę, jakby sprawiało mu przyjemność doprowadzać ją do waporów drogą drobnych złośliwości, ukradkowych zadrażnień jej tkliwych, nigdy nie uleczonych po stracie Jaakko, nerwów; może byłoby lepiej pozwolić jej wierzyć, że straciła też drugiego syna, ale zawsze – tylko wtedy, przyciszonym głosem, z dłonią zawiniętą na jej palcach – stawał w jego obronie, obiecując, że przyprowadzi go z powrotem, w duchu jedynie dodając, że uczyni to, choćby miał go przywlec do rodzinnej kolacji siłą.
    Nie mógł przyznać mu racji i nie mógł mu zaprzeczyć; złośliwy uśmiech kołyszący się na licu Szarańczy doprowadzał go do cichej frustracji, w której odruchem poszukiwał jedynie sposobu, by wsunąć zęby w miękką tkankę jego nerwów, w sprawiedliwym odwecie. Przytrzymywał grymas własnych ust w konsekwentnym surowym niezadowoleniu, w napięciu powściągając świerzbiące w rozgrzanych mięśniach impulsy agresywnych pokus, kiedy Ahvo podszedł bliżej z prowokacyjną swobodą, przykładając mu oskarżycielski palec do piersi, wywołując po imieniu obmierzłą słabość zamieszkałą mu pod mostkiem, reagującą tak chętnie na zachętę jego głosu; mógłbym odebrać ci wszystko, powtarzał sobie w myśli, przyglądając się jego uśmiechowi, próbując przekonać się do opanowania, choć wiedział, że nie była to prawda – bo zazdrość, choć rozpychająca się ekspansywnie w gawrze zakrzywionych żeber, zdawała się zaledwie podgryzającą przedsionki niedogodnością obok ciężkich zwojów ambicji oplatających się wokół komór, wspinających się łodygami tętnic, wyżej, wyżej pod gardło, wyżej w usta, w nieprzyjemną kalkulacyjność trzeźwego spojrzenia.
    Wydaje ci się, że beze mnie udałoby ci się osiągnąć cokolwiek? – odwarknął, nie powstrzymując gniewu przed odbarwieniem nieprzyjemnej gładkości zniżonego głosu, przechylając łagodnie głowę w subtelnej pobłażliwości, jak gdyby sugerował mu przemyślenie tego równania jeszcze raz, zanim poda jego definitywne rozwiązanie; jak gdyby dostrzegał popełniony błąd i dawał mu szansę, by poprawić go jeszcze przed ostatecznością konsekwencji, choć własną pozostałą cierpliwość mógłby zmieścić na dnie naparstka. – Wciąż tkwiłbyś na dnie, w tym starym, pleśniejącym w podstawach domu, gnijąc powoli razem z nim. Nie ruszyłbyś dupy z obszczanego łóżka, gdybym cię do tego nie zmusił – kąciki ust drgnęły mu w echu równie złośliwego, wściekłego uśmiechu, powstrzymanego jednak, nim zdążyłby upodobnić się za bardzo do bratniego grymasu. Poruszył się, przysuwając się bliżej, czując jak czubek jego palca wspiera się mocniej o nachylaną ku niemu pierś, kiedy zawieszał spojrzenie prowokacyjnie blisko niego. – Byłbyś nikim, gdyby nie ja – powtórzył, jakby odpowiadając na jego pytanie, ścierając z nim spojrzenie nieustępliwie, wpijając stanowczość źrenic w piwny błysk tęczówek wychylających się zza ciemnych szkieł opuszczonych na nos okularów. Gorsza strona czy nie, moneta musiała posiadać obie strony; byli na siebie tragicznie skazani albo byli tragicznie skazani, by rozgryźć sobie gardła, bo choć fantazjował nieustannie o porzuceniu go, zanim będzie za późno, nie mógł podjąć tej decyzji. Obiecywał matce, że przyprowadzi go znowu.
    Odpowiedź, której wyczekiwał, nadchodziła nagle – nie spomiędzy ust, ale pod zakrzywionym łukiem szarpniętej przeciw niemu pięści, trzaskającej nieprzyjemnie kłykciami o kość, sprawiając, że cofnął się, przechylony impetem uderzenia; pochylił się w bok, z cierpkim zaskoczeniem sięgając dłonią do uderzonej szczęki, rozcierając bolesność tętniącą pod skórą, sięgającą nadwyrężonych zawiasów żuchwy. Poczuł tkliwe gorąco zbierające się pod naciskiem palców pod wargą, na dziąśle tuż pod kłem; przesuwając tam językiem, poczuł metaliczny posmak krwi, nierówne skaleczenie i, prostując się, splunął przerdzewiałą śliną na trawę.
    Wiesz, to całkiem miłe – odezwał się, rozciągając usta w gorzkim rozbawieniu, odsłaniając szkliwo zębów, czerwony nalot krwi na wnętrzu wargi i szczelinach uśmiechu; żuchwa zdawała się nieprzyjemnie trzeć w spoiwach. – Prawie jak za starych dobrych czasów, kiedy ojciec witał mnie w drzwiach po szkole – zauważył, przepuszczając krótkie parsknięcie przez krtań, choć miał ochotę złapać go za szyję i przechylić przez barierkę; było wcześnie, okolica wydawała się pusta, może nikt by nie spostrzegł legendy braterskiej miłości zagryzającej się na chodniku. – Od razu czuć, że na ciebie nigdy nie czekał. Byłby rozczarowany.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Prawie nie pamiętał już czasów, kiedy darzył jeszcze Vilho prawdziwą sympatią – szorstką, powycieraną i zrozumiale chłopięcą, prześwitującą jedynie w chwilach solidarnego zwątpienia, w ciemności wspólnego pokoju, na chłodnej powierzchni przemarzniętego jeziora, gdy zdyszani i czerwoni z wysiłku kładli się na plecach, nierozdzieleni jeszcze kłami zajadłej rywalizacji, nieświadomi, że wyrwa w lodzie, pod który miał dopiero wpaść, pozostanie z nimi  na zawsze, rozsuwając się po powierzchni relacji jak kra pchana przeciwnymi podmuchami wiatru. Byli od siebie uderzająco różni, dopóki Jaakko pozostawał przy życiu, jego obecność wydawała się jednak spoiwem zalepiającym istniejący pomiędzy nimi rozbrat, łagodzącym ścierającą się na podniebieniach niestrawność pochopnej złości i tłumiącym kontrast, który w miarę upływu lat stawał się coraz bardziej widoczny, bo choć oboje odziedziczyli po ojcu to samo płótno twarzy, emocje, jakie na nie nanosili, różniły się w barwach tak znacząco, że spoglądając na nich od boku, niekiedy ciężko było wyłowić na wierzch pierwotne, jałowe podobieństwo rodzinnej schedy, która wydawała się oczywista jedynie, kiedy spali, niezdolni marszczyć czoła, przymrużać oczu i wyginać kącików ust rozeźlonymi grymasami. Nigdy nie wypowiedział na głos uchwytnego faktu, że tęsknił za najstarszym bratem, bo pozostawiony sam z Vilho nie zdołał go obłaskawić ani zrozumieć, jakby coś pomiędzy nimi na zawsze pękło i nie było już sposobu, by złożyć przeszłości w spójną całość, bo brakowało w niej jednego elementu, który dotąd łączył ze sobą wszystkie pozostałe – uderzał pięściami w drzwi do matczynej sypialni, nie mogąc znieść jej płaczliwego zawodzenia, nieudolnie dławionego ciężarem naciąganej na twarz poduszki, krzyczał, gdy zatrzymywała się w progu drzwi, zdjęta wspomnieniem, którego nie potrafił rozszyfrować z wyrazu jej twarzy i wdrapywał się na płot tak, jak robił to Jaakko, nie rozumiejąc, dlaczego widząc go, zanosiła się szlochem, bo chciał jedynie zwrócić jej uwagę, a kiedy gniewny i rozczarowany wychodził, trzaskając głośno drzwiami i biegnąc w objęcia otaczającego domostwo lasu, łzy napływały mu do oczu niewypowiedzialnym żalem, którego wstydził się ukazywać w towarzystwie; miał dwanaście lat i był przekonany, że Maarit nigdy go nie kochała. Nie tak, jak kochała Jaakko.
    Dorastając, pragnął uwagi i aprobaty, których pozbawiła go wypełniająca domostwo rozpacz i którą łakomie odbierał z rąk publiczności, sycąc się hałasem wznoszonych ku niebu wiwatów, zapełniając szczelinę zmierzłego przygnębienia miękką watą przelotnych pocałunków, zamieniając dziecięce uczucie niesprawiedliwości na zdystansowaną pogardę, z jaką oglądał się przez ramię ku rodzinnemu domu, nie mogąc znieść myśli, że był jego częścią lub też raczej, że jakaś jego część wciąż tam tkwiła, zaklinowana pod odchodzącym od ściany tynkiem, pogrzebana pod ziemią w miejscu, gdzie zakopywał odnalezione w lesie fragmenty zwierzęcych kości, wgnieciona pomiędzy skrzypiące deski sypialnianej podłogi, które pewnego lata rozłamały się pod tupnięciem jego butów, pozostawiając nigdy nienaprawioną szczelinę pomiędzy drzwiami, a łóżkiem. Sięgał po te wspomnienia rzadko i z zadrażnionym wzburzeniem, bo wszystkie dobre rzeczy, jakie kojarzył ze swoim poprzednim życiem – karmelizowany cukier, który wylizywali we trójkę z plastikowych zakrętek; pierwszy raz, kiedy nasunął stare, znoszone łyżwy na przemarznięte stopy; przycichły śmiech, z jakim zakradali się na posiadłość sąsiada, przeskakując przez płot i obrywając z krzewów rosnące za domem jagody – przysłonił kir późniejszej żałoby, w cieniu której wszystko wokół wydawało się odrętwiałe i monochromatyczne, bo chociaż znali wiele zabaw, we dwójkę nie potrafili bawić się w żadną z nich, więc nieustannie utykali gdzieś pośrodku, nadąsani i znudzeni, w oczekiwaniu na nagłe wybawienie. Dorosłość zakradła się tymczasem grymasem rozeźlonej niepewności, która prędko przeobraziła się w nienawiść i pod tą postacią zastygła w kalafonii ich niesprawiedliwego, wykutego w lodzie braterstwa.
    Parsknął głośno na wymierzone mu oskarżenie, rozsuwając usta w rozdrażnionym, przesączonym kpiną uśmiechu, który zakołysał się zwiastunem łyskającej w źrenicach wściekłości – Vilho mógł udawać przed światem rozsądek i surową odpowiedzialność, nawet on skrywał jednak pod skórą znerwicowany dygot, pochowany tak głęboko w grobie jego trzewi, że osiągał coraz większe trudności, próbując wykopać go na powierzchnię, sięgnąć za kościstą dłoń i zmusić do życia coś, co od lat nie chciało już konfrontować się z rzeczywistością; był jego bratem zanim był jego współpracownikiem i chociaż na lodowisku otaczano ich rodzinną solidarność nimbem zachwyconego uznania, tej daleko było do więzi, która zaciskała się ciasnym supłem wokół arterii. Zamiast się dopełniać, wykluczali się nawzajem, bo nawet podczas treningów coraz rzadziej dochodzili do porozumienia, skacząc sobie do gardeł jak psy rozdzielone cienką warstwą metalowej siatki, która kołysała się i trzeszczała pod naporem łap – niewiele wystarczyło, by rozgryźli sobie nawzajem tętnice, jeszcze w obliczu śmierci dobywając z gardła jedynie nastroszone gniewem warczenie.
    Zapominasz, że to dzięki mnie masz miejsce w drużynie – odgroził się podobnie zniżonym głosem, prawie czując na języku metaliczny posmak krwi, która lata temu rozbryzgała się na lodzie pod celnym uderzeniem kija. – Grałbyś nadal w lokalnym klubie przy domu, gdybym nie pozwolił ci chwycić się na doczepkę mojego talentu. Siedziałbyś z matką i marnował sobie życie, ona na pewno by tak wolała. – rozciągnął złośliwie kąciki ust, przekrzywiając głowę tak, że okulary osunęły mu się wzdłuż spadzistej linii nosa, po czym mrużąc lekko oczy, bo jasne, styczniowe światło wciąż klinowało się pod skronią echem wyparowującego przez skórę bólu. – Zawdzięczasz mi wszystko, co się spotkało. Najwyższa pora, żebyś zaczął wykazywać nieco wdzięczności. – nie zarejestrował dobrze, w którym momencie gniew przepłynął od jego barku po obuch zaciśniętej pięści, poczuł jednak charakterystyczne ciepło rozchodzącego się po knykciach bólu, gdy te zderzyły się z twardą kością szczęki brata, odskakującą do tyłu pod siłą zamaszystego uderzenia – wgniatał paznokcie w miękkie wnętrze śródręcza z niewypowiedzianą nadzieją, że Vilho odwzajemni głuchy ciężar jego złości, ten cofnął się jednak tylko, ocierając dłonią brodę i siłując się przez chwilę z zawiasem żuchwy, która rozsunęła się zaraz w krzywym, zgorzkniałym rozbawieniu, za które nienawidził go jeszcze bardziej. Trzymane na oczach okulary spadły mu na ziemię podczas zamachu i teraz leżały w trawie, mało nie roztrzaskane ciężarem ciężkiej podeszwy, spojrzenie, już nieprzymrużone jasnym światłem poranka, miał więc zupełnie oswobodzone, lśniące zwarzoną determinacją, która zazwyczaj wstępowała w niego jedynie na lodowisku; zacisnął zęby, a te zazgrzytały o siebie cierpkim uporem, krusząc szkliwo na powierzchni siekaczy.
    Ojcu zależało na mnie najbardziej – odparł szorstko, za grubiańskim tonem próbując ukryć niepewność, jaka wiązała się z tymi słowami; Edvina pamiętał głównie rozstawionych na kredensie fotografii, bo ten prawie nigdy się do niego nie odzywał, a jeżeli unosił dłoń, robił to z bolesną reprymendą, którą niemal całkowicie wyrzucił z pamięci lub silił się na jej proste usprawiedliwienie – pracując w Kruczej Straży musiał być surowy; nie mógł pozwolić sobie na słabość nawet wobec własnych dzieci. – Nie musiał obijać mi mordy za każdym razem, kiedy wracał do domu. – nigdy nie nauczył się doceniać sposobu, w jaki starsi bracia próbowali chronić go przed gniewem ojca, bo zdążył traktować jego brak jak dowód na to, że nie był Edvinowi równie obojętny, jak się obawiał. – Nic nie uwłaczało mu tak, jak twoje wynaturzenie.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Zdarzało mu się o tym jeszcze myśleć: o tym innym życiu, które świadomie i z premedytacją porzucał za sobą każdego dnia, podnosząc się rano z łóżka ze stanowczą determinacją, by nie pozwolić jej się spełnić, jak gdyby mogła go wciągnąć pod powierzchnię ruchomych piasków, gdyby tylko przystanął na zbyt długi czas w miejscu, wziął głębszy oddech czy spojrzał przez ramię ku rozpadającej się ruderze ich domu, ku bladym twarzom młodych chłopców wyglądających przez spękaną szybę w stronę przyszłości, o której mogli wyłącznie marzyć, opowiadając sobie nocą na trawniku za domem o wszystkich rzeczach, jakie zamierzali osiągnąć; to Jaakko, jako pierwszy, wyznaczył im marzenie, jakie dzisiaj wykładało im ścieżkę do wygodnej pewności życia nie tylko wygodnego, ale ociekającego luksusem jak ściany w ich dzielonym pokoju ociekały narastającym szybko grzybem. Zdarzało mu się myśleć o zwolnieniu karkołomnego tempa swojej ambicji, napędzanej jedynie ciągłą świadomością, że złoty czas sportowca był czasem ściśle ograniczonym i należało wycisnąć z niego jak najwięcej, póki jeszcze pozostawał nabrzmiały od zatrzymanego pod skórką koniecznego wysiłku potencjału. Czasami, właśnie w tych momentach, kiedy przesiadywał z uspokojoną matką w ciszy, w którym zegary tykały głośno w głębi jej nowego domu, jak dziesiątka osobnych serc – od zawsze była w tym obsesyjna, w spoglądaniu odruchowo na ich nieruchome twarze porozwieszane na ścianach i poustawiane na powierzchniach płaskich, nawet dzisiaj, po tylu latach, kiedy zapewniona jej służba odciążała ją ze wszelkich obowiązków; jej świętej pamięci ojciec był zegarmistrzem (odziedziczyła po nim zamiłowanie do zegarków i nawyk regularnego ich nakręcania), a jej mąż nie znosił przychodzić do domu, w którym nie czekał na niego punktualnie przygotowany obiad, ściągany z palnika w momencie, w którym naciskał klamkę i przekraczał próg. Nawet, kiedy bywała chora i wyraźnie osłabiona, istniały godziny, w których choroba nie miała prawa jej trawić: musiała wstać, nakryć krzywy stół, pozmywać naczynia, wyjść na ogródek i wypielić pojedyncze pędy chwastów, bo pamiętała jeszcze, jak Edvin zadeptał jej grządki, rozdzierając grunt podeszwami podbitych mocno butów, tłumacząc później z poirytowaniem, że o ogródek należy dbać, inaczej to tylko chwasty – jak ma zamiar zadbać o rodzinę i wychować trójkę dorastających synów, skoro nie potrafi upilnować kilku rzędów robaczywej marchewki? Zmarnujesz ich, tak samo jak zmarnowałaś mi życie, zdarzało mu się mówić, przed trzaśnięciem tylnymi drzwiami, którymi wychodził do trzeszczącej szopy, wypełnionej szkłem butelek z resztkami lepkiego alkoholu na dnach, z początku chowanych w zakamarkach, później wylewających się bez wstydu z coraz mniejszą dbałością o pozory. Vilho wiedział, że najwyższa półka przechylającej się niebezpiecznie starej szafy stojącej w kącie zawsze pełna jest skrupulatnie uzupełnianych zapasów – wiedział też, że lata służby nauczyły ojca przeliczać sztuki buteleczek i szybko kojarzyć fakty z obecnością trzech dojrzewających smarkaczy w jego domu (pierwszy raz, kiedy wykradł mu małą buteleczkę, Jaakko wziął na siebie cały impet popełnionej winy).
    Czasami zastanawiał się, jakie życie by go wtedy czekało: gdyby porzucił to wszystko i zajął się matką, poświęcił jej więcej niż te rzadkie rodzinne obiady i nieplanowane wizyty, składane najczęściej właśnie wtedy, kiedy nie mógł dłużej znieść Ahvo i miał wrażenie, że przy następnym spotkaniu nic nie zdoła go powstrzymać do zaciśnięcia palców na jego szyi. Marnowałby sobie przez nią życie, dokładnie tak, jak przepowiadał to ojciec: uwiązany do niej wdzięcznością za każdy policzek, który przyjęła w jego obronie, za każdy jeden raz, kiedy ściągała go za kołnierz z krzesła i otwierała drzwi szafy stojącej w przedpokoju, widząc przez okno, że ojciec wraca do domu wzburzony, spluwając zgęstniałą śliną pod nogi. Zatykał sobie usta dłonią, skulony na jej dnie pośród znoszonych płaszczy, czując jak skóra twarzy wybrzusza mu się i naciąga, kiedy rozzłoszczony głos Edvina podnosił się w korytarzu – któregoś razu usłyszał więcej niż powinien i zobaczył więcej niż powinien przez wąską szczelinę niedomkniętych drzwiczek, choć zaciskał powieki i nakrywał uszy rękoma, przełykając płacz. Obawiał się później, że nigdy nie odzyska już własnej twarzy; przekleństwo zdawało się zacisnąć na nim przerażonym skurczem, nie pozwalając mu uspokoić się wystarczająco, by powrócić do własnego oblicza przez parę kolejnych dni, spędzonych za zamkniętymi drzwiami, podczas których matka zostawiała mu szklankę słodzonego miodem mleka pod drzwiami, kiedy bracia byli w szkole i później wieczorem, kiedy bawili się jeszcze na dworze; smakowało dziwnie, a na dnie pozostawały białe grudki, wylewał je więc przez okno psu. Ahvo miał rację – dałby się obwiązać długiem wdzięczności, jaki miał wobec niej, chociaż lubił myśleć, że znalazłby inny sposób na dorobienie się dobrej jakości życia; był przecież rozsądny, był przedsiębiorczy i, przede wszystkim, potrafił otwierać drzwi, do których nigdy nie powinien mieć prawa nawet sięgnąć.
    Parsknął pod nosem z lekceważącym rozbawieniem, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia, nie spuszczając z niego ostrego puginału spojrzenia – zdawało mu się, że w którymś momencie przestał go znać, w którymś momencie zaczęli mówić w różnych językach, ociekających jadem; z trudem przypominał sobie, że Ahvo był wciąż tym samym chłopakiem, którego wciskał pod stół, podobnie jak matka wciskała go do szafy, któremu pomagał wyjść oknem na dwór, z którym biegali po zalanych łąkach, oglądając z bliska mrówki wspinające się na wystające ponad powierzchnię kępy trawy, zanim nie wdeptywali ich kaloszami w duszącą powódź, z którym dzielił się zdobytym papierosem w starej stodole, kiedy byli jeszcze gówniarzami, nie wiedzącymi, jak poprawnie spluwać.
    Chcesz mnie uczyć wdzięczności? Ty? – warknął z przesadzonym niedowierzaniem; nie pamiętał, żeby kiedykolwiek usłyszał od brata jakiekolwiek słowo podziękowania, nie za branie na siebie jego winy, nie za zajmowanie się nim, kiedy matka nie była w stanie po odejściu Jaakko, nie za pilnowanie ich wspólnej tajemnicy, nie za groźby, którymi zatykał mu usta i nie za nieliczne momenty, kiedy próbował być wyrozumiały wobec jego strachu; i nigdy za to, co robił dla ich przyszłości. Okazywał mu wdzięczność jedynie w ten sposób: pięść uderzająca w szczękę, skaleczone dziąsło, wieczne dwa słowa w odpowiedzi na jego jedno.
    Blada twarz wyraźnie stężała mu, kiedy mówił o ojcu – kiedy wypominał na głos coś, o czym nie chciał mówić nigdy ani nigdy słyszeć, nawet jeśli nauczył się wykorzystywać swoją chorobę na własną korzyść; nawet jeśli wiedział, że bez niej nie mógłby osiągnąć wiele z tego, co posiadał. Nie dbał o ojca. Nie dbał o jego troskę, którą Ahvo próbował dla siebie naiwnie zagarniać (ojcu nie zależało na żadnym z nich). Coś przeskoczyło w nim jednak na wspomnienie własnego wynaturzenia, jak nagły przeskok w nakręconym mechanizmie, opiłek prześlizgujący się przez zęby trybów głębiej, by wpić się we wrażliwe podbicie osierdzia – dłonie wymknęły mu się, łapiąc Ahvo za przód ubrania, by przyciągnąć go bliżej. Zatrzymał się, szarpnąwszy go bliżej, jakby zreflektował się nagle; wypuścił jego płaszcz, pojednawczo rozprostowując palce, ale sięgając zamiast tego do jego karku, łapiąc go za niego mocno, nachylając ku sobie ich czoła – dla pobocznego widza mogło to wyglądać jak krótki zryw złości i równie odruchowy rozejm.
    Jutro o piątej widzimy się na lodowisku. Zaczniemy przed resztą. Rozumiesz? – spytał szorstko, przytrzymując go mocno, sięgając palcami dyskretnie ponad kark, dociskając potylicę, jakby chciał zmusić go do pochylenia czoła bardziej. – Stać cię na więcej, do kurwy – jego ton napiął się nagle, tężejąc, jakby napiął nagle struny krtani, nastrajając jej instrument do surowej, wymagającej stanowczości, pod którą zastygał powstrzymany gniew. Przez chwilę nie spoglądał dłużej na niego, jakby chciał mu oddać; przez chwilę próbował patrzeć na niego, jak na własnego młodszego brata, z którym, na szczęście czy niestety, ufnie wiązał zbyt wiele. – Stać cię na więcej, młody. Do końca zasranego życia będą ci rozkładać złote dywany pod stopami, wystarczy, żebyś się, kurwa, trochę postarał. Jesteś w drużynie najlepszy i to za mało, rozumiesz? Nie spierdol tego, co masz. I przez co? Masz jakąś dupę na boku, o to chodzi? Dajesz sobie w żyłę? Sam ci będę wygrzebywać towar z jebanej okrężnicy Lokiego, jeśli o to chodzi, tylko się wstrzymaj na jebany sezon i postaraj – w ściszonej szorstkości głosu przebrzmiała prawie  propozycja pojednania, prawie cokolwiek to jest, dogadamy się. – Pytam, czy rozumiesz.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zawsze wydawało mu się, że musiał więzić siebie samego w opiętej klatce żeber, która zaciskała się tym mocniej, im szybciej biło mu serce – trzymał dłonie okutane na jej kostnych prętach, próbując dowieść sobie, że nie był zakładnikiem własnego ciała, choć zawsze próbował ukryć w nim infamię broczącej wewnątrz słabości, która, niezdolna przedostać się na płótno fizjonomii, siniaczyła sklęśnięte paroksyzmem osierdzie, uciśnięte skoblem mostka pod groźbą bolesnego rozdarcia. Nosił w sobie obciążające jarzmo winy po śmierci najstarszego brata, kosmate zwierzę dziecięcego żalu, które, zbyt wiele razy podduszane protekcyjną dłonią Vilho, wykształciło w końcu kły i pazury, w miejsce czułego puchu obrastając szorstką gęstwiną nastroszonej sierści – łatwiej było mu ulegać projekcjom własnego gniewu, niż wypuścić z kojca stworzenie, które ujadało łakomie pod progiem jego snów, bo pozostawiło w nich swoje siekacze i chciało odzyskać je z powrotem; przewiązywał szwy na supeł w miejscach dawnych zranień, dławiąc własny lęk pod warstwą naskórka, bo wiedział, że gdyby kiedykolwiek poczuł na języku metaliczny posmak osocza, znów stałby się tamtym jedenastoletnim chłopcem, który w swym klaustrofobicznym sumieniu nie potrafił pomieścić ogromu dzielonej z bratem tajemnicy, więc musiał ją temperować i zgniatać, dopóki przestała napierać na świadomość aż do dolegliwej granicy pęknięcia. Dlaczego nie możesz być taki jak Jaakko?, huczało mu wtedy w głowie płaczliwym oskarżeniem matczynego głosu, kiedy po raz kolejny przynosił z akademii blamaż spisanej w dzienniku nagany i cień krwiaka wokół opuchniętej powieki – był pewien, że Maarit wolałaby, żeby to jego bezwładne ciało wyciągnięto z dna pobliskiego jeziora, kiedy wiosna rozkuła pierwsze przymrozki i świadomość ta, bardziej bolesna niż był w stanie przed sobą przyznać, sprawiała, że nie był w stanie spoglądać na nią z tym samym, rozkurczonym litością współczuciem, z jakim robił to Vilho; miał jej za złe, że pozwoliła ojcu odejść, że zagubiła się pod ciemnym kirem rozpaczy, że nie kochała go wystarczająco.
    Nie potrafił zadowolić się uwłaczającymi przejawami matczynej troski, bo ta zawsze leżała na jego ciele uciążliwym dyskomfortem, jak włochaty sweter, który Maarit wykonała na drutach i który ściągał w drodze do szkoły, bo wełna uwierała go w zgrzany kark, a przesadna opiekuńczość mechaciła się na rękawach, odstając kołtunami kolorowych nitek – nie umiał przyjąć dłoni przeczesujących splątane kosmyki jego włosów, ust sięgających krótkim pocałunkiem do rozgorączkowanego czoła i ramion, które przytulały go do piersi z nieprzepartą natarczywością, bo ta usilna sympatia wydawała mu się fałszywa i odstręczająca, zakrzewiona w miłości, jakiej nigdy nie zdołał wyczuć, bo cokolwiek ukrywał przed nią we własnym sercu, nie leżało nigdy w cudzych dłoniach i nie wiedziało, jak poprawnie się w nich zachować. Podczas gdy matka ofiarowała mu czułość, która sprawiała wrażenie bezwarunkowego odruchu, zapisanego w pamięci mięśniowej echem obecności Jaakko, ojciec otwarcie nie dbał o żadnego z nich, bo jego pięść zaciskała się z jednaką mocą niezależnie od tego, na czyją słabość natrafiła – jego uznanie, obce i niedostępne, było dużo bardziej pożądane, wystawione na piedestał dziecięcych marzeń i czczone na nim, jakby Edvin nie był człowiekiem, ale surowym bogiem, który wstąpił do ich życia, opuszczając nordycki panteon. Kiedy oczy jego braci szkliły się gniewem lub rozbolałą urazą, on z dumą przyglądał się własnym siniakom, śledząc na nich odcisk ojcowskich knykci i dociskając palcami w miejscach, gdzie skóra przebarwiała się najciemniejszym, bordowym odcieniem, próbując udowodnić sobie, że reprymenda była oznaką rodzicielskiego sentymentu, dowodem na to, że ojcu zależało, by wyrośli za silnych mężczyzn, całkiem wyrugowanych z prostodusznej, sztubackiej wrażliwości. Pamiętał, jak młody owczarek, którego utrzymał w prezencie od stryja, podkopał spróchniałe deski kurnika, skręcając w zębach giętki kark dobrze utuczonej pulardy, a Edvin chwycił go za skórę między łopatkami, ignorując żałosne skomlenie, podczas którego spomiędzy psich zębów wciąż ulatywały pojedyncze, brązowe pióra. Obiecywałeś, że Nalle będzie twoją odpowiedzialnością, odparł wtedy swoim nieprzyjemnym, gardłowym tonem, zakuwając zwierzę w ciasną obręcz łańcucha, ty go ukarzesz, co wybrzmiało jak wyrok, jeszcze zanim rzucił mu pod nogi strzelbę, której ciężki korpus ciążył w dziecięcych ramionach, drżących na widok sobaczych oczu i kudłatego ogona, który poruszał się na boki coraz wolniej, aż w końcu całkiem znieruchomiał, opadając bojaźliwie pomiędzy tylne łapy. Nalle wkradał się wczesnym rankiem pod jego kołdrę, przyciskając mokry nos do miękkiego policzka, zakopywał piłkę w matczynych grządkach i miał jedno oklapłe ucho, które odmawiało stanięcia na sztorc, ale z kufą wciąż brudną od krwi stanowił w oczach ojca męczącą niedogodność – kiedy pociągnął za spust, Edvin uśmiechnął się triumfalnie i poklepał go po ramieniu, a on, pomimo cisnących się do oczu łez, poczuł dumę, że wreszcie zasłużył sobie na skrawek jego aprobaty.
    Vilho lubił mu wypominać, że tak naprawdę nigdy nie znał ojca i oskarżenie to bolało go nie tylko dlatego, że dzielił ich zaledwie rok różnicy, ale ponieważ nawet z ciężarem pojedynczych wspomnień, które nosił w pamięci, wiedział, że miał rację – był dla Edvina przypadkowym gościem we własnym domu, kolejnym dzieckiem, którego nigdy nie chciał, rozczarowującym krzykiem i uwłaczającą niesubordynacją, drzazgą wbitą w cienką skórę jego małżeństwa, które wraz z jego zniknięciem nie potrafiło zrzucić z siebie bolesnego egzuwium wyschłej przeszłości. Być może dlatego taką satysfakcję sprawiał mu paroksyzm rozdrażnienia, który wypłynął na twarz starszego brata, iskrząc odbiciem podłości w szaroniebieskiej tafli tęczówek na chwilę przed tym, jak krótki spazm gniewu nie szarpnął za jego kołnierz, wyrywając spomiędzy ust świst pośpiesznego wydechu, gdy ciągnięty siłą jego ramienia nachylił się do przodu, wykrzywiając usta do drwiącego uśmiechu, niezdolnego powstrzymać zadowolenia z emocji, jakie w nim wzbudził. Zaraz dłoń rozkurczyła się, lecz zanim zdążył się cofnąć, sięgnęła jeszcze zaborczo do jego karku, podtrzymując palcami kręgi wygiętej szyi i w niewygodny sposób przypominając mu manierę, z jaką ojciec trzymał Nalle, zanim pchnął go na ziemię – Vilho wciąż nie rozumiał, jak wiele mu zawdzięczał, a jego nagle znów ogarnęła złość, która ściągała szczęki do spazmatycznego kurczu, pod jakim szkliwo zębów ścierało się cichym chrobotem; w takich chwilach dolegliwie brakowało mu Jaakko, bo wydawało mu się, że tylko on potrafiłby go zrozumieć, tylko jemu mógłby przedstawić całą prawdę, zdzierając z siebie paznokciem stwardniałą warstwę zuchwałości i odsłaniając pąs świeżej tkanki.
    Myślisz, że tylko tobie zależy? – warknął, próbując wycofać się do tyłu, ale głos brata zesztywniał i podobnie zesztywniały jego palce, wstrzymane protekcyjną groźbą na jego szyi. – Nie ryzykowałbym naszego sukcesu. – głos miał ciężki i przesuwający się szorstko po podniebieniu, bo przed oczami stanęła mu scysja z Maartenem, który trzymał teraz pod językiem cyjanową pigułkę jego sekretu. – Puszczaj – żachnął się w końcu gwałtownie, odpychając go dłońmi i wyrywając się spod zbliżającego ich ku sobie uścisku – wykonał chwiejnie dwa kroki do tyłu, bo mdłości wypitego wczoraj alkoholu podeszły mu do gardła nieprzyjemnym ciężarem, a wyniesione spomiędzy szczytów słońce nagle wydawało się zbyt jasne, przekradające swe cienkie promienie bezpośrednio przez otwory jego rozszerzonych źrenic. – Nie mogę już, kurwa, trochę odetchnąć? – ciężar wyrzutu zaległ mu cierpko na języku, choć wybrzmiał inaczej niż zazwyczaj, niewygodnie słabo, bez rzeczywistej, skondensowanej złośliwie pretensji. – Pamiętam o meczu. Wygramy to. – prawie jakby podali sobie rękę na zgodę, lecz nie potrafił zmusić się do tego gestu; zamiast tego zacisnął i rozkurczył dłoń, próbując pozbyć się z niej echa niedogodnej sztywności.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Tak – odpowiedź zazgrzytała mu w ustach, przecedzana prze zęby – tak kurwa myślę – przyznawał wyzywająco, zaciskając silniej dłonie na jego przytrzymanym karku. Czuł od niego woń wczorajszego alkoholu i miał ochotę nacisnąć na jego szyję silniej, wczepić palce w wiechcie rozczochranych włosów i przymusić go do gleby, przytrzymać jak nieposłusznego psa, dopóki nie przestanie wierzgać i strzelać ostrzegawczo zębami, dopóki nie zmęczy się daremnym sprzeciwem. Dopiero wtedy rozluźniłby palce, wczesał złagodniałe zadowolenie w potarganą czuprynę, nie był przecież zupełnie podłym człowiekiem, nie był przecież niezdolny do szczodrych przejawów sympatii, choć ta obwarowana była nieprzejednaną listą warunków. Przede wszystkim: bądź grzeczny, Ahvo. Przede wszystkim: daj starszemu bratu zaprowadzić się pod ołtarz światłej przyszłości, nadstaw pokornie kark, zamknij oczy, powtarzaj za mną, nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, nie używki, nie gibkie ciała pięknych kobiet, nie przyjemność, nie trwonienie swojego potencjału na rzeczy krótkotrwałe i nieważkie, wyłącznie zwycięstwo, dopóki kości nie przetrą się w pył pod ciężarem wysiłku, dopóki stawy nie wyschną przez przemęczenie, dopóki utrzymywane w sumiennym rygorze ciało nie zmarnieje, przekwitając przed trzydziestym rokiem życia, zbyt wcześnie nadchodzącym dla większości aspirujących legend, ale nie dla nich; nie dla nich, jeśli wykorzystają swój czas dobrze.
    Spoglądał w bursztyn tęczówek wychylających się zza ciemnych szkieł i próbował znaleźć w nich zrozumienie, ale znajdował jedynie zuchwałe zadowolenie, jedynie rozzłoszczone wzburzenie, echo rozkiełznanych emocji, których Ahvo nie potrafił trzymać w ryzach, mdłe wspomnienia ogłuszenia poprzedniego wieczoru rozcieńczającego mu jeszcze spojrzenie na brzegach. Ostatecznie nie obchodziło go, w jaki sposób się zabawiał, dopóki nie czynił tego kosztem sukcesu; więcej – uważał, tak samo, że mieli absolutne prawo używać z przywilejów osiągniętego statusu, sypiać z przypadkowymi kobietami, nie pytając ani o imię, ani o nic innego, otumaniać się najdroższymi odmianami dostępnych używek, do momentu, w którym nie było dłużej granic pomiędzy światami zawieszonymi na gałęziach Ygdrassila, uważać się za młodych bogów, których nie czekały żadne konsekwencje ani żadna pokuta, na wszystko sobie przecież zasłużyli. Ostatecznie wszystko to im się należało i powinni z tego korzystać, ale nie teraz, nie teraz, kiedy zamiast wypluwać wnętrzności w brudnej łazience, powinien rzygać z wyczerpania do kosza przy lodowisku Ormów i wymagać od siebie więcej. Pokaż mi, że jest inaczej, mówiła gorączkowa surowość źrenic próbujących przegryźć się przez jego spojówkę i wżąć się w świadomość; nie była to w żadnym razie prośba – nie zwykł prosić, nauczył się zbyt szybko, z ręki hojnego w podobnych naukach Edvina, że prośby rzadko dawały skutki. Szybko oduczył się też skamleć, zaciskając zamiast tego zęby na szarpiącym się w piersi szlochu, czekając bezwładnie aż razy przestaną smagać jego odsłonięte ciało. Z perspektywy czasu potrafił być mu za to nawet wdzięczny, choć nie bez gniewu.
    Parsknął z rozdrażnionym niezadowoleniem, kiedy Ahvo kłamał mu w żywe oczy, nosząc jeszcze na sobie ślady rzeczy przeciwnej; nie odgryzł się i pozwolił mu się odepchnąć, czerpiąc szczątkową satysfakcję z odruchowego naszego sukcesu, szczodrze dzielącego osiągnięcia i zasługi na uczciwe poły. Wyprostował się, miarkując jego sylwetkę, dociążoną zmęczeniem i mijającą nietrzeźwością do ziemi, przez moment niestabilnego i nieskoordynowanego – złościło go widzenie brata w tym stanie, choć wiedział, że nawet pijany potrafił poruszać się na lodzie z zaskakującą zręcznością, instynktownym poczuciem równowagi i świadomością własnego ciała. Wiedział, bo zdarzyło im się pić razem i zdarzyło im się ścigać po lustrze lodowiska, po którym nietrzeźwe źrenice ślizgały się prawie na oślep, wszystko wokół pokrywało się migotliwym szronem, a upadki nie bolały tak bardzo, kiedy łapali się za ubranie, ciskając niezborne ciała na twardy lód, potrafili się nawet ze sobą śmiać, to było dawno, musiało być dawno. Rozgryzł na języku gorzką chęć, by pchnąć go w pierś, pokazać mu, jak bardzo nie ryzykował, jak bardzo był teraz słaby; z braterską troską, która nigdy nie wychodziła mu tak przekonująco i tak naturalnie, jak wychodziła Jaakko. Pamiętał jeszcze, jak starszy brat mierzwił im włosy, pamiętał jego rozbawiony uśmiech, pamiętał ciężar jego dłoni na swoim ramieniu – nie potrafił tego po nim powtórzyć, nie było to dla niego tak instynktowne, więc musiało być niezręczne i uwłaczające. Nie jesteś nim – wyobrażał sobie, że powiedziałby Ahvo, a on odpowiedziałby mu, z równym rozczarowaniem i wyrzutem, ty też nie. Byli szabrownikami wydzierającymi marzenia z jego kieszeni, zanim porzucili go pod warstwą popękanego lodu.
    Nie jesteśmy już gówniarzami, Ahvo. Nie gramy już w pieprzonej gówniarskiej lidze, do której trafia każdy mięsisty przygłup potrafiący trzymać kij – odpowiadał, symetrycznie wyzbywając się z tonu złośliwości, pozostawiając chrzęst głosu w pojednawczej, smakującej na języku nieswojo, bezbarwności, wciąż stanowczej, ale nieagresywnej. Dostrzegał rozszerzoną czerń jego źrenic i zdawało mu się, że drżą w niemożności skurczu, kiedy światło poranka przesuwało się po nich ostrą brzytwą. Spójrz na siebie, mógłby mu powiedzieć i nie mówić nic więcej, nie sprostowywać, czy miał na myśli teraz, czy miał na myśli ostatnio, czy miał na myśli w ogóle, nie sprostowywałby wcale, wiedząc, że najprecyzyjniej uderzą jego własne niepewności, pchnięte jedynie we właściwy sposób. – Odetchniesz – kiedy powiem ci, że możesz odetchnąć – kiedy skończymy. Spójrz na siebie, do kurwy, ledwo stoisz na nogach – zawiesił głos, ustępliwie dławiąc resztę ciążących na języku słów. Żaden z nich nie był niezastąpiony, nawet Ahvo; ludzie nieustannie próbowali dogryźć się do ich nazwiska, wciąż pojawiały się nowe imiona młodszych i zdolnych, którymi grożono im w gazetach, smarkacze tresowani w ambicji, żeby wygryźć ich z podium. Wychodził na lód przed rozpoczęciem meczu i wiedział od razu, komu będzie musiał stać na drodze; talent Ahvo i jego uwielbiany powszechnie uśmiech sprawiał, że odbicie się od ich nazwiska oznaczało szybki, murowany awans w oku publiczności. Czasami należało puścić przypadkiem czyjąś krew pod płozy, żeby nie wydawało się to zbyt zachęcające, czasami dla prostej, zuchwałej satysfakcji, bo mogli sobie na to pozwolić.
    Jutro o piątej – powtórzył jeszcze raz, ale głos tym razem nie brzmiał mu dłużej surowym gniewem, jedynie determinacją, zawieruszoną między głoskami, ustępliwą i zadowoloną zgodą: wygramy to. Nie dopuszczał do siebie innej możliwości – w obliczonej trajektorii ich sukcesu nie było miejsca na inną możliwość. – Ucałuj ode mnie ptaszynę.

    Ahvo i Vilho z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.