Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.12.2000 – Stara Twierdza – Bezimienny: H. Egilsson & Nieznajomy: P. Nystrom

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    15.12.2000

    Powroty nie były w jego stylu.
    Łatwiej przecież zostawiało się rzeczy za plecami (dużo łatwiej, niż wydawało się tym, którzy nie zwykli ulegać temu jakże przydatnemu nawykowi), porzucało gdzieś na pastwę zacierającego wspomnienia czasu, odwracało wzrok w sposób tak niewysublimowany i bezczelny, jak mogła to zrobić tylko osoba, której było już naprawdę wszystko jedno - bo przecież odchodziła. Przyrósł do swojej manii zrywania każdej nici, która usidlała go za mocno w jednym miejscu i przy okazji musiał nauczyć się odpuszczać; innym, tak, ale przecież głównie sobie, przecież przede wszystkim chodziło o pozbycie się z głowy i serca tych idiotycznych słabości, których objawem była tęsknota za osobami, za którymi tęsknić wcale nie wypadało. Było łatwiej, kiedy problemu nie stanowili ludzie w rozumieniu pustego ogółu, jakiejś luźnej i całkiem abstrakcyjnej idei - tych można wszak było zastąpić bardzo łatwo i zgrabnie innymi o podobnych twarzach, dłoniach czy oczach, na tych szkoda było marnować swojego żalu. On sam przecież prawdziwie żałował dotychczas tylko raz, za to do głębi, do cna.
    I nie chodziło o samą ideę, o jakieś wyobrażenie, które ziścić się mogło w dowolnym człowieku, a o przywiązanie będące najgorszym ze wszystkich tego rodzaju; o przywiązanie o konkretnym imieniu i spojrzeniu - niezależnie od faktu, że teraz najchętniej imieniem splunąłby na chodnik, a spojrzenie złamał wpół. Podobny rodzaj przywiązania mógł doprowadzić do utraty rozumu albo serca i jego zapewne pozbawiło obu tych rzeczy (bo nigdy przecież nie lubił się ograniczać), a więc teraz stał nieruchomo na szczycie kruchego, krótkiego murka, złożonego z kilku cegiełek na krzyż, skronie bolały go od zatrważającego zimna, panującego wokół, a włosy osuwały się z czoła do oczu, przeszkadzając w widzeniu - stał, czując jak z zimna kostnieją mu palce i wiedział, że choćby ofiarowano mu zastąpienie tego uczucia innym, bardziej zbliżonym do oswojonej przez niego pustki, nie oddałby go za nic w świecie, niezależnie od pokładów nienawiści, które starannie magazynował w sobie z jego powodu.
    Z początku być może to było za duże słowo, za ciężkie, dociśnięcie butem wciąż jeszcze skąpanej posoką rany, lecz z czasem oswoił je i przygarnął, potraktował jak własne, a nie przysposobione, jakby było tam od zera, od samego początku. Od zawsze dzielił emocje tylko na te silne i słabe; być może nienawiść była jedną z niewielu, którą potrafił ulokować i dookreślić z tak chirurgiczną precyzją - bo przecież żyła w nim, oddychała, spijała krew z jego żył, zlizywała z powiek niespokojny sen i w jego towarzystwie żywiła się ochłapami cudzych niepokojów. Doglądał jej z utęsknieniem i hojnie rozpieszczał jak najdroższe dziecko kochającego ojca, ufając, że w zamian za to ona pozwoli mu uporać się z tą stroną życia, której nie potrafił (lub nie chciał) pojąć.
    Było w tym wszystkim - w zimnej, grudniowej pogodzie, w ruinach sypiących mu się pod podeszwami butów, w cichej tafli spokojnego jeziora i zawisającym na krótki moment w powietrzu oddechu, którego drżenie było jedynym zewnętrznym świadectwem dzierżonego przez niego w sercu niepokoju - coś na tyle doniosłego, że wierząc w moc słowa pisanego nadal upierałby się przy tym, że żadnym frazesem nie dałoby się oddać tego, jak silny teraz się czuł. Teraz; w tym swoim za dużym, brudnym, przeżartym przez bliżej nieokreślone robactwo płaszczu, czekając na coś, co być może wcale miało nie nastąpić, bo przecież, nawet gdyby nie nastąpiło, to każdy głupi wiedziałby, co to miało znaczyć - wygrał. On wygrał, a Pekka stchórzył, jak pieprzony szczur, do którego z taką lubością się upodobniał. Myślał tak i karmił się tym poczuciem całkiem szczerze, zupełnie jakby to nie on przez ostatnie tygodnie skradał się po kanałach i zaułkach, unikając światła i zbędnej uwagi tych, których nielubiące milczeć usta wyprzedziłyby jego wiadomość.
    I choć możliwe, że w tym szczurzym tchórzostwie łączyło ich dużo więcej, niż byliby gotowi przed sobą nawzajem przyznać, Helgi na przekór wszystkiemu wierzył, że przyjdzie.
    Wtedy dopiero będzie się martwił tym, co powinien zrobić, jeśli spróbuje ukręcić mu łeb.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Pierwszy raz uciekł z tamtego kutra.
    Do dziś mdliło go na widok wody, poruszającej się jak wielka, ciemna larwa przesuwająca się mozolnie wzdłuż wybrzeży, czekająca z otwartą gębą na wszystko to, co zechciałoby zgubić się w jej cielsku. Gdy był nastolatkiem, myślał, że umrze na morzu – wypadnie przez burtę, a zimne, zielone fale pożrą go w całości, przyjmując jego ciało tak, jak bogowie przyjmować mieli ofiary, nie dając przy tym niczego w zamian. Jego śmierć zawsze miała być pusta, na tyle bezsensowna, iż on sam nauczył się w nią nie wierzyć, nie zwracać na nią uwagi. I dlatego właśnie nie uciekł z kutra z obawy przed utonięciem, uciekł z niego, bo niektórzy ludzie – ludzie tacy jak on – nie umieli tak po prostu zostawać; niektórzy ludzie – szczególnie tacy jak on – bez względu na to gdzie byli i jaki był cel ich bycia w tym miejscu właśnie, okazywali się być niewygodni i nieodpowiedni, nigdy mile widziani. Nawet tam, gdzie powietrze pachniało jego skórą i brzmiało jego głosem, Pekka Nystrom pozostawał intruzem.
    Z cudzymi ciałami — jak się przekonał — było podobnie
    Przez pół dnia bawił się drobnymi kośćmi gryzonia na swoim nadgarstku – przypominały niewielkie kawałki wypolerowanego przez piasek drewna, kremowego w barwie, niepokojąco gładkiego w dotyku. Próbował wyczuć na powierzchni ostrzejszych fragmentów odciski jego palców, jakby w ten sposób chciał odnaleźć żywe ślady jego obecności, jakiś dowód na to, iż to, co uważał za głupi żart kogoś wyjątkowy wyrachowanego, było w istocie prawdziwe. Pamiętał, jak dłubał w tych głupich szczątkach, jak włosy opadały mu na twarz, a on zdmuchiwał je z poirytowanym zniecierpliwieniem. Może powinieneś przerzucić się na ludzkie? – rzucał wtedy, czasem trącając go w ramię, czasem kładąc dłoń na jego szyi i kciukiem podnosząc podbródek. Twoje? Moje.
    Niekiedy wydawało mu się, iż ma ich za dużo.
    Tak było dla niego lepiej – lepiej gdy Helgi nie żył. Prędzej czy później zginąłby na ulicy, pewne losy są pisane pewnym ludziom, a im zawsze była pisana śmierć w jakimś zaułku. Swoje zbrodnie najłatwiej wszak wytłumaczyć przeznaczeniem, nawet jeżeli nie było nad ich głowami żadnej siły wyższej tamtej nocy. Wręcz przeciwnie – Pekka w zupełności pewien był, iż bogowie wtedy umarli. Ich wiotkie truchła pochylały się w milczeniu nad przepastnym gardłem ciemności, nad jego zdyszaną, zakrwawiona twarzą, która osuwała się coraz dalej w cień, zostawiając ciało tamtego chłopaka w paszczy wilgotnej ulicy, gotowe do pożarcia – kolejna ofiara, tym razem składana czemuś większemu i potężniejszemu niż martwi bogowie: miastu, kanałom, zepsuciu i chciwości. Nie było sensu wracać po trupa i nie było sensu patrzeć mu w tamte szkliste oczy otwarte szeroko w rozpaczy i strachu. W sytuacjach takich jak ta można było tylko uciekać, wrócić z informacją, że Helgi nie żyje, wytrzeć twarz z zaschniętej krwi i czekać na informację, która nigdy nie nadeszła. Nikt nie znalazł rano ciała chłopaka na ulicy, nikt nie pytał i nikt nie szukał, Pekka jednak – krzycząc tylko czasem i tylko w prywatności otwartej przestrzeni – utwierdził się w jego śmierci tak bardzo, iż nawet we wspomnieniach Helgi wydawał mu się martwy. Czasem, nocami, przypominał sobie, jak leżał koło niego w poplątanej, wilgotnej od potu pościeli, jego policzek przyciśnięty do szorstkiej poszewki poduszki, i nie mógł wyobrazić sobie jego oddechu, bicia jego serca pod łukowatym sklepieniem żeber. Niektóre odmiany śmierci były chorobą, a on nie wiedział już, który z nich pierwszy się zaraził, który pierwszy wlał zarazę w krwiobieg, zaciskając zęby na miękkiej skórze odkrytego boku.
    Teraz Pekka żył za bardzo, a mróz szczypiący skórę wydawał mu się przyjemny — stał się ostatnią opoką rzeczywistości, dowodem na to, iż świat wokół istniał i nadal był tak samo surowy, obrzydliwy i nieznośny. Nienawidził tych cholernych ruin, ale Helgi je uwielbiał, a on ograniczał się do kilku tylko nieprzyjemnych uwag, gdy ten znów porównywał mury do rozkładających się ciał i niszczejącego ducha. Czasem mówił mu, że nic nie rozumie, ale piekielnie się wtedy mylił – Nystrom rozumiał więcej, niż kiedykolwiek chciałby przyznać. Trudno było jednak zrozumieć jak ktoś, kogo koniec widział na własne oczy, mógł stać teraz na krawędzi kruszącego się budynku. Trup na trupie jak w jakiejś koszmarnej bajce, w której cmentarze są wszędzie tam, gdzie potrzebuje ich ludzka żałoba. Pekka przyglądał mu się w milczeniu, kilka długich minut próbując ocenić, z jakim rodzajem ducha ma do czynienia i rozumiejąc w końcu, iż z żadnym właściwie. Duchy powinny być odbiciem umierającego, kalką ich postaci, gdy wyrzucali z siebie ostatni oddech. Człowiek przed nim natomiast, choć był Helgim bezsprzecznie, nie przypominał tamtego nieboszczyka – zdradzały go drobne zmiany w wyglądzie, kilka mrugnięć mijających miesięcy: dłuższe włosy, cięższe powieki, szczuplejsza sylwetka w bardziej znoszonym płaszczu. Powinien być w szoku, a jednak nie potrafił; wydawał się być kuriozalnie spokojny, kiedy wyciągał papierosa z kieszeni kurtki, odpalał go cichą inkantacją pochwyconą przez wiatr, a potem kolejny raz podnosił wzrok na tego ducha, który nigdy nie doczekał się swojej trumny. Gdy się uśmiechnął, dym przecisnął się między zębami pojedynczą, burą wstęgą.
    - Nie lepiej było ci w zaświatach, Heli?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Koniec nie był skrzywieniem warg w żałobnym spokoju, w ciszy własnego sumienia, w akceptacji. Koniec huczał głośnymi basami, rozdzierając bębenki w uszach, wypaczając spojrzenie, biorąc sobie w obróbkę każdy mięsień twarzy; koniec walił się z nieba na wszystko wokół, przygniatając klatkę piersiową, wgniatając się w nią, łamiąc żebra, żeby tylko móc dostać się do duszy i wyssać ją w imię sfinalizowania tego zbrodniczego aktu. W końcu nie było nic pięknego, choć ciężar całej poezji świata nacierał uparcie na barierę ludzkiej zdolności zrozumienia tajemnicy, w ramach której człowiek wygasa jak niedopałek papierosa, odrzucony na brudną ziemię. On sam, znając doskonale moc słów, ich wagę i brutalną szczerość, z jaką potrafiły obnażać sekrety świata, przez całe swoje życie drążąc korytarz tak blisko mijający się ze śmiercią, jak to tylko było możliwe, w obliczu własnego końca nie miał w sobie żadnej poetyckiej myśli. Był tylko ból, ale ból nie mógł być przecież postawiony na równi z intelektem - zwłaszcza ten psychiczny, bo psychiczny ból był przecież najprostszą drogą w dół, do ruiny.
    Po tak intymnym starciu z widmem śmierci, siedzącej na nim okrakiem i dłubiącej cierpliwie w ranach, chcąc przedrzeć się do żył i kości - tak jak on zwykł dłubać w znalezionej padlinie, której i tak nie miało już czekać nic bardziej wartościowego - sposępniał znacznie i zmarkotniał, zawiedziony własną pustką i brakiem wyrafinowania, bo przecież zamiast ostatniego przebłysku jakiejś słodkiej maksymy, z którą przeniósłby się z rozkoszą na drugą stronę, w głowie huczało mu tylko to jedno imię - najpierw z rozpaczliwością godną ryku zwierzyny odprowadzanej na rzeź, potem z nostalgicznym niemal akcentem odbijające się od ścian umysłu, żeby wreszcie zapłonąć złością zbyt żywą dla kogoś, czyim jedynym przeznaczeniem miała być już tylko śmierć. Czy dlatego odpuściła? I, co ważniejsze, czy po rozprawieniu się z posiadaczem tego imienia, które huczało mu w głowie zbyt często i głośno, postanowi po niego zawrócić?
    Wizja ta, choć przerażająca z samego założenia, wydawała się mimo wszystko jakimś ostatkiem sprawiedliwości. Być może dlatego, że perspektywa wypełnienia tego absurdalnego planu pożarcia Pekki od środka wydawała się na razie zbyt odległa - a być może po prostu nie był w stanie już wyobrazić sobie takiego świata, w którym miałby żyć, podczas gdy z niego pozostałaby tylko wysuszona skorupa; pozostałość człowieka, któremu kiedyś zawierzył swoje życie, żeby wnet tego pożałować.
    Miał wrażenie, że wyczuł jego zbliżającą się obecność - być może stare ruiny pamiętały jego zapach równie mocno, jak Helgi, tak więc trwały cały czas w gotowości do tego, żeby w każdej chwili pobudzić się i pochwycić okruszki tego, co kiedyś zwykło pachnieć jak poczucie bezpieczeństwa. Teraz drażniły go za kołnierzem płaszcza; potrzebował chwili, żeby odwrócić się i na niego spojrzeć. Kolejnych kilku, żeby zaskoczyć się gładkością, z jaką wzrok rozbijał się o drobne zmiany na jego niewyspanej twarzy, do niedawna jeszcze tak dobrze znanej i bliskiej, że wydawało się to aż niepokojące, prawie równie zakazane jak czary, którymi parali się z taką lubością. Teraz, choć wpatrywał się w niego zachowując kamienną twarz i sztywną postawę, nie potrafił zamaskować chłodną obojętnością tej pieprzonej tęsknoty, która wryła mu się w tęczówki już chyba na stałe, gotowa do przepalenia żywym ogniem wszystkiego wokół, na dźwięk tego krótkiego, głupiego imienia i jeszcze głupszej mordy, która za nim stała.
    Głupie były też słowa, głupi uśmiech i nawet papieros głupi. Wszystko tonęło w bezdennej głupocie, a przynajmniej tyle potrafił teraz zaabsorbować jego umysł. Kiedyś u jego boku szukał ciepła, ale teraz, kiedy zstąpił z murka, żeby stanąć na łysej ziemi, w jego bardziej bezpośrednim zasięgu, czuł tylko jak pod skórą przebiega mu dreszcz, jak w ciało wbija swoje szpilki ostry mróz.
    - Było tak, jak ci napisałem - skończyła mi się cierpliwość - odpowiedział spokojnie, zbyt dokładnie akcentując kolejne wyrazy; zupełnie, jakby do porozumiewania się z Pekką musiał używać innego języka, niezgrabnego i niewyćwiczonego, dalekiego od tego, którym posługiwał się na co dzień. - Nie było tam żadnego przypadku tak ciekawego jak ty, Nystrom - połechtał mu jeszcze ego, ze spojrzeniem utkwionym w dzierżonym przez niego w ustach papierosie. Przypomniał sobie o przesiąkniętej zimnem paczce, którą miał w kieszeni i przez chwilę nawet chciał po nią sięgnąć; przez chwilę, bo przecież im dłużej przebywał z nim sam na sam, oko w oko, nagle tak zaskakująco blisko i po prostu, tym silniejszą odczuwał wzgardę wobec samego siebie, wobec swojej zakichanej słabości, a zwłaszcza tego jej osobliwego odcienia, który rzucał cień na sylwetkę Pekki. I wszystko w nim krzyczało głośno, że chce go zdeptać, roztrzaskać, przerobić na miazgę; wypróbować na nim efekty swoich najbardziej mozolnych magicznych praktyk, patrzeć jak kolejno łamią mu się wszystkie pierdolone kości, a wnętrzności wydostają się poza ciało. Pragnął tego prawie równie mocno, jak możliwości zbliżenia się znowu tak bardzo, żeby móc śledzić opuszkami palców krzywo poprowadzone linie jego tatuaży.
    - Sænkva - cicha inkantacja opuściła jego usta, nim ten głupi papieros w głupiej twarzy zdołał urzec go zbyt mocno, powalić na ziemię i obezwładnić z mocą typową dla utrwalonego przywiązania. Wtedy dopiero sięgnął do kieszeni, wtedy drżącymi palcami wydobył z paczki rozmokniętego papierosa, żeby zaraz wetknąć go między wargi i ze spojrzeniem twardniejącym coraz bardziej z każdą kolejną sekundą, podczas której świadkował jego i tak niewystarczającej męki,  odpalił go z pomocą zapalniczki, na przekór nieprzyjemnemu wiatrowi. - Zostawiłeś mnie tam, żebym zgnił, jebany psie - wyrzucił, nie mogąc powstrzymać lekkiego drżenia głosu, za które winił temperaturę, bo przecież nie emocje. Pozwolił sobie przy tym na wygięcie ust w krótkim, niepełnym uśmiechu, który zaraz przeszedł w grymas. - Powinienem cię, kurwa, zabić - ale nie zrobię tego, choć tej części nie dodał, bo słowa ugrzęzły mu w gardle, być może w resztkach empatii, które odłożył sobie na później, solidaryzując się z Pekką w uciekającym mu uparcie oddechu.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Być może nigdy nie wierzył do końca w jego śmierć — niekiedy myślał, że ją sobie wyśnił:  wyżłobiony na tle zimnej nocy czarny kontur jego sylwetki, skruszałej i bezwolnej niczym potłuczona lalka młodszej siostry, którą zrzucił kiedyś z ostatniego stopnia schodów. Jej głowa odbijała się od desek w horrendalnie równym tempie, rytmicznie jak uderzenia zegara. (Stuk stuk stuk). Potem długie lata patrzyła na niego z półki rzeźbionego kredensu, okaleczona, pełna żalu i rozgoryczenia. Byłą pierwszą krzywdą, która spojrzała wprost na niego, pierwszym wyrzutem, który czepił się jego nogawki — cudze cierpienie nie zwykło go dotykać, nie na zewnątrz. Pekka kładł drobne pigułki własnych okrucieństw pod język, pozwalał im rozpuścić się chwilową ekstazą, a potem spłynąć w dół ścianami gardła, przedostać się do krwiobiegu, zostać z nim na zawsze w tych ciemnych kątach, w których trzymał wspomnienie domu, płacz matki i krzyk ojca, niski głos Skygge, a w końcu — schowanego najgłębiej, uwierającego najdokuczliwiej, bo w najmniej zrozumiały sposób — Helgiego. Nie wierzył do końca w jego śmierć, ale nie wierzył też, że żył. Gdziekolwiek był, istnieć musiał w tym miejscu na granicy, przy której coś krzyżowało się z niczym — zbyt często pojawiał się w jego snach. Znajoma twarz nachylona nad nim w cichym półmroku końca świata: gładkie rysy poprzecinane pęknięciami zbielałej porcelany, jasne oczy nieobecne i nieruchome jak szklane kulki, zimne dłonie o wąskich palcach dotykające jego piersi końcami ostrych paznokci, wbijając się głębiej i głębiej aż w końcu z wyrwy w ciele popłynęła ciemna krew. Budził się umierając, spocony i wściekły, nadal czując, jak tamte ciemne włosy łaskoczą go w policzki.
    Stał przed nim teraz — przesadnie pyskaty dowód na brak linearności czasu; stał na swoim grobie i unosił na niego spojrzenie oczu, w których Pekka nieśmiało próbował szukać żywotności. Nie duch, nie żywy trup — coś innego, jakieś istnienie wyciągnięte na powierzchnie przez nekromancję, zakazany rytuał odprawiony w mroku czyjejś piwnicy. Zapragnął złapać go za kark i uderzyć jego głową o ostre wierzchy sypiących się murów — sprawdzić czyja krew z niej poleci; zapragnął złapać go za kark i pocałować — przekonać się, czy gładki łuk jego podniebienia smakuje wilgotną ziemią bezimiennej mogiły. Skąd się wziąłeś, Heli? Widział go przez mglistą chmurę papierosowego dymu, obserwował linie jego twarzy zawieszone w twardej powadze, której nie widywał wcześniej, nie w jego oczach. Zauważyłby. Pamiętał przecież zbyt dokładnie błysk wyzwania, który jarzył się w nich zazwyczaj, tamtą nierozsądną butę, która wydawała mu się idiotyczna, boleśnie irytująca, a jednak nigdy nie zostawiła go w spokoju, zawsze pojawiając się gdzieś we wgłębieniach cudzych twarzy. Kogoś mi przypominasz - powiedział kiedyś do młodego chłopaka o wilczych oczach, który zbyt ufnie nachylał w jego stronę śmiertelną miękkość gardła. Kogo?
    Trupa.

    - Ranisz mnie. - Zacmokał z niezadowoleniem na brzmienie jego słów, zdobiąc twarz grymasem niemal zbolałym, tak jakby wyznanie stuknęło ostrzem noża w koniuszek serca. - Myślałem, że będziesz tam na mnie czekał. - Przechylił lekko głowę ze sztuczną łagodnością wyczekującego drapieżnika. Jego oczy były przymknięte, mieniące się ciekawskim zadowoleniem w sposób tak abstrakcyjnie spokojny i błogi, że każdy skrawek powietrza między nimi zdawał się cierpnięć i sztywnieć w przestrachu. Mimo to Pekka przedarł się przez ten chłód, przesuwając się o kilka kroków bliżej. Chciał się mu przyjrzeć, tak jak przyglądał się czasem słabnącym obliczom ludzi, których rysy wykrzywiły się pod naporem jego knykci; złapać go za włosy, ułożyć jego twarz pod swoje spojrzenie, uśmiechnąć się szerokim, szalbierczym łukiem odsłoniętych zębów na widok krwi płynącej z nosa. Mógłby się go spytać, czy bolało — umieranie. Chciałby wiedzieć.
    Inkantacja dopadła go nagle, zbyt cicha by mógł jej się spodziewać. Oplotła wystającą sponad kołnierza kurtki szyję, wlała się widmem zimnej, cuchnącej wody do gardła i przykryła jasną żywicę oczu nagłą mgłą strachu. Desperacko spijał fragmenty otaczającego go powietrza, szukając ratunku w urywanych oddechach, gdy zdawał się unosić ponad powierzchnię tego iluzorycznego akwenu pełnego czarnych fal i paszczy niespokojnych potworów, których zęby lśniły resztkami cudzej krwi w granatowym półmroku nocy. Uniósł dłoń ku twarzy w spanikowanym geście, a dopalający się papieros poparzył jego palce — kiedy go z nich wypuścił, miał wrażenie, iż słyszy ciche syknięcie żaru gasnącego na powierzchni wody. Nigdy nie przestał bać się morza — jego kuriozalnie długich macek i lśniących oczu, tej głębi, która pożerała i trawiła, a potem nigdy nie wypluwała na powierzchnie. Jako dziecko siadał na skałach i przyglądał się statkom śniących dryfującym przy nadbrzeżu. Ojciec opowiadał mu o tym jak łatwo było na nich umrzeć — Petter wyobrażał sobie sztormy porywające marynarzy z pokładu i wrzucające w lodowatą pustkę jakby byli jedynie drobnymi kamieniami lub odłamkami muszli. Tam skąd pochodził, o ludzkich życiach decydował wiatr i fale — a jednak on tonął teraz na powierzchni, stojąc na twardej ziemi, która miała przecież dawać bezpieczeństwo, trzymać go daleko od mdlącego kołysania wody. Tortura wgryzła się w umysł, a słowa Halegiego wybrzmiały w nim jeszcze głośniej, jeszcze dosadniej. Byłem pewien, że już nie żyjesz -  mógłby powiedzieć, ale nie było sensu kłamać, nie teraz kiedy prawda mogła zostać jednym ruchem wyciśnięta z jego krtani. Zdążył postawić jedynie kilka kroków w jego kierunku, nim stracił równowagę i opadł na kolana — kości zadrgały w nagłej fali bólu, ale ręka wyciągnęła się przed siebie szybkim, zdecydowanym ruchem, łapiąc nadgarstek jego oprawcy w ciasnym uścisku palców.
    - No-o, już - wydukał cicho, podnosząc głowę i wbijając w niego nachalny, czujny wzrok. Twarz ułożyła się w spiczaste linie gotyckich katedr, szalbierczy uśmiech żmii przebijający się gwałtownie poprzez rozbiegane, spanikowane spojrzenie. Łagodniało powoli, stawało się niemal słodkie, palce zaciskały się mocniej — czuł pod nimi twardość drobnych kości jego nadgarstka. - Skąd ta-a litość, skarbie? - głos kipiał jadem, napierał z premedytacją na ostatnie słowo, szukając w cieniu rozbielonych oczu, czarnych sznurów żył wijących się pod jasną skórą. Gdy zostawiał jego resztki w tamtej uliczce, był jedynie połową potwora — teraz mógł nazywać się już jego pełnią. - Prze-ecież cię ta-a-am zostawiłem.
    Klęczał pod nim nadal, nie bronił się — dlaczego miałby? Wiedział doskonale, że Helgi nie wykona ostatecznego kroku, nie skręci mu karku głośniejszą inkantacją. Nie zrobi tego, bo w tym co ich łączyło nie było miejsca na podobny rodzaj morderstwa. W pierwszym roku nauki Skygge złapał go za gardło i uderzył jego ciałem o ścianę: pamiętaj, co się dzieje z psami, które gryzą własnych panów. Pekka skomlał z bólu, bojąc się dźwięku kolejnego zaklęcia. Ucina się im łby.
    - Zabij mnie.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Sny, oprócz stanowienia koronnego źródła energii, były też dla niego spaczoną formą terapii, która opierała się jedynie na szkodliwych założeniach. Zakradając się między ciasne cztery ściany upojonych marzeniami sennymi umysłów, był jak mały insekt w środku gorejącej życiem puszczy - z rodzaju tych, które wciskały się w mozolnie gojące się rany, żeby na swoich drobnych nóżkach przenieść do ich parzącego wnętrza lepki brud pozornie uśpionej dżungli. Wcześniej, przed powrotem do Midgardu, wybierał ofiary przypadkowo spośród twarzy miniętych wcześniej na ulicy, a potem wyżywał się na nich na rozmaite sposoby, które ograniczyła ta bajeczna moc wyobraźni, o której nikt nie opowiadał mu w dzieciństwie. Z początku w swojej sztuce tkania koszmarów był przesadnie zaangażowany w klejenie wizji zbyt makabrycznych i oderwanych, zbędnie subiektywnych - namolnie próbował przekuć najgorsze momenty swojego własnego życia w przyczynę bezsenności obcych osób, wstrętnie obojętnych na doświadczające go (bo nawet jeśli naciągnął na głowę ich skórę i nadał swoim lękom nowe imię, to wciąż były rzeczami wybitnie jego, wybitnie własnymi) cierpienia. Z biegiem tygodni przyswoił paskudną właściwość swojej nowo nabytej mocy - większość osób w swoich zmartwieniach pozostawała niemiłosiernie nudna i prosta, niezłożona; byli jak talia fobii składająca się z kilku kart na krzyż, które wyciągał na oślep z dwucyfrowym procentowym prawdopodobieństwem, że trafi idealnie. To było nużące w dręczeniu nieznajomych. Inaczej, oczywiście, sprawa wyglądała z ludźmi, w których towarzystwie obracał się dłużej. Jeszcze inaczej z tymi, których kochał.
    Był praktycznie pewien, że wiedział o Pekce wystarczająco dużo, żeby móc udusić go przez sen jego własnym koszmarem; co więcej - stanowczo zbyt często marzył o tym, żeby tak właśnie się stało. I, tak jak wszystkie rzeczy związane z Pekką, tak i tej nie udało się wyzbyć swojej dwoistej natury, bo gdyby ktoś ośmielił się wedrzeć w najgłębsze lęki Helgiego, to dostrzegłby tam dokładnie to samo: jak podczas którejś z nocnych tortur przekracza granicę, zatraca się w zniszczeniu, gubi rytualną obyczajowość i budzi z transu z dłońmi zbrukanymi tą bardzo konkretną krwią, którą podczas ich niedługiej - w perspektywie całego życia - znajomości napatrzył się aż nadto. Być może potrafiłby rozpoznać go tylko po niej, po sposobie, w jaki toczy sobie drogę w zagłębieniach opuszek jego palców; jak łowca tropiący ranną zwierzynę, byłby zdolny do namierzenia go pośród krzywych cieni podobnych sobie drzew. Marzył więc o jego końcu - intensywnie i z dużą namiętnością, jednocześnie planując świat tak, żeby zawsze było na nim miejsce dla nich obu. Ranił go, ale też sam przyjmował ciosy - wielokrotnie, z zatrważającą upartością, a każda z tych ran, które zadawali sobie nawzajem, wydawała się przypieczętowaniem tego, co ich łączyło (i czego nie sposób było ubrać w słowa znane jakiemukolwiek ludzkiemu językowi): kolejnym, głębszym, mocniejszym, zapewniającym o swojej solidności. To był ich sposób na celebrowanie bycia razem - fizyczny, manipulacyjny, żywiący się obopólnym cierpieniem dwóch trawiących się wzajemnie dusz - ale nie było w nim miejsca na śmierć; nigdy nie było.
    Dlatego to, co zrobił Pekka było tak strasznie niedopuszczalne i niepoprawne. Było pogwałceniem wszystkich reguł, jakie wykształcili między sobą bez pomocy słów, płynnym językiem gestów i spojrzeń, w którym wygodniej było im się poruszać (nawet jemu, który samego siebie nazywał poetą). Było z d r a d ą w najobrzydliwszej, najbardziej parszywej postaci, tak bardzo pasującej do ich stylu życia i szemranych charakterów. Helgi, którego w życiu porzucono więcej razy niż przyjęto do siebie, czuł tę zdradę podskórnie, a może nawet dożylnie - ktoś wtaczał mu strzykawką czarną i gęstą jak smoła truciznę, na podobieństwo najpaskudniejszego narkotyku, z łudzącym pozorną bliskością grawerem imienia Pekki na szklanej ampułce. Pluł nią potem i rzygał, nie mogąc pozbyć jej się z organizmu; nie wiedział czy w ogóle jest to możliwe. Przyjęta trucizna wyewoluowała w jad, którym sam teraz straszył.
    Dlatego chciał, żeby cierpiał. Chciał, żeby zwijał się z bólu i opadał cierpiętniczo na kolana w pieprzonym zapętleniu, żeby wbijał paznokcie w jego nadgarstek z taką samą zapalczywością, żeby nie potrafił wziąć żadnego czystego oddechu bez jego pozwolenia - i tak już zawsze. Chciał okraść go z ostatniego, najlżejszego nawet snu, chciał wlewać mu do głowy wspomnienia z ojcowskiego kutra, wygiętą w bólu twarz matki, liche szpileczki pamięci o siostrze, której nie mógł już mieć przy sobie - chciał serwować to w kółko w różnych konfiguracjach, chciał śnić siebie z nim sam na sam i być bezpośrednią przyczyną jego śmierci tak wiele razy, jak to tylko możliwe - ale jedynie w snach, jedynie w odpowiednich okolicznościach. Nie tak. Nie teraz.
    Teraz jego słowa dawały mu jednocześnie lęk i ukojenie. Chciał trzymać go na tę bolesną odległość napiętego ramienia tak długo, jak tylko się dało i słuchać jego nędznego skomlenia - tak myślał, tak pasowało, ale przecież każdy wypowiadany przez niego, rozbity na chwiejne sylaby wyraz, pozostawiał po sobie kłujący niepokój, jakiś rodzaj gorzkiego wyrzutu, którego natury, pomimo tak długiej separacji separacji od Pekki, wciąż nie był w stanie pojąć. Wystarczyło. Odrzucił niedopałek własnego papierosa gdzieś na ziemię; to nie było wcale istotne. Zaklęcie puściło.
    - Nie wróciłem po to, żeby cię zabijać - odezwał się wreszcie, z trudem uczestnicząc w tym pojedynku na mocne spojrzenia. Pozwolił własnym palcom opleść się także wokół jego nadgarstek. Gdyby udało mu się wyciszyć, poczułby pod kciukiem rytm jego drażniąco przyspieszonego pulsu. - Nie jestem takim śmieciem, jak ty.
    Wróciłem, żeby sukcesywnie doprowadzać cię do szaleństwa.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Matka mawiała, że dostał od bogów oczy swojego ojca. Przesuwała wtedy szorstkim od pracy kciukiem po jego dziecięcym, zarumienionym policzku i uśmiechała się uśmiechem kogoś, kto nie znał daty swojej śmierci. Króliczku - mówiła, a on wtulał twarz w jej dłoń i wyobrażał sobie, że koniec dopadnie go szybciej niż dorosłość. Nie miał oczu swojego ojca, bo te Jana-Erika były ciemniejsze i chłodniejsze; czasem — już po własnej śmierci — widywał je w cieniach miasta, wbite w niego z ciężkim rozczarowaniem, które miało żyć w nim już zawsze posklejane krwią ze świeżych ran i perłową masą starych blizn. Spostrzegał ich widmo w ciemnościach, a potem widywał na powierzchni porozbijanych luster — dziesiątki własnych odbić, zawsze tak samo poszarpanych; odbić nie mężczyzny a jedynie małego, słabego chłopca, który znów wtulał się w ciepło dłoni swojej matki nieświadom tego, iż dłonie te przeżarte były rozkładem. Tak łatwo było przecież zapomnieć o przyszłości — wystarczająco łatwo, by podburzyć jej ducha, przekonać go do ciągłych powrotów, które bolały tym bardziej, im głębiej pogrzebane zostały wspomnienia. Latami pragnął wierzyć, iż uciekł swojej ułomności, a w brudach Midgardu w końcu jest wolny. Obwijał zniszczone dłonie bandażami, chował w szufladach wilgotnej od chłodu nory ślady morderstw. Nie był wolny, bo wolni ludzie nie oddawali całej swojej niewinności w łapy naznaczone pieczęcią Lokiego; wolni ludzie nie mieli władców, szefów i prowizorycznych ojców; wolni ludzie — nieważne ile gardeł poderżnąć musieli by się o tym przekonać — nie przywiązywali się do innych. I dlatego właśnie, dla dobra jego nowej wolności, Helgi musiał umrzeć tamtej nocy.
    On lub jakaś jego część.
    Nie umiał jej odnaleźć w jasnej łunie jego twarzy, która w ciemności nocy przypominała linie kontrastów, smugi czerni w załamaniach policzków i chmury bieli na powierzchni zmarszczonego czoła. Potrafił dorysować w wyobraźni te elementy, których nie mógł dostrzec, ale tego fragmentu, który zginął w zaułku, znaleźć nie był w stanie. Być może krył się w oczach, pod rozszerzonymi obręczami źrenic, schował się pod językiem w szorstkim głosie i twardych słowach; być może żył gdzieś głębiej, gdzieś w malarycznej plątaninie wnętrzności — oddechu, myślach, w przyspieszonym rytmie serca. Pekka nie zdążył zastanowić się nad tym dłużej, bowiem bez względu na to, w którym miejscu śmierć pożerała Helgiego ropiejąca zgnilizną, gniew był w nim nad wyraz żywy i niebezpiecznie głośny.
    Głos Skygge odbijał się od ścian czaszki, strasząc swoją ostatecznością — odcina się im łby. Wiedział, że następnego ruchu nie będzie, że sycząca inkantacja, która przyduszała go teraz, nie zamieni się w ciągi kolejnych, łamiących kości i wyrywających języki. Patrzył mu w oczy, kiedy palce zaciskały się na nadgarstku mocniej i mocniej, malując na skórze obręcz świeżego siniaka. Zabij mnie, zabijmniezabijzabij — słowa zdawały się nieść w mroźnym powietrzu, topić w śniegu, który przedarł się przez materiał spodni na kolanach. Słowa przejęły otaczający ich świat na własność, stając się jedynym szumem wiatru i jedynym głosem w oddali. Gdyby Helgi spróbował, Pekka musiałby odeprzeć atak, a — choć fakt ten próbował wypluć wraz ze śliną w brudne kałuże Przesmyku — nie umiałby zabić żadnej jego części drugi raz.  Nawet potwory nie przykładają noży do świeżo zagojonych ran.
    Zaklęcie puściło, a on poczuł, jak życie wraca do niego zimnymi strugami powietrza, oplatającymi jego płuca jak grube, aksamitne wstęgi. Oddech zakuł, wciskając się w przeponę niemal siłą, a on nawet w tym bólu łapał go głodnymi haustami kogoś, komu cudem udało się wystawić głowę ponad migocząca powierzchnię jeziora. Znów widział wyraźnie — czarne kształty ruin na tle zimowego nieba, smukła sylwetkę Helgiego, nachylająca się nad nim niczym kat, jego oczy — duże oczy w kształcie migdałów — wbite w niego niczym dwa sztylety wyciągnięte spod połów płaszcza. Uśmiechnął się znów, kiedy  szczupłe palce objęły jego nadgarstek, lecz jego uśmiech nadal był uśmiechem węża — uśmiechem gotowym porwać cię w głębie, z której właśnie cię wyrwał.
    - Jesteś - odparł, a głos uniósł się ponad ich głowami, krwiście pewny siebie. Grymas rozchylił wargi, odsłaniając rząd zębów — czasem myślał, że powinien mieć kły ostre jak u warga, móc rozdzierać gardła bez użycia magii  i noży. - Jesteś, promyczku. -  Zaśmiał się złośliwym śmiechem i w tej chwili korzystając z odwróconej uwagi, przesunął dłoń wyżej, sięgając do jego łokcia i ciągnąc z całą siłą, pozbawiając go równowagi i zmuszając do upadku prosto w zimny, udeptany śnieg. W kilku milczących sekundach nachylił się nad nim i odwrócił na plecy, a gdy unieruchamiał go, siadając na jego biodrach, jego oddech zadrżał rozemocjonowanym gniewem wściekłego kundla. - Jesteś śmieciem dokładnie takim samym jak ja, bo ja cię tego nauczyłem, ty mała pizdo, ty gadzie; JA cię tego nauczyłem - rozumiesz, co to oznacza? Rozumiesz, czy gówna, które bierzesz, przeżarły ci te resztki mózgu? - warczał nad jego twarzą, a uśmiech nie bladł, gdy zmarźnięte, zaczerwienione dłonie zaplotły się wokół wąskiej szyi. Bywały tam często, nigdy nie ściskały jej ostatecznie — jedynie ostrzeżenie, naiwny pokaz sił. - Spróbuj jeszcze raz... Spróbuj, kurwa, jeszcze raz odjebać podobny cyrk, a nakarmię cię twoimi własnymi kośćmi.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie byli wolni.
    Mogli skakać sobie do gardeł, podstawiać nogi i rzucać twarzami w szerokie kałuże, formujące się w Przesmyku Lokiego; mogli pleść niestworzone opowieści i wznosić poematy o własnej niezależności, o byciu kimś (a czasem czymś nawet), nad kim żadna siła nie miałaby sposobności przejąć kontrolę; mogli całować się i kłamać, że to tylko z braku innych opcji, z samotności, z nudów, z przygnębienia - nigdy z czystej potrzeby posmakowania drugiego oddechu na krawędzi własnych warg, nie z chęci zetknięcia swojej skóry z bardzo konkretną skórą bardzo konkretnego, innego człowieka, a na pewno nie z potrzeby b l i s k o ś c i, bo bliskość była czymś niedopuszczalnym, zakazanym. Bliskość kiełkowała zawsze wtedy, kiedy musiał zbierać się i wychodzić, kiedy wysyłano go z niedużą walizką i adresem zapisanym na skrawku papieru w samotną podróż do któregoś z bardziej lub mniej sąsiednich miast - bez pożegnań, uścisków czy polecenia, żeby po dotarciu wysłał wiewiórkę, żeby dać znać, że wszystko w porządku, że jest cały i zdrowy, że nic się nie stało; to nie leżało w niczyim interesie, bo był przecież kłopotem, który wystawiano za drzwi, gdy przyprawił kogoś o jedną migrenę albo jeden pogrzeb za dużo; był duchem jedenastoletniego chłopca, który szedł z walizką wąskim poboczem skutej lodem drogi, zbyt niewidzialnym, żeby ktokolwiek odważył się zatrzymać. Z każdym kolejnym rokiem bliskość wkuwała się pod jego skórę z większym trudem, porzucając jej palące pragnienie na pastwę losu, gdzie miała już przygotowane miejsce pośród innych, nigdy niezaspokojonych potrzeb. Kolejni wujkowie i ciotki, i kuzyni, którzy tak naprawdę pewnie wcale nie byli jego rodziną, ściskali go za ramiona, dłonie i nadgarstki, powtarzając uparcie, że musi się zachowywać, że musi się dostosować, że musi być taki jak oni - a on wtedy już doskonale rozumiał, że był zrobiony z innego materiału, że żadne widmo bliskości, którym kusili go daremnie nie będzie dla niego odpowiednie, bo nie będzie pełne, nie będzie szczere. Pozwalał głupim kuzynom kopać się po kostkach, ale potem w nocy upewniał się, że wstając z łóżka skręcą nogę na plamie tłuszczu, rozlanej tuż przy posłaniu, wolał pozwolić głupim wujkom zwichnąć sobie rękę niż dać zaciągnąć się w miejsce symbolicznej kary i wolał doprowadzić głupią ciotkę do łez szczerej rozpaczy niż pozwolić jej zasklepić swoje rany leczniczym zaklęciem.
    Parę lat i domów później, uciekając z ostatniego bastionu swojej niewdzięcznej podróży, powziął poważną decyzję o tym, że nie pozwoli więcej omamić się tym okruchom człowieczeństwa, które lgnęły tak szczerze i ochoczo do innych ludzi. Potem poznał Andersa i będąc więźniem w jego czterech ścianach, myślami pozostawał gdzieś daleko, nawet jeśli fizycznie dzieliła ich od siebie jedynie cienka warstwa jego nocnej koszuli. Wtedy doszedł do wniosku, że bliskość nie tylko nie jest mu pisana - żadna jej forma, spośród tych, które poznał, nie była wystarczająco silna, żeby zakleić ciemną wyrwę, którą nosił w duszy; żeby naprawić to, co już zbyt długo było zepsute.
    A potem poznał Pekkę i wszystko stanęło w trochę innym świetle.
    Nienawidził go, tak jak nienawidził wszystkiego, co prowokowało w nim tak silne i sprzeczne emocje. Nienawidził jego wężowego uśmiechu i tego, jak wiercił się nieznośnie, trawiony płytkimi koszmarami, jak mówił zbyt głośno bez żadnego powodu, jak nie cierpiał morza i smrodu ryb, jak umiał zawsze trochę więcej niż on i zawsze trochę za bardzo się tym szczycił - nienawidził tych i wielu innych rzeczy, bo naprawdę wiele było w Pekce powodów do nienawiści, ale ta nienawiść kąsała też jego w imię głupiego przywiązania, którego nie był w stanie się wyrzec. Za przywiązaniem szło zaufanie, a za zaufaniem  - słabość. Nie można było być silnym, polegając na kimś innym; tym bardziej nie można było być silnym polegając na tym, który zdradził, zwłaszcza sposobem tak perfidnym i niewdzięcznym, zwłaszcza uciekając bez ostatniego spojrzenia w oczy. Nienawidził Pekki na wiele sposobów, ale w tamtym momencie zwątpił w fakt czy nienawiść ta była kiedykolwiek przezeń odwzajemniona w podobnie sprzeczny, konfliktowy sposób. Nienawidził go, a jednak zwykł zasypiać obok niego nie martwiąc się o to czy we śnie nie zostanie uduszony poduszką i jadł z tego samego talerza, nie obawiając się przemyconej ukradkiem do pokarmu trucizny, i całował z oddaniem, z jakim nie powinien tego nigdy robić, nie martwiąc się o to, że byłby w stanie wziąć jego oziębłe serce i roztrzaskać je na jeszcze drobniejsze kawałki - co w końcu zrobił, a mimo to on teraz, ogłuszony możliwością ujęcia w palce jego nadgarstka, stracił czujność i chłodne wyrafinowanie, które dotychczas gwarantowało mu równowagę.
    Huknąwszy o ziemię, z początku wydawał się albo zupełnie tego faktu nieświadomy, albo zupełnie nieprzejęty - przed oczami mignęły mu stare ruiny, a potem szare niebo, aż wreszcie twarz Pekki, której rysy znał tak dobrze i mimo wszystko badał je teraz uważnie, korzystając z momentu tej jakże wystrzeganej b l i s k o ś c i (nie tylko fizycznej, ale też emocjonalnej). Także on mówił, a Helgi w tym czasie pozwalał mu na to wszystko: na gniecienie jego ciężarem swoich bioder, na ułożenie dłoni na swojej szyi, na nachylenie się nad sobą tak blisko, że potrafił dostrzec świadczące o niewyspaniu drobne, czerwone krwinki w białkach jego oczu. Pozwalał, bo tęsknił za każdą formą znajdowania się tak blisko, za każdą formą odbierania mu tej silnie wywalczonej niezależności, tej wolności, którą obaj chcieli się tak szczycić - bo prawdą było przecież, że żaden nie był wolny, dopóki drugi był w pobliżu; być może żaden nie był wolny, dopóki drugi chodził po tej samej ziemi. Pozwalał, bo wiedział, że chociaż Pekka nauczył go wiele, to umiał teraz zrobić rzeczy, których Nystrom nie był w stanie sobie wyobrazić; bo wiedział, że tak naprawdę ten raz w życiu mógł mieć nad czymkolwiek i kimkolwiek jakąś przewagę - iluzja słabowitości była mu niezbędna do niewydania samego siebie przedwcześnie.
    - Nie zrobisz... mi krzywdy, Pek-ka - zdławiony uściskiem jego dłoni głos musiał dotrzeć do jego uszu równocześnie z momentem, w którym jedna z dłoni Helgiego (do tej pory odruchowo zaciśniętych na przedramionach mężczyzny) w drżącym ruchu sięgała do jednego z jasnych pasm jego włosów, które wymknęły mu się przed oczy, w ramach zemsty za niechlujne, niedbałe ścięcie. Opuszki palców wspięły się po blond kosmyku aż do jego kości policzkowej, w koncu opadając o nią ostrożnie, dostrzegając natychmiast utrzymujące się w jego twarzy, pomimo mroźnej temperatury, ciepło. Choć oddech gotował mu się w przełyku, nie mogąc przedostać się dalej, a przed oczami powoli robiło się ciemno, to on nie odpuszczał - a może wręcz przeciwnie, może odpuszczał tak bardzo, jak tylko mógł, nie próbując wyszeptać żadnego zaklęcia, a jedynie badając dwoma palcami rysy jego twarzy, sunąc nimi wzdłuż policzka i nosa, po wygięte w uśmiechu usta, uderzając o zęby, odbijając się od podbródka.
    I choć już raz z jego winy nieomal umarł, tym razem wiedział, że śmierć z jego rąk zupełnie mu nie groziła.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Nie potrzebujesz rodziny - powiedział mu kiedyś, gdy leżeli na twardym łóżku tamtego hotelowego pokoju. Był obskurny, ciasny, lepki od wilgoci wkradającej się chmurami czarnej pleśni w kąty sufitu. Wszystko, co można było wynająć za kilka wygranych partii kart i jedną kradzież – cała wartość ostatnich wieczorów zamknięta w czterech ścianach z dykty, od których pożółkła, kwiecista tapeta odklejała się jak martwy naskórek; czterech ścianach na tyle cienkich, na tyle rachitycznych, że gdy zasypiali, Pekka mógł usłyszeć każdy dźwięk wydawany przez parę w pokoju obok, rozpoznać udawane westchnienia zmęczonej prostytutki, wychwycić skrawki płaczu w ciężkim głosie zdyszanego mężczyzny. Pamiętał, że tamtej nocy – pijany i smutny, z cudzymi pieniędzmi w kieszeni – pomyślał, że powinien zabrać go gdzieś, gdzie jest lepiej, znaleźć mu miejsce, w którym faktycznie można spać bez strachu o własną dumę i gardło. Nie był jednak w stanie sięgnąć głębiej, nie był w stanie zdobyć się na więcej, umiał tylko przesunąć palcami po jego karku, zacisnąć na nim dłoń, spojrzeć w tamte przygaszone, zmęczone oczy, które widywał zdecydowanie zbyt często; potrafił mu powiedzieć nie potrzebujesz rodziny z tak szczerym przekonaniem, iż sam zaczął w to wierzyć.
    Potrzebujesz tylko ostrzejszego noża.
    Nigdy nie widział w nim skrzywdzonego dziecka, wyrośniętego na kłamstwach ludzi, którzy go nie chcieli; nigdy nie widział w nim -wbrew wszelkim pozorom - kogoś słabego, kruchego, przeżartego traumą. Gdyby tak było, gdyby pozwolił sobie dojrzeć w nim skrzywdzone szczenię, nigdy nie zabrałby go wtedy z tamtej ulicy, nigdy nie wziąłby go do domu – jednego z dziesiątek domów, które wtedy miał. Helgi był silny, a Pekka nigdy w to nie zwątpił; Helgi był – w każdym swoim nierozsądnym wybryku, zbyt głośnym śmiechu i obcesowym spojrzeniu kogoś, kto nie boi się śmierci – krótkim ostrzem i drobnym pociskiem, był tym rodzajem jadowitego stworzenia, które zbyt barwne było, by ukryć się w trawie, ale na tyle szybkie, by zmylić twój wzrok. Choć nigdy nie powiedziałby tego głośno, nigdy nie odetchnąłby tymi słowami, nawet nietrzeźwy, nawet zrozpaczony, nawet z twarzą wspartą o tył jego głowy – miał go za równego sobie częściej niż kogokolwiek.
    Równość nie gwarantowała partnerstwa. On w wielu aspektach zdolniejszy był przecież od Skygge, a jednak nigdy nie odważył się unieść podbródek ponad linię jego wzroku. Nawet najgroźniejsze psy można było przypiąć do smyczy i nosić przy sobie jak grzecznego pudla.
    On niejednokrotnie lepszy był w szczekaniu niż w ugryzieniach – nauczył się manifestować nawet tę siłę, której nie posiadał, straszyć tym rodzajem okrucieństwa, który jeszcze się w nim nie obudził. Kiedy grzmiał tak nad twarzą Helgiego, jego głos brzmieniem przypominał trące o siebie kamienie, oczy jednak pozostawały rozjaśnione radosnym uśmiechem. Przyglądał się rysom jego twarzy, jakby widział je po raz pierwszy, choć przecież te nawiedzały go co krok, śledziły go w snach i układały się iluzorycznym ciepłem w jego pustych dłoniach. Miał duże oczy, ciężkie powieki i kilka śladów bladych piegów, ledwie zauważalnych, schowanych gdzieś na powierzchni jasnej skóry policzków. Nie zabiłby go, choć powinien – zacisnąć mocniej palce wokół szyi, uderzy jego głową o twardy szkielet wystającej z ziemi ruiny, pozwolić by ciepło inkantacji przesunęło się między zębami i wyssało z niego całą krew, aż do ostatniej kropli, która Pekka mógłby nosić ze sobą wszędzie, wtartą w rękaw jego płaszcza. Śmierć byłaby odpowiednią karą za krótką falę niezrozumiałego ciepła, którą wywołała dłoń przesuwająca się wzdłuż jego twarzy. Kiedyś zwykł chwytać ją w takim momentach w mocnym uścisku, odsuwać, przyciskać do materaca lub ściany. Przestań — upominał go, a jednak nie puszczał, nigdy się nie odsuwał. Nie bał się bliskości, po prostu wolał jej nie chcieć. Mimowolnie dopadł go przytłumiony głos Egona, rozbijający się pustką między ścianami okradanego mieszkania – Lepiej do niczego się nie przywiązywać. Była to piękna prawda, uniwersalna i stara jak ludowe przypowieści.
    Sentymenty uwielbiały skręcać karki.
    - Skąd ta pewność? – spytał, ściszając głos i nachylając się niżej nad jego twarzą. Ciepły oddech wydostający się spomiędzy rozchylonych warg łaskotał go w policzki. Po śmierci Helgi nadal pachniał tak samo: jak papierosy, mokra ziemia, mróz i pozostałości cudzych perfum, lgnących do niego, gdy przeciskał się przez tłumy ludzi i zaglądał w ich kieszenie. Zapragnął każdą z tych plam obcych istnień spić z niego jak pozostałości juchy po nieudanej walce, pozostawić je w udeptanym śniegu, zapomnieć, że inni ludzie, ludzie o życiach większych i lepszych niż te ich, kiedykolwiek istnieli tak blisko. - Robiłem to już przecież wiele razy. Mam słabość do krzywdy, a tobie było z nią zawsze do twarzy - szeptał, nadal się uśmiechając, jakby każdy element tej sytuacji bawił go niezmiernie, mimo że bliżej było mu do krzyku niż do chichotu. Przesunął dłonie wyżej, wbił oba kciuki w miękką skórę pod jego brodą i zmusił do uniesienia podbródka. - Czasem sam o nią prosiłeś. - Kolejny uśmiech, kciuk zahaczający o dolną wargę, nadal miękką, choć spierzchnięta od północnego wiatru. -  No już, słonko; na co czekasz? Możesz błagać też teraz.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Lubił momenty, w których mógł udawać, że jest kimś innym; że obaj są, tak właściwie. Lubił, kiedy w głowie szumiało mu od wypitego zbyt szybko alkoholu, kiedy największym źródłem ciepła w pokoju były ich ciała, jedno tuż przy drugim i lubił nawet te obskurne motele z przebarwieniami na materacu i obskrobanymi ścianami - łatwo można było wyobrazić sobie, że rosną, wydłużają się i rozszerzają, że nie są dłużej motelami, w których pustka miesza się z chrapliwymi westchnieniami z sąsiednich pokojów, ale jakąś nieokreśloną bliżej, nabrzmiałą abstrakcją i wykraczającą poza formę przestrzeń. Lubił udawać, że mógł chcieć go bliżej i bardziej niż powinien, że nie było w tym nic złego ani zdemoralizowanego, że nikt ani nic nie miało prawa wedrzeć się między nich, skoro byli tak oderwani od świata i nieosiągalni. Nie był zakochany, bo wierzył głęboko, że nie potrafił kochać - był za to pijany, zły albo roztargniony, żadna z tych rzeczy nie była przecież aż tak godna potępienia jak jakakolwiek odmiana miłości, czyli słabowitości; czyli nadmiernego zaufania, które musiało przecież w końcu zebrać swój plon. Bo lubił właśnie tak: leżeć i słuchać szmeru jego głosu, świstu oddechu nad swoim uchem, lubił jak ciało przywierało tak ściśle do drugiego, które nie było odpychające, nie cuchnęło obco, nie szczypało w skórę.
    Ale to wszystko było przecież synonimem słabości, której w sobie nie lubił. Uparcie unikał skonfrontowania się z jej wspomnieniem, które ożyło teraz dotkliwie pod wpływem ciężaru Pekki na biodrach, ciepła jego oddechu na policzkach i wyzywająco roześmianych oczu, przed którymi nie miał zamiaru opuszczać wzroku. To nie było przecież to samo, powtarzał sobie w myślach, to nie mogło być to samo, bo nie wrócił dlatego, że tęsknił, ale dlatego, że pragnął zemsty - chciał zbliżyć się tak bardzo, jak to było możliwe i czerpać satysfakcję z codziennego widoku jego coraz bardziej zabiedzonej twarzy, coraz silniejszego znużenia, coraz większej s ł a b o ś c i właśnie i to nie byle jakiej, ale takiej, przez którąś ktoś któregoś dnia porzuci go na śmierć w zasikanej przez bezdomne psy uliczce. Czuł, jak topiący się pod nim śnieg przeżera się kolejno przez warstwy lichego płaszcza, swetra, koszulki, docierając do skóry swoimi lodowatymi iskrami - zatrząsłby się z zimna, gdyby nie fakt, że Pekka mógłby poczuć każde jego drżenie i wessać z niego w siebie drażniącą ilość energii.
    Skąd ta pewność? Bo pozwalał mu badać palcami zagłębienia i krzywizny swojej twarzy, bo przeciągał tę krótką chwilę seriami kolejnych słów, które nie miały znaczenia, bo każdy pretekst, żeby być blisko niego był dobry i nawet jeśli pluł w niego agresją i złośliwością, to nie one były źródłem jego zachowania; Helgi wiedział przecież, że nie jest dla niego żadnym przeciwnikiem w bezpośrednim, siłowym starciu, wiedział, że dałby się wgnieść w ziemię jednym, odpowiednio odmierzonym uderzeniem - zatem wiedział też, że skoro Pekka miał na to tyle czasu i nie zrobił, co do niego należało, to wszystko było tylko grą, w której jeden nie był wcale lepszy od drugiego. Pozwalał mu więc mówić, a mówiąc - oszukiwać, bo na oszukiwaniu to wszystko przecież głównie polegało, na okłamywaniu samego siebie zwłaszcza, tak mocno, jak tylko się dało, a w dodatku na każdym kroku. Pozwalał, nie uciekając donikąd spojrzeniem, w zamian za to dając własnym palcom przyzwolenie na to, żeby znowu wspinać się po jego zimnej skórze ku zaróżowionym od mrozu policzkom.
    - To zabawne, że tak uważasz - zaczął, zignorowawszy zupełnie  kciuki Pekki, które zmusiły go do uniesienia podbródka, a z których jeden haczył teraz drażniąco o jego usta - bo ze sobą mam do czynienia na co dzień, a i tak jesteś najbardziej skrzywdzoną osobą, jaką znam. - I wypowiedziawszy te słowa, ze spojrzeniem wciąż zimnym jak woda w okalającym wyspie jeziorze, nie pozostawiając mu ani chwili na jakąkolwiek reakcję, pozwolił, żeby do opierających się o policzki Nystroma palców dołączyły całe dłonie, w które chwycił jego twarz. Unosząc własną głowę tak mocno, jak to było możliwe, przyciągnął go do siebie, żeby zaraz złączyć swoje wargi z jego wysmaganymi zimnem ustami. To nie mogło trwać długo - ułamki rozchwianych sekund, podczas których zdążył faktycznie lekko zadrżeć, choć ciężką byłaby próba określenia czy z winy zimna, czy pod wpływem gwałtownego przypływu niepewności (bo Pekka wciąż, pomimo tych długich miesięcy, podczas których Helgi chował się po kanałach i wyjadał resztki ze śmietników, smakował tak samo jak wtedy, jak w tych wszystkich pokojach, na wszystkich materacach, we wszystkie dni, które mieli dla siebie wcześniej). Oszołomiony tą grzeszną chwilą, uderzył głową z powrotem o skutą mrozem ziemię i nie miał mu do powiedzenia niczego oprócz:
    - Nie masz słabości do krzywdy, tylko do mnie, Nystrom.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Zdążył zniszczyć tak wiele — rozbijał cudze głowy o ostro zakończone kamienie, wyrywał złote zęby z nieprzytomnych szczęk, rozkopywał kruche konstrukcje obcych żeber, przysłuchując się z niezdrową satysfakcją temu pojedynczemu jękowi bólu, gdy pęknięta kość przebijała tkankę; kradł rzeczy warte więcej niż on sam, podpalał domy, za których boazerię mógłby przeżyć rok, oszukiwał ludzi, którzy wyciągali ku niemu ręce, bo nie chciał w istocie niczego poza pierścionkami zdobiącymi ich palce. Z roku na rok coraz mniej było w nim człowieka, coraz więcej przestępcy — jego oczy stały się zimne, dłonie szorstkie, jego kły zaostrzyły się jak u mięsożercy, który nocami czyhał w ciemnych uliczkach na swoje ofiary. Nie zrobię ci krzywdy — mówił, wychodząc z cienia, długa postać o mocnych ramionach, słodki uśmiech kogoś, kto mógłby kochać, gdyby miał jeszcze choćby koniuszek serca. Nie zrobię ci krzywdy — mówił, zbliżając się do wszystkich tych drżących warg i ufnych oczu, chwytał je za podbródki i całował, nim wbił ostrze sprężynowego noża w miękki punkt u nasady czaszki, tam, gdzie wąskie szyje łączyły się z nierozsądnymi głowami. Sam moment śmierci nie ekscytował go aż tak — jeden oddech, szkliste oczy; najlepsze zawsze było to co przed  nim i to, co po nim, a Helgi był każdą tą chwilą zamkniętą w jednym ciele. Nie zrobię ci krzywdy — mówił, kiedy spotkali się pierwszy raz i już wtedy obaj wiedzieli doskonale, jak wierutne było to kłamstwo. Nieistotnym wydawało się to, jakich słów Pekka użyć by mógł, by go opisać, Helgi pozostawał sceną zbrodni, na którą on powracał tylko po to, by zabrać swój nóż.
    Kiedyś powtarzał mu uparcie, że nadal wierzy zbyt mocno w to, że coś go uratuje, Pekka sam nie wiedział co. Jesteś naiwny -warczał, odpalając papierosa w lepkiej ciemności tego okrutnego miejsca, a w którym Helgi spędzał noce. Możesz opowiadać te historie w kółko, na nowo, wymyślać kolejne wersje i spisywać je na ścianie paznokciami — nieistotne, bo za każdym razem koniec zaprowadzi cię do tego samego punktu, zaprowadzi cię tutaj, do mnie. Jego uśmiech rzadko bywał cierpki lub złośliwy, nosił w sobie zawsze ten sam rodzaj miękkiej lekkości, słodkie ciepło, które umiało rozgrzewać cudze serca, a potem wzniecać w nich śmiertelne pożary; gdy się śmiał, lasy płonęły gdzieś pod norweskim niebem, a on nosił w sobie wszystkie śmierci dzikich zwierząt, ich rozwścieczoną krew poczerniałą w jego żyłach. I choć Helgi tak zręczny był w udawaniu silnego, w rzeczywistości zbyt często bywał takim zwierzęciem — zającem uciekającym przed płomieniami, lisem w panice wybiegającym na ulicę, gdzie nie czekało na niego nic poza kolejnym końcem, poza śmiercią, przed którą jeszcze przed chwilą próbował uciec. Pekka uważał zawsze, iż wraz z przejęciem za niego odpowiedzialności i złapaniem go w ramiona, pochwycił także wyłączność na jego śmierć. Ten lis był więc jego, daleki od zorganizowanych polowań i groźnych wilków. Jeżeli ktoś miał go skrzywdzić, mógł to zrobić tylko za jego pozwoleniem; Nystrom nadal pamiętał jak oślepiająco jaskrawa wydawała mu się ta myśl, gdy siedział nad nim podczas jego przemiany, dopalając spokojnie papierosa, przeczesując palcami jego włosy. Zobacz jak świetnie sobie radzisz, promyku.
    Być może właśnie dlatego jego życie teraz wydawało mu się być taką bezczelnością, tak karygodnym odstąpieniem od reguł. Powinien był umrzeć wtedy, a jednak oddychał nadal, tym samym ciepłym oddechem, który tak przyjemnie ześlizgiwał się wzdłuż napiętej skóry jego szyi. Nie pozwolił mu przetrwać, bo jego przetrwanie było niczym ponad kolejną przeszkodę, kolejne przyznanie się do tego, ze jakaś cześć jego przeżartego przez robaki ducha pozwoliła mu na czułość, na te obślizgłe macki przywiązania chwytające Helgiego raz po raz, aż w końcu gotyckie rysy jego twarzy były jedynym, co zapamiętać zdołał ze swoich snów.
    —  Zamknij się — rzucił ostro, czując jak słowa wypadają z niego bez ingerencji jego woli. Nic nie bolało tak jak bolała prawda - był skrzywdzony jak dziecko pozostawione przez rodziców na poboczu, jak szczeniak wyrzucony bezdusznie w sam środek ciemnego lasu. Bolały go zęby, głowa i każde wspomnienie rodzinnego domu; bolała go, myśl, że mógłby kiedykolwiek kochać lub choćby chcieć kochać, bo miłość wypłukiwała człowieka jak morskie fale targające rybackim kutrem i zostawiała tylko twardą skorupę zasolonego ciała, w którym okrucieństwo pływało jak drobne ławice ryb. A jednak nie mógł powiedzieć więcej, nie mógł poczuć, jak ogony poruszają się w jego trzewiach, bo Helgi złapał jego policzki i przyciągnął do siebie ruchem tak nagłym, iż Pekka nie zdołał zareagować choćby zmianą mimiki. Pocałunek był krótki i zimny, ale jego wargi były znajome - zawsze tak samo żywe, tak samo oddane. Gdy się odsunął, Nystrom przez chwilę patrzył na niego tymi roziskrzonymi, piwnymi oczami mordercy, szukając w jego twarzy wszystkich tych przebłysków familiarności, które sprawiały, że chciał go w równym stopniu udusić, co kazać powtarzać swoje imię tak długo, aż głos w końcu stałby się szorstki i słaby. Bo nie miał słabości do krzywdy, miał słabość do niego.
    —  Jeden pies. —  Poderwał się na równe nogi, chwytając go przy tym za włosy i ciągnąc za sobą mocnym, agresywnym szarpnięciem. Poczuł, że musi, że powinien chwycić go znów tylko po to, by nie stracić swojej pozycji, nie pozwolić oczom otworzyć się zbyt szeroko. Z gardła wydobył się pojedynczy, ciężki oddech, kiedy przyciskał go do zimnej pozostałości kamiennych murów, słuchając, jak uderza o nie tyłem głowy. Byli tak blisko, że kolejny raz mógł czuć mleczne pary jego oddechu na własnych wargach. — Tym razem będzie inaczej — wycedził, uśmiechając się do niego błogo i nachylając się, by oprzeć o siebie ich czoła w niemal kochającym, zaborczym geście, jakby chciał przypomnieć mu o hierarchii, która zawsze tak jasno żyłą między ich nimi. —  Jeżeli kolejnym razem postanowię się ciebie pozbyć, będziesz śmierć wspominać z sentymentem.

    Helgi i Pekka z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.