:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
13.02.2001 – Pokój dzienny – Bezimienny: V. Ketelä & Nieznajomy: A. Ahlström
2 posters
Bezimienny
13.02.2001 – Pokój dzienny – Bezimienny: V. Ketelä & Nieznajomy: A. Ahlström Sro 21 Sie - 19:07
13.02.2001
Przed drzwiami jej mieszkania przystanął chwilę przed czasem – z udawanej grzeczności, przekonującej do dostatecznego stopnia, choć przypuszczał, że nigdy nie wierzyła w nią zupełnie; chciałby wprawdzie uważać, że nikomu nie wierzyła do końca, nosząc brzemię tak dobrego nazwiska jak najdroższe perły na tak kruchej, kobiecej szyjce, a jednak treść przysłanego mu poprzedniego dnia listu stawiała jej instynkt samozachowawczy w świetle wątpliwości; choć może nie należało spodziewać się wiele więcej po rozpieszczonej kobiecie, która nigdy nie musiała liczyć własnych rachunków, co dopiero przeprowadzać rachunku prawdopodobieństwa, że ktoś próbował przegryźć się do jej ciężkiej od fortuny kieszeni albo do jej łóżka, choć właściwie, jak sądził, było to sobie zazwyczaj równoznaczne. Nachylił łagodnie oś nadmiernie prostowanego kręgosłupa, rzucając okiem na zamek wstawiony w drewno, nim złapał za gałkę drzwi, by szarpnąć nią nieznacznie – rozważając przez chwilę sforsowanie ich zaklęciem lub siłą, może wyłącznie po to, by przekonać się, czy to mogło być tak łatwe: dobrać się do rodowego klejnotu, wyłuskać z niego szkliste spojrzenie błękitnych, sarnich oczek, wynieść je we własnej kieszeni, splunąć sobie w brodę, że nigdy nie przyszło mu na myśl sprawdzić tego wcześniej, zanim jeszcze postanowiła stać się ostrożna. Choć właściwie to, czego od niej mógłby chcieć, nie miało wartości mierzalnej ani karatami, ani groźbami; inaczej wziąłby to sobie dawno, innym sposobem. Jedyne, czego od niej potrzebował, to wdzięcznej sympatii albo cokolwiek, co mogłoby sprawiać podobny pozór. Więc może powinien zebrać od niej dane winowajcy tylko po to, by złożyć mu odpowiednie osobiste podziękowania za to, że wkładał mu ją w ręce w tak nieoczekiwany, szczodry sposób. Co więcej, nie biorąc dla siebie niczego szczególnego, co intrygowało go szczególnie – człowiek ten wziął coś, co nie było warte rozgłosu i wezwania właściwych służb, ale warte jej spokoju i poczucia bezpieczeństwa; więc coś zupełnie bezwartościowego według jego podejrzeń, był jednak zaciekawiony.
Żeby być sprawiedliwym, drugą dziękczynną kartkę musiałby zaadresować Eriksenowi; od początku ich małżeństwa uważał, że byli do siebie zupełnie niedopasowani, ale słodkie obruszenia Anne-Marie, ilekroć jej o tym wspominał, sprawiały, że zaczynał wątpić w zasadność swoich podchodów, choć nigdy nie zaprzestał zabawiać się myślą o wykradnięciu jej sobie, choćby na moment, choćby pomimo jej udawanego przywiązania do wierności, w które nie wierzył – miała za dobrą figurę i zbyt dużo ognia w spojrzeniu, a on nie wierzył właściwie, by którakolwiek kobieta była prawdziwie i zupełnie wierna, była co najwyżej oporna do któregoś momentu i właściwego nacisku odpowiedniej zachęty.
Tymczasem wskazówka naręcznego zegarka zbliżyła się do ósmej; wyprostował się na ponów, odwzajemniając puste spojrzenie zakrytego od wewnątrz wizjera. Przychodził prosto ze spotkania biznesowego, wciąż jeszcze myślał w wartościach i warunkach negocjacyjnych, w przekonaniu, że nie zamierzał ustępować i nie zamierzał wychodzić biedniejszy niż przyszedł, okradziony z szansy na wypchanie skarbca; czy – w tym wypadku – własnej ambicji. Tymczasem rzecz otwierała przed nim perspektywy, których wcześniej nie posiadał w zasięgu; przychodziła do niego w strachu – co, gdyby bała się bardziej? Rozpiął dwa pierwsze guziki koszuli, oddając sobie nieco większą swobodę; pozwalając sobie nawet na nieznaczny cień uśmiechu, trochę surowego, kiedy kobieca sylwetka pojawiła się w zasięgu spojrzeniu.
– Spodziewasz się, że wróci? – spytał od razu, bez rozwlekłego czy chociażby szczątkowego powitania, przez stukot jej obcasów na posadzce, zwracając ku niej jasne spojrzenie, stojąc tymczasem wciąż na wprost drzwi jej mieszkania.
Nieznajomy
Wyprawa do Indii musiała poczekać.
Powietrze, chociaż obecnie już wiosenne, wydawało się tak samo chłodne, jak wtedy, kiedy spotykała się z Pekką nagminnie. Wtedy, kiedy sama sięgała po sybstancje zakazane, podsuwane jej przez znajomych narzeczonego jeszcze - tych bardziej zabawowych medyków na stażu. Wtedy, kiedy na ciele pojawiały się jej sińce zbyt wielkie, by pochodzić mogły od uderzenia i kiedy na klatce piersiowej żebra odznaczały się znacznie mocniej niż u zdrowo funkcjonującej osoby.
Petter spotkał ją w trudnym okresie, jednak to ona sama go sobie zgotowała. Ciągłym poszukiwaniem nowych wrażeń, uwagi, ramienia, które wsparłoby ją w momencie pojawienia się zawrotów głowy. Dahlin mamił ją kłamstwami, jakoby to był duszą oświeconą - artystą, któremu mogła pomóc w rozwoju kariery. Wydawał się wtedy taki przekonujący, taki ambitny i kreatywny, bo znacznie lepszy od nudnego Gaute, który przez genetyczną chorobę i pęd za wiedzą, do życia podchodził wtedy zupełnie ostrożniej. Anne-Marie w czasie studiów szukała wolności, nawet nieświadoma, że wypuszczona ze złotej klatki, której kraty zaciskały się na niej w młodości, de facto w wolności tej tonęła, a chociaż po latahc nauczyła się już pływać - Pekka Dahlin mógł w każdym momencie podejść do brzegu i zaciskając palce na jej blond czuprynie, podtrzymać jej głowę pod powierzchnią wody.
Po raz kolejny czuła te same dreszcze, które czuła kilka lat temu pod wpłwyem sybstancji, która zmiotła ją z planszy na dobę. Pamiętała, że następnego dnia spotykała się z Petterem i pamiętała, że ten nie zauważył różnicy. Poza pojedynczymi skrawkami ich rozmów i obecnie pażącym wspomnieniem jego dłoni obejmujących jej talię.
Prawdopodobnie nie tonęła już w wolności, ale nie umiała utrzymać się na powierzchni kłamstw, którymi się otaczała. Wszystko zaczęło przerastać ją, a sięgnięcie po profesjonalną pomoc czy szczerość… Jakoś mijało się z jej stylem bycia. Właściwie - nawet nie przyszło jej to do głowy, kiedy rozważała jedynie możliwe gargantuiczne ujmy na reputacji, do których naturalnie dopuścić nie mogła. Rozwód wystarczająco wpłynął już na jej opinię, bo nawet jeżeli ta nie była w ogólnym rozrachunku gorsza, to była wyraźnie bardziej spolaryzowana.
Stąpając po stopniach klatki kamienicy, usłyszała głos Vilho. Zmrużyła oczy nieznacznie, jakby zrażona wydźwiękiem słów, czytanych w jego liście. Nie umiała uciec wrażeniu, że po raz kolejny jakiś mężczyzna chciał wziąć sprawy w swoje ręce. Katela tak bardzo przypominał jej ojca - jego ton, który sugerował, że naprawi wszystkie błędy, jeżeli tylko odda mu się lejce. Anne-Marie miała już trochę dość bycia tą ujeżdżana dla zysku szkapą, ale na ten moment nie umiała i nie mogła nazwać tego właściwie.
- Tak - powiedziała zgodnie z prawdą, przystając już w pobliżu hokeisty. Nachyliła się ku niemu by w geście poufałego powitania, złożyć mu pocałunek na policzku. Rozprosotowała płaszcz, którym szczelnie otulała swoje ciało i tak jak towarzysz jeszcze kilka chwil temu, wlepiła spojrzenie w klamkę. Myśli które jej towarzyszyły, nie oddawały jednak tego, wokół czego krążyć mogły przemyślenia hokeisty. Nie myślała o zapraszaniu go tu w celu uwodzenia czy uzyskania własnych, nieczystych korzyści. Naprawdę twierdziła, że może na nim polegać, nawet jeżeli lojalność ta zbudowana była na przysługach jej rodziny. - Cieszę się, że się zgodziłeś, Vilho. To, że tu jesteś ustwierdza mnie tylko w przekonaniu, że tym razem może uda mi się zaufać odpowiedniemu człowiekowi. Wejdź proszę, pani od gotowania zrobiła nam kolację. Wszystko opowiem ci przy stole...
Wcale nie chciało jej się jednak jeść. Żołądek od dłuższego czasu cholernie jej się zaciskał, a przełyk posyłał do mózgu złudne wrażenie obecności ciała obcego - tej słynnej guli, która pojawiała się w momentach podwyższonego stresu.
Gdy zamek zadzwonił, pchany do działania kluczem, ich oczom ukazało się przestronne mieszaknie. Pierwsze co zobaczyć mogli, to schody na piętro, które służyły obecnie jako półka na buty - kilka par różnokolorowych szpilek zostało zdmuchniętych zaklęciem z przejścia, a lądując w przydrzwiowej, rozsuwanej szafie, zmusiły Anne do wystosowania komentarza.
- Obiad zrobiła, ale posprzątać nie było już łaska - prychnęła. Anne-Marie nie miała zielonego pojęcia o tym, że matka Vilho również pozostawała tylko zwyczajną sprzątaczką - traktowanie go jako równego sobie przychodziło jej z wyjątkową łatwością głównie przez to, że sam Katela aspirował do czegoś więcej. Był w końcu osobą dość dobrze znaną, godną jej towarzystwa. - Od kiedy Gaute wyniósł sie z mojego życia i z tego domu, wszystko źle tu funkcjonuje. Chociaż, z nim nie wyglądało lepiej, w końcu większość nocy spędzał w pracy - zastanowiła się, prowadząc Vilho z miejsca w którym zostawić mógł swoje odzienie wierzchnie, do pokoju dziennego. Zaklęciem wyłączyła zabezpieczenie w postaci krzyczących obrazów i przystanęła na środku tej własnej przestrzeni.
- Muszę mieć gwarancję, że wszystko o czym tu rozmawiamy zostanie między nami. Tylko nami i możliwie osobą, która mnie nawiedza. Chcę mieć co do tego jasność, dobrze, Vilho? - Mówiła, a ton jej przypominał w pewien sposób nieśmiałe błagania. Albo doskonale wiedziała jak szarpać struny męskich umysłów, albo faktycznie stanęła już na granicy wytrzymałości i strachu. Spojrzenie wlepiła w oczy rozmówcy. - Zechcesz usiąść? - zaproponowała kanapę.
Powietrze, chociaż obecnie już wiosenne, wydawało się tak samo chłodne, jak wtedy, kiedy spotykała się z Pekką nagminnie. Wtedy, kiedy sama sięgała po sybstancje zakazane, podsuwane jej przez znajomych narzeczonego jeszcze - tych bardziej zabawowych medyków na stażu. Wtedy, kiedy na ciele pojawiały się jej sińce zbyt wielkie, by pochodzić mogły od uderzenia i kiedy na klatce piersiowej żebra odznaczały się znacznie mocniej niż u zdrowo funkcjonującej osoby.
Petter spotkał ją w trudnym okresie, jednak to ona sama go sobie zgotowała. Ciągłym poszukiwaniem nowych wrażeń, uwagi, ramienia, które wsparłoby ją w momencie pojawienia się zawrotów głowy. Dahlin mamił ją kłamstwami, jakoby to był duszą oświeconą - artystą, któremu mogła pomóc w rozwoju kariery. Wydawał się wtedy taki przekonujący, taki ambitny i kreatywny, bo znacznie lepszy od nudnego Gaute, który przez genetyczną chorobę i pęd za wiedzą, do życia podchodził wtedy zupełnie ostrożniej. Anne-Marie w czasie studiów szukała wolności, nawet nieświadoma, że wypuszczona ze złotej klatki, której kraty zaciskały się na niej w młodości, de facto w wolności tej tonęła, a chociaż po latahc nauczyła się już pływać - Pekka Dahlin mógł w każdym momencie podejść do brzegu i zaciskając palce na jej blond czuprynie, podtrzymać jej głowę pod powierzchnią wody.
Po raz kolejny czuła te same dreszcze, które czuła kilka lat temu pod wpłwyem sybstancji, która zmiotła ją z planszy na dobę. Pamiętała, że następnego dnia spotykała się z Petterem i pamiętała, że ten nie zauważył różnicy. Poza pojedynczymi skrawkami ich rozmów i obecnie pażącym wspomnieniem jego dłoni obejmujących jej talię.
Prawdopodobnie nie tonęła już w wolności, ale nie umiała utrzymać się na powierzchni kłamstw, którymi się otaczała. Wszystko zaczęło przerastać ją, a sięgnięcie po profesjonalną pomoc czy szczerość… Jakoś mijało się z jej stylem bycia. Właściwie - nawet nie przyszło jej to do głowy, kiedy rozważała jedynie możliwe gargantuiczne ujmy na reputacji, do których naturalnie dopuścić nie mogła. Rozwód wystarczająco wpłynął już na jej opinię, bo nawet jeżeli ta nie była w ogólnym rozrachunku gorsza, to była wyraźnie bardziej spolaryzowana.
Stąpając po stopniach klatki kamienicy, usłyszała głos Vilho. Zmrużyła oczy nieznacznie, jakby zrażona wydźwiękiem słów, czytanych w jego liście. Nie umiała uciec wrażeniu, że po raz kolejny jakiś mężczyzna chciał wziąć sprawy w swoje ręce. Katela tak bardzo przypominał jej ojca - jego ton, który sugerował, że naprawi wszystkie błędy, jeżeli tylko odda mu się lejce. Anne-Marie miała już trochę dość bycia tą ujeżdżana dla zysku szkapą, ale na ten moment nie umiała i nie mogła nazwać tego właściwie.
- Tak - powiedziała zgodnie z prawdą, przystając już w pobliżu hokeisty. Nachyliła się ku niemu by w geście poufałego powitania, złożyć mu pocałunek na policzku. Rozprosotowała płaszcz, którym szczelnie otulała swoje ciało i tak jak towarzysz jeszcze kilka chwil temu, wlepiła spojrzenie w klamkę. Myśli które jej towarzyszyły, nie oddawały jednak tego, wokół czego krążyć mogły przemyślenia hokeisty. Nie myślała o zapraszaniu go tu w celu uwodzenia czy uzyskania własnych, nieczystych korzyści. Naprawdę twierdziła, że może na nim polegać, nawet jeżeli lojalność ta zbudowana była na przysługach jej rodziny. - Cieszę się, że się zgodziłeś, Vilho. To, że tu jesteś ustwierdza mnie tylko w przekonaniu, że tym razem może uda mi się zaufać odpowiedniemu człowiekowi. Wejdź proszę, pani od gotowania zrobiła nam kolację. Wszystko opowiem ci przy stole...
Wcale nie chciało jej się jednak jeść. Żołądek od dłuższego czasu cholernie jej się zaciskał, a przełyk posyłał do mózgu złudne wrażenie obecności ciała obcego - tej słynnej guli, która pojawiała się w momentach podwyższonego stresu.
Gdy zamek zadzwonił, pchany do działania kluczem, ich oczom ukazało się przestronne mieszaknie. Pierwsze co zobaczyć mogli, to schody na piętro, które służyły obecnie jako półka na buty - kilka par różnokolorowych szpilek zostało zdmuchniętych zaklęciem z przejścia, a lądując w przydrzwiowej, rozsuwanej szafie, zmusiły Anne do wystosowania komentarza.
- Obiad zrobiła, ale posprzątać nie było już łaska - prychnęła. Anne-Marie nie miała zielonego pojęcia o tym, że matka Vilho również pozostawała tylko zwyczajną sprzątaczką - traktowanie go jako równego sobie przychodziło jej z wyjątkową łatwością głównie przez to, że sam Katela aspirował do czegoś więcej. Był w końcu osobą dość dobrze znaną, godną jej towarzystwa. - Od kiedy Gaute wyniósł sie z mojego życia i z tego domu, wszystko źle tu funkcjonuje. Chociaż, z nim nie wyglądało lepiej, w końcu większość nocy spędzał w pracy - zastanowiła się, prowadząc Vilho z miejsca w którym zostawić mógł swoje odzienie wierzchnie, do pokoju dziennego. Zaklęciem wyłączyła zabezpieczenie w postaci krzyczących obrazów i przystanęła na środku tej własnej przestrzeni.
- Muszę mieć gwarancję, że wszystko o czym tu rozmawiamy zostanie między nami. Tylko nami i możliwie osobą, która mnie nawiedza. Chcę mieć co do tego jasność, dobrze, Vilho? - Mówiła, a ton jej przypominał w pewien sposób nieśmiałe błagania. Albo doskonale wiedziała jak szarpać struny męskich umysłów, albo faktycznie stanęła już na granicy wytrzymałości i strachu. Spojrzenie wlepiła w oczy rozmówcy. - Zechcesz usiąść? - zaproponowała kanapę.
Bezimienny
Rysy kobiecej fizjonomii zdawały się zaostrzone nieznacznie, napomnieniem zatrzymanym za krótkim grymasem ust; rozpoznawał jej niezadowolenie z pobłażającym rozbawieniem, wprawdzie spostrzegał je niepierwszy raz – okazywaną jej sympatię powściągał zawsze do granic (wątpliwej czasem) przyzwoitości, ale nigdy nie udawał doskonale ułożonego, niezdolnego do złości czy złośliwości, rozcieńczonego w konwenansach jak młokosi wychowani na jedwabnych poduszkach i przez aksamitne rękawiczki. Czasem pozwalał sobie na więcej, czasem na dużo – nigdy na więcej niż zdolna byłaby mu zapomnieć, choć wolałby na pewno, żeby myślała o nim częściej, nawet jeśli przez przykrość; ta potrafiła przecież wiązać nie gorzej od pasji. Słodkie, drogie perfumy owionęły go przyjemnie, kiedy uniosła usta do jego policzka, nienadstawianego nazbyt gorliwie, przeciwnie – oczekującego poufałości w nieporuszeniu, jak gdyby nie przeliczał ciężaru jej sympatii na wagę dźwięczących szczebiotliwie talarów. Potrzebowała zaufanego przyjaciela, więc zamierzał nim być, mimo że o przyjaźni, zaufanej i szczerej, nie wiedział właściwie wiele. Miewał przyjaciół – jakimś sposobem zawsze lepiej urodzonych i dobrze ubranych, już w akademii; nawet kiedy sam nosił jeszcze ubrania po starszym bracie dobierał sobie towarzystwo na miarę swoich aspiracji – upodabniał się do nich w taniej sztuczce mimikry, zadzierał podobnie brodę, rozpinał podobnie kołnierz i akcentował podobnie słowa; był przyjacielem, jakiego chcieli mieć, nie wiedząc właściwie, czy to jeszcze był on sam, czy już tylko sumienna imitacja człowieka, którym właściwie nie był wcale. Marzenia o hokeju nie należały do niego, należały do Jaakko, tak jak jego ubrania; manieryzm i pyszność nie należały do niego, należały do ludzi, między którymi chciał stać; garnitury skrajane na ściągniętą z niego miarę zdawały się nawet nie należeć do niego – ale do człowieka, którym próbował być. Własna twarz czasem wydawała mu się obca; przez łatwość, z jaką ją ściągał i porzucał. Czasami nie czuł się, jakby był człowiekiem: jedynie płynnością, jedynie odpowiedzią na otoczenie, jedynie zbiorem elementów przestawianych wpływami zewnętrznymi i pokusami.
Wiedziała, jak do niego mówić, by zostawić w nim wygodne odkształcenie, miejsce na swoje usta na jego policzku: miał być odpowiednim człowiekiem, któremu mogłaby zaufać; to proste. Schować do kieszeni kawałki siebie, które się z tym nie zgadzały, jak znoszone ubranie, na inne okazje. Do Ahlströmów nie wypadało przychodzić w odmowie.
– Nie znamy się od wczoraj, Anne – mruknął wobec tego równie poufale, choć bez słodyczy, powołując się na ich dłuższą znajomość, jak gdyby nadawał jej większe znaczenie niż miała w rzeczywistości; zawsze był przecież jej przyjacielem, oczywiście, że był odpowiednim człowiekiem, jak mogłaby to jeszcze podważać? Nie musiała udawać zaskoczonej, nie musiała go tym obrażać; dziękować mu, jakby nie spodziewała się, że zgodzi się jej pomóc. Oczywiście, że pomoże: jak przyjaciel (jak człowiek, któremu obiecano odpłatę wartą wysiłku).
Wszedł za nią do mieszkania, rozglądając się po wnętrzu krótko, bez większego zainteresowania wystrojem, prześlizgując spojrzeniem po szeregu butów rozstawionych na schodach, szybko odprawionych zaklęciem do komody. Uśmiechnął się nieznacznie na jej komentarz, z chłodnym rozbawieniem, zatrzymując w końcu na niej jasne spojrzenie; jakby odruchem sięgając po jej płaszcz, zsuwający się z jej wąskich ramion.
– Od początku mówiłem, że to nie facet dla ciebie. Wyglądaliście dobrze na zdjęciach, chociaż nawet na nich ledwo umiał ci dorównać, równie dobrze mogli postawić obok wieszak w kapeluszu, miałby tyle samo charyzmy. I tacy ci się poważnie podobają? – spytał zgryźliwym tonem, stojąc jeszcze przy niej, za jej odsłanianym ramieniem; błyskiem oka lustrując odwrócony łagodnie profil młodej twarzy, spodziewając się dobrze znanego grymasu pogłębiającego kącik ust. – Może tym razem uda ci się skrócić o wolność kogoś, kto potrafi przynajmniej dotrzymać ci kroku – odwiesił jej płaszcz, odwiesił swój, peryferią pozornie niezainteresowanego spojrzenia notując zaledwie jej reakcję, nim nie podążyli głębiej do mieszkania. – i dopilnować porządku – zagrzać też łóżko, sprawić dorodnego wnuka jarlowi, ale o to mógł w zasadzie zadbać każdy. – Zwolnij ją. Raz puścisz im głupotę płazem i zaczyna im się wydawać, że przychodzą do pracy, żeby popatrzeć na ładne rzeczy i najeść się z twojej lodówki. Będzie tylko gorzej, zwolnij ją. Może nabierze pokory, sprzątając publiczne śmieci za miedziaki – mówił, jakby zapominał, kim była matka; jakby nie przeczesywała mu w dzieciństwie włosów dłońmi zniszczonymi pracą, jakby nie widział pleców pochylonych pokracznie po latach doglądania porządku w domach ludzi bogatszych ani jej łez, kiedy potraktowano ją surowo przez ledwie niedopatrzenie. – Podeślę ci wizytówkę sprawdzonej agencji, znajdą ci kogoś kompetentnego – dodał jeszcze, niespiesznie wsuwając się do salonu, tocząc spojrzeniem wokół, jakby spodziewał się dostrzec ślady cudzego wtargnięcia. Drewno było jednak nieporysowane, dywan czysty, krzesła dosunięte do stołu.
Jej oczy błękitne i prawie błagające, zatrzymane na nim z wyłączną, ciężką uwagą. Na źrenicy drobne rysy niepokoju pozostawione przez intruza, jedyny wyraźny trop. Zatrzymał się, odwzajemniając jej spojrzenie z podobną uwagą, ale bez tej samej spoważniałości.
– Jak słońce – wszystko zostanie między nimi; każde słowo, cicha transakcja, poufałość. Usiadł na kanapie, wygodnie, nie spuszczając z niej oczu: czas na konkrety. – Co na ciebie ma? – jeszcze przed imieniem, przede wszystkim.
Wiedziała, jak do niego mówić, by zostawić w nim wygodne odkształcenie, miejsce na swoje usta na jego policzku: miał być odpowiednim człowiekiem, któremu mogłaby zaufać; to proste. Schować do kieszeni kawałki siebie, które się z tym nie zgadzały, jak znoszone ubranie, na inne okazje. Do Ahlströmów nie wypadało przychodzić w odmowie.
– Nie znamy się od wczoraj, Anne – mruknął wobec tego równie poufale, choć bez słodyczy, powołując się na ich dłuższą znajomość, jak gdyby nadawał jej większe znaczenie niż miała w rzeczywistości; zawsze był przecież jej przyjacielem, oczywiście, że był odpowiednim człowiekiem, jak mogłaby to jeszcze podważać? Nie musiała udawać zaskoczonej, nie musiała go tym obrażać; dziękować mu, jakby nie spodziewała się, że zgodzi się jej pomóc. Oczywiście, że pomoże: jak przyjaciel (jak człowiek, któremu obiecano odpłatę wartą wysiłku).
Wszedł za nią do mieszkania, rozglądając się po wnętrzu krótko, bez większego zainteresowania wystrojem, prześlizgując spojrzeniem po szeregu butów rozstawionych na schodach, szybko odprawionych zaklęciem do komody. Uśmiechnął się nieznacznie na jej komentarz, z chłodnym rozbawieniem, zatrzymując w końcu na niej jasne spojrzenie; jakby odruchem sięgając po jej płaszcz, zsuwający się z jej wąskich ramion.
– Od początku mówiłem, że to nie facet dla ciebie. Wyglądaliście dobrze na zdjęciach, chociaż nawet na nich ledwo umiał ci dorównać, równie dobrze mogli postawić obok wieszak w kapeluszu, miałby tyle samo charyzmy. I tacy ci się poważnie podobają? – spytał zgryźliwym tonem, stojąc jeszcze przy niej, za jej odsłanianym ramieniem; błyskiem oka lustrując odwrócony łagodnie profil młodej twarzy, spodziewając się dobrze znanego grymasu pogłębiającego kącik ust. – Może tym razem uda ci się skrócić o wolność kogoś, kto potrafi przynajmniej dotrzymać ci kroku – odwiesił jej płaszcz, odwiesił swój, peryferią pozornie niezainteresowanego spojrzenia notując zaledwie jej reakcję, nim nie podążyli głębiej do mieszkania. – i dopilnować porządku – zagrzać też łóżko, sprawić dorodnego wnuka jarlowi, ale o to mógł w zasadzie zadbać każdy. – Zwolnij ją. Raz puścisz im głupotę płazem i zaczyna im się wydawać, że przychodzą do pracy, żeby popatrzeć na ładne rzeczy i najeść się z twojej lodówki. Będzie tylko gorzej, zwolnij ją. Może nabierze pokory, sprzątając publiczne śmieci za miedziaki – mówił, jakby zapominał, kim była matka; jakby nie przeczesywała mu w dzieciństwie włosów dłońmi zniszczonymi pracą, jakby nie widział pleców pochylonych pokracznie po latach doglądania porządku w domach ludzi bogatszych ani jej łez, kiedy potraktowano ją surowo przez ledwie niedopatrzenie. – Podeślę ci wizytówkę sprawdzonej agencji, znajdą ci kogoś kompetentnego – dodał jeszcze, niespiesznie wsuwając się do salonu, tocząc spojrzeniem wokół, jakby spodziewał się dostrzec ślady cudzego wtargnięcia. Drewno było jednak nieporysowane, dywan czysty, krzesła dosunięte do stołu.
Jej oczy błękitne i prawie błagające, zatrzymane na nim z wyłączną, ciężką uwagą. Na źrenicy drobne rysy niepokoju pozostawione przez intruza, jedyny wyraźny trop. Zatrzymał się, odwzajemniając jej spojrzenie z podobną uwagą, ale bez tej samej spoważniałości.
– Jak słońce – wszystko zostanie między nimi; każde słowo, cicha transakcja, poufałość. Usiadł na kanapie, wygodnie, nie spuszczając z niej oczu: czas na konkrety. – Co na ciebie ma? – jeszcze przed imieniem, przede wszystkim.
Nieznajomy
Pokiwała głową, chociaż bez przekonania, którego nie brakowało w jego głosie. Nie chciała rozstawać się z kobietą, która dbała o jej dom lepiej, niż ona sama dbała o swoje życie. Wiedziała, że wnuczce wpływowego człowieka, członka Rady, nie wypadało brudzić sobie rąk fizyczną pracą nad garami, muszlami sedesowymi czy kurzami – szczególnie, iż rodzina jej uchodzić miała za prawdziwie postępową, poniekąd negującą już tradycyjną rolę kobiety w świecie. Może powinna nająć więc mężczyznę do sprzątania i gotowania? Gdyby był odpowiednio przystojny, silny i bystry, mógłby posłużyć jej nieco bardziej, tak samo jak ojcu jej, Edmundowi, służyć miały kobiety obsługujące posiadłość w Malmö. Anne-Marie nieświadoma była większości występków ojca, bo ten ze znakomitą pieczołowitością krył je zarówno przed rodziną, jak i przed światem, jednak zauważać musiała przecież, że opiekunki zajmujące się ją od dzieciństwa były zawsze wymuskanymi, młodymi kobietami, a sprzątaczki, pomimo niekiedy opieszałego podejścia do obowiązków, zawsze były w stanie wybronić się przed odejściem. Albo odpowiednio przemówić do osoby wobec której świadczyły usługi, byle tylko nie stracić dochodowego domostwa do obsługi.
- Podeślij, Vilho. Po tym jak pozbyłam się z życia męża, chyba jestem gotowa pozbyć się z niego też innej osoby żerującej na mojej cierpliwości – mówiła zmęczonym głosem, ewidentnie nasączonym teatralną nutą. Kreowanie siebie jako ofiary w ogniu wszystkich tych wydarzeń było niczym zabawa – w końcu w kwestii nieudanego małżeństwa też miała swoje za uszami. I prawdę o tym usłyszeć miał dziś w zaufaniu ugoszczony w mieszkaniu Fin. – Powiem ci w zupełnej szczerości – Gaute nie różnił się od wieszaka w wielu kwestiach. Może to też było powodem naszego rozstania, na które zbierało się chyba od momentu naszych zaręczyn kilka lat temu. W środowisku medycznym, z którego wywodził się mój były mąż, a i w późniejszym czasie wielu moich czy naszych wspólnych przyjaciół, nie jest sekretem, że w przeszłości do spędzania płodu niekiedy używano wieszaka. Desperacja niektórych kobiet była na tyle wielka, że sięgały one po te narzędzie, ryzykując własne życie. Gaute w tej kwestii wiele łączy z tym śmiesznym kawałem drutu – nie był w stanie zapewnić mi dziecka, o którym mu wspominałam. Po co w końcu wychodzić za siebie, jeżeli nie był w stanie przekonać się nawet do sypiania ze mną w konkretnym celu? – narzekała. – W końcu ze mną wszystko jest w porządku – niczego mi nie brakuje. Zaczęłam w głowie podejrzewać go o kochanki a nawet kochanków, skoro nie chciał mnie dotknąć, a to już przypieczętowało nasze rozstanie. Miałeś rację, cholera, miałeś rację, że to mężczyzna nie dla mnie. Cholerni Eriksenowie – i w polityce, i w życiu rodzinnym, nigdy nie umieli się zdecydować. To ja podjęłam decyzję o rozstaniu. I nie żałowałam jej nawet na chwilę, póki nie doszło do tego włamania…
Mówiła, odpuszczając już postawę chłodnej powagi. Oddała się strachowi.
Pozwoliła by mężczyzna zasiadł na wyznaczonym mu miejscu, w odpowiedniej odległości od niej, jakby bała się, że ten może rzucić się jej do gardła tak, jak zrobił to Pekka kilka tygodni temu. Sama Ahlström umieściła swoją sylwetkę za kontuarem kuchennym i prostymi zaklęciami zaczęła wykładać potrawy na talerze. Gulasz z dorsza, znane szwedzkie danie, parowało ciepłem tak, jak gdyby przygotowano je przed chwilą. Zabezpieczone odpowiednim zaklęciem gospodyni było gotowe do spożycia, a gdy o blat zabrzęczały wystawiane nań kryształowe kieliszki, Anne-Marie westchnęła.
- Nigdy z Gaute nie przyrzekliśmy sobie w szczerości, że nie będziemy mieli nikogo poza sobą, jednak nie może to wyjść na jaw. W opinii publicznej byłam wierną żoną, a to wokół niego orbitować mogą możliwe plotki. To… Znajomość jeszcze z czasów studenckich. Jeszcze w czasach kiedy szykowałam się do ślubu z Eriksenem… – przetarła skroń w stresie, a usta zadrżały jej, jakby nienawykłe do niekłamania w niewygodnych dla siebie i rodziny tematach. Nie była w stanie wlać do kieliszków wina – jeszcze nie. Potrzebowała chwili ukojenia w postaci wyznania. Musiała się przed kimś otworzyć, do cholery! – Uległam czarowi starszego chłopaka, kreującego się na oświeconego, ale niedocenionego jeszcze pisarza. Prawdziwy czarodziej słowa, chciałoby się rzec. Ja w tamtym czasie… Brałam życie nieco bardziej, niż mogę się do tego przyznać. On często miał dostęp do towaru. Ale wiesz, prawdziwego „towaru”. Był w stanie mnie zaspokoić do tego stopnia, że w młodej główce rozważałam nawet zerwanie zaręczyn z Gaute i pognanie za mężczyzną tak gwałtownie do siebie przyciągającym… – wciąż czuła niepoprawne podniecenie na myśl o zbliżeniach z Petterem. Wciąż nie miała w tej kwestii lepszych doświadczeń i chociaż wszystko było podsycone narcystyczną nutką chęci bycia zwyczajnie zaspokojoną, czuła do Dahlina coś, czego nie poczuje już raczej nigdy. Tylko miłość w końcu sprawia, że wyprawia się takie głupoty, których płaci teraz cenę. – W trakcie naszej znajomości wymienialiśmy się listami, ale też robiliśmy niezliczone zdjęcia. Sobie, wspólne… Czasami niewybredne. Szczególnie moje czasami nie przystawały komuś, kto posiadał nieskazitelną reputację. Nie bałam się, w końcu rozważałam spędzenie życia z tym człowiekiem w pełnym zaufaniu – ganiła się w głowie za naiwność, którą przejawiała w tamtym momencie, nienauczona jeszcze doświadczeniem. – Był jednak oszustem. Perfidnym, wyrachowanym kłamcą bez sumienia. Wilkiem w owczej skórze. Manipulantem, podłym manipulantem! Jakby dzieckiem Lokiego, albo gorzej, samym Lokim w skórze młodzieńca. Nie był pisarzem, ha. Nie był też człowiekiem za którego się podawał. Skurwysyn był ślepcem, wyobrażasz to sobie? Sięgał po magię zakazaną, zatajając wszystkie swoje brudne kontakty. Żerował na mojej dobroci, żerował na moich pieniądzach, na moim ciele, na godności na… – zapowietrzyła się, powstrzymując się przed miotnięciem trzymaną w dłoni butelką wina o podłogę. Opadła dłoń na czole, teraz już nie kierując spojrzenia ku Vilho, jakby bała się tego, że mimika zdradzi pogardę wobec niej – To jego wina, to jego wina. Wykorzystał moją dobroć. Brudny, parszywy szczur. Ryczałam kiedy dowiedziałam się, że był w stanie krzywdzić, manipulować, hipnotyzować… A ja nie mogłam zgłosić tego do Kruczej Straży, gdyż Gaute i cały świat dowiedziałby się, jak puszczalską szmatą byłam przez te całe lata udawania wierności. Dusił mnie, szarpał, gdy rzuciłam się na niego w gniewie, gdy tylko poznałam prawdę. Miałam ochotę wydłubać mu oczy, rozłupać czaszkę… – załamała się, jednak nie przestawała mówić, teraz już wychodząc zza blatu i idąc ku kanapie w salonie, na której miejsce zajmował Katela. Chciała usiąść obok niego, byle skorzystać z obecności, która mogła przynieść jej wytchnienie. Bezpieczeństwo. Stałość w niestałych emocjach.
- Myślałam, że temat był zamknięty. Że będzie bał się mojego męża, który pracował w końcu w Straży. Że zniknie z mojego życian a zawsze, tak jak spalone przeze mnie wspólne zdjęcia – mówiła, trzęsąc się w strasie, a po policzkach poczęły płynąć jej łzy. Mimo woli, nawet jeżeli próbowała być silna we wstydzie, który owładnął jej ciałem. – Przez lata zapomniałam już jak wielki żal czułam po wyrządzonej mi krzywdzie. Ale on wrócił. Włamał się w środku nocy, pokazał mi zdjęcia, pokazał… – szlochała już, chociaż doskonale wiedziała jak robić to tak, by nie zasmarkać się bez pamięci. Kobiety takie jak Anne-Marie nawet płakały z gracją. Jeżeli tylko tego chciały, oczywiście.
- Tak bardzo się boję – mówiła, chowając twarz w dłoniach. – Tak bardzo się go boję. Groził mi nożem, groził mi… W moim domu. W moim własnym mieszkaniu. Jestem tu sama, nie mam nikogo kto mógłby mi pomóc. Nie ma nikogo, kto zejdzie z góry i znajdzie moje zwłoki, jeżeli doszłoby do ostateczności… – zbliżyła się ku Vilho, licząc, że okaże trochę zrozumienia i nie poczuje obrzydzenia na skutek jej poprzednich wyznań, a potem obejmie ją ramieniem tak, jakby tego chciała.
- Podeślij, Vilho. Po tym jak pozbyłam się z życia męża, chyba jestem gotowa pozbyć się z niego też innej osoby żerującej na mojej cierpliwości – mówiła zmęczonym głosem, ewidentnie nasączonym teatralną nutą. Kreowanie siebie jako ofiary w ogniu wszystkich tych wydarzeń było niczym zabawa – w końcu w kwestii nieudanego małżeństwa też miała swoje za uszami. I prawdę o tym usłyszeć miał dziś w zaufaniu ugoszczony w mieszkaniu Fin. – Powiem ci w zupełnej szczerości – Gaute nie różnił się od wieszaka w wielu kwestiach. Może to też było powodem naszego rozstania, na które zbierało się chyba od momentu naszych zaręczyn kilka lat temu. W środowisku medycznym, z którego wywodził się mój były mąż, a i w późniejszym czasie wielu moich czy naszych wspólnych przyjaciół, nie jest sekretem, że w przeszłości do spędzania płodu niekiedy używano wieszaka. Desperacja niektórych kobiet była na tyle wielka, że sięgały one po te narzędzie, ryzykując własne życie. Gaute w tej kwestii wiele łączy z tym śmiesznym kawałem drutu – nie był w stanie zapewnić mi dziecka, o którym mu wspominałam. Po co w końcu wychodzić za siebie, jeżeli nie był w stanie przekonać się nawet do sypiania ze mną w konkretnym celu? – narzekała. – W końcu ze mną wszystko jest w porządku – niczego mi nie brakuje. Zaczęłam w głowie podejrzewać go o kochanki a nawet kochanków, skoro nie chciał mnie dotknąć, a to już przypieczętowało nasze rozstanie. Miałeś rację, cholera, miałeś rację, że to mężczyzna nie dla mnie. Cholerni Eriksenowie – i w polityce, i w życiu rodzinnym, nigdy nie umieli się zdecydować. To ja podjęłam decyzję o rozstaniu. I nie żałowałam jej nawet na chwilę, póki nie doszło do tego włamania…
Mówiła, odpuszczając już postawę chłodnej powagi. Oddała się strachowi.
Pozwoliła by mężczyzna zasiadł na wyznaczonym mu miejscu, w odpowiedniej odległości od niej, jakby bała się, że ten może rzucić się jej do gardła tak, jak zrobił to Pekka kilka tygodni temu. Sama Ahlström umieściła swoją sylwetkę za kontuarem kuchennym i prostymi zaklęciami zaczęła wykładać potrawy na talerze. Gulasz z dorsza, znane szwedzkie danie, parowało ciepłem tak, jak gdyby przygotowano je przed chwilą. Zabezpieczone odpowiednim zaklęciem gospodyni było gotowe do spożycia, a gdy o blat zabrzęczały wystawiane nań kryształowe kieliszki, Anne-Marie westchnęła.
- Nigdy z Gaute nie przyrzekliśmy sobie w szczerości, że nie będziemy mieli nikogo poza sobą, jednak nie może to wyjść na jaw. W opinii publicznej byłam wierną żoną, a to wokół niego orbitować mogą możliwe plotki. To… Znajomość jeszcze z czasów studenckich. Jeszcze w czasach kiedy szykowałam się do ślubu z Eriksenem… – przetarła skroń w stresie, a usta zadrżały jej, jakby nienawykłe do niekłamania w niewygodnych dla siebie i rodziny tematach. Nie była w stanie wlać do kieliszków wina – jeszcze nie. Potrzebowała chwili ukojenia w postaci wyznania. Musiała się przed kimś otworzyć, do cholery! – Uległam czarowi starszego chłopaka, kreującego się na oświeconego, ale niedocenionego jeszcze pisarza. Prawdziwy czarodziej słowa, chciałoby się rzec. Ja w tamtym czasie… Brałam życie nieco bardziej, niż mogę się do tego przyznać. On często miał dostęp do towaru. Ale wiesz, prawdziwego „towaru”. Był w stanie mnie zaspokoić do tego stopnia, że w młodej główce rozważałam nawet zerwanie zaręczyn z Gaute i pognanie za mężczyzną tak gwałtownie do siebie przyciągającym… – wciąż czuła niepoprawne podniecenie na myśl o zbliżeniach z Petterem. Wciąż nie miała w tej kwestii lepszych doświadczeń i chociaż wszystko było podsycone narcystyczną nutką chęci bycia zwyczajnie zaspokojoną, czuła do Dahlina coś, czego nie poczuje już raczej nigdy. Tylko miłość w końcu sprawia, że wyprawia się takie głupoty, których płaci teraz cenę. – W trakcie naszej znajomości wymienialiśmy się listami, ale też robiliśmy niezliczone zdjęcia. Sobie, wspólne… Czasami niewybredne. Szczególnie moje czasami nie przystawały komuś, kto posiadał nieskazitelną reputację. Nie bałam się, w końcu rozważałam spędzenie życia z tym człowiekiem w pełnym zaufaniu – ganiła się w głowie za naiwność, którą przejawiała w tamtym momencie, nienauczona jeszcze doświadczeniem. – Był jednak oszustem. Perfidnym, wyrachowanym kłamcą bez sumienia. Wilkiem w owczej skórze. Manipulantem, podłym manipulantem! Jakby dzieckiem Lokiego, albo gorzej, samym Lokim w skórze młodzieńca. Nie był pisarzem, ha. Nie był też człowiekiem za którego się podawał. Skurwysyn był ślepcem, wyobrażasz to sobie? Sięgał po magię zakazaną, zatajając wszystkie swoje brudne kontakty. Żerował na mojej dobroci, żerował na moich pieniądzach, na moim ciele, na godności na… – zapowietrzyła się, powstrzymując się przed miotnięciem trzymaną w dłoni butelką wina o podłogę. Opadła dłoń na czole, teraz już nie kierując spojrzenia ku Vilho, jakby bała się tego, że mimika zdradzi pogardę wobec niej – To jego wina, to jego wina. Wykorzystał moją dobroć. Brudny, parszywy szczur. Ryczałam kiedy dowiedziałam się, że był w stanie krzywdzić, manipulować, hipnotyzować… A ja nie mogłam zgłosić tego do Kruczej Straży, gdyż Gaute i cały świat dowiedziałby się, jak puszczalską szmatą byłam przez te całe lata udawania wierności. Dusił mnie, szarpał, gdy rzuciłam się na niego w gniewie, gdy tylko poznałam prawdę. Miałam ochotę wydłubać mu oczy, rozłupać czaszkę… – załamała się, jednak nie przestawała mówić, teraz już wychodząc zza blatu i idąc ku kanapie w salonie, na której miejsce zajmował Katela. Chciała usiąść obok niego, byle skorzystać z obecności, która mogła przynieść jej wytchnienie. Bezpieczeństwo. Stałość w niestałych emocjach.
- Myślałam, że temat był zamknięty. Że będzie bał się mojego męża, który pracował w końcu w Straży. Że zniknie z mojego życian a zawsze, tak jak spalone przeze mnie wspólne zdjęcia – mówiła, trzęsąc się w strasie, a po policzkach poczęły płynąć jej łzy. Mimo woli, nawet jeżeli próbowała być silna we wstydzie, który owładnął jej ciałem. – Przez lata zapomniałam już jak wielki żal czułam po wyrządzonej mi krzywdzie. Ale on wrócił. Włamał się w środku nocy, pokazał mi zdjęcia, pokazał… – szlochała już, chociaż doskonale wiedziała jak robić to tak, by nie zasmarkać się bez pamięci. Kobiety takie jak Anne-Marie nawet płakały z gracją. Jeżeli tylko tego chciały, oczywiście.
- Tak bardzo się boję – mówiła, chowając twarz w dłoniach. – Tak bardzo się go boję. Groził mi nożem, groził mi… W moim domu. W moim własnym mieszkaniu. Jestem tu sama, nie mam nikogo kto mógłby mi pomóc. Nie ma nikogo, kto zejdzie z góry i znajdzie moje zwłoki, jeżeli doszłoby do ostateczności… – zbliżyła się ku Vilho, licząc, że okaże trochę zrozumienia i nie poczuje obrzydzenia na skutek jej poprzednich wyznań, a potem obejmie ją ramieniem tak, jakby tego chciała.
Bezimienny
Rozbawienie wykrzywiło mu usta trochę złośliwie, trochę z zadowoleniem, jakby podobało mu się, że Anne wreszcie przyznaje mu tę ewidentną rację – w końcu, po tylu rozmowach, w których upierała się lojalnie, by bronić godności swojego męża i uświęconej prywatności swojego nieszczęsnego małżeństwa. Nie spodziewał się jednak, że za tym porozumieniem podążą słowa tak cierpkie i szczere, zdzierające z ich przeszłego związku wszelkie pozory: podawała mu jego zwłoki, oskórowane, z otwartymi żebrami, by mógł zajrzeć wprost w zepsute wnętrze tego, co powierzchownie miało przed ludźmi udawać soczystą ucztę prawdziwej miłości i oddania. Nie widział nic okropnego w samym fakcie, że ich małżeństwo było raczej umowne niż rzeczywiste, ale mimo wszystko, było mu Anne-Marie poniekąd żal – większość mężczyzn przynajmniej starała się spełnić swój małżeński obowiązek, zaskakująca część traktowała nawet swoje żony właściwie, niezależnie, czy udało im się je pokochać. Małżeństwo było umową, wydawało mu się to sprawą zrozumiałą i zupełnie, w gruncie rzeczy, nie tak przykrą, jak próbowano to malować; i miał na tyle sumienia przynajmniej, żeby uważać, że mogło być umową zupełnie satysfakcjonującą dla obu stron. Gaute, najwyraźniej, tego zdania nie podzielał.
– Nie, niczego ci nie brakuje – przytaknął mimochodem między jej słowami, zaznaczając tym subtelnie, że słucha wszystkiego; przyglądając się jej oczom, nabierającym gniewnego, rozgoryczonego ognia, z chłodnym spokojem. Podobał mu się ten bilans emocji; dawał mu pewną przewagę, a tę zawsze doceniał, kiedy kładła mu się w rękach. Nie oczekiwał, że wszystko, co musiała w sobie trzymać tyle czasu, wyleje się z niej, jakby w końcu coś w niej pękło, ale zachowywał się, jakby podobna rozmowa była im zupełnie naturalna i swobodna. Komu miałaby o tym mówić, jeśli nie jemu? Uśmiechał się do niej dalej, jego rozbawienie stosownie złagodniało do czegoś, co możnaby wziąć za nieszkodliwą sympatię. – Nie bierz mi za złe rozbawienia, bawi mnie po prostu jego nieporadność. Właściwie wszystkich Eriksenów, ale Gaute to akurat doskonały argument, że powinni dawno zrobić miejsce komuś lepszemu w tym małym cyrku. Gdyby udało mu się szczęśliwym przypadkiem złapać złotą selmę, wypuściłby ją zaraz, bo pokaleczyłaby mu palce łuskami. Zmarnowałby największą okazję w życiu, bo go w bucie uwiera, że trzeba za nią coś dać. Nie obrażam cię tym porównaniem, jesteś w tej wymianie tak samo przedmiotem, jak i on – stwierdził na koniec zapobiegawczo, jakby oczekiwał, że spróbuje kobiecą wrażliwością wywrócić jego słowa przeciwko niemu. – Miałaś prawo oczekiwać przynajmniej tyle w zamian, choć moim zdaniem powinnaś wymagać nawet więcej. Nie jesteś w końcu byle żmijką, masz złote łuski – przypochlebiał się, tylko trochę. W większości brzmiał jakby mówił zupełnie poważnie i właściwie mówił zupełnie poważnie, w przebłysku zwyrodniałej empatii. Nie byli sobie w końcu znowu tak różni (zamierzał ją w każdym razie o tym przekonać).
Obserwował jak na stole układają się wyciągane przez nią talerze, mieszkanie wypełniło się zapachem ciepłych dań, pozostawionych zapewne przez rzeczoną niesforną gospodynię. Nie był właściwie głodny, więc nie poruszył się z miejsca. Zastanawiał się, czy to ją uspokaja – zajęcie czymś rąk, żeby przypadkiem nie zacisnęła ich na czymś szklanym. Albo na nim, chociaż nie miałby nic przeciwko, nawet gdyby rzeczywiście zrobiła to ze złością; zamierzał wprawdzie złapać selmę, choćby kaleczyła palce, a przynajmniej myślał, że mógłby to zrobić – że gdyby nadarzyła się okazja, nie wypuściłby jej tak łatwo. Więc obserwował, jak szamotała się pod spienioną kipielą słów i szczękiem talerzy, a z niej wylewało się coraz więcej, coraz gęściej. Rzeczy, o których nie powinna mówić nikomu, szczególnie może nie komuś takiemu jak on – nie był pewien, czy rzeczywiście tak dobrze odegrał swoją rolę, czy po prostu była tak zdesperowana. Dziwniejsze było jedynie to, że wcale nie miał ochoty używać ich przeciwko niej. Wydawało mu się, że mogli dogadać się inaczej; przynajmniej dopóki pozostawało to opcją, nie zamierzał sięgać do ostateczności. Nie był, w gruncie rzeczy, człowiekiem gorszym niż to, do czego go zmuszano.
To, że z Gaute nie byli sobie wierni, nie było właściwie zaskoczeniem; uniósł jednak łagodnie brwi, może z grzeczności, jakby nigdy nie podważał w wątpliwość jej przyzwoitości. Nie przerywał jej więcej, rozumiejąc, że przechodzą do tej części historii, którą powinien dobrze sobie zapamiętać i trzymać ją dla siebie na wszelki wypadek; a im więcej mówiła, tym silniej zapalone światła odbijały mu się w tęczówce jak ruchliwe płotki niewypowiadanych myśli i tym bardziej ściągały się jego brwi. Nie uśmiechał się dłużej, w którymś momencie jego wargi przybrały bardziej surowy, spoważniały grymas. Unikała jego spojrzenia, nie umknęło to jego uwadze – i właściwie się nie dziwił. Żadna poważana kobieta nie powinna przyznawać się do takich rzeczy, szczególnie nie taka o jej pochodzeniu; była to nieoczekiwana rysa na jej obrazie, nawet jeśli spodziewał się, że za uszami ma wiele. Myślał jednak raczej o szybkich romansach, rozpustnych balach, może o piciu wódki z pępka huldry – tracenie głowy dla oszusta, dilera i ślepca (i artysty) było jednak zupełnie innym kalibrem zdarzeń. Co więcej, uwiecznianie tego wszystkiego na zdjęciach – nie mógł w tym momencie powstrzymać zauważalnej irytacji, poprawił się na kanapie niespiesznie i westchnął mało dyskretnie, kiedy o tym wspomniała, jakby powiedziała coś, co obawiał się usłyszeć od samego początku, a teraz należało się z tym skonfrontować i myśl o tym go niejako męczyła. Rzecz była wprawdzie dla niego prosta: popełniła głupie błędy, to mógł jej łatwo zapomnieć – te zdjęcia jednak, dowody jej grzeszków, sprawiały, że trudniej było mu nie oceniać jej krytycznie.
Musiała przerwać na moment, nabierając w złości powietrza w płuca, jakby gotowa była wybuchnąć, a on nie powiedział nic – czekał w ciszy, aż powróci do wyjaśnień. I gdzieś w tych wyjaśnieniach, które nadeszły potem, zaczęła się kruszyć, jak farbka odłażąca od doskonałego obrazka. Było mu jej trochę żal, mimo wszystko. Była może w istocie jedynie żmijką malowaną na złoto, nie wiedział jeszcze, czy miało to dla niego znaczenie; nie powinno mieć, ale drażniło go, że była tak naiwna.
Wyszła w końcu zza rozdzielającego ich blatu i przecięła pomieszczenie, podchodząc do niego. Podniósł na je twarz błękitne, spokojne spojrzenie, zanim usiadła obok – po policzkach płynęły jej łzy, zbierając z rzęs tusz i ze skóry delikatny puder; mimo to, wyglądała przedziwnie uroczo. Usiadła obok niego, wstrząsana w końcu płaczem, który zbierał się w niej długo, a on wypowiedział pomiędzy jej siąpieniem i słowami zaklęcie, które uniosło butelkę i dwa kieliszki, przynosząc je na stolik obok kanapy. Nalał jej wina, czując drżenie jej ramienia przy swoim boku i podał jej szkło; potem, wziąwszy swój kieliszek, odchylił się i wpuścił ją pod swoje objęcie, bliżej. Dłonią, wspartą o jej ramię, sięgnął do policzka w prostym odruchu troski, ścierając wierzchem kciuka plamkę tuszu.
– Nie jesteś sama – mruknął, choć podobnie rzewne słowa przechodziły mu przez gardło trochę ciężko i jakby mdło. – Gdybym wiedział, że lubisz takich skurwysynów, plułbym częściej przy tobie na chodnik – próbował chyba rozluźnić atmosferę, nie był pewien, starał się nie brzmieć tak chłodno. Mimo sugestywności słów, nie było w nich szczególnej zalotności; miał na tyle rozumu, by wiedzieć, że to nie najlepszy czas. Oparł szklaną stópkę swojego kieliszka o kolano, nie podnosząc go do ust. – Pocieszy cię może, że mam o wiele za dużo za uszami, żebym mógł cię bardzo oceniać, chociaż może nie takich rzeczy. Może trochę gorsze, właściwie. Ale ja nie dałem się złapać na zdjęciach. I dzięki za to bogom – w głosie znów przebrzmiało mu cierpkie, rozładowujące rozbawienie; przesunął tymczasem palce z jej policzka, bawiąc się kosmykami jej włosów, jakby sytuacja ta była dla nich najnormalniejsza w świecie, jakby siadywali tak już wcześniej i wolno mu było na taką poufałość. – Znajdziemy ci nowe mieszkanie. Mogę rozejrzeć się z tobą za czymś właściwym, znam dobrych agentów, nie będzie ci źle. Przejdziemy się po tylu salonach, ile będzie trzeba, żebyś była zadowolona. To mieszkanie zostawisz mnie – instruował ją, nie podnosząc głosu, opanowany i zamyślony, spojrzeniem leniwie przesuwając po wnętrzu mieszkania, z drżeniem jej ciała opartym o swój bok. – Mogę ci zapłacić, jeśli tak wolisz, żebyś nie była stratna. Poczekam tu w międzyczasie, gdyby miał ochotę się jeszcze pojawić, może obejdzie się bez ganiania za nim po mieście. Twoje nowe gniazdko odpowiednio, oczywiście, zabezpieczymy – podchodził do sprawy rzeczowo, jakby nie czuł wcale ciepłego ciężaru jej roztrzęsionej, naiwnej bliskości, a jej rozchełstane emocje nie dosięgały go zupełnie. – Przede wszystkim przestaniesz myśleć, że nie masz nikogo. Cokolwiek się stanie, napiszesz do mnie, nawet jak to będzie płaszcz zawieszony na krześle w środku nocy, umowa stoi? – spojrzał w końcu na nią, na jej zapłakane oczy i zaczerwienioną twarz. Czuł się nieswojo z całą tą dobrocią; ale zamierzał ją trzymać, choćby kaleczyła. – I może żadnych więcej romansów, pani Ahlström. Masz wybitnie tragiczny gust – uniósł kąciki ust w krzywym uśmiechu. – Wiesz, gdzie go szukać?
Vilho i Anne-Marie z tematu
– Nie, niczego ci nie brakuje – przytaknął mimochodem między jej słowami, zaznaczając tym subtelnie, że słucha wszystkiego; przyglądając się jej oczom, nabierającym gniewnego, rozgoryczonego ognia, z chłodnym spokojem. Podobał mu się ten bilans emocji; dawał mu pewną przewagę, a tę zawsze doceniał, kiedy kładła mu się w rękach. Nie oczekiwał, że wszystko, co musiała w sobie trzymać tyle czasu, wyleje się z niej, jakby w końcu coś w niej pękło, ale zachowywał się, jakby podobna rozmowa była im zupełnie naturalna i swobodna. Komu miałaby o tym mówić, jeśli nie jemu? Uśmiechał się do niej dalej, jego rozbawienie stosownie złagodniało do czegoś, co możnaby wziąć za nieszkodliwą sympatię. – Nie bierz mi za złe rozbawienia, bawi mnie po prostu jego nieporadność. Właściwie wszystkich Eriksenów, ale Gaute to akurat doskonały argument, że powinni dawno zrobić miejsce komuś lepszemu w tym małym cyrku. Gdyby udało mu się szczęśliwym przypadkiem złapać złotą selmę, wypuściłby ją zaraz, bo pokaleczyłaby mu palce łuskami. Zmarnowałby największą okazję w życiu, bo go w bucie uwiera, że trzeba za nią coś dać. Nie obrażam cię tym porównaniem, jesteś w tej wymianie tak samo przedmiotem, jak i on – stwierdził na koniec zapobiegawczo, jakby oczekiwał, że spróbuje kobiecą wrażliwością wywrócić jego słowa przeciwko niemu. – Miałaś prawo oczekiwać przynajmniej tyle w zamian, choć moim zdaniem powinnaś wymagać nawet więcej. Nie jesteś w końcu byle żmijką, masz złote łuski – przypochlebiał się, tylko trochę. W większości brzmiał jakby mówił zupełnie poważnie i właściwie mówił zupełnie poważnie, w przebłysku zwyrodniałej empatii. Nie byli sobie w końcu znowu tak różni (zamierzał ją w każdym razie o tym przekonać).
Obserwował jak na stole układają się wyciągane przez nią talerze, mieszkanie wypełniło się zapachem ciepłych dań, pozostawionych zapewne przez rzeczoną niesforną gospodynię. Nie był właściwie głodny, więc nie poruszył się z miejsca. Zastanawiał się, czy to ją uspokaja – zajęcie czymś rąk, żeby przypadkiem nie zacisnęła ich na czymś szklanym. Albo na nim, chociaż nie miałby nic przeciwko, nawet gdyby rzeczywiście zrobiła to ze złością; zamierzał wprawdzie złapać selmę, choćby kaleczyła palce, a przynajmniej myślał, że mógłby to zrobić – że gdyby nadarzyła się okazja, nie wypuściłby jej tak łatwo. Więc obserwował, jak szamotała się pod spienioną kipielą słów i szczękiem talerzy, a z niej wylewało się coraz więcej, coraz gęściej. Rzeczy, o których nie powinna mówić nikomu, szczególnie może nie komuś takiemu jak on – nie był pewien, czy rzeczywiście tak dobrze odegrał swoją rolę, czy po prostu była tak zdesperowana. Dziwniejsze było jedynie to, że wcale nie miał ochoty używać ich przeciwko niej. Wydawało mu się, że mogli dogadać się inaczej; przynajmniej dopóki pozostawało to opcją, nie zamierzał sięgać do ostateczności. Nie był, w gruncie rzeczy, człowiekiem gorszym niż to, do czego go zmuszano.
To, że z Gaute nie byli sobie wierni, nie było właściwie zaskoczeniem; uniósł jednak łagodnie brwi, może z grzeczności, jakby nigdy nie podważał w wątpliwość jej przyzwoitości. Nie przerywał jej więcej, rozumiejąc, że przechodzą do tej części historii, którą powinien dobrze sobie zapamiętać i trzymać ją dla siebie na wszelki wypadek; a im więcej mówiła, tym silniej zapalone światła odbijały mu się w tęczówce jak ruchliwe płotki niewypowiadanych myśli i tym bardziej ściągały się jego brwi. Nie uśmiechał się dłużej, w którymś momencie jego wargi przybrały bardziej surowy, spoważniały grymas. Unikała jego spojrzenia, nie umknęło to jego uwadze – i właściwie się nie dziwił. Żadna poważana kobieta nie powinna przyznawać się do takich rzeczy, szczególnie nie taka o jej pochodzeniu; była to nieoczekiwana rysa na jej obrazie, nawet jeśli spodziewał się, że za uszami ma wiele. Myślał jednak raczej o szybkich romansach, rozpustnych balach, może o piciu wódki z pępka huldry – tracenie głowy dla oszusta, dilera i ślepca (i artysty) było jednak zupełnie innym kalibrem zdarzeń. Co więcej, uwiecznianie tego wszystkiego na zdjęciach – nie mógł w tym momencie powstrzymać zauważalnej irytacji, poprawił się na kanapie niespiesznie i westchnął mało dyskretnie, kiedy o tym wspomniała, jakby powiedziała coś, co obawiał się usłyszeć od samego początku, a teraz należało się z tym skonfrontować i myśl o tym go niejako męczyła. Rzecz była wprawdzie dla niego prosta: popełniła głupie błędy, to mógł jej łatwo zapomnieć – te zdjęcia jednak, dowody jej grzeszków, sprawiały, że trudniej było mu nie oceniać jej krytycznie.
Musiała przerwać na moment, nabierając w złości powietrza w płuca, jakby gotowa była wybuchnąć, a on nie powiedział nic – czekał w ciszy, aż powróci do wyjaśnień. I gdzieś w tych wyjaśnieniach, które nadeszły potem, zaczęła się kruszyć, jak farbka odłażąca od doskonałego obrazka. Było mu jej trochę żal, mimo wszystko. Była może w istocie jedynie żmijką malowaną na złoto, nie wiedział jeszcze, czy miało to dla niego znaczenie; nie powinno mieć, ale drażniło go, że była tak naiwna.
Wyszła w końcu zza rozdzielającego ich blatu i przecięła pomieszczenie, podchodząc do niego. Podniósł na je twarz błękitne, spokojne spojrzenie, zanim usiadła obok – po policzkach płynęły jej łzy, zbierając z rzęs tusz i ze skóry delikatny puder; mimo to, wyglądała przedziwnie uroczo. Usiadła obok niego, wstrząsana w końcu płaczem, który zbierał się w niej długo, a on wypowiedział pomiędzy jej siąpieniem i słowami zaklęcie, które uniosło butelkę i dwa kieliszki, przynosząc je na stolik obok kanapy. Nalał jej wina, czując drżenie jej ramienia przy swoim boku i podał jej szkło; potem, wziąwszy swój kieliszek, odchylił się i wpuścił ją pod swoje objęcie, bliżej. Dłonią, wspartą o jej ramię, sięgnął do policzka w prostym odruchu troski, ścierając wierzchem kciuka plamkę tuszu.
– Nie jesteś sama – mruknął, choć podobnie rzewne słowa przechodziły mu przez gardło trochę ciężko i jakby mdło. – Gdybym wiedział, że lubisz takich skurwysynów, plułbym częściej przy tobie na chodnik – próbował chyba rozluźnić atmosferę, nie był pewien, starał się nie brzmieć tak chłodno. Mimo sugestywności słów, nie było w nich szczególnej zalotności; miał na tyle rozumu, by wiedzieć, że to nie najlepszy czas. Oparł szklaną stópkę swojego kieliszka o kolano, nie podnosząc go do ust. – Pocieszy cię może, że mam o wiele za dużo za uszami, żebym mógł cię bardzo oceniać, chociaż może nie takich rzeczy. Może trochę gorsze, właściwie. Ale ja nie dałem się złapać na zdjęciach. I dzięki za to bogom – w głosie znów przebrzmiało mu cierpkie, rozładowujące rozbawienie; przesunął tymczasem palce z jej policzka, bawiąc się kosmykami jej włosów, jakby sytuacja ta była dla nich najnormalniejsza w świecie, jakby siadywali tak już wcześniej i wolno mu było na taką poufałość. – Znajdziemy ci nowe mieszkanie. Mogę rozejrzeć się z tobą za czymś właściwym, znam dobrych agentów, nie będzie ci źle. Przejdziemy się po tylu salonach, ile będzie trzeba, żebyś była zadowolona. To mieszkanie zostawisz mnie – instruował ją, nie podnosząc głosu, opanowany i zamyślony, spojrzeniem leniwie przesuwając po wnętrzu mieszkania, z drżeniem jej ciała opartym o swój bok. – Mogę ci zapłacić, jeśli tak wolisz, żebyś nie była stratna. Poczekam tu w międzyczasie, gdyby miał ochotę się jeszcze pojawić, może obejdzie się bez ganiania za nim po mieście. Twoje nowe gniazdko odpowiednio, oczywiście, zabezpieczymy – podchodził do sprawy rzeczowo, jakby nie czuł wcale ciepłego ciężaru jej roztrzęsionej, naiwnej bliskości, a jej rozchełstane emocje nie dosięgały go zupełnie. – Przede wszystkim przestaniesz myśleć, że nie masz nikogo. Cokolwiek się stanie, napiszesz do mnie, nawet jak to będzie płaszcz zawieszony na krześle w środku nocy, umowa stoi? – spojrzał w końcu na nią, na jej zapłakane oczy i zaczerwienioną twarz. Czuł się nieswojo z całą tą dobrocią; ale zamierzał ją trzymać, choćby kaleczyła. – I może żadnych więcej romansów, pani Ahlström. Masz wybitnie tragiczny gust – uniósł kąciki ust w krzywym uśmiechu. – Wiesz, gdzie go szukać?
Vilho i Anne-Marie z tematu