:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof
2 posters
Bezimienny
09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:33
09.01.2001
Żadna część miasta nie wydawała mu się tak zmierzła co zapadły, brudny krwioobieg ulic Ymira Starszego, gdzie zapuszczał się niechętnie i przeważnie jedynie z przymusu, za każdym razem wykrzywiając usta w pogardliwym grymasie, jakby dzielnica ta miała zarazić go swoją biedą, schwycić w lepkie macki ubóstwa i wciągnąć z powrotem w sobaczą paszczę tej samej niedoli, z której wyrósł, podwijając nogawki dziedziczonych po braciach spodni i ścierając z dłoni spąsowiałe bąble, które kwitły na śródręczach jak oparzenia pokrzywy, ilekroć z opieszałą niechęcią pomagał matce w pracy, zawsze nadąsany i opryskliwy, zbyt zawstydzony, by pokazywać światu w jej obecności. Nienawidził upokarzającego mortusu rodzinnej wsi, wszechobecnego zapachu jedzenia, szarzejących desek rozgryzionego przez korniki linoleum, dziurawych ubrań, karmelu wylizywanego z kolorowych zakrętek i odchodzącego od ścian tynku, który wygrzebywał później zza paznokci, brzydziła go nieciekawa szarość własnej przeszłości, nieobecność ojca i drażniąca nieporadność matki, a spływające błotem chodniki przypominały mu o tym z dolegliwą wyrazistością – za bardzo przywykł do blichtru dogodnego życia, wyprasowanych koszul i zaczesanych brylantyną włosów, by teraz wypuścić swój komfort z kurczowego uścisku dłoni. Przesmyk kłuł go natomiast swą brzydotą jeszcze głębiej, niż najciemniejsze zakątki dzielnicy, której zbrukanej opinii nie był w stanie zakryć nawet nowoczesny budynek Stortingu.
Żałobna szarość miasta ogarnęła go w tym miejscu ponurą zgrozą, mimo to ruszył przed siebie powolnym, wyraźnie niepewnym krokiem, kierując się przez labirynt ciemnych wnęk, mijając kolejne, zaciemnione liszajem witryny i przeżartych pasożytniczym grzybem mieszkańców, którzy łypali ku niemu podejrzliwym wzrokiem, zaraz usuwając się jednak w cień uliczki lub ginąc w mroku kałuż, spływających po obdrapanych fasadach kamienic. Wyobrażał sobie, że miejsce takie jak to zamieszkiwać mogli jedynie troglodyci, zniekształceni, rachityczni i zwyrodniali, o zgrabiałych dłoniach i zakurzonych twarzach, maruderzy, niosący na barkach milczącą klęskę, podczas gdy ziemia pod ich stopami porastała na krawędziach puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza – mijając kolejną przecznicę, siedzący na rogu mężczyzna o skórze szarej jak u chorych na gargulcozę wyciągnął dłoń w jego stronę, zanosząc się suchotniczym kaszlem, tak gwałtownym i odrażającym, że musiał cofnąć się przed nim na ulicę, jakby w obawie, że sam dotyk zmartwiałych palców, otartych o wełnianą połę płaszcza, mógłby przenieść na niego zgorzel śmiertelnej choroby. Sycząc cicho przez zęby, wyminął nieznajomego okrężnym ruchem, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powinien zawrócić z powrotem na znajome, czyste ulice miasta, gdzie spomiędzy budynków rozciągał się widok na sięgającą horyzontu zatokę – pasował wprawdzie do tego miejsca jak diament wrzucony pośród złoża węgla, diament, po który, jak sądził, każdy złodziej pragnąłby sięgnąć. Ledwie spojrzał jednak przez ramię, gdy w prawej dłoni odezwało się nagłe echo bolesnego przykurczu, pozostawiając palce w parezie szponiastego przygięcia, jakby zamierzał właśnie zacisnąć je w pięść – był zdesperowany, a desperacja zwykła odbierać mu nawet najbardziej lojalne spłachcie zdrowego rozsądku.
Kamienica, której szukał, stała pośród wielu podobnych, bura jak zgarbiony, uliczny kocur, porośnięty sierścią z dzikiej winorośli, która przez mętne szyby, łamiące w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, zaglądała do środka, gdzie duszna wilgoć sprawiała, że poczuł się, jakby wkraczał do otwartego pyska dzikiego zwierzęcia. Popchnął ostrożnie drzwi, rozciągające za sobą widok na zaniedbaną klatkę schodową i schował prawą dłoń do kieszeni, w drugiej gnąc świstek papieru, na którym magicznym atramentem zapisano adres przybytku, lampy na korytarzu poczerniały tymczasem, migocąc bez przekonania i nabierając niewygodnej ostrości, zwieszone z obsypującego się sufitu jak zeschnięte wisielce. Zagryzł niechętnie wnętrze policzka, przechodząc na sam koniec sieni i zatrzymując się przed drzwiami, których numer odpowiadał notce zapisanej niedbale na skrawku wymiętej kartki – być może popełniał błąd, sięgając ku podobnej ostateczności i pojawiając się tutaj na wzór strapionego klienta, zanim zdążyłby jednak zreflektować nad swym rozgorzałym determinacją pomysłem, jego knykcie odruchowo zderzyły się z drewnem, wybijając dwa miarowe stuknięcia.
Nieznajomy
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:33
Przez mętne zapory okien skradały się pasma wątłej, anemicznej jasności, światła, które wsuwało się między rzędy zastygłych, posępnych plam; niczym dłoń, sucha, skręcona niedożywieniem, nachodząca w skwapliwym geście, by wniknąć w głąb kamienicy. Słońce, zasiane czarem iluzji, padało również na węże ulic Przesmyku, na żmije wąskich alejek, których ściemniałe łuski oraz wyblakłe ślepia głodne i żądne krwi pochłaniały zaciekle większość pogodnych przebłysków, zupełnie, jak gdyby złote promienie nie miały możliwie wstępu do legowiska, gdzie wił się skrycie margines obłąkanych wyrzutków; ludzi, pokrytych stygmatem trądu zakazanej magii, pariasów, o których pragnął zapomnieć wielki organizm miasta. Sam, stosunkowo niechętnie przechadzał się meandrami zatęchłych, zszarzałych ścieżek; korzystał z nich, mając na myśli jasny i precyzyjny cel, wpatrzony w słuszne dochody w w imię spełnienia własnych, obranych wcześniej ambicji. Przez większość czasu zaszywał się w jednym miejscu, w kryjówce utworzonej w trzewiach podniszczonej, zdeptanej wandalizmem lat kamienicy. Znał jej ponury wygląd, podbite, zmęczone oczy jej szyb, zabliźnioną fasadę, noszącą ślady nierównej i bezustannej walki z chroniczną klęską przemijania, znał przenikliwość wilgoci ziejącej z szorstkich liców jej ścian, lampy, łyskające nieczułym i powściągliwym blaskiem, łypiąc w stronę każdego, kto śmiał przekroczyć jej próg, wyszczerbione panele, skrzypiące jazgotem żalu przy niewłaściwym kroku.
Zegar, zawieszony na ścianie, odzywał się monotonną rachubą krążących sępów wskazówek; przez obszarpany płaszcz ciszy przebijał się suchy szelest przewracanych kolejno i bez pośpiechu stronic; obecnie nie przyjmował nikogo, zastygły w prostej, trywialnej scenie własnego oczekiwania. Wieści niosły się szybko, niczym spienione fale nachodząc na rozmaite wybrzeża świadomości; zapełnił właściwą niszę, znajdując, z biegiem tygodni coraz więcej klientów, pacjentów, którym niósł ukojenie w paroksyzmach choroby szarpiącej więzieniem ciała. Głuchy odgłos pukania sprawił, że uniósł głowę spod zażywanej lektury; zamknął natychmiast książkę, podtrzymując prowizoryczną zakładką czubka jednego z palców punkt, w którym właśnie skończył. Lekkie, wzniecone konwenansami, których zaskakująco przestrzegał proszę wyszło prędko przed szereg niczym pionek na szachownicy spotkania; powitał gościa spojrzeniem, czujnym oraz nieskorym do uchylenia kurtyny barwy emocji, neutralnym, choć pozbawionym perfidii władczej obojętności. Moment samego wejścia był niezmiernie istotny nie tylko z punktu widzenia czystej medycznej sztuki (postawa, grymas kwitnący na piętrze fasady twarzy, sposób, w jaki ktoś się poruszał, ukryte piętna słabości, bitwy z zuchwałym bólem, koloryt połaci skóry); nigdy nie ufał ludziom, nie w pełni, mogąc tym samym głosem, tą samą dłonią przywołać spazmy cierpienia, nieść zniszczenie i odór zesłanej śmierci jak przynieść ukojenie i pomoc. Łączył w sobie dwie, nakreślone sprzeczności, lawirując pomiędzy nimi zależnie od sytuacji, świadomy, że nawet oddany pacjent może zostać w przyszłości jego największym wrogiem. Nawet teraz, rozważał cierpliwie każdy, spisany prędko scenariusz, atak, który mógłby nastąpić w przestrzeni bliskich momentów, rzuconych pędem jak sfora wzburzonych psów, toczących pianę spomiędzy rozwartych szczęk.
- Mogę w czymś pomóc? - proste, jednak niezbędne pytanie musiało wybrzmieć w przestrzeni pomiędzy ich sylwetkami, spokojne i wyważone, łaknące możliwych przyczyn. Przybysz był młodym mężczyzną, który stanowczo nie mieszkał w okolicznej dzielnicy, w jej brudnej, skażonej od zaniedbania matni, wyłamując się, choćby układem samych, starannie dobranych ubrań. Wątpił, aby błaho zabłądził, wsłuchany w szept intuicji szumiący subtelnie w głowie, mógł stwierdzić zaledwie jeden, powtarzany wciąż frazes; nie pasował.
Zegar, zawieszony na ścianie, odzywał się monotonną rachubą krążących sępów wskazówek; przez obszarpany płaszcz ciszy przebijał się suchy szelest przewracanych kolejno i bez pośpiechu stronic; obecnie nie przyjmował nikogo, zastygły w prostej, trywialnej scenie własnego oczekiwania. Wieści niosły się szybko, niczym spienione fale nachodząc na rozmaite wybrzeża świadomości; zapełnił właściwą niszę, znajdując, z biegiem tygodni coraz więcej klientów, pacjentów, którym niósł ukojenie w paroksyzmach choroby szarpiącej więzieniem ciała. Głuchy odgłos pukania sprawił, że uniósł głowę spod zażywanej lektury; zamknął natychmiast książkę, podtrzymując prowizoryczną zakładką czubka jednego z palców punkt, w którym właśnie skończył. Lekkie, wzniecone konwenansami, których zaskakująco przestrzegał proszę wyszło prędko przed szereg niczym pionek na szachownicy spotkania; powitał gościa spojrzeniem, czujnym oraz nieskorym do uchylenia kurtyny barwy emocji, neutralnym, choć pozbawionym perfidii władczej obojętności. Moment samego wejścia był niezmiernie istotny nie tylko z punktu widzenia czystej medycznej sztuki (postawa, grymas kwitnący na piętrze fasady twarzy, sposób, w jaki ktoś się poruszał, ukryte piętna słabości, bitwy z zuchwałym bólem, koloryt połaci skóry); nigdy nie ufał ludziom, nie w pełni, mogąc tym samym głosem, tą samą dłonią przywołać spazmy cierpienia, nieść zniszczenie i odór zesłanej śmierci jak przynieść ukojenie i pomoc. Łączył w sobie dwie, nakreślone sprzeczności, lawirując pomiędzy nimi zależnie od sytuacji, świadomy, że nawet oddany pacjent może zostać w przyszłości jego największym wrogiem. Nawet teraz, rozważał cierpliwie każdy, spisany prędko scenariusz, atak, który mógłby nastąpić w przestrzeni bliskich momentów, rzuconych pędem jak sfora wzburzonych psów, toczących pianę spomiędzy rozwartych szczęk.
- Mogę w czymś pomóc? - proste, jednak niezbędne pytanie musiało wybrzmieć w przestrzeni pomiędzy ich sylwetkami, spokojne i wyważone, łaknące możliwych przyczyn. Przybysz był młodym mężczyzną, który stanowczo nie mieszkał w okolicznej dzielnicy, w jej brudnej, skażonej od zaniedbania matni, wyłamując się, choćby układem samych, starannie dobranych ubrań. Wątpił, aby błaho zabłądził, wsłuchany w szept intuicji szumiący subtelnie w głowie, mógł stwierdzić zaledwie jeden, powtarzany wciąż frazes; nie pasował.
Bezimienny
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:34
Przez krótką chwilę – wżętą jak cienka drzazga pomiędzy odgłos knykci zderzonych z twardą fakturą drewna, a chłodne proszę, którym powitano go w progu gabinetu – dopuścił do siebie drapieżne zwierzę myśli, że być może popełnił błąd, zanurzając się w mętnym rynsztoku przesmyku, gdzie zmierzłość plugawej atmosfery wydawała się lgnąć do niego jak lepra; odruchowo przesunął dłonią wzdłuż ramienia, poruszając się niespokojnie, lecz przyzywając na fizjonomię oszczędny wyraz pretensjonalnej uprzejmości, który sprawiał, że piwna zieleń jego odcienia przypominała fragmenty szkła, warzące czarne talary źrenic. Miejsce napełniało go obrzydzeniem, które ścieliło się pod stelażem obojczyków, powoli unosząc się w górę przełyku i wykrzywiając usta cieniem niezadowolonego grymasu, zaraz przełkniętego z powrotem w głąb gardła, nieznajomy mężczyzna, który stanął w drzwiach, rozdzierając przestrzeń pomiędzy nimi sztywnością prostego pytania, wydawał się jednak nie pasować do spleśniałych ścian tutejszych kamienic, brudnych, dziurawych ulic i waporów unoszących się zza metalowych krat zardzewiałej kanalizacji; prezentował się – wbrew pesymistycznym wyobrażeniom zjełczałego starością matuzala – schludnie, jakby znajdował się na pierwszym planie względem wszystkiego, co go otaczało.
Przyjrzał mu się uważnie – jego szczupłej posturze, nienaturalnie młodej twarzy i parze zielonych oczu, nieufnych i wyczekujących, prawie znużonych, co instynktownie zakuło go igłą sztubackiego rozdrażnienia; nie znosił myśli o własnej słabości, unikał jej jak ognia, a właściwie prędzej byłby gotów zanurzyć ciało w uchylonej paszczy złocistych płomieni, niż przyznać się do swych mankamentów, te wydawały się tymczasem rozrysowywać odbiciem na twarzy nieznajomego, jakby jego uważne spojrzenie było przystawianym mu lustrem, zakrzywionym prawdą, której nie uchylał drzwi nawet do własnego umysłu, a która mimo to wdarła się do środka, zaciskając szczęki na zdrętwiałym śródręczu, wepchniętym głębiej w szparę wełnianej kieszeni. Medycy mieli skłonność do wytrącania go z równowagi, bo ich wejrzenie zawsze zatapiało się głębiej niż klarowna mielizna, na którą zamierzał ich wpuścić – chwytał się na prowokacyjnym odruchu ukrywania przed nimi oznak swych dolegliwości, odbierania satysfakcji z diagnozy swej postawy ciała, nerwowych drgnień na krawędziach warg i sposobu, w jaki się poruszał, zagarniania dla siebie pierwszego słowa, wyrwanego im z uchylonych warg; w dzieciństwie specjalnie podawał wiejskiemu znachorowi fałszywe lub drwiąco wyolbrzymione problemy, z satysfakcją przyglądając się, jak jego długopis pomykał zwinnie po kartkach notesu, a zmarszczka na matczynym czole pogłębiała się i grzęzła w pobladłej obawą skórze. Dzisiaj poczuł jednak mdłe zażenowanie – próby oszukiwania medyka, nawet jeśli medyk na to zasługiwał, były godne dziewięciolatka, ale nie mężczyzny w wieku lat dwudziestu pięciu.
– Mam nadzieję – odparł lakonicznie, podkasując kąciki ust w skąpym uśmiechu, nadającym jego twarzy wyrazu zdystansowanej wyższości, grymas osłabł jednak zaraz, odstępując miejsca rozgoryczonemu paroksyzmowi, który z trudem wypłynął zza fortyfikacji zębów, nieprzyzwyczajony do pozostawania na wierzchu. – Słyszałem – zaczął, po krótkiej chwili milczenia, wyciągając z kieszeni prawą dłoń, pozornie pozbawioną ciężaru objawów, lecz wyraźnie zesztywniałą, pochwyconą w stuporze bolesnego spazmu. – Że nie wszyscy dysponują tym samym asortymentem. – opuścił rękę wzdłuż ciała, unosząc powoli brodę, jakby stawiał mu sugestywne wyzwanie. – Lub też nie wszyscy są skłonni się nim dzielić. Za odpowiednią cenę. – głos miał przycichły, wyraźnie spłycony do tonu uwięzionego pośrednio pomiędzy konspiracją, a pragnieniem postawienia mu bezpośredniego rozkazu; klatka schodowa, choć sprawiała wrażenie opuszczonej, wciąż kładła się na karku nieprzyjemnym poczuciem bycia obserwowanym, jakby para czujnych oczu spoglądała na niego nie tylko z chudej twarzy medyka, lecz także ze szpar pod zamkniętymi drzwiami, zza spłachci obdrapanego tynku, ze zbitej lampy, z głębi rozwierającej się przed nim paszczy chłodnego gabinetu.
Przyjrzał mu się uważnie – jego szczupłej posturze, nienaturalnie młodej twarzy i parze zielonych oczu, nieufnych i wyczekujących, prawie znużonych, co instynktownie zakuło go igłą sztubackiego rozdrażnienia; nie znosił myśli o własnej słabości, unikał jej jak ognia, a właściwie prędzej byłby gotów zanurzyć ciało w uchylonej paszczy złocistych płomieni, niż przyznać się do swych mankamentów, te wydawały się tymczasem rozrysowywać odbiciem na twarzy nieznajomego, jakby jego uważne spojrzenie było przystawianym mu lustrem, zakrzywionym prawdą, której nie uchylał drzwi nawet do własnego umysłu, a która mimo to wdarła się do środka, zaciskając szczęki na zdrętwiałym śródręczu, wepchniętym głębiej w szparę wełnianej kieszeni. Medycy mieli skłonność do wytrącania go z równowagi, bo ich wejrzenie zawsze zatapiało się głębiej niż klarowna mielizna, na którą zamierzał ich wpuścić – chwytał się na prowokacyjnym odruchu ukrywania przed nimi oznak swych dolegliwości, odbierania satysfakcji z diagnozy swej postawy ciała, nerwowych drgnień na krawędziach warg i sposobu, w jaki się poruszał, zagarniania dla siebie pierwszego słowa, wyrwanego im z uchylonych warg; w dzieciństwie specjalnie podawał wiejskiemu znachorowi fałszywe lub drwiąco wyolbrzymione problemy, z satysfakcją przyglądając się, jak jego długopis pomykał zwinnie po kartkach notesu, a zmarszczka na matczynym czole pogłębiała się i grzęzła w pobladłej obawą skórze. Dzisiaj poczuł jednak mdłe zażenowanie – próby oszukiwania medyka, nawet jeśli medyk na to zasługiwał, były godne dziewięciolatka, ale nie mężczyzny w wieku lat dwudziestu pięciu.
– Mam nadzieję – odparł lakonicznie, podkasując kąciki ust w skąpym uśmiechu, nadającym jego twarzy wyrazu zdystansowanej wyższości, grymas osłabł jednak zaraz, odstępując miejsca rozgoryczonemu paroksyzmowi, który z trudem wypłynął zza fortyfikacji zębów, nieprzyzwyczajony do pozostawania na wierzchu. – Słyszałem – zaczął, po krótkiej chwili milczenia, wyciągając z kieszeni prawą dłoń, pozornie pozbawioną ciężaru objawów, lecz wyraźnie zesztywniałą, pochwyconą w stuporze bolesnego spazmu. – Że nie wszyscy dysponują tym samym asortymentem. – opuścił rękę wzdłuż ciała, unosząc powoli brodę, jakby stawiał mu sugestywne wyzwanie. – Lub też nie wszyscy są skłonni się nim dzielić. Za odpowiednią cenę. – głos miał przycichły, wyraźnie spłycony do tonu uwięzionego pośrednio pomiędzy konspiracją, a pragnieniem postawienia mu bezpośredniego rozkazu; klatka schodowa, choć sprawiała wrażenie opuszczonej, wciąż kładła się na karku nieprzyjemnym poczuciem bycia obserwowanym, jakby para czujnych oczu spoglądała na niego nie tylko z chudej twarzy medyka, lecz także ze szpar pod zamkniętymi drzwiami, zza spłachci obdrapanego tynku, ze zbitej lampy, z głębi rozwierającej się przed nim paszczy chłodnego gabinetu.
Nieznajomy
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:34
Pamiętał – barwnie, wyraźnie – gdy jeszcze w czasach pozornej, lukrowanej idylli lat własnego dzieciństwa obarczał wzrokiem pacjentów lgnących do gabinetu, gdzie przyjmowała matka. Już wtedy sama choroba zdawała mu się więzieniem, w którym gniotło się ciało i desperacki umysł, jak ciemna gardziel naczynia, w której tonęły krzyki i potrzaskane, nieskładne frazesy modlitw, jak przestrzeń głodna, bezdenna, chłonąca łzy osunięte ze skraju zbielałej twarzy. Krótka, sucha diagnoza, nie mogła zawrzeć historii rosnącej kosmatą pleśnią, trującej urodzaj życia, nie znała nocy, w których bezsilność szeptał łapczywy oddech, odartych z całunu snu. Widział ich, wszystkich, różnych, z tym samym celem w odmiennych karcerach spazmów, więdnących pod żarem bólu, z cienistą smugą zmęczenia pod krawędziami powiek, przekrwionym zwierciadłem oczu pełnym pajęczyn cienkich, wijących się gęsto naczyń; spoglądał zawsze z podziwem na tę zaciekłość, tę rozpacz – pełną oddania – z jaką zdołali dzierżyć katorgę swej codzienności, nie będąc w stanie jej oddać, porzucić mimo cierpienia i klątwy stanu ubóstwa. Siła, z jaką człowiek chciał przeżyć, budziła w nim fascynację; jej fenomen, jak nieodmienna zagadka zajmował od zawsze kręte drogi umysłu. W przeciągu swojej kariery dostrzegał różne postawy, od zaprzeczenia po całkowite, pokorne przyjęcie losu, ugościł różnych pacjentów, tych, którzy zbliżali się nieuprzejmie i wrogo, trzymając go za dystansem piętrzących się, własnych rezerw i podchodzących z przesadną, lekką poufałością. Odłożył książkę, nabierając niedługo później pewności, że nieznajomy oczekiwał od niego adekwatnej usługi, terapii, które wyświadczał bez zwierzchnictwa najmniejszej, szpitalnej dokumentacji. Wieść, jaką przyjął, była dobrym sygnałem; przejawem, który nakreślał, że echo jego nazwiska krążyło po krańcach miasta, niosąc niebezpieczeństwo, ale również przychylność, szansę na pobieranie godziwych garści zarobku. Wysłuchał teraz mężczyzny, pozwalał, aby preludium zapadłego przekazu pięło się w jednym spośród licznych pomieszczeń kamienicy, aby głos kroczył, drażniąc strunę napięcia w surowej, świeżej niewiedzy. Milczał, występując naprzeciw z czujną dozą uwagi, stonowany, spokojny, jak każdy, przykładny człowiek z łatką własnej profesji, możliwy do napotkania w sterylnej, szpitalnej bieli, nie – w samej, odstręczającej kloace niewdzięcznych ulic. Jedynym, co wskazywało na faktyczną dojrzałość, zebrane sterty doświadczeń, był sam charakter spojrzenia, łupiny barwnych tęczówek, zdające się widzieć więcej, niż dało się wywnioskować z pozorów młodzieńczej twarzy. Nie spieszył się, podtrzymując ich nagły zew konfrontacji, oszczędność, w pełni zasadną, z jaką wypuszczał nikłe wskazówki słów.
– Każda praca wymaga słusznej zapłaty – zdanie przemknęło płynnie jak naniesiony balsam, sunący pośród przestrzeni – nie jestem jednak handlarzem. – Nie był sprzedawcą eliksirów; nie w sposób, który pragnęli niekiedy zajadle inni, szukając w ich właściwościach metody na rekreację. Dbał o zarys opinii, zgodnie z którą miał być wędrownym medykiem, podejmującym leczenia przy postawieniu diagnozy. Nie czynił niczego więcej, niczego, wbrew pozorom skłóconego z kodeksem medycznej moralności, podzielanej przez większość osób trudniących się jego fachem. Zakładał, że nieznajomy niechętnie dzielił się wieścią o swoim obecnym zdrowiu; sposób, w jaki przemawiał, był pełen suchej i wyblakłej oszczędności. Dopiero sama maniera, z jaką wykonał ruch, wtłoczyła mu podejrzenia, sprawiła, że poznał wątły zarys możliwej, trawiącej ciało choroby. Osnuty nicią milczenia, wyszedł w końcu naprzeciw; porzucił inne pytania, czując, intuicyjnie, że mogły żałośnie bębnić o mur oschłości, z jaką najpewniej często wywlekał wieści na temat własnego samopoczucia.
– Niech pan uściśnie moje ręce – wyciągnął przed siebie skrzyżowane przedramiona i dookreślił: – najlepiej kilka razy, na przemian z rozluźnieniem – nie zdradzał żadnych przebłysków zbędnych rzędów emocji, dążąc do potwierdzenia lub podważenia pierwszych, sporządzonych domysłów. Wiedział, że wymuszenie identycznej czynności może sprowadzić napad, co więcej, dając mu porównanie też do drugiej kończyny.
– Każda praca wymaga słusznej zapłaty – zdanie przemknęło płynnie jak naniesiony balsam, sunący pośród przestrzeni – nie jestem jednak handlarzem. – Nie był sprzedawcą eliksirów; nie w sposób, który pragnęli niekiedy zajadle inni, szukając w ich właściwościach metody na rekreację. Dbał o zarys opinii, zgodnie z którą miał być wędrownym medykiem, podejmującym leczenia przy postawieniu diagnozy. Nie czynił niczego więcej, niczego, wbrew pozorom skłóconego z kodeksem medycznej moralności, podzielanej przez większość osób trudniących się jego fachem. Zakładał, że nieznajomy niechętnie dzielił się wieścią o swoim obecnym zdrowiu; sposób, w jaki przemawiał, był pełen suchej i wyblakłej oszczędności. Dopiero sama maniera, z jaką wykonał ruch, wtłoczyła mu podejrzenia, sprawiła, że poznał wątły zarys możliwej, trawiącej ciało choroby. Osnuty nicią milczenia, wyszedł w końcu naprzeciw; porzucił inne pytania, czując, intuicyjnie, że mogły żałośnie bębnić o mur oschłości, z jaką najpewniej często wywlekał wieści na temat własnego samopoczucia.
– Niech pan uściśnie moje ręce – wyciągnął przed siebie skrzyżowane przedramiona i dookreślił: – najlepiej kilka razy, na przemian z rozluźnieniem – nie zdradzał żadnych przebłysków zbędnych rzędów emocji, dążąc do potwierdzenia lub podważenia pierwszych, sporządzonych domysłów. Wiedział, że wymuszenie identycznej czynności może sprowadzić napad, co więcej, dając mu porównanie też do drugiej kończyny.
Bezimienny
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:34
Choroby zawsze wzbudzały w nim wstręt – zgorzel objawów przesączających się obrzękiem przez pąsową skórę, zapach przesiąkającej przez ubrania gorączki i pecyna podchodzącego do gardła chargotu, którego odgłos sprawiał, że jego dłonie instynktownie zamykały się w pięści, żłobiąc płytkie, łukowate odbitki bólu w miękkiej powierzchni śródręczy. Pamiętał sposób, w jaki chorowała matka – jej bladą, woskową twarz, podkrążone wybroczyną oczy i gęsty, morowy zapach, który unosił się w sypialni jeszcze na długo po tym, jak dłonie drżały jej coraz słabiej, a spojrzenie odzyskało dawną, błękitną klarowność, wciąż pozbawioną, jak sądził, rzeczowego rozsądku, będącą jednak tym, co znał wystarczająco dobrze, by nie zwracać uwagi na drobne niedociągnięcia jej niedbałego, kobiecego istnienia. Pamiętał, jak wydawało mu się, że mór wgryzł się pod odstające spłachcie brudnego tynku, przesiąkł przez kosmate pukle zakurzonego dywanu i ugrzązł pod panelami linoleum, które od tego czasu skrzypiały głośniej i bardziej żałośnie, jakby je również przetrącił ciężar zmierzłej dolegliwości – nie wchodził później do matczynego pokoju, krzywiąc się na zmierzwione hałdy pościeli i drobne ślady wspomnień, które przypominały mu, jak słabe było w istocie ciało Maarit, jak kruche i rachityczne w porównaniu do jego stanowczo wyprostowanej sylwetki. Brzydził się chorób, choć te nigdy nie zaciskały na nim zębów zbyt długo, a kiedy to robiły, stawał się nerwowy i gniewny, jak zranione zwierzę.
Tym razem nie sposób było jednak ukrywać okaleczenia tak, jak przez lata chował wszystkie drobne słabości, draśnięcia na powierzchni sumienia i ból rozgryzający złamaną kość – nie mógł zaszyć się w kącie i kłapać zębami, stroszyć uniesionego na grzbiecie futra i grozić głosem niskim i gardłowym, przedzierającym się przez okaleczoną krtań z taką bezwzględnością, że Ingrid unikała jego spojrzenia, wycofując się z progu drzwi i gasząc światło, pozostawiając go samego z własnym urazem, w ciemności, w której nie dostrzegał udręki obmierzłej dolegliwości, jaka toczyła jego ciało. Tym razem nie mógł liczyć, że rana w końcu się zagoi, objawy zelżeją, a on powróci do codziennego życia, jakby powracał z długiej wilegiatury – świeży, zachłanny i lekko znudzony. Zaczynał zauważać, że skurcze pojawiały się coraz częściej, sztywnienie wsuwało się pod paznokcie jak długie, zaostrzone drzazgi, a jego wyniosły kontenans pokrywał się krakelurą rozpierającej się za mostkiem obawy za każdym razem, gdy zaciskał palce na hokejowym kiju – eliksir Heidrun łagodził te procesy i obłaskawiał jego niepokój, dawka, jaką przepisano mu po wypadku, kurczyła się jednak do coraz mniejszych porcji, które nie zaspokajały dłużej ani jego potrzeb, ani targanego wymogiem organizmu.
– A ja nie jestem kupcem – oświadczył lakonicznie, unosząc powoli brodę, by zatrzymać zbrązowiałe spojrzenie bezpośrednio na twarzy mężczyzny – wyglądał młodo, młodziej niż powinien, uwagę przyciągały jednak przede wszystkim jego oczy, lśniące spoważniałą dojrzałością. – Tylko strapionym pacjentem. – uśmiechnął się oszczędnie, nareszcie przechodząc przez próg do wnętrza gabinetu, gdzie powietrze wydawało się ciężkie i jałowe, jakby odkażone wraz ze znajdującym się wewnątrz asortymentem – rozejrzał się wokoło nieśpiesznym, prawie pogardliwym wzrokiem, stanowiącym przede wszystkim cienką tarczę dla drapiącego o żebra dyskomfortu, po czym przysiadł na brzegu kozetki, wpijając źrenice w wątłą sylwetkę medyka. Na wydane mu polecenie ściągnął ostrożnie brwi, w pierwszej chwili jakby nie pewien, czy powinien pozwolić rozeźlonej awersji przedrzeć się przez surowe rysy fizjonomii, zaraz wyciągnął jednak ręce, posłusznie ściskając dłonie mężczyzny i chociaż skurcz w palcach rozluźnił ucisk na cienkich włóknach mięśni, prawa strona aż do ramienia wydawała się nieprzyjemnie zdrętwiała, jakby ktoś rozwarstwił pojedyncze struny nerwów i pozostawił po sobie pogorzelisko martwiącej niewygody.
– Przeszedłem ostatnio kontuzję, otwarte złamanie kości piszczelowej – zaczął w końcu, wzruszając lekko ramionami. – Po komplikacjach przepisali mi w szpitalu eliksir Heidrun. Zauważyłem, że preparat łagodził też… – zawahał się, wstrzymany przed wypowiedzeniem na głos diagnozy, która stanęła mu w gardle jak rybia ość. – Inne dolegliwości. – przez policzki wybroczyła krzywizna niezadowolonego grymasu. – Medycy wydają go bardzo niechętnie, a ja, jak pan zauważył, jestem w szczególnej potrzebie.
Tym razem nie sposób było jednak ukrywać okaleczenia tak, jak przez lata chował wszystkie drobne słabości, draśnięcia na powierzchni sumienia i ból rozgryzający złamaną kość – nie mógł zaszyć się w kącie i kłapać zębami, stroszyć uniesionego na grzbiecie futra i grozić głosem niskim i gardłowym, przedzierającym się przez okaleczoną krtań z taką bezwzględnością, że Ingrid unikała jego spojrzenia, wycofując się z progu drzwi i gasząc światło, pozostawiając go samego z własnym urazem, w ciemności, w której nie dostrzegał udręki obmierzłej dolegliwości, jaka toczyła jego ciało. Tym razem nie mógł liczyć, że rana w końcu się zagoi, objawy zelżeją, a on powróci do codziennego życia, jakby powracał z długiej wilegiatury – świeży, zachłanny i lekko znudzony. Zaczynał zauważać, że skurcze pojawiały się coraz częściej, sztywnienie wsuwało się pod paznokcie jak długie, zaostrzone drzazgi, a jego wyniosły kontenans pokrywał się krakelurą rozpierającej się za mostkiem obawy za każdym razem, gdy zaciskał palce na hokejowym kiju – eliksir Heidrun łagodził te procesy i obłaskawiał jego niepokój, dawka, jaką przepisano mu po wypadku, kurczyła się jednak do coraz mniejszych porcji, które nie zaspokajały dłużej ani jego potrzeb, ani targanego wymogiem organizmu.
– A ja nie jestem kupcem – oświadczył lakonicznie, unosząc powoli brodę, by zatrzymać zbrązowiałe spojrzenie bezpośrednio na twarzy mężczyzny – wyglądał młodo, młodziej niż powinien, uwagę przyciągały jednak przede wszystkim jego oczy, lśniące spoważniałą dojrzałością. – Tylko strapionym pacjentem. – uśmiechnął się oszczędnie, nareszcie przechodząc przez próg do wnętrza gabinetu, gdzie powietrze wydawało się ciężkie i jałowe, jakby odkażone wraz ze znajdującym się wewnątrz asortymentem – rozejrzał się wokoło nieśpiesznym, prawie pogardliwym wzrokiem, stanowiącym przede wszystkim cienką tarczę dla drapiącego o żebra dyskomfortu, po czym przysiadł na brzegu kozetki, wpijając źrenice w wątłą sylwetkę medyka. Na wydane mu polecenie ściągnął ostrożnie brwi, w pierwszej chwili jakby nie pewien, czy powinien pozwolić rozeźlonej awersji przedrzeć się przez surowe rysy fizjonomii, zaraz wyciągnął jednak ręce, posłusznie ściskając dłonie mężczyzny i chociaż skurcz w palcach rozluźnił ucisk na cienkich włóknach mięśni, prawa strona aż do ramienia wydawała się nieprzyjemnie zdrętwiała, jakby ktoś rozwarstwił pojedyncze struny nerwów i pozostawił po sobie pogorzelisko martwiącej niewygody.
– Przeszedłem ostatnio kontuzję, otwarte złamanie kości piszczelowej – zaczął w końcu, wzruszając lekko ramionami. – Po komplikacjach przepisali mi w szpitalu eliksir Heidrun. Zauważyłem, że preparat łagodził też… – zawahał się, wstrzymany przed wypowiedzeniem na głos diagnozy, która stanęła mu w gardle jak rybia ość. – Inne dolegliwości. – przez policzki wybroczyła krzywizna niezadowolonego grymasu. – Medycy wydają go bardzo niechętnie, a ja, jak pan zauważył, jestem w szczególnej potrzebie.
Nieznajomy
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:34
Kręte, wąskie zaułki tworzące niesławną sieć Przesmyku Lokiego, roiły się od patyny marginesu społeczeństwa, warstwy, której nie udawało się sukcesywnie zdrapać pomimo wdrożonych starań, przejawiających się choćby wzmożonych seriach patroli oficerów Kruczej Straży. Zepchnięci i odrzuceni ślepcy, złodzieje, gotowi wykonać każde, najbardziej podłe zlecenie najemnicy a także przedstawiciele najbardziej ubogich sfer, zaszyli się właśnie tutaj, gniotąc się pośród ciemnych labiryntów alejek, kotłując się między trędowatymi ścianami, łuszczącymi się z tynku, wdychając zapach stęchlizny, drażniącej z uporem nozdrza. Świat, właśnie tutaj, miał całkiem odmienne prawa, dużo bardziej bezwzględne, odarte z gładkich woalów kurtuazji i śliskiej, chwalebnej powściągliwości.
Ahvo otrzymał wszystko, czego właściwie szukał; obietnicę dostawy eliksiru, który spowolni chorobę, utrzymującą go w coraz większym, okrutnym rygorze potrzasku. Przyjście do podobnego miejsca wiązało się jednak również z koniecznością opuszczenia go, przejścia napawających odrazą i niepokojem ulic. Droga, którą przebywał, pozornie zamarła w ciszy gładkiej jak lico lustra, mąconej jedynie serią uderzeń kolejnych kroków. Ciszy przed nagłą burzą, ciszy, którą mógł zniszczyć jeden, nieokrzesany impuls.
Siedzący pod jedną ze ścian, osowiały mężczyzna, wydawał się nieszkodliwy; stygnący w katatonicznej apatii mógł przypominać prędzej odzianą w długi płaszcz rzeźbę niż żywą, ludzką istotę. Kaptur, narzucony na głowę, zakrywał mu szczelnie twarz z określonej przyczyny, nieznanej jeszcze samemu, nieświadomemu Ahvo.
- Proszę! - nieznajomy zerwał się zupełnie niespodziewanie, dostrzegając osobę, która, jak wierzył, była dosyć zamożna i mogła się z nim łaskawie podzielić talarami. - Choruję na rybicę i nie stać mnie na lekarstwo - wpił w niego desperacko palce, nie chcąc, by obojętnie odszedł. Dolegliwość, która mu doskwierała, szpeciła go w znacznym stopniu; twarz oraz dłonie pokryte miał w nałożonych, spiętrzonych dachówkach łusek. Stan, w jakim się znajdował, nasuwał konkretny wniosek; nie leczył się regularnie, doprowadzając się niemal do opłakanego stanu. Dlaczego znalazł się tutaj? Był stosunkowo młody, z pełnią życia jaśniejącą ponad linią horyzontu; powodów mogło być wiele, choć oczywiście - nie miały teraz znaczenia.
Ahvo otrzymał wszystko, czego właściwie szukał; obietnicę dostawy eliksiru, który spowolni chorobę, utrzymującą go w coraz większym, okrutnym rygorze potrzasku. Przyjście do podobnego miejsca wiązało się jednak również z koniecznością opuszczenia go, przejścia napawających odrazą i niepokojem ulic. Droga, którą przebywał, pozornie zamarła w ciszy gładkiej jak lico lustra, mąconej jedynie serią uderzeń kolejnych kroków. Ciszy przed nagłą burzą, ciszy, którą mógł zniszczyć jeden, nieokrzesany impuls.
Siedzący pod jedną ze ścian, osowiały mężczyzna, wydawał się nieszkodliwy; stygnący w katatonicznej apatii mógł przypominać prędzej odzianą w długi płaszcz rzeźbę niż żywą, ludzką istotę. Kaptur, narzucony na głowę, zakrywał mu szczelnie twarz z określonej przyczyny, nieznanej jeszcze samemu, nieświadomemu Ahvo.
- Proszę! - nieznajomy zerwał się zupełnie niespodziewanie, dostrzegając osobę, która, jak wierzył, była dosyć zamożna i mogła się z nim łaskawie podzielić talarami. - Choruję na rybicę i nie stać mnie na lekarstwo - wpił w niego desperacko palce, nie chcąc, by obojętnie odszedł. Dolegliwość, która mu doskwierała, szpeciła go w znacznym stopniu; twarz oraz dłonie pokryte miał w nałożonych, spiętrzonych dachówkach łusek. Stan, w jakim się znajdował, nasuwał konkretny wniosek; nie leczył się regularnie, doprowadzając się niemal do opłakanego stanu. Dlaczego znalazł się tutaj? Był stosunkowo młody, z pełnią życia jaśniejącą ponad linią horyzontu; powodów mogło być wiele, choć oczywiście - nie miały teraz znaczenia.
Bezimienny
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:35
Nigdy nie ufał brzemieniu obietnicy – przełykał każdą z nich w dół gardła, rozmokniętą i zwilgłą od śliny, rozgryzioną ukradkiem pomiędzy zębami, by nie ugrzęzła obowiązkiem w miękkiej tkance jego trzewi; nie dotrzymywał swoich przyrzeczeń względem matki, która za każdym razem patrzyła na niego tak, jakby zamierzał je spełnić, względem brata chwytającego go mocno za nadgarstek, lecz nawet w ten sposób niezdolnego zatrzymać go w miejscu, względem samego siebie, bo serce – gwałtowne i apodyktyczne – zawsze sprawiało wrażenie drugiej istoty, zamieszkującej zupełnie przypadkiem w jego piersi. Tym razem obietnica była jedynym, co posiadał – zacisnął na niej palce, jakby obawiał się, że mogłaby wyślizgnąć mu się z rąk, wpaść pomiędzy szczeliny w chodniku lub zabłądzić w labiryncie splątanych dróg, które, uciśnięte w nabrzmiałym brzuchu przesmyku, przypominały ciasne jelita, wypełnione pecyną zalegającego pod krawężnikiem brudu i pozbawionej schronienia biedoty. Nie ufał obskurnemu wnętrzu gabinetu ani medykowi, sprawiającemu wrażenie zbyt młodego, by nosić pod opuszkami lata słusznego doświadczenia, nie miało to jednak żadnego znaczenia – wiedział, że gdyby posiadał wybór, nigdy nie postawiłby stopy na szczerbatych kamieniach wyściełających ciemne od szlamu ulice, nie ryzykowałby, że ktoś mógłby rozpoznać go z pierwszych stron gazet, upodlonego do szukania pomocy wśród oszustów i nędzarzy. Potrzebował eliksiru – nie liczyło się nic innego.
Ledwie opuścił zatęchłe wnętrze budynku, uderzyło go tchnienie zimnego, styczniowego powietrza, nawet to wydawało się jednak brudne i duszne, jakby wszystko, co znajdowało się w przesmyku, obrastało pleśnią i panującym w dzielnicy morem. Zacisnął palce w zagłębieniu wełnianej kieszeni, wciąż czując niewygodę podchodzącej pod paznokcie sztywności, która ściągnęła nerwy rażonej parezą dłoni – niedługo czekał go kolejny mecz, kolejna godzina, kiedy nie mógł pozwolić sobie na słabość, wahanie ostrożnie przysiadające w opuszkach, jakby własne ciało próbowało powstrzymać go przed impulsem rwanych ferworem myśli. Skurcz choroby usuwał się z powrotem pod skobel mostka, a on poczuł wzrastające na jego miejscu obrzydzenie – przyspieszył kroku, wymijając kolejną przecznicę, ledwie zdążył jednak skręcić w cień wąskiej, przemoczonej błotem uliczki, siedzący pod kamienicą mężczyzna zerwał się w jego stronę, wyciągając dłonie spod ciemnej peleryny i wpijając palce w przedramię tak mocno, jakby próbował nie tylko zmusić go do posłuchu, ale na stałe przytrzymać w miejscu.
– Puszczaj mnie – warknął, próbując nerwowo cofnąć się w łunę zakrzywionej nad chodnikiem latarni, wyszarpnąć się z kurczowego ucisku, lecz dreszcz spełzł mu po kręgosłupie dopiero, kiedy zauważył, że twarz i dłonie nieznajomego pokryte były wysypką nachodzących na siebie, rybich łusek. – Kurwa. Głuchy jesteś? Chcesz mnie zarazić tym paskudzctwem? Idź do pracy, zamiast żebrać na ulicach – żachnął się jeszcze raz, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie, zdradzającym opór repulsywnego wzburzenia; wyciągnął wolną rękę, celując zaklęciem w przedramię mężczyzny. – Dreyra.
Ledwie opuścił zatęchłe wnętrze budynku, uderzyło go tchnienie zimnego, styczniowego powietrza, nawet to wydawało się jednak brudne i duszne, jakby wszystko, co znajdowało się w przesmyku, obrastało pleśnią i panującym w dzielnicy morem. Zacisnął palce w zagłębieniu wełnianej kieszeni, wciąż czując niewygodę podchodzącej pod paznokcie sztywności, która ściągnęła nerwy rażonej parezą dłoni – niedługo czekał go kolejny mecz, kolejna godzina, kiedy nie mógł pozwolić sobie na słabość, wahanie ostrożnie przysiadające w opuszkach, jakby własne ciało próbowało powstrzymać go przed impulsem rwanych ferworem myśli. Skurcz choroby usuwał się z powrotem pod skobel mostka, a on poczuł wzrastające na jego miejscu obrzydzenie – przyspieszył kroku, wymijając kolejną przecznicę, ledwie zdążył jednak skręcić w cień wąskiej, przemoczonej błotem uliczki, siedzący pod kamienicą mężczyzna zerwał się w jego stronę, wyciągając dłonie spod ciemnej peleryny i wpijając palce w przedramię tak mocno, jakby próbował nie tylko zmusić go do posłuchu, ale na stałe przytrzymać w miejscu.
– Puszczaj mnie – warknął, próbując nerwowo cofnąć się w łunę zakrzywionej nad chodnikiem latarni, wyszarpnąć się z kurczowego ucisku, lecz dreszcz spełzł mu po kręgosłupie dopiero, kiedy zauważył, że twarz i dłonie nieznajomego pokryte były wysypką nachodzących na siebie, rybich łusek. – Kurwa. Głuchy jesteś? Chcesz mnie zarazić tym paskudzctwem? Idź do pracy, zamiast żebrać na ulicach – żachnął się jeszcze raz, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie, zdradzającym opór repulsywnego wzburzenia; wyciągnął wolną rękę, celując zaklęciem w przedramię mężczyzny. – Dreyra.
Nieznajomy
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:35
Norny - jeśli w istocie splatały nici człowieczych i boskich losów - nie były nigdy łaskawe. Ich działania, niejasne oraz często pokrętne, obdarzały nierówno, o ile nie z okrucieństwem podwładnych wszechmocnego przeznaczenia. Mówiono zawsze dobitnie, że przeznaczenie jest nieodmienne, ostateczne; nie może podlegać żadnym władzom kaprysu czy nawet sumiennych dążeń. Człowiek, którego napotkał Ahvo na drodze, nie miał łatwego życia, które sam dodatkowo doprawił serią niesłusznych i lekkomyślnych postępków. Jego przeznaczenie przywiodło go właśnie tutaj, w zatęchłe koryta ulic Przesmyku Lokiego, zmusiło go, aby żebrać i taszczyć z dnia na dzień swą lękliwą egzystencję. Był właśnie tutaj, na samym dnie łańcucha pokarmowego społeczności, puszczając z bolesnym sykiem zatrzymanego desperacko przechodnia; opadł, wsparty o ścianę, czując ciepłą strużkę krwi wędrującą po skórze.
- Nie chciałem dużo! Chciałem… tylko niewiele! - wykrzyknął, ostatkiem sił tłumiąc łzy zbiegające się w progach jego kącików oczu. Nienawidził swojego wyglądu, nienawidził swojego życia, które próbował sobie kilkakrotnie odebrać, jednak zawsze, jak sądził, brakowało mu odwagi; nienawidził pętającej jego ciało rybicy, której na dany moment nie miał możliwości leczyć, która sprawiała, że prezentował się jak szkaradne i wypaczone monstrum.
- Żeby ciebie choroba nie zniszczyła! Żeby cię nie zeżarła! Wtedy… Wtedy zobaczysz! Zobaczysz, jak to jest! - zawodził, szarpany od środka emocjami, z adrenaliną buzującą mu w żyłach, tłumiącą chwilowo znaczną część dyskomfortu i upokorzenia. Nie bał już się niczego; nawet faktu, że nieznajomy może wpaść nagle w szał, że może zamiast samego braku pieniędzy - w dodatku skończyć, leżąc nieprzytomnie na ziemi, połamany i stokroć bardziej żałosny od obecnego stanu. Przeklinał go w swoich myślach, przeklinał ludzką arogancję i przekonanie o nietykalności, o tym, że nie są w stanie ich dosięgnąć nieszczęścia; a wierzył, tak, silnie wierzył, że będą w stanie - że prędzej czy później przyjdą ich własne klęski, ich własne, drobne zagłady, niewielkie końce ich światów.
- Nie chciałem dużo! Chciałem… tylko niewiele! - wykrzyknął, ostatkiem sił tłumiąc łzy zbiegające się w progach jego kącików oczu. Nienawidził swojego wyglądu, nienawidził swojego życia, które próbował sobie kilkakrotnie odebrać, jednak zawsze, jak sądził, brakowało mu odwagi; nienawidził pętającej jego ciało rybicy, której na dany moment nie miał możliwości leczyć, która sprawiała, że prezentował się jak szkaradne i wypaczone monstrum.
- Żeby ciebie choroba nie zniszczyła! Żeby cię nie zeżarła! Wtedy… Wtedy zobaczysz! Zobaczysz, jak to jest! - zawodził, szarpany od środka emocjami, z adrenaliną buzującą mu w żyłach, tłumiącą chwilowo znaczną część dyskomfortu i upokorzenia. Nie bał już się niczego; nawet faktu, że nieznajomy może wpaść nagle w szał, że może zamiast samego braku pieniędzy - w dodatku skończyć, leżąc nieprzytomnie na ziemi, połamany i stokroć bardziej żałosny od obecnego stanu. Przeklinał go w swoich myślach, przeklinał ludzką arogancję i przekonanie o nietykalności, o tym, że nie są w stanie ich dosięgnąć nieszczęścia; a wierzył, tak, silnie wierzył, że będą w stanie - że prędzej czy później przyjdą ich własne klęski, ich własne, drobne zagłady, niewielkie końce ich światów.
Bezimienny
Re: 09.01.2001 – Gabinet – Bezimienny: A. Ketelä & Nieznajomy: J. Elshof Sro 21 Sie - 18:35
Nie pamiętał, jak powinno wyglądać współczucie – być może nigdy nie posiadał w sobie miejsca, gdzie mogłoby się osiedlić; podobno lubiło ciepły klimat, najlepiej rozwijało się na płowych glebach, w które szpadel wbijał się na całą długość sztychu, jego wnętrze było tymczasem twarde i skaliste, nie rosły w nim takie emocje i nie rozwijało się życie – patrzył na mężczyznę, którego zeschnięta skóra pokrywała się rybimi łuskami i czuł wobec niego jedynie obrzydzenie, pęczniejącą za mostkiem niechęć, która wspinała się coraz wyżej w górę tchawicy, aż w końcu przedostała się na język i wyrwała spomiędzy zębów gniewnym warknięciem. Zaklęcie trafiło mężczyznę w przedramię, rozcinając szramę wzdłuż zgięcia łokcia i czerwieniąc rękaw znoszonej kurtki – nie powinien wdawać się w interakcje z ludźmi, którzy nie sięgali do jego poziomu choćby łypnięciem źrenicy, bezdomnymi kłębiącymi w grząskim rynsztoku, żebrakami zasiedlającymi szare krawężniki i trędowatym pospólstwem najniższej warstwy społecznej, których brudna skóra lepiła się do ubrań, przyrastając do nich jak mech; przechwytując spojrzenie nieznajomego zmarszczył zatem brwi w gniewnym grymasie, choć sądził, że nie zasługiwał nawet na to – skrawek jego uwagi, wart więcej niż kilka srebrzonych talarów, ważony na szali jak złoto.
– Powinieneś chcieć więcej, niewiele nigdy nie zaprowadziło człowieka do sukcesu. – nie rozumiał jego problemów; nie chciał ich zrozumieć – brzydził się stwardniałą, łuskowatą pokrywą, która płożyła się po jego twarzy jak narośl; przypominał mu ryby, które Vilho wyciągał z jeziora silnym targnięciem wędki, ich zmierzłe, śliskie od mułu ciała, przebite krzywizną wędkarskiego haka. – Zostawiam cię z radą na przyszłość, powinna przydać ci się bardziej niż kilka przetrąconych monet. – uśmiechnął się gorzko, podjudzony do okrucieństwa bólem, który przecisnął się parezą wzdłuż prawego kciuka; schował dłoń do kieszeni, ukradkiem zaciskając ją w pięść, nagle wściekły na słowa, które wybrzmiały echem przez wąskie kapilary ulic. – Zamknij mordę albo następnym razem nie zawaham się poturbować cię mocniej. – poczuł, jak warkot wznosi mu się drżeniem w górę krtani, osiada cierpkim posmakiem na języku i dociska zawiasy szczęki, aż zęby zachrobotały o siebie ukruszonym szkliwem; wyminął mężczyznę gwałtownym ruchem, trącając go przy tym w ramię i zamaszystym krokiem kierując się z powrotem ku głównej arterii Ymira Starszego. Nigdy nie zamierzał spędzać tu więcej czasu niż konieczne.
Ahvo i Nieznajomy z tematu
– Powinieneś chcieć więcej, niewiele nigdy nie zaprowadziło człowieka do sukcesu. – nie rozumiał jego problemów; nie chciał ich zrozumieć – brzydził się stwardniałą, łuskowatą pokrywą, która płożyła się po jego twarzy jak narośl; przypominał mu ryby, które Vilho wyciągał z jeziora silnym targnięciem wędki, ich zmierzłe, śliskie od mułu ciała, przebite krzywizną wędkarskiego haka. – Zostawiam cię z radą na przyszłość, powinna przydać ci się bardziej niż kilka przetrąconych monet. – uśmiechnął się gorzko, podjudzony do okrucieństwa bólem, który przecisnął się parezą wzdłuż prawego kciuka; schował dłoń do kieszeni, ukradkiem zaciskając ją w pięść, nagle wściekły na słowa, które wybrzmiały echem przez wąskie kapilary ulic. – Zamknij mordę albo następnym razem nie zawaham się poturbować cię mocniej. – poczuł, jak warkot wznosi mu się drżeniem w górę krtani, osiada cierpkim posmakiem na języku i dociska zawiasy szczęki, aż zęby zachrobotały o siebie ukruszonym szkliwem; wyminął mężczyznę gwałtownym ruchem, trącając go przy tym w ramię i zamaszystym krokiem kierując się z powrotem ku głównej arterii Ymira Starszego. Nigdy nie zamierzał spędzać tu więcej czasu niż konieczne.
Ahvo i Nieznajomy z tematu