:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
Running out of time (V. Forsberg & H. Tveter, 1998)
Verner Forsberg
Running out of time (V. Forsberg & H. Tveter, 1998) Sro 21 Sie - 3:43
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Mieli jeszcze dużo czasu — powtórzył samemu sobie, gdy dotknął jej lodowatych dłoni i wyczuł pod palcami twarde, nienaturalnie sztywne mięśnie. Spojrzenie Jötuna zabijało w miesiąc, do trzech. W miesiąc zdołałby znaleźć nie tylko jedną odtrutkę, a stworzyć z pięć innowacyjnych antidotów, nieprawdaż? Był — będzie — (miał być?) — najwybitniejszym toksykologiem swojego pokolenia. I to nie będzie wyzwanie. Znaczy, będzie, ale to znana mu trucizna, spojrzenie Jötuna, na dziewięćdziesiąt procent był pewny, co to jest. To nie był nowy wynalazek, choć być może ktoś jakoś go udoskonalił. Może zabrać się do receptur i hipotez od razu, miał dużo czasu, bo nie będzie musiał diagnozować od podstaw co to może być, bo tylko jedna trucizna mogła skuć jej dłonie lodem i zwalić ją z nóg. Mieli dużo czasu — powtarzał sobie, bo nie podda się strachowi ani niepewności, ale jej oczywiście powiedział co innego. Dlaczego traciłaś czas na lekarzy, dlaczego zbagatelizowałaś pierwsze oznaki drętwienia dłoni, kiedy dokładnie to się zaczęło, określ dzień, najlepiej godzinę, dlaczego zmarnowałaś tyle czasu? — wyrzucał z siebie słowa prędko, bez promiennego uśmiechu, który był jego stałą maską w Kruczej Straży. Szare oczy, zwykle puste i znużone, błysnęły czymś nowym. Pośpiechem, desperacją, jakby obudził się z długiego snu. Próbował sobie wmawiać, że wciąż mieli sporo czasu, ale prawda wyglądała tak, że czasu zawsze było za mało.
Kilka miesięcy temu dowiedział się, że jego własny czas jest już policzony. Wychwycił to pan bardzo wcześnie, gratulacje – mówił specjalista od chorób genetycznych, do którego odesłał Vernera któryś z kolei lekarz pierwszego kontaktu (ten, u którego Forsberg prawie stłukł własny zegarek, sfrustrowany tym, że nikt nie brał na poważnie jego troski o milisekundy uciekające z życia podczas warzenia eliksirów). Tak, jakby było mu czego gratulować. Czy powinien pogratulować Harpie, że w końcu do niego przyszła, czy martwić się, że zrobiła to za późno? (Nie, nie martwił się o obce osoby, nie rozumiał czemu się o nią martwił, może to kwestia jego ambicji).
Ostatecznie nie powiedział już nic — co było do niego bardzo niepodobne, bo zwykle mówił za dużo i miał odpowiedź na wszystko — i ruszył do pracy, gorączkowo, nieco nieobecnie, ale mniej ospale niż ostatnio. (Odkąd poznał diagnozę, praca nie miała przecież sensu; odkąd Asterin zniknęła nic nie miało sensu).
Nie mógł kupić sobie więcej czasu, ale mógł spróbować — nie, nie spróbować, przecież miał wiele czasu na znalezienie odtrutki i nie zawiedzie — kupić go przynajmniej Harpie Tveter.
Wcale nie mieli sporo czasu. Gdy pierwszy raz usłyszał o jej objawach, mylnie i optymistycznie kalkulował czas od podania trucizny do śmierci, czas niejasny i niepewny, bo miesiąc a trzy to i tak gigantyczna różnica. Ale po kilku dniach wytężonej pracy, gdy Harpa przestała poruszać dłońmi, dotarło do niego, że nie wie ile mają czasu zanim trucizna spustoszy jej organizm nieodwracalnie. Próbował spytać o to lekarza, ale on nie wiedział, więc kopnął stołek i postanowił nie wdawać się już w więcej bezsensownych dyskusji. Lepiej spędzi ten czas w pracowni. Za dnia pracował na komisariacie, a nocą w lepiej zaopatrzonej pracowni domowej. Przez jedną noc próbował pracować pracowni w szpitalu, by móc od razu podawać Harpie próby odtrutek, ale nie mógł zrobić nic w tak plebejskich warunkach, z kociołkiem innym niż złoty i składnikami przechowywanymi bez kontroli ciepła. Znaczy, mógł zrobić prawie wszystko, ale chyba jednak nie odtrutkę na Spojrzenie Jötuna.
- Pacjentka musi pomieszkać u mnie, obok mojej pracowni, niech to pan ją tam odwiedza. - zażądał od lekarza po nieprzespanej nocy i po kolejnej odtrutce, po której Harpa dostała stanu podgorączkowego, ale jej dłonie pozostały nieruchome i lodowate. Zastanawiał się, czy jeszcze odzyska władzę w dłoniach i czy boi się kalectwa równie panicznie jak on, ale nie mówił nic, słowa więzły mu w gardle, a poza tym musiał pracować. Choć miał głos ochrypły ze zmęczenia, to brzmiał tak jakby miał nie przyjąć odmowy, bo postanowił jej nie przyjmować. Był prawie pewien, że ta odtrutka musi zadziałać, coś musiało pójść nie tak, a zatem może chodzić o świeżość składników, o opóźnienie pomiędzy przyrządzeniem mikstury i drogą do szpitala. Musiał mieć pacjentkę do dyspozycji zawsze i z nieobecnym niezrozumieniem słuchał jak lekarz mówi coś o tym, że przecież to jego pacjentka. - Wynajmę pielęgniarkę - Krucza Straż wynajmie? Pieniądze Forsbergów? Nieważne, dojdą do tego potem, teraz nie mieli czasu. -A pana wizyty są mniej pilne niż moja praca, chyba że życzy sobie pan doktor zamieszkać w naszej drugiej sypialni gościnnej. - wysyczał nad łóżkiem gorączkującej Harpy. Lekarz mówił jeszcze coś o jej stanie, ale -Ma sparaliżowane dłonie, nie nogi. Chodź, Tveter, zanim przez niego sparaliżuje ci też nogi. - zażądał, chwytając ją pod ramię (nie byłaby już w stanie spleść palców wokół jego dłoni, nawet gdyby chciała). Wyprowadził ją stamtąd zanim zdążył zrobić scenę w szpitalu, a Regina patrzyła na nich w domu tak, jakby chciała ją zamordować. Nie przejął się tym ani trochę, wiedząc, że trucizna uśmierci Harpę prędzej niż jego żona. Nie miał też czasu zastanowić się nad tym, jak irracjonalna jest zazdrość Reginy o otrutą kobietę na skraju śmierci, tak wyczerpaną eksperymentami medycznymi, choć jakimś cudem wciąż wyglądającą… dobrze. Gdyby miał czas na nią spojrzeć i gdyby przed oczyma wyobraźni nie miał zawsze niziutkiej dziewczyny o włosach w kolorze brudnego złota i roziskrzonym nienawiścią wzroku, pewnie nawet on uznałby, że nawet na skraju śmierci Harpa wygląda podejrzanie pięknie.
Nie mieli już czasu. Zerkał niespokojnie w kalendarz i na zegarek, ustawiał dla siebie coraz to nowe budziki by przypadkiem nie stracić ani milisekundy przy warzeniu antidotów, przedramiona miał sino-czerwone od śladów po uszczypnięciach byleby nie zasnąć, a oczy przekrwione od nadmiaru kafeiny. Lekarze mówili mu, że napady menady będą łagodne póki będzie się wysypiał, ale po pierwsze nie mógł stracić nawet milisekundy, a po drugie nie miał czasu w ogóle spać, a po trzecie pewnego dnia — albo może to była noc? — na sekundę zobaczył nad kociołkiem Asterin, zakrwawioną i umierającą jak Harpa i Norny szydziły z niego, bo jego pieniędze nie uratowały Asterin, a jego umiejętności nie ratowały teraz nawet Tveter i —
— coś było nie tak. Ostatnie antidotum było perfekcyjne, musiało być, kolor nawet na krótki czas powrócił do jej dłoni, ale potem stały się lodowate. Syknął z niedowierzaniem i frustracją, osiągnął perfekcję, to musiało, m u s i a ł o podziałać na normalnego człowieka, doskonale wyliczył jej masę ciała, ale…
- Coś jest nie tak. Coś jest nie tak z tobą, nie z antidotum. - wychrypiał nagle, tonem naukowca, którego nagle olśniło i który spojrzał na problem z nowej strony. Słowa zabrzmiały nonsensownie, bo to oczywiste, że coś było z nią nie tak. Trzęsła się z zimna i miała sparaliżowane ręce i stopy i umierała. Jej usta były spierzchnięte i powinien podać jej wodę albo zawołać pielęgniarkę (gdzie ta krowa się podziewała, czy Regina znowu ją celowo zagadała? Trzy dni temu zatrudniłby inną, ale dziś nie miał czasu o tym pomyśleć, czas uciekał), ale tym razem nawet o tym nie pomyślał, wbijając w Harpę napastliwy wzrok. -Harpa - pierwszy raz odkąd się znali zwrócił się do niej po imieniu, machinalnie. -coś jest z tobą nie tak, coś niestandardowego. Musisz mi powiedzieć co, bo — zawahał się, bo przyznanie się do porażki zawsze przychodziło mu z trudem, zawsze było niemożliwe. - bo nie wiem - prawie wypluł te słowo, lekki rumieniec wpełzł mu na policzki. Björn Guildenstern miałby satysfakcję na całe życie, gdyby go teraz usłyszał. - co jeszcze mogę zmienić w recepturze, wszystkie dane były właściwe— chyba, że nie były, że jakiś czynnik jest nieprzewidywalny.
Kilka miesięcy temu dowiedział się, że jego własny czas jest już policzony. Wychwycił to pan bardzo wcześnie, gratulacje – mówił specjalista od chorób genetycznych, do którego odesłał Vernera któryś z kolei lekarz pierwszego kontaktu (ten, u którego Forsberg prawie stłukł własny zegarek, sfrustrowany tym, że nikt nie brał na poważnie jego troski o milisekundy uciekające z życia podczas warzenia eliksirów). Tak, jakby było mu czego gratulować. Czy powinien pogratulować Harpie, że w końcu do niego przyszła, czy martwić się, że zrobiła to za późno? (Nie, nie martwił się o obce osoby, nie rozumiał czemu się o nią martwił, może to kwestia jego ambicji).
Ostatecznie nie powiedział już nic — co było do niego bardzo niepodobne, bo zwykle mówił za dużo i miał odpowiedź na wszystko — i ruszył do pracy, gorączkowo, nieco nieobecnie, ale mniej ospale niż ostatnio. (Odkąd poznał diagnozę, praca nie miała przecież sensu; odkąd Asterin zniknęła nic nie miało sensu).
Nie mógł kupić sobie więcej czasu, ale mógł spróbować — nie, nie spróbować, przecież miał wiele czasu na znalezienie odtrutki i nie zawiedzie — kupić go przynajmniej Harpie Tveter.
Wcale nie mieli sporo czasu. Gdy pierwszy raz usłyszał o jej objawach, mylnie i optymistycznie kalkulował czas od podania trucizny do śmierci, czas niejasny i niepewny, bo miesiąc a trzy to i tak gigantyczna różnica. Ale po kilku dniach wytężonej pracy, gdy Harpa przestała poruszać dłońmi, dotarło do niego, że nie wie ile mają czasu zanim trucizna spustoszy jej organizm nieodwracalnie. Próbował spytać o to lekarza, ale on nie wiedział, więc kopnął stołek i postanowił nie wdawać się już w więcej bezsensownych dyskusji. Lepiej spędzi ten czas w pracowni. Za dnia pracował na komisariacie, a nocą w lepiej zaopatrzonej pracowni domowej. Przez jedną noc próbował pracować pracowni w szpitalu, by móc od razu podawać Harpie próby odtrutek, ale nie mógł zrobić nic w tak plebejskich warunkach, z kociołkiem innym niż złoty i składnikami przechowywanymi bez kontroli ciepła. Znaczy, mógł zrobić prawie wszystko, ale chyba jednak nie odtrutkę na Spojrzenie Jötuna.
- Pacjentka musi pomieszkać u mnie, obok mojej pracowni, niech to pan ją tam odwiedza. - zażądał od lekarza po nieprzespanej nocy i po kolejnej odtrutce, po której Harpa dostała stanu podgorączkowego, ale jej dłonie pozostały nieruchome i lodowate. Zastanawiał się, czy jeszcze odzyska władzę w dłoniach i czy boi się kalectwa równie panicznie jak on, ale nie mówił nic, słowa więzły mu w gardle, a poza tym musiał pracować. Choć miał głos ochrypły ze zmęczenia, to brzmiał tak jakby miał nie przyjąć odmowy, bo postanowił jej nie przyjmować. Był prawie pewien, że ta odtrutka musi zadziałać, coś musiało pójść nie tak, a zatem może chodzić o świeżość składników, o opóźnienie pomiędzy przyrządzeniem mikstury i drogą do szpitala. Musiał mieć pacjentkę do dyspozycji zawsze i z nieobecnym niezrozumieniem słuchał jak lekarz mówi coś o tym, że przecież to jego pacjentka. - Wynajmę pielęgniarkę - Krucza Straż wynajmie? Pieniądze Forsbergów? Nieważne, dojdą do tego potem, teraz nie mieli czasu. -A pana wizyty są mniej pilne niż moja praca, chyba że życzy sobie pan doktor zamieszkać w naszej drugiej sypialni gościnnej. - wysyczał nad łóżkiem gorączkującej Harpy. Lekarz mówił jeszcze coś o jej stanie, ale -Ma sparaliżowane dłonie, nie nogi. Chodź, Tveter, zanim przez niego sparaliżuje ci też nogi. - zażądał, chwytając ją pod ramię (nie byłaby już w stanie spleść palców wokół jego dłoni, nawet gdyby chciała). Wyprowadził ją stamtąd zanim zdążył zrobić scenę w szpitalu, a Regina patrzyła na nich w domu tak, jakby chciała ją zamordować. Nie przejął się tym ani trochę, wiedząc, że trucizna uśmierci Harpę prędzej niż jego żona. Nie miał też czasu zastanowić się nad tym, jak irracjonalna jest zazdrość Reginy o otrutą kobietę na skraju śmierci, tak wyczerpaną eksperymentami medycznymi, choć jakimś cudem wciąż wyglądającą… dobrze. Gdyby miał czas na nią spojrzeć i gdyby przed oczyma wyobraźni nie miał zawsze niziutkiej dziewczyny o włosach w kolorze brudnego złota i roziskrzonym nienawiścią wzroku, pewnie nawet on uznałby, że nawet na skraju śmierci Harpa wygląda podejrzanie pięknie.
Nie mieli już czasu. Zerkał niespokojnie w kalendarz i na zegarek, ustawiał dla siebie coraz to nowe budziki by przypadkiem nie stracić ani milisekundy przy warzeniu antidotów, przedramiona miał sino-czerwone od śladów po uszczypnięciach byleby nie zasnąć, a oczy przekrwione od nadmiaru kafeiny. Lekarze mówili mu, że napady menady będą łagodne póki będzie się wysypiał, ale po pierwsze nie mógł stracić nawet milisekundy, a po drugie nie miał czasu w ogóle spać, a po trzecie pewnego dnia — albo może to była noc? — na sekundę zobaczył nad kociołkiem Asterin, zakrwawioną i umierającą jak Harpa i Norny szydziły z niego, bo jego pieniędze nie uratowały Asterin, a jego umiejętności nie ratowały teraz nawet Tveter i —
— coś było nie tak. Ostatnie antidotum było perfekcyjne, musiało być, kolor nawet na krótki czas powrócił do jej dłoni, ale potem stały się lodowate. Syknął z niedowierzaniem i frustracją, osiągnął perfekcję, to musiało, m u s i a ł o podziałać na normalnego człowieka, doskonale wyliczył jej masę ciała, ale…
- Coś jest nie tak. Coś jest nie tak z tobą, nie z antidotum. - wychrypiał nagle, tonem naukowca, którego nagle olśniło i który spojrzał na problem z nowej strony. Słowa zabrzmiały nonsensownie, bo to oczywiste, że coś było z nią nie tak. Trzęsła się z zimna i miała sparaliżowane ręce i stopy i umierała. Jej usta były spierzchnięte i powinien podać jej wodę albo zawołać pielęgniarkę (gdzie ta krowa się podziewała, czy Regina znowu ją celowo zagadała? Trzy dni temu zatrudniłby inną, ale dziś nie miał czasu o tym pomyśleć, czas uciekał), ale tym razem nawet o tym nie pomyślał, wbijając w Harpę napastliwy wzrok. -Harpa - pierwszy raz odkąd się znali zwrócił się do niej po imieniu, machinalnie. -coś jest z tobą nie tak, coś niestandardowego. Musisz mi powiedzieć co, bo — zawahał się, bo przyznanie się do porażki zawsze przychodziło mu z trudem, zawsze było niemożliwe. - bo nie wiem - prawie wypluł te słowo, lekki rumieniec wpełzł mu na policzki. Björn Guildenstern miałby satysfakcję na całe życie, gdyby go teraz usłyszał. - co jeszcze mogę zmienić w recepturze, wszystkie dane były właściwe— chyba, że nie były, że jakiś czynnik jest nieprzewidywalny.