:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
All that glitters is not worth it (1986: V. Forsberg & K. Jötnarsen)
2 posters
Verner Forsberg
All that glitters is not worth it (1986: V. Forsberg & K. Jötnarsen) Pon 29 Kwi - 17:38
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Rodzice zawsze mówili mu, że im będzie starszy tym bardziej interesujące będą dla niego uroczyste kolacje, ale mylili się.
Skończył piętnaście lat i starał się nie bębnić palcami w stół i nudził się coraz bardziej. Uśmiech wymagał coraz więcej wysiłku, duma w ojcowskich oczach już dawno przestała mu wystarczać, a czułość matki nieustannie go drażniła. Zadowolenie rodziców i tych wszystkich ludzi było takie banalne, że powinien spędzać czas inaczej. Nad podręcznikami do alchemii albo powieścią przygodową. Nawet obserwowanie Eriksenów nie sprawiało mu szczególnej frajdy, bo sądził, że najzwyczajniej w świecie nie dowie się o nich niczego nowego. Ingelise hodowała rośliny, ale Verner nauczył się nią gardzić odkąd ojcu wymsknęło się do matki (podsłuchał to bezczelnie, nie wychwytując, że ojciec wcale nie gardzi Ingelise, a jedynie powściąga chęć matki do realizowania podobnych pasji - ogród był jego królestwem), że prawdziwi pasjonaci nie prowadzą ogródków hobbystycznie. Vermunda rozgryzł już dawno temu. Zalewanie go potokiem słów gdy tamten usiłował milczeć nie było aż tak zabawne, gdy zrobiło się to kilkakrotnie. Vegara wszyscy się bali, więc Verner postanowił wzbudzić jego sympatię, ale nie miał jeszcze na to pomysłów i nie było to na szczycie listy jego priorytetów. Siostra Eriksenów była dziewczyną, więc nie miał z nią wspólnych tematów i choć zaczynał już dostrzegać kobiece piękno to w szkole miał ładniejsze koleżanki. A Kåre był mały, a zatem był nudny.
Część oficjalna dobiegła końca, co znaczyło, że będą mogli iść do ogrodu i że powinien pobawić się z dziećmi, ale dziś nie miał na to ochoty. Brat powiedział mu, że czasem uprzejmie dać gościom wygrać w szachy, co Vernera niezmiernie rozdrażniło. Przecież tylko staram się grać uczciwie - wyjaśnił mu, ale napotkał tylko prawie lustrzane spojrzenie: niedowierzające i nieco zatroskane. Tak, jakby brat wiedział, że wybiera tą grę i stara się ich zmieść ze złośliwości, a nie z uczciwości.
Demonstracyjnie postanowił nie pograć w szachy, wymigując się bólem głowy, co chyba nie było dobrym pomysłem, bo matka pocałowała go czule w czoło (ugh), a brat spoglądał na niego jeszcze bardziej przenikliwie niż zwykle, a ojciec wcale nie pozwolił mu iść do sypialni by poczytać (u g h) tylko optymistycznie stwierdził, że zioła z kuchni na pewno pomogą, a w ogóle to Verner powinien przewietrzyć się w ogrodzie.
Bardzo, bardzo niezadowolony udał się do kuchni, a tam zobaczył cień ciemnych włosów, wielkie oczy, sylwetkę pierzchającą w korytarz. Uniósł lekko brwi.
Co mały, nudny Kåre robił w ich kuchni?
Zignorował półkę z ziołami — choć prawdopodobnie powinien jakieś zgnieść i wyrzucić, by udawać, że migrena była prawdziwa — i z ciekawością podszedł do lekko uchylonej szuflady, przed którą przed chwilą widział Eriksena.
Normalny człowiek zamknąłby szufladę i wzruszył ramionami.
Verner — który mógłby potem ująć tą historię jako sentymentalną anegdotę o przyszłym Kruczym Strażnika, odkrywającym własną pasję — otworzył szufladę i uważnie przyjrzał się jej zawartości. Na pozór nie zmieniło się w niej nic, ale coś nie dawało mu spokoju. Po co mały Kåre tu grzebał i dlaczego by uciekał?
Dlaczego ja sam otworzyłbym czyjąś szufladę? - zadumał się, aż do głowy przyszła mu pewna odpowiedź.
Nie, to byłoby durne. - przyznał, samemu nigdy by czegoś takiego nie zrobił, ale... Kåre był mniejszy. Głupszy. Był porządnym Eriksenem, nie powinien czegoś takiego robić, ale co jeśli?
Z niecopsychopatycznym niepokojącym zapałem przeliczył starannie łyżeczki, potem szybciej noże, a wreszcie widelce. Srebro odbiło się w jego lśniących z ekscytacji oczach, gdy starannie zamknął szufladę, wziął głęboki wdech, a potem przećwiczył szybko przed lustrem smutną minę i ruszył prędkim krokiem z powrotem do ogrodu.
Jeśli nie zdobędzie dziś sympatii Vegara Eriksena to przynajmniej go upokorzy — na oczach własnego ojca, co lepsze — i będzie to najlepsza kolacja z Eriksenami w jego życiu.
Podszedł do dwóch mężczyzn z powagą i troską i pociągnął lekko ojca za rękaw, a potem głosem ściszonym — ale nie dość ściszonym, by Vegar tego nie słyszał — opowiedział mu o brakującym widelcu. Włożył w swój ton odpowiednie przejęcie, a na Vegara Eriksena zerknął z udawanym wstydem.
Potem usunął się w kąt ogrodu, jak grzeczny, zawstydzony chłopiec i z sadystyczną radością obserwował jak starsi mężczyźni wiercą się nerwowo, jak stary Eriksen surowo przywołuje Kåre do siebie, jak mały chłopiec podchodzi do jego ojca i oddaje Evertowi widelec. Nikt już nie patrzył na niego, bo — i to było w tym wszystkim najlepsze — to jego brat postanowił zagrać w coś z Vermundem, kobiety mówiły o jakiś kobiecych rzeczach, więc on oraz Kåre byli obecnie w ogrodzie jedynymi dziećmi.
Wygładził lekko koszulę, gdy Kåre podszedł do niego sam, trochę nieśmiało, bezsprzecznie przysłany tu przez ojca aby przeprosić również młodszego z gospodarzy. Spojrzał na dziecko z góry, wyczekując przeprosin, ale właściwie coś intrygowało go bardziej:
- Dlaczego ukradłeś nasz widelec? - zapytał, skoro zostali na osobności. Naprawdę go to intrygowało, a mały Kåre chyba nie był wcale taki nudny.
Skończył piętnaście lat i starał się nie bębnić palcami w stół i nudził się coraz bardziej. Uśmiech wymagał coraz więcej wysiłku, duma w ojcowskich oczach już dawno przestała mu wystarczać, a czułość matki nieustannie go drażniła. Zadowolenie rodziców i tych wszystkich ludzi było takie banalne, że powinien spędzać czas inaczej. Nad podręcznikami do alchemii albo powieścią przygodową. Nawet obserwowanie Eriksenów nie sprawiało mu szczególnej frajdy, bo sądził, że najzwyczajniej w świecie nie dowie się o nich niczego nowego. Ingelise hodowała rośliny, ale Verner nauczył się nią gardzić odkąd ojcu wymsknęło się do matki (podsłuchał to bezczelnie, nie wychwytując, że ojciec wcale nie gardzi Ingelise, a jedynie powściąga chęć matki do realizowania podobnych pasji - ogród był jego królestwem), że prawdziwi pasjonaci nie prowadzą ogródków hobbystycznie. Vermunda rozgryzł już dawno temu. Zalewanie go potokiem słów gdy tamten usiłował milczeć nie było aż tak zabawne, gdy zrobiło się to kilkakrotnie. Vegara wszyscy się bali, więc Verner postanowił wzbudzić jego sympatię, ale nie miał jeszcze na to pomysłów i nie było to na szczycie listy jego priorytetów. Siostra Eriksenów była dziewczyną, więc nie miał z nią wspólnych tematów i choć zaczynał już dostrzegać kobiece piękno to w szkole miał ładniejsze koleżanki. A Kåre był mały, a zatem był nudny.
Część oficjalna dobiegła końca, co znaczyło, że będą mogli iść do ogrodu i że powinien pobawić się z dziećmi, ale dziś nie miał na to ochoty. Brat powiedział mu, że czasem uprzejmie dać gościom wygrać w szachy, co Vernera niezmiernie rozdrażniło. Przecież tylko staram się grać uczciwie - wyjaśnił mu, ale napotkał tylko prawie lustrzane spojrzenie: niedowierzające i nieco zatroskane. Tak, jakby brat wiedział, że wybiera tą grę i stara się ich zmieść ze złośliwości, a nie z uczciwości.
Demonstracyjnie postanowił nie pograć w szachy, wymigując się bólem głowy, co chyba nie było dobrym pomysłem, bo matka pocałowała go czule w czoło (ugh), a brat spoglądał na niego jeszcze bardziej przenikliwie niż zwykle, a ojciec wcale nie pozwolił mu iść do sypialni by poczytać (u g h) tylko optymistycznie stwierdził, że zioła z kuchni na pewno pomogą, a w ogóle to Verner powinien przewietrzyć się w ogrodzie.
Bardzo, bardzo niezadowolony udał się do kuchni, a tam zobaczył cień ciemnych włosów, wielkie oczy, sylwetkę pierzchającą w korytarz. Uniósł lekko brwi.
Co mały, nudny Kåre robił w ich kuchni?
Zignorował półkę z ziołami — choć prawdopodobnie powinien jakieś zgnieść i wyrzucić, by udawać, że migrena była prawdziwa — i z ciekawością podszedł do lekko uchylonej szuflady, przed którą przed chwilą widział Eriksena.
Normalny człowiek zamknąłby szufladę i wzruszył ramionami.
Verner — który mógłby potem ująć tą historię jako sentymentalną anegdotę o przyszłym Kruczym Strażnika, odkrywającym własną pasję — otworzył szufladę i uważnie przyjrzał się jej zawartości. Na pozór nie zmieniło się w niej nic, ale coś nie dawało mu spokoju. Po co mały Kåre tu grzebał i dlaczego by uciekał?
Dlaczego ja sam otworzyłbym czyjąś szufladę? - zadumał się, aż do głowy przyszła mu pewna odpowiedź.
Nie, to byłoby durne. - przyznał, samemu nigdy by czegoś takiego nie zrobił, ale... Kåre był mniejszy. Głupszy. Był porządnym Eriksenem, nie powinien czegoś takiego robić, ale co jeśli?
Z nieco
Jeśli nie zdobędzie dziś sympatii Vegara Eriksena to przynajmniej go upokorzy — na oczach własnego ojca, co lepsze — i będzie to najlepsza kolacja z Eriksenami w jego życiu.
Podszedł do dwóch mężczyzn z powagą i troską i pociągnął lekko ojca za rękaw, a potem głosem ściszonym — ale nie dość ściszonym, by Vegar tego nie słyszał — opowiedział mu o brakującym widelcu. Włożył w swój ton odpowiednie przejęcie, a na Vegara Eriksena zerknął z udawanym wstydem.
Potem usunął się w kąt ogrodu, jak grzeczny, zawstydzony chłopiec i z sadystyczną radością obserwował jak starsi mężczyźni wiercą się nerwowo, jak stary Eriksen surowo przywołuje Kåre do siebie, jak mały chłopiec podchodzi do jego ojca i oddaje Evertowi widelec. Nikt już nie patrzył na niego, bo — i to było w tym wszystkim najlepsze — to jego brat postanowił zagrać w coś z Vermundem, kobiety mówiły o jakiś kobiecych rzeczach, więc on oraz Kåre byli obecnie w ogrodzie jedynymi dziećmi.
Wygładził lekko koszulę, gdy Kåre podszedł do niego sam, trochę nieśmiało, bezsprzecznie przysłany tu przez ojca aby przeprosić również młodszego z gospodarzy. Spojrzał na dziecko z góry, wyczekując przeprosin, ale właściwie coś intrygowało go bardziej:
- Dlaczego ukradłeś nasz widelec? - zapytał, skoro zostali na osobności. Naprawdę go to intrygowało, a mały Kåre chyba nie był wcale taki nudny.
Kåre Jötnarsen
Re: All that glitters is not worth it (1986: V. Forsberg & K. Jötnarsen) Pon 27 Maj - 21:21
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Czuł pomiędzy łopatkami ciężar ojcowskiego spojrzenia – jak dwa palce wgniecione w tkliwe miejsce pomiędzy kręgami, uporczywy ból, który kojarzył mu się jedynie z Vegarem, bo pozostawiał skórę zaczerwienioną i tkliwą, pulsował między napiętymi włóknami tkanek jeszcze przez jakiś czas po tym, jak ojciec odwracał wzrok i pozwalał, aby drzwi uderzyły z hukiem o drewnianą framugę za jego plecami. Wieczorami, kiedy Vegar skórował materiał jego pościeli, obnażając spod materaca grube, twarde kości stelaża, pomiędzy którymi więzły kołtuny skradzionej biżuterii, zagubione pierścionki i monety wepchnięte tak głęboko za ramę łóżka, że nie sposób było wyciągnąć ich za pomocą palców, strach sprawiał, że jego ciało pulsowało w miejscach, gdzie zazwyczaj rumienił je skórzany pas, jak gdyby wyczuwało ból, jeszcze zanim ten pojawił się na skórze i odruchowo napinało zaczerwienione mięśnie, próbując złagodzić siłę zaciśniętej pięści – nie starasz się, powtarzał ojciec, a jego ciemne brwi tworzyły zmarszczkę pomiędzy oczami, sprawiając, że nieustannie sprawiał wrażenie rozczarowanego, a potem zaciskał zęby na wszelkie, błahe próby wyjaśnień, które brzmiały dziecinnie i niewiarygodnie, więc w końcu obiecywał, że to się więcej nie powtórzy, choć wiedział, że nie potrafił zapanować nad swoimi dłońmi, palcami sięgającymi po lśniące przedmioty z tą samą, odruchową instynktownością, z jaką ludzie wyciągali ręce, aby zasłonić twarz przed uderzeniem.
Vegar lubił powtarzać, że za czasów panowania Eryka I, złodziejom odcinano dłonie na wysokości nadgarstka, więc kiedy siedział przy stole, nieustannie dociskał śródręcza do tapicerowanej poduszki, wsuwając palce coraz głębiej pod uda, jakby obawiał się, że ojciec w każdej chwili mógłby sięgnąć po nóż do krojenia mięsa i wbić mu go w nasadę ręki – wiercił się nerwowo, znudzony i niezadowolony, tylko czasami przechwytując ostrzegawcze spojrzenia rodziców i pochylając głowę, aby bez celu wodzić wzrokiem pomiędzy talerzami, wzdłuż ozdobnych wzorów obrusu Forsbergów i eleganckiej zastawy, od której świerzbiły go dłonie. Vermund powiedział mu, że kiedy mrużył oczy i kołysał się na krześle, przypominał kota, który popychał łapą szklaną filiżankę tylko dlatego, że mógł, aż ta w końcu zsuwała się przez krawędź blatu i rozbijała na lśniącej, marmurowej podłodze, lecz on tylko zachichotał, przesuwając srebrny widelec na brzegu stołu, po czym uderzając zaciśniętą dłonią w zdobiony uchwyt, aby sztuciec wzbił się w powietrze i spadł ze stukotem pod ojcowskie brogsy – Vegar kazał mu natychmiast wstać i przeprosić gospodarzy, Ingelise pochyliła natomiast głowę, brodząc wzrokiem we wnętrznościach ułożonego na talerzu halibuta, którego białe mięso rozkładało się na cienkie, lśniące płatki. Przez chwilę stał w miejscu, zaciskając zęby i pragnąc, aby matka na niego spojrzała, lecz podczas gdy jej oczy stawały się coraz bardziej zamglone i nieobecne, spojrzenie ojca tężało, wwiercając się w skronie jak rdzewiejący gwóźdź – w wyobrażeniach Vegara składał się z twardych goleni i ostrych obojczyków, z samych kantów i kości owiniętych błękitno białą skórą, a kiedy wydusił z gardła ciche unnskyld, które powinno było zastąpić cięższe i grzecznościowe beklage, jego rysy wydawały się zaostrzyć jeszcze wyraźniej, skłaniając do zastanowienia, czy jego szpiczasta broda zawsze przypominała kształtem ptasi dziób, a czarne włosy, których wiechcie zdążyły przeciwstawić się fryzurze, w jaką zaczesał je matczyny grzebień, połyskiwały jak krucze pióra; gdyby zdjął buty, można by spodziewać się, że zamiast palców posiadał długie, zakrzywione szpony.
Po wyjściu z jadalni, przysiadł pod ścianą jednego z korytarzy, które rozrastały się po rezydencji Forsbergów jak winorośl, pokrywająca całą, północną fasadę Bastionu, i zaczął skubać skórki wzrastające przy krawędziach paznokci, odrywać je nerwowo, aż spod spodu wyłoniła się świeża, różowa tkanka, piekąca tak silnie, że musiał włożyć palce do ust, ssąc tak długo, że w miejsce słodyczy, która oblepiła mu zęby po zjedzeniu wypełnionej masą migdałową semli, pojawił się jedynie mgły, metaliczny posmak krwi – w końcu toczące się w jadalni rozmowy przycichły wyraźnie, oficjalna ceremonia dobiegła końca, a wszyscy skierowali się w stronę ogrodów, gdzie chłodne, szwedzkie słońce kładło się na trawniku pomarańczowym blaskiem. Podniósł się z podłogi, czując mrowienie w zdrętwiałych lędźwiach, przechodząc przez kuchnie zauważył jednak, że słodycze, po które ojciec nie pozwalał mu sięgać przy stole, gromiąc wyciągnięte dłonie surowym, nieprzyjaznym spojrzeniem, stały teraz – niedopilnowane – na marmurowym blacie. Rozejrzał się pośpiesznie, lecz nie zauważył nikogo, kto mógłby zwrócić uwagę na jego obecność, więc podszedł w stronę kredensu i wysunął szufladę, aby sięgnąć po widelec, kiedy spojrzał na lśniące, srebrzone sztućce, nie potrafił jednak powstrzymać dłoni, która sama sięgnęła w głąb przegrody, jakby była autonomiczną istotą, niezależną od jego ciała, i zacisnęła palce na eleganckim, zdobionym widelcu, który następnie błyskawicznie schowała do kieszeni. Usatysfakcjonowany, zapomniał o deserze, a kiedy Ingelise zawołała go do ogrodu, pobiegł w stronę drzwi, nie zamykając szuflady.
Był dopiero początek kwietnia, lecz powietrze na dworze stało się już ciepłe i rześkie – jasne, popołudniowe niebo świeciło rozmytym błękitem, który odbierał jaskrawe barwy wszystkiemu, czego dotknął i kradł życie z twarzy kobiet, siedzących w półkolu pod kwitnącą tawułą. Ledwie zdążył rozejrzeć za Vermundem, poczuł na sobie ten sam, bolesny ciężar, który uciskał go pomiędzy łopatkami podczas obiadu. Drgnął, odwracając głowę w stronę Vegara – jego twarz, skurczona uprzejmością, nie zdradzała prawdziwego gniewu, w wieku dziesięciu lat potrafił już jednak rozróżniać drobne oznaki ojcowskiej zgrozy: wiedział, że jego ciężki baryton miał podszewkę wykonaną z gniewu, a głęboko w czarnych źrenicach tonął kamień rozczarowania, które to dwie emocje miał okazać mu dopiero później, kiedy głosy Forsbergów przycichną, a oni staną naprzeciwko siebie nie jak ojciec i syn, ale jak myśliwy i ofiara. Czuł, jak skóra na karku swędziała go od płochliwie wyrastających piór, gdy pochylił głowę i sięgnął dłonią do kieszeni, natykając się palcami na trójząb srebrnego widelca – znów wymamrotał te same słowa przeprosin, lecz kiedy odwracał się, aby pośpiesznie odejść, palce ojca zatrzymały się na jego ramieniu jak miękka rozgwiazda, chcę zobaczyć, jak przepraszasz Vernera, odparł, a on przełknął chęć, aby zapytać dlaczego, spojrzenie Vegara nosiło w sobie bowiem groźbę dużo gorszej rozmowy.
Chłopiec był od niego wyższy, miał przenikliwe, szare spojrzenie i gdyby nie to, że jego oczy wydawały się lśnić niedobrym, zielonym światłem, zapewne uznałby go za nudnego.
– Pożyczyłem go – odparł szorstko, wzruszając przy tym ramionami, ojcowskie spojrzenie wciąż ciążyło mu jednak na karku, więc zaraz wyprostował się i uniósł lekko głowę, aby sprawiać wrażenie poważnego – jedynie Verner, który stał bezpośrednio przed nim, mógł zauważyć, że przymrużył powieki i teraz patrzył na niego z oskarżycielską wrogością. – Nie musiałeś mówić mojemu ojcu.
Vegar lubił powtarzać, że za czasów panowania Eryka I, złodziejom odcinano dłonie na wysokości nadgarstka, więc kiedy siedział przy stole, nieustannie dociskał śródręcza do tapicerowanej poduszki, wsuwając palce coraz głębiej pod uda, jakby obawiał się, że ojciec w każdej chwili mógłby sięgnąć po nóż do krojenia mięsa i wbić mu go w nasadę ręki – wiercił się nerwowo, znudzony i niezadowolony, tylko czasami przechwytując ostrzegawcze spojrzenia rodziców i pochylając głowę, aby bez celu wodzić wzrokiem pomiędzy talerzami, wzdłuż ozdobnych wzorów obrusu Forsbergów i eleganckiej zastawy, od której świerzbiły go dłonie. Vermund powiedział mu, że kiedy mrużył oczy i kołysał się na krześle, przypominał kota, który popychał łapą szklaną filiżankę tylko dlatego, że mógł, aż ta w końcu zsuwała się przez krawędź blatu i rozbijała na lśniącej, marmurowej podłodze, lecz on tylko zachichotał, przesuwając srebrny widelec na brzegu stołu, po czym uderzając zaciśniętą dłonią w zdobiony uchwyt, aby sztuciec wzbił się w powietrze i spadł ze stukotem pod ojcowskie brogsy – Vegar kazał mu natychmiast wstać i przeprosić gospodarzy, Ingelise pochyliła natomiast głowę, brodząc wzrokiem we wnętrznościach ułożonego na talerzu halibuta, którego białe mięso rozkładało się na cienkie, lśniące płatki. Przez chwilę stał w miejscu, zaciskając zęby i pragnąc, aby matka na niego spojrzała, lecz podczas gdy jej oczy stawały się coraz bardziej zamglone i nieobecne, spojrzenie ojca tężało, wwiercając się w skronie jak rdzewiejący gwóźdź – w wyobrażeniach Vegara składał się z twardych goleni i ostrych obojczyków, z samych kantów i kości owiniętych błękitno białą skórą, a kiedy wydusił z gardła ciche unnskyld, które powinno było zastąpić cięższe i grzecznościowe beklage, jego rysy wydawały się zaostrzyć jeszcze wyraźniej, skłaniając do zastanowienia, czy jego szpiczasta broda zawsze przypominała kształtem ptasi dziób, a czarne włosy, których wiechcie zdążyły przeciwstawić się fryzurze, w jaką zaczesał je matczyny grzebień, połyskiwały jak krucze pióra; gdyby zdjął buty, można by spodziewać się, że zamiast palców posiadał długie, zakrzywione szpony.
Po wyjściu z jadalni, przysiadł pod ścianą jednego z korytarzy, które rozrastały się po rezydencji Forsbergów jak winorośl, pokrywająca całą, północną fasadę Bastionu, i zaczął skubać skórki wzrastające przy krawędziach paznokci, odrywać je nerwowo, aż spod spodu wyłoniła się świeża, różowa tkanka, piekąca tak silnie, że musiał włożyć palce do ust, ssąc tak długo, że w miejsce słodyczy, która oblepiła mu zęby po zjedzeniu wypełnionej masą migdałową semli, pojawił się jedynie mgły, metaliczny posmak krwi – w końcu toczące się w jadalni rozmowy przycichły wyraźnie, oficjalna ceremonia dobiegła końca, a wszyscy skierowali się w stronę ogrodów, gdzie chłodne, szwedzkie słońce kładło się na trawniku pomarańczowym blaskiem. Podniósł się z podłogi, czując mrowienie w zdrętwiałych lędźwiach, przechodząc przez kuchnie zauważył jednak, że słodycze, po które ojciec nie pozwalał mu sięgać przy stole, gromiąc wyciągnięte dłonie surowym, nieprzyjaznym spojrzeniem, stały teraz – niedopilnowane – na marmurowym blacie. Rozejrzał się pośpiesznie, lecz nie zauważył nikogo, kto mógłby zwrócić uwagę na jego obecność, więc podszedł w stronę kredensu i wysunął szufladę, aby sięgnąć po widelec, kiedy spojrzał na lśniące, srebrzone sztućce, nie potrafił jednak powstrzymać dłoni, która sama sięgnęła w głąb przegrody, jakby była autonomiczną istotą, niezależną od jego ciała, i zacisnęła palce na eleganckim, zdobionym widelcu, który następnie błyskawicznie schowała do kieszeni. Usatysfakcjonowany, zapomniał o deserze, a kiedy Ingelise zawołała go do ogrodu, pobiegł w stronę drzwi, nie zamykając szuflady.
Był dopiero początek kwietnia, lecz powietrze na dworze stało się już ciepłe i rześkie – jasne, popołudniowe niebo świeciło rozmytym błękitem, który odbierał jaskrawe barwy wszystkiemu, czego dotknął i kradł życie z twarzy kobiet, siedzących w półkolu pod kwitnącą tawułą. Ledwie zdążył rozejrzeć za Vermundem, poczuł na sobie ten sam, bolesny ciężar, który uciskał go pomiędzy łopatkami podczas obiadu. Drgnął, odwracając głowę w stronę Vegara – jego twarz, skurczona uprzejmością, nie zdradzała prawdziwego gniewu, w wieku dziesięciu lat potrafił już jednak rozróżniać drobne oznaki ojcowskiej zgrozy: wiedział, że jego ciężki baryton miał podszewkę wykonaną z gniewu, a głęboko w czarnych źrenicach tonął kamień rozczarowania, które to dwie emocje miał okazać mu dopiero później, kiedy głosy Forsbergów przycichną, a oni staną naprzeciwko siebie nie jak ojciec i syn, ale jak myśliwy i ofiara. Czuł, jak skóra na karku swędziała go od płochliwie wyrastających piór, gdy pochylił głowę i sięgnął dłonią do kieszeni, natykając się palcami na trójząb srebrnego widelca – znów wymamrotał te same słowa przeprosin, lecz kiedy odwracał się, aby pośpiesznie odejść, palce ojca zatrzymały się na jego ramieniu jak miękka rozgwiazda, chcę zobaczyć, jak przepraszasz Vernera, odparł, a on przełknął chęć, aby zapytać dlaczego, spojrzenie Vegara nosiło w sobie bowiem groźbę dużo gorszej rozmowy.
Chłopiec był od niego wyższy, miał przenikliwe, szare spojrzenie i gdyby nie to, że jego oczy wydawały się lśnić niedobrym, zielonym światłem, zapewne uznałby go za nudnego.
– Pożyczyłem go – odparł szorstko, wzruszając przy tym ramionami, ojcowskie spojrzenie wciąż ciążyło mu jednak na karku, więc zaraz wyprostował się i uniósł lekko głowę, aby sprawiać wrażenie poważnego – jedynie Verner, który stał bezpośrednio przed nim, mógł zauważyć, że przymrużył powieki i teraz patrzył na niego z oskarżycielską wrogością. – Nie musiałeś mówić mojemu ojcu.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
Verner Forsberg
Re: All that glitters is not worth it (1986: V. Forsberg & K. Jötnarsen) Pią 21 Cze - 0:56
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
- Pożyczyłeś widelec? - udał zdziwionego, z przyjemnością orientując się, że w rozmowie z kimś o kilka lat młodszym powinien mieć przewagę intelektualną. Jestem od ciebie mądrzejszy, bo mój mózg jest większy — powiedział kiedyś nieroztropnie innemu młodszemu koledze, ale wtedy samemu był młodszy i rozumiał już, że takie słowa nie były do końca dyplomatyczne. Udowodni zatem wyższość w inny sposób (gdyby miał spytać samego siebie, dlaczego chce się poczuć lepiej kosztem małego chłopca, nie znalazłby odpowiedzi ani nie chciał jej poznać). Rzadko miał do tego okazję, ojciec zawsze kazał mu być miłym dla gości, ale dziś wszyscy byli skonfundowani zachowaniem Kåre i to doskonała okazja do prawdziwej zabawy. - Dlaczego pożyczyłeś bez pytania widelec? - drążył, wychwytując dziury w logice tej wymówki. - Przecież na stole były sztućce. Czy upuściłeś swój widelec na ziemię, a nasza służba była zajęta? Podaliby ci przecież inny. - udał zatroskanego, a potem wahał się przez chwilę pomiędzy promiennym uśmiechem i melodramatycznym zmarszczeniem brwi, aż wybrał to drugie. Wydawało się odpowiedniejszą reakcją. - Czy mam zwrócić ojcu uwagę na nieprofesjonalizm któregoś z kelnerów skoro musiałeś pofatygować się aż do kuchni? Którego konkretnie? Johann to ten wyższy, niedawno urodziło mu się dziecko. - zmyślał jak z nut, ciekaw, gdzie kończy się sumienie małego Kåre, a zaczyna instynkt samozachowawczy. Wszyscy wiedzieli, ze ukradł widelec, wybór donosu na kelnera był tylko iluzoryczny, ale wciąż ciekawie było postawić chłopca przed takim dylematem. - A może Franz? Ten rudy? - potrzebował sekundy na wymyślenie życiorysu dla Franza. - Niedługo się żeni, ale nie powinien być tak rozkojarzony. - westchnął z teatralnym oburzeniem. Udawał, że rozgląda się po ogrodzie, w poszukiwaniu innych winowajców, ale znienacka spojrzał z góry na Kåre, wręcz chcąc przyszpilić go do ziemi wzrokiem.
Ku jego zaskoczeniu, nie udało się. Mały Kåre wcale nie uciekał wzrokiem i wcale nie wyglądał na skruszonego. Mały Kåre unosił brodę i spoglądał na Vernera z nieukrywaną złością.
No proszę.
Ten dzieciak naprawdę był o wiele ciekawszy niż Forsberg sądził.
Rozciągnął usta w wężowym uśmiechu, jak zawsze gdy był podekscytowany.
- Dlaczego miałbym nie mówić twojemu ojcu, że ukradłeś nasz rodzinny widelec? - udał zdziwienie, ale z nieco mniejszą teatralnością niż wcześniej, skoro najwyraźniej przejrzeli nawzajem swoje maski. - Myślisz, że powinienem najpierw powiedzieć mojemu ojcu? - spytał jadowicie. - Widzisz, sam nie jestem pewny jaka jest kolejność. Pierwszy raz ktoś ukradł nam widelec. - wytłumaczył Karemu, jak dziecku, ale spoglądał na niego jak na rówieśnika. - Wysłał cię tu, żebyś mnie przeprosił, prawda? - zakpił, czekając na przeprosiny, które wciąż nie padły i wciąż na niego patrzył, badawczo i przenikliwie, tak przenikliwie, że...
- Co to jest? Masz za kołnierzem pióro. - otworzył szerzej oczy, jeszcze bardziej zaintrygowany niż całą sprawą kradzieży. Podniósł rękę, jakby chciał je strząsnąć i zabrać, jak zawsze gdy wyrywał z ziemi ciekawą roślinę.
Ku jego zaskoczeniu, nie udało się. Mały Kåre wcale nie uciekał wzrokiem i wcale nie wyglądał na skruszonego. Mały Kåre unosił brodę i spoglądał na Vernera z nieukrywaną złością.
No proszę.
Ten dzieciak naprawdę był o wiele ciekawszy niż Forsberg sądził.
Rozciągnął usta w wężowym uśmiechu, jak zawsze gdy był podekscytowany.
- Dlaczego miałbym nie mówić twojemu ojcu, że ukradłeś nasz rodzinny widelec? - udał zdziwienie, ale z nieco mniejszą teatralnością niż wcześniej, skoro najwyraźniej przejrzeli nawzajem swoje maski. - Myślisz, że powinienem najpierw powiedzieć mojemu ojcu? - spytał jadowicie. - Widzisz, sam nie jestem pewny jaka jest kolejność. Pierwszy raz ktoś ukradł nam widelec. - wytłumaczył Karemu, jak dziecku, ale spoglądał na niego jak na rówieśnika. - Wysłał cię tu, żebyś mnie przeprosił, prawda? - zakpił, czekając na przeprosiny, które wciąż nie padły i wciąż na niego patrzył, badawczo i przenikliwie, tak przenikliwie, że...
- Co to jest? Masz za kołnierzem pióro. - otworzył szerzej oczy, jeszcze bardziej zaintrygowany niż całą sprawą kradzieży. Podniósł rękę, jakby chciał je strząsnąć i zabrać, jak zawsze gdy wyrywał z ziemi ciekawą roślinę.
Kåre Jötnarsen
Re: All that glitters is not worth it (1986: V. Forsberg & K. Jötnarsen) Pią 30 Sie - 13:49
Kåre JötnarsenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Tromsø, Norwegia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 15 / magia zakazana: 23 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Wiedział, co powinien zrobić – czego wymagał od niego ojciec i o co prosiłaby go matka – sposób, w jaki chłopiec mu się przyglądał, sprawiał jednak, że czuł gniew podchodzący mu do gardła pod postacią łagodnych mdłości, kwaśną żółć dziecięcej frustracji, skłaniającej go do zaciśnięcia zębów i pięści, aż śródręcza rozbolały go od paznokci uporczywie wgniatających się w miękką tkankę, na której, po rozprostowaniu dłoni, pozostały ślady w kształcie czterech, zaczerwienionych półksiężyców, podrapanych pod samo pobrzeże spłonienia się krwią. Verner był od niego starszy i ponad o głowę wyższy, a coś w sposobie, w jakim ściągał brwi i unosił kąciki ust sprawiało, że jego emocje wydawały się przerysowane, jak szkic wykonany zbyt grubym konturem, wydętym, aby odwrócić uwagę od nieścisłości wykonywanego portretu – było w nim coś, co sprawiało, że czuł, jak gęste pterylium, wyrosłe wzdłuż kręgosłupa pod wpływem surowego spojrzenia ojca, nastroszyło się i uniosło pod krawędź koszuli, drapiąc go w kark i sprawiając, że wygiął wargi w niezadowolonym grymasie, powstrzymując się, aby nie sięgnąć dłonią na szyję i podrapać się do żywej tkanki.
– Co cię to obchodzi? – prychnął, marszcząc nos, jakby był psem, ostrzegającym przed kłami ukrytymi pod zaróżowioną powłoką dziąseł – gdyby mógł, nie zaprzestałby na warczeniu, miał dziesięć lat i łatwo było mu wyobrazić sobie, że zaciska szczęki na przedramieniu Vernera, przegryza się przez miękką skórę i łamie zębami kości. Spędził dzieciństwo, przyglądając się myśliwskim ogarom ojca – widział, jak biegły, ze śliną spienioną na faflach, wybudzone z inercji hukiem myśliwskiej strzelby, a potem oblizywały swoje zdyszane, brązowe pyski, na których krew zdążyła już zaschnąć i przybrać barwę rdzy. Vegar dbał o swoje posokowce bardziej, niż dbał o niego – codziennie rano rzucał im świeży, surowy szponder, który lśnił od posoki i tłuszczu, a kiedy nikt nie patrzył, zanurzał palce w ich miękkie futro, drapiąc psy za uszami, aż szczekały i merdały ogonami. Był jeszcze chłopcem, ledwo wyrośniętym ponad krawędź stołu, ale znał ten rodzaj uprzejmości, który zbierał się żółcią na podniebieniu, zbyt słodki, aby mógł być pożywny i zbyt zatroskany, aby mógł być szczery – jego siostra mówiła w ten sam sposób w obecności dziadka, a kiedy jarl odwracał głowę, posyłała mu porozumiewawcze mrugnięcie. Zacisnął usta w wąską linię, spoglądając starszemu chłopcu prosto w oczy – srebrzyste i błyszczące, przywodzące na myśl stal rzeźnickiego noża. – Najlepiej by było – zaczął sztywnym, nieprzyjemnym tonem – miał zbyt ciężki głos jak na dziesięciolatka i łatwo było zauważyć, jak wiele trudu kosztowało go zniżenie go do chrapliwego dźwięku, którym się posługiwał, aby pomiędzy zębami nie zgrzytała mu wstydliwa, dziecięca piskliwość. – Gdybyście zwolnili ich wszystkich. – kąciki jego ust najpierw drgnęły, a potem triumfalnie uniosły się do góry, ciosając na twarzy usatysfakcjonowany uśmiech, aż w końcu – ku jego zadowoleniu – Verner również się uśmiechnął: uśmiechem, który upodabniał go do jadowitego węża.
– Nie zamierzam cię przepraszać. To tylko widelec – prychnął, wciąż zdeterminowany, aby stać z wydętą piersią i lekko uniesioną brodą, choć chłopiec był od niego wyższy i nieważne, jak usilnie nie próbowałby oznajmić mu swojej dumy, wyglądał przy nim jak dziecko, którym był, lecz którym nigdy w rzeczywistości się nie czuł. – Macie takich milion, niemożliwe, że zauważyłeś zniknięcie jednego. – przymrużył oczy, bacznie przyglądając się Vernerowi, choć w rzeczywistości próbując przede wszystkim przypomnieć sobie, gdzie popełnił błąd – jak mógł pozwolić się zauważyć? Zacisnął zęby mocniej, przypominając sobie ojcowski gniew, sposób, w jaki Vegar na niego patrzył i ból pulsujący w miejscach, gdzie psia smycz uderzyła o jego skórę, pozostawiając zaczerwienione pręgi wzdłuż żeber, pośladków i na zgarbionych plecach – wiedział, że ojciec będzie wściekły, czuł jego gniew pomiędzy łopatkami, w miejscu, gdzie naglące spojrzenie wbijało mu się w kręgosłup. Zamyślony, nie zauważył zdziwienia odrysowanego na twarzy starszego chłopca – drgnął dopiero, kiedy jego oczy rozchyliły się szerzej, a ręka sięgnęła do jego szyi, próbując schwycić między palcami niesforne pióro, objaw choroby wystający zza odgiętego kołnierza. Odskoczył do tyłu, odsłaniając zęby jak zwierzę, a jego głos, wyrwany z wnyków precyzyjnej złośliwości, znów stał się głośny i piskliwy.
– Zostaw mnie! – wyciągnął rękę, próbując odepchnąć dłoń Vernera, uderzyć go tak, jak matka uderzała jego, gdy zbyt wcześnie sięgał po rozstawione na stole jedzenie, to dla gości. Nagły ruch sprawił jednak, że koszula przekrzywiła się jeszcze bardziej, odsłaniając pojedyncze, ciemne stosiny, a jego policzki po obu stronach nakropiły się ciemnymi punktami wyrastających piór, od których zaczęła swędzieć go skóra.
– Co cię to obchodzi? – prychnął, marszcząc nos, jakby był psem, ostrzegającym przed kłami ukrytymi pod zaróżowioną powłoką dziąseł – gdyby mógł, nie zaprzestałby na warczeniu, miał dziesięć lat i łatwo było mu wyobrazić sobie, że zaciska szczęki na przedramieniu Vernera, przegryza się przez miękką skórę i łamie zębami kości. Spędził dzieciństwo, przyglądając się myśliwskim ogarom ojca – widział, jak biegły, ze śliną spienioną na faflach, wybudzone z inercji hukiem myśliwskiej strzelby, a potem oblizywały swoje zdyszane, brązowe pyski, na których krew zdążyła już zaschnąć i przybrać barwę rdzy. Vegar dbał o swoje posokowce bardziej, niż dbał o niego – codziennie rano rzucał im świeży, surowy szponder, który lśnił od posoki i tłuszczu, a kiedy nikt nie patrzył, zanurzał palce w ich miękkie futro, drapiąc psy za uszami, aż szczekały i merdały ogonami. Był jeszcze chłopcem, ledwo wyrośniętym ponad krawędź stołu, ale znał ten rodzaj uprzejmości, który zbierał się żółcią na podniebieniu, zbyt słodki, aby mógł być pożywny i zbyt zatroskany, aby mógł być szczery – jego siostra mówiła w ten sam sposób w obecności dziadka, a kiedy jarl odwracał głowę, posyłała mu porozumiewawcze mrugnięcie. Zacisnął usta w wąską linię, spoglądając starszemu chłopcu prosto w oczy – srebrzyste i błyszczące, przywodzące na myśl stal rzeźnickiego noża. – Najlepiej by było – zaczął sztywnym, nieprzyjemnym tonem – miał zbyt ciężki głos jak na dziesięciolatka i łatwo było zauważyć, jak wiele trudu kosztowało go zniżenie go do chrapliwego dźwięku, którym się posługiwał, aby pomiędzy zębami nie zgrzytała mu wstydliwa, dziecięca piskliwość. – Gdybyście zwolnili ich wszystkich. – kąciki jego ust najpierw drgnęły, a potem triumfalnie uniosły się do góry, ciosając na twarzy usatysfakcjonowany uśmiech, aż w końcu – ku jego zadowoleniu – Verner również się uśmiechnął: uśmiechem, który upodabniał go do jadowitego węża.
– Nie zamierzam cię przepraszać. To tylko widelec – prychnął, wciąż zdeterminowany, aby stać z wydętą piersią i lekko uniesioną brodą, choć chłopiec był od niego wyższy i nieważne, jak usilnie nie próbowałby oznajmić mu swojej dumy, wyglądał przy nim jak dziecko, którym był, lecz którym nigdy w rzeczywistości się nie czuł. – Macie takich milion, niemożliwe, że zauważyłeś zniknięcie jednego. – przymrużył oczy, bacznie przyglądając się Vernerowi, choć w rzeczywistości próbując przede wszystkim przypomnieć sobie, gdzie popełnił błąd – jak mógł pozwolić się zauważyć? Zacisnął zęby mocniej, przypominając sobie ojcowski gniew, sposób, w jaki Vegar na niego patrzył i ból pulsujący w miejscach, gdzie psia smycz uderzyła o jego skórę, pozostawiając zaczerwienione pręgi wzdłuż żeber, pośladków i na zgarbionych plecach – wiedział, że ojciec będzie wściekły, czuł jego gniew pomiędzy łopatkami, w miejscu, gdzie naglące spojrzenie wbijało mu się w kręgosłup. Zamyślony, nie zauważył zdziwienia odrysowanego na twarzy starszego chłopca – drgnął dopiero, kiedy jego oczy rozchyliły się szerzej, a ręka sięgnęła do jego szyi, próbując schwycić między palcami niesforne pióro, objaw choroby wystający zza odgiętego kołnierza. Odskoczył do tyłu, odsłaniając zęby jak zwierzę, a jego głos, wyrwany z wnyków precyzyjnej złośliwości, znów stał się głośny i piskliwy.
– Zostaw mnie! – wyciągnął rękę, próbując odepchnąć dłoń Vernera, uderzyć go tak, jak matka uderzała jego, gdy zbyt wcześnie sięgał po rozstawione na stole jedzenie, to dla gości. Nagły ruch sprawił jednak, że koszula przekrzywiła się jeszcze bardziej, odsłaniając pojedyncze, ciemne stosiny, a jego policzki po obu stronach nakropiły się ciemnymi punktami wyrastających piór, od których zaczęła swędzieć go skóra.
shadows tangle like a vine
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind
crawling up the posts within our shrine
you look so good there on your knees
such a good girl, knows how to please
look at me, look me in the еyes, forget yourself surrender your mind