:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995)
2 posters
Jāzeps Ešenvalds
Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Wto 2 Sty - 16:25
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie lubił, kiedy Halle zostawiał go samego – na dworze panował odstały półmrok, którego ciemny osad gromadził się przy krawężnikach i wsączał w suchą skórę kamienic, aż budynki, porośnięte nocą, wydawały się zacieśniać kręgiem wokół brukowanego placu. W zaułku dzielnicy miasto stawało się rogate i szponiaste, jak gdyby po zmroku wracało do życia, kołysząc się nad jego głową z rozwartymi szczękami, skąd ślina skapywała za kołnierz chłodem mżącego z ukosa deszczu – tętno poruszało się między brukowaniami ścian, pulsując echem głośnych rozmów i rubasznego śmiechu; czasem głosy przycichały i zżymały się wyraźnie, jakby były jedynie złudnym gaworzeniem wiatru, zaraz znowu wybuchały jednak zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych uciech i przekleństw. Stał z plecami wspartymi o murowaną ścianę, pochylając głowę za każdym razem, kiedy drzwi pobliskiego baru poruszały się z ciężkim westchnieniem, wpuszczając i wypuszczając grupy ludzi – niektórzy zerkali na niego podejrzliwie, inni spoglądali tylko ukradkiem, zaraz nachylając się ku sobie z rozbawieniem, zbierającym się w powietrzu obłokami białej pary; twarz paliła go od wypieków, skóra swędziała za kołnierzem płaszcza, jakby cudze źrenice wgryzały się pod nią cienkimi drzazgami, sprawiając, że czuł się niezgrabny i za wysoki – nieustannie odnosił wrażenie, że zajmował za dużo miejsca, sprawiał, że rzeczywistość stawała się duszna i ciasna, więc zawsze garbił się lekko i uginał kolana, jakby przez całe życie usiłował stać się mniejszy niż swoje ciało, ukrywał głowę w ramionach i wyobrażał sobie, że przyszedł na świat z sercem mieszczącym się na opuszce palca. Świat zwlekał mu tymczasem nad głową, kamienice pochylały się wokół placu, a zacienione aleje przewężały w miejscach, gdzie nie sięgał mdły poświt latarni – chwilowo miał wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nim wszystko układało się w modelowy obraz dzielnicy, podczas gdy na bokach, przy samych krawędziach jego spojrzenia, krajobraz rozsznurowywał się i pękał, pozostawiając cienkie nici urwanych fastryg, jak gdyby wystarczyło pchnąć jedną ze ścian, aby cały budynek rozpadł się w gruz i kamienie, a miasto rozłożyło się przed nim jak ogromna, papierowa makieta.
Noc zaczynała gęstnieć i spowijać się mrokiem, Halle tymczasem nie wracał – nigdy nie powiedział mu, dokąd poszedł, zacisnął jedynie palce na jego ramieniu i obiecał, że zaraz wróci; nie ruszaj się stąd, syknął, zanim się odwrócił, a on poczuł na karku ten sam dreszcz, który czuł zawsze, kiedy przyjaciel ściszał głos – jego szept był zazwyczaj dużo gorszy od krzyku. Im dłużej czekał, tym większe dorastało w nim jednak przeczucie, że coś musiało się wydarzyć – po zmroku miasto rzadko przybierało łaskawe oblicze. Poruszył się nerwowo, najpierw przenosząc ciężar ciała na pięty, po czym znów nachylając się do przodu – skórki przy paznokciach miał już przygryzione do krwi, zarysowujące wokół palców nierówne, czerwone obwódki, które piekły za każdym razem, kiedy zaciskał dłonie; w dzieciństwie potrafił zdzierać je, dopóki pod cienkie płytki nie wysączała się krew, teraz Gerhart bił go jednak po rękach za każdym razem, gdy podnosił je do ust, jakby był niesfornym szczeniakiem, niezdolnym oduczyć się starych nawyków inaczej niż poprzez wyrugowanie ich z ciała siłą, nawet teraz dłonie miał więc pokryte cienkimi pręgami strupów, pąsowymi śladami po drewnianej miarce, którym w nerwach nie pozwalał się zagoić, aż na skórze wybroczyły trwałe, ciemniejsze przebarwienia po cudzym rygorze. Za ścianą zadudnił głośny śmiech, a on wzdrygnął się wyraźnie, po czym poruszył się w kierunku budynku po przeciwnej stronie zaciemnionego placu, gdzie trzydzieści minut temu zniknęła szczupła sylwetka Halle – przekroczył kałużę, palce u stóp drętwiały mu w przemoczonych butach, dłonie trzęsły się lekko, choć starał się nabierać powolne, głębokie oddechy, wrzynające się w tchawice igłami grudniowego chłodu. Wiatr dął mu w poły rozpiętego płaszcza, którego ostatni guzik odpruł się zeszłego wieczoru, ginąc w brukowanych wklęsłościach chodnika, wokół szeleściły przylepione do słupów plakaty – zaginione zwierzęta, zaginieni ludzie, afisze z czerwonym symbolem Wyzwolonych; jeden z nich zerwał się pod wpływem gwałtownego podmuchu i rozmókł w błocie pod jego stopami. Przyspieszył kroku, usiłując pozostawić w tyle swój cień, lecz na próżno, przy kolejnej latarni znów znajdował się bowiem przed nim, ogromny i szponiasty, nieprzypominający człowieka – po drugiej stronie dziedzińca ulica zwężała się, cień odbijał się wydłużonym echem, rozbite w kałużach snopy światła drżały niepewnie, wiatr burzył połysk w rozświetlonym spojrzeniu.
Nie chciał tu być – wśród ludzi, których twarze ginęły pod ciemnymi kapturami nocy, w sercu dzielnicy, której krawędzie pozostawiały na ramionach czerwone szramy, we własnej skórze, dropiatej od chłodu i zaniepokojenia, rozprutej w miejscu, gdzie na wierzch wyłaniała się czerwona tkanka. Wiedział, że Halle miał przed nim tajemnice – te, które przewiązywał rozbawionym uśmiechem i te, sprawiające, że mówił przez sen słowa, których nigdy nie odważyłby się powtórzyć mu nad ranem; tym razem było inaczej – wmawiał sobie, że było inaczej.
– Halle? – pchnął dłonią drzwi, wchodząc do budynku, którego pusta przestrzeń sprawiła, że wzdłuż karku spełzł mu nerwowy dreszcz, jakby ktoś przesunął palcami po wypustkach kręgów; powtórzył imię jeszcze raz, czując jak tężeje mu na języku, jakby trzymał między wargami coś, czego nigdy nie powinien był brać do ust. Jego głos uniósł się tymczasem echem w górę schodów.
Noc zaczynała gęstnieć i spowijać się mrokiem, Halle tymczasem nie wracał – nigdy nie powiedział mu, dokąd poszedł, zacisnął jedynie palce na jego ramieniu i obiecał, że zaraz wróci; nie ruszaj się stąd, syknął, zanim się odwrócił, a on poczuł na karku ten sam dreszcz, który czuł zawsze, kiedy przyjaciel ściszał głos – jego szept był zazwyczaj dużo gorszy od krzyku. Im dłużej czekał, tym większe dorastało w nim jednak przeczucie, że coś musiało się wydarzyć – po zmroku miasto rzadko przybierało łaskawe oblicze. Poruszył się nerwowo, najpierw przenosząc ciężar ciała na pięty, po czym znów nachylając się do przodu – skórki przy paznokciach miał już przygryzione do krwi, zarysowujące wokół palców nierówne, czerwone obwódki, które piekły za każdym razem, kiedy zaciskał dłonie; w dzieciństwie potrafił zdzierać je, dopóki pod cienkie płytki nie wysączała się krew, teraz Gerhart bił go jednak po rękach za każdym razem, gdy podnosił je do ust, jakby był niesfornym szczeniakiem, niezdolnym oduczyć się starych nawyków inaczej niż poprzez wyrugowanie ich z ciała siłą, nawet teraz dłonie miał więc pokryte cienkimi pręgami strupów, pąsowymi śladami po drewnianej miarce, którym w nerwach nie pozwalał się zagoić, aż na skórze wybroczyły trwałe, ciemniejsze przebarwienia po cudzym rygorze. Za ścianą zadudnił głośny śmiech, a on wzdrygnął się wyraźnie, po czym poruszył się w kierunku budynku po przeciwnej stronie zaciemnionego placu, gdzie trzydzieści minut temu zniknęła szczupła sylwetka Halle – przekroczył kałużę, palce u stóp drętwiały mu w przemoczonych butach, dłonie trzęsły się lekko, choć starał się nabierać powolne, głębokie oddechy, wrzynające się w tchawice igłami grudniowego chłodu. Wiatr dął mu w poły rozpiętego płaszcza, którego ostatni guzik odpruł się zeszłego wieczoru, ginąc w brukowanych wklęsłościach chodnika, wokół szeleściły przylepione do słupów plakaty – zaginione zwierzęta, zaginieni ludzie, afisze z czerwonym symbolem Wyzwolonych; jeden z nich zerwał się pod wpływem gwałtownego podmuchu i rozmókł w błocie pod jego stopami. Przyspieszył kroku, usiłując pozostawić w tyle swój cień, lecz na próżno, przy kolejnej latarni znów znajdował się bowiem przed nim, ogromny i szponiasty, nieprzypominający człowieka – po drugiej stronie dziedzińca ulica zwężała się, cień odbijał się wydłużonym echem, rozbite w kałużach snopy światła drżały niepewnie, wiatr burzył połysk w rozświetlonym spojrzeniu.
Nie chciał tu być – wśród ludzi, których twarze ginęły pod ciemnymi kapturami nocy, w sercu dzielnicy, której krawędzie pozostawiały na ramionach czerwone szramy, we własnej skórze, dropiatej od chłodu i zaniepokojenia, rozprutej w miejscu, gdzie na wierzch wyłaniała się czerwona tkanka. Wiedział, że Halle miał przed nim tajemnice – te, które przewiązywał rozbawionym uśmiechem i te, sprawiające, że mówił przez sen słowa, których nigdy nie odważyłby się powtórzyć mu nad ranem; tym razem było inaczej – wmawiał sobie, że było inaczej.
– Halle? – pchnął dłonią drzwi, wchodząc do budynku, którego pusta przestrzeń sprawiła, że wzdłuż karku spełzł mu nerwowy dreszcz, jakby ktoś przesunął palcami po wypustkach kręgów; powtórzył imię jeszcze raz, czując jak tężeje mu na języku, jakby trzymał między wargami coś, czego nigdy nie powinien był brać do ust. Jego głos uniósł się tymczasem echem w górę schodów.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Wto 16 Sty - 19:11
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Twarz Solji w półmroku przypominała klatkę czarno-białego niemego kryminału, jednego z tych, które pokazywano im na zajęciach z historii filmu. Policzki miał jasne jak duch, a ciemne oczodoły odznaczały się ponad nimi trupio. Patrzył na niego uważnie, choć jego spojrzenie pozostawało puste, przeżarte jakimś brzydkim, wulgarnym rodzajem głodu, które sprawiało, że Halle czuł, jak cienkie włoski na karku stają mu dęba. Palce zadrżały, kiedy wyciągał ku mężczyźnie bawełniany woreczek pełen runicznych talarów. Solja żachnął się krótko i żarłocznie porwał zapłatę, lecz gdy Halle chciał odejść, ten wyciągnął ku niemu dużą, sękata dłoń i pochwycił jego nadgarstek w twardym uścisku.
— Nie tak szybko — syknął ostrzegawczo, jego głos szorstki i wyszczerbiony przy brzegach jak stary scyzoryk.
Halle zbladł, rozczapierzając obolałe palce, którym powoli zaczynało brakować krwi. Solja liczył pieniądze, talar po talarze, oblizując się przy tym niecierpliwie. Bał się, że go oszuka, słusznie być może, bo Skov miał młodą twarz pełną głupiej zuchwałości, sprytne, lisie oczy i ogon, który, choć schowany w nogawce wąskich spodni, dawał o sobie znać mglistą, duszną aurą unoszącą się wokół jego ciała. Oszukiwał często, zazwyczaj po to, by przetrwać, od pewnego czasu mniej jednak obchodziły go pieniądze — nie na tyle, by ryzykować. Kieszonkowe, które dostawał co tydzień od Borgesów, było bardziej niż wystarczające, było w zasadzie na tyle dużo, iż Halle nie umiał pojąć jeszcze, co ludzie inaczej urodzeni robili z takimi pieniędzmi. Równie dobrze mógł dać Solji napiwek wartości wszystkich jego plomb.
— Jest całość — ponaglił go zirytowanym szeptem, mężczyzna jednak rzucił mu gniewne spojrzenie i wyprostował się nagle, groźnie szczerząc zęby. Teraz przypominał liniejącego wilka gotowego do skoku, usta miał zaślinione i pełne ciemnych pęknięć.
Halle?
Głos Jaski uniósł się echem w pustce ciemnej klatki schodowej i wspiął się wyżej, piętro po piętrze, aż pod drzwi opuszczonej ósemki. Młoda twarz Halle wygięła się w panice, a Solja mocniej owinął palce wokół jego nadgarstka, nagle przyciskając go do zimnej ściany kamienicy. Skov oddychał szybko — nie miał szans w tej walce.
— Kogo przyprowadziłeś, kundlu? — Solja próbował mówić szeptem, lecz głos podciągał mu się do wściekłego warknięcia. Uniósł dłoń wyżej, przenosząc go na szyję chłopaka, a spierzchnięte wargi rozchyliły się niemo, przybierając kształt jakiejś obcej inkantacji. Halle w przerażeniu przyglądał się jego oczom zalewającym się brudną bielą niczym skwaśniałym mlekiem; widział ciemne żyły powoli wędrujące wzdłuż jego żylastej, wyciągniętej szyi, jakby zatrucie płynęło krwią aż do ust. Szarpał się, próbując się tłumaczyć, drapał paznokciami duże dłonie pokryte pajęczynami czerni. Robiło mu się słabo, świat wokół kruszył się i wpadał w ciemność pod jego stopami. Nie był pewien, czy ślepiec podniósł go, czy rzucił w przepaść.
Coś zaszeleściło. Czyjeś kroki. Twarde, ciężkie. Mocny, męski głos przechodzący w krzyk. Kruczy. Solja puścił go w nieuwadze, klnąc zgrzytliwie, a Halle, odzyskawszy świadomość i grunt pod nogami w nagłym błysku paniki, zdał sobie sprawę, że zamienił jedno zagrożenie na dwa. Odepchnął się od ściany i biegiem rzucił się w dół schodów. Nie mógł wyplewić z myśli imienia Jaski, wyobrażał sobie jego długą sylwetkę stojącą w drzwiach, jego wielkie, zlęknione oczy. Ślepiec biegł za nim, za ślepcem Kruczy. Nie było wiadomo już, kto gonił kogo. Halle był jednak z nich wszystkich najzwinniejszy, przeskakiwał kilka schodów naraz z upiornym wdziękiem zjawy. Nie zatrzymał się w holu, złapał jedynie ramię przyjaciela i pociągnął go na ulicę, dalej biegnąc. Jaska był silniejszy od niego, prawie o głowę wyższy, a jednak wydał się lekki w jego uścisku. Biegł bez słowa, szarpiąc go w stronę Starego Miasta, bliżej domu. Zatrzymał się po kilku minutach na skraju ciemnej ulicy, nagle uświadamiając sobie, iż od dawna nikt ich nie goni. Nikt ich być może nie gonił. Kruczy od samego początku ścigali Solję, a Solja ścigał jedynie własne kryjówki. Zareagował instynktownie — zareagował tak jak każde stworzenie, które całe życie ucieka.
Bezwładnie puścił ramię przyjaciela i dysząc ciężko, oparł się o murowaną ścianę jednej z kamienic. Przez kilka długich sekund patrzył w niebo — ciche, północne niebo, zalane bezgwiezdną, antracytową nocą. Niemal odruchowo wsunął dłoń do kieszeni swojego nowego, drogiego płaszcza, pod fałdą wyłożonej aksamitem wełny znajdując kruchą fiolkę z eliksirem. Była cała. Poczuł ciepłą falę ulgi zalewającą go jak rozlany wrzątek. Chciał się uśmiechnąć, zamiast tego jednak oderwał się nagle i od ściany i gwałtownym ruchem złapał Jaskę za ramiona, przyciskając go z hukiem do muru kamienicy. Wgniatał przedramię w jego pierś i unosił podbródek tak, by patrzeć mu w oczy. Oddech miał drżący, twarz napiętą w intensywnej, lodowej złości. Czuł ciało przyjaciela pod materiałem ubrania — ciepłą skórę i rozszalałe serce.
— Mówiłem ci, żebyś na mnie czekał! — warknął, zaciskając palce mocniej na splocie jego swetra. Nie rozumiał jeszcze do końca tego uczucia, które rozpierało jego trzewia, tego gorąca, które parzyło spód miękkiej tkanki piegowatej skóry. Nie był zły przez Solję ani przez Kruczych, nie dbał też wcale o pieniądze i rozpalone płuca. Świadomość drgała słabo pod językiem — bał się o niego. Gdyby ich złapali, obaj byliby w równie beznadziejnej sytuacji, a Jaska byłby w niej z jego winy. Ten sam Jaska, który stal nadal przed nim, pod jego naciskiem, choć mógł dwoma ruchami odepchnąć go i łupnąć jego ciałem o bruk. Halle rozluźnił uścisk, a jego zaostrzona twarz złagodniała, rozjaśniona spojrzeniem rozszerzonych oczu i lekko rozchylonymi wargami. Przyglądał mu się tak, jakby przez kolejnych kilka sekund nie dowierzał we własną troskę. — Idiota — prychnął jeszcze, lecz wbrew własnym słowom uśmiechnął się lekko, a uśmiech w końcu zamienił się w rozbawiony śmiech. — Kretyn — tym razem obelga brzmiała jak słodki dowód przyjaźni, a Halle raz jeszcze uniósł twarz, na ułamek chwili zbliżając się do swojego towarzysza tak bardzo, iż stykali się nosami. Uśmiechał się nadal, pozwalając ciepłemu powietrzu opadać na jego wargi. — Powinieneś lepiej się bronić… Mogłeś chociaż wykręcić mi rękę. — Wyraz jego twarzy kolejny raz się zaostrzył, z niewinnego przepływając do filuternej zuchwałości. Uderzył jeszcze otwartą dłonią w pierś przyjaciela i odepchnął się od niego, zataczając się na pustą ulicę. Gdy odzyskał równowagę, poderwał brodę, odnajdując wśród wysokich kamienic migot znajomego okna. — Chcesz zobaczyć jak mieszkają bogacze?
— Nie tak szybko — syknął ostrzegawczo, jego głos szorstki i wyszczerbiony przy brzegach jak stary scyzoryk.
Halle zbladł, rozczapierzając obolałe palce, którym powoli zaczynało brakować krwi. Solja liczył pieniądze, talar po talarze, oblizując się przy tym niecierpliwie. Bał się, że go oszuka, słusznie być może, bo Skov miał młodą twarz pełną głupiej zuchwałości, sprytne, lisie oczy i ogon, który, choć schowany w nogawce wąskich spodni, dawał o sobie znać mglistą, duszną aurą unoszącą się wokół jego ciała. Oszukiwał często, zazwyczaj po to, by przetrwać, od pewnego czasu mniej jednak obchodziły go pieniądze — nie na tyle, by ryzykować. Kieszonkowe, które dostawał co tydzień od Borgesów, było bardziej niż wystarczające, było w zasadzie na tyle dużo, iż Halle nie umiał pojąć jeszcze, co ludzie inaczej urodzeni robili z takimi pieniędzmi. Równie dobrze mógł dać Solji napiwek wartości wszystkich jego plomb.
— Jest całość — ponaglił go zirytowanym szeptem, mężczyzna jednak rzucił mu gniewne spojrzenie i wyprostował się nagle, groźnie szczerząc zęby. Teraz przypominał liniejącego wilka gotowego do skoku, usta miał zaślinione i pełne ciemnych pęknięć.
Halle?
Głos Jaski uniósł się echem w pustce ciemnej klatki schodowej i wspiął się wyżej, piętro po piętrze, aż pod drzwi opuszczonej ósemki. Młoda twarz Halle wygięła się w panice, a Solja mocniej owinął palce wokół jego nadgarstka, nagle przyciskając go do zimnej ściany kamienicy. Skov oddychał szybko — nie miał szans w tej walce.
— Kogo przyprowadziłeś, kundlu? — Solja próbował mówić szeptem, lecz głos podciągał mu się do wściekłego warknięcia. Uniósł dłoń wyżej, przenosząc go na szyję chłopaka, a spierzchnięte wargi rozchyliły się niemo, przybierając kształt jakiejś obcej inkantacji. Halle w przerażeniu przyglądał się jego oczom zalewającym się brudną bielą niczym skwaśniałym mlekiem; widział ciemne żyły powoli wędrujące wzdłuż jego żylastej, wyciągniętej szyi, jakby zatrucie płynęło krwią aż do ust. Szarpał się, próbując się tłumaczyć, drapał paznokciami duże dłonie pokryte pajęczynami czerni. Robiło mu się słabo, świat wokół kruszył się i wpadał w ciemność pod jego stopami. Nie był pewien, czy ślepiec podniósł go, czy rzucił w przepaść.
Coś zaszeleściło. Czyjeś kroki. Twarde, ciężkie. Mocny, męski głos przechodzący w krzyk. Kruczy. Solja puścił go w nieuwadze, klnąc zgrzytliwie, a Halle, odzyskawszy świadomość i grunt pod nogami w nagłym błysku paniki, zdał sobie sprawę, że zamienił jedno zagrożenie na dwa. Odepchnął się od ściany i biegiem rzucił się w dół schodów. Nie mógł wyplewić z myśli imienia Jaski, wyobrażał sobie jego długą sylwetkę stojącą w drzwiach, jego wielkie, zlęknione oczy. Ślepiec biegł za nim, za ślepcem Kruczy. Nie było wiadomo już, kto gonił kogo. Halle był jednak z nich wszystkich najzwinniejszy, przeskakiwał kilka schodów naraz z upiornym wdziękiem zjawy. Nie zatrzymał się w holu, złapał jedynie ramię przyjaciela i pociągnął go na ulicę, dalej biegnąc. Jaska był silniejszy od niego, prawie o głowę wyższy, a jednak wydał się lekki w jego uścisku. Biegł bez słowa, szarpiąc go w stronę Starego Miasta, bliżej domu. Zatrzymał się po kilku minutach na skraju ciemnej ulicy, nagle uświadamiając sobie, iż od dawna nikt ich nie goni. Nikt ich być może nie gonił. Kruczy od samego początku ścigali Solję, a Solja ścigał jedynie własne kryjówki. Zareagował instynktownie — zareagował tak jak każde stworzenie, które całe życie ucieka.
Bezwładnie puścił ramię przyjaciela i dysząc ciężko, oparł się o murowaną ścianę jednej z kamienic. Przez kilka długich sekund patrzył w niebo — ciche, północne niebo, zalane bezgwiezdną, antracytową nocą. Niemal odruchowo wsunął dłoń do kieszeni swojego nowego, drogiego płaszcza, pod fałdą wyłożonej aksamitem wełny znajdując kruchą fiolkę z eliksirem. Była cała. Poczuł ciepłą falę ulgi zalewającą go jak rozlany wrzątek. Chciał się uśmiechnąć, zamiast tego jednak oderwał się nagle i od ściany i gwałtownym ruchem złapał Jaskę za ramiona, przyciskając go z hukiem do muru kamienicy. Wgniatał przedramię w jego pierś i unosił podbródek tak, by patrzeć mu w oczy. Oddech miał drżący, twarz napiętą w intensywnej, lodowej złości. Czuł ciało przyjaciela pod materiałem ubrania — ciepłą skórę i rozszalałe serce.
— Mówiłem ci, żebyś na mnie czekał! — warknął, zaciskając palce mocniej na splocie jego swetra. Nie rozumiał jeszcze do końca tego uczucia, które rozpierało jego trzewia, tego gorąca, które parzyło spód miękkiej tkanki piegowatej skóry. Nie był zły przez Solję ani przez Kruczych, nie dbał też wcale o pieniądze i rozpalone płuca. Świadomość drgała słabo pod językiem — bał się o niego. Gdyby ich złapali, obaj byliby w równie beznadziejnej sytuacji, a Jaska byłby w niej z jego winy. Ten sam Jaska, który stal nadal przed nim, pod jego naciskiem, choć mógł dwoma ruchami odepchnąć go i łupnąć jego ciałem o bruk. Halle rozluźnił uścisk, a jego zaostrzona twarz złagodniała, rozjaśniona spojrzeniem rozszerzonych oczu i lekko rozchylonymi wargami. Przyglądał mu się tak, jakby przez kolejnych kilka sekund nie dowierzał we własną troskę. — Idiota — prychnął jeszcze, lecz wbrew własnym słowom uśmiechnął się lekko, a uśmiech w końcu zamienił się w rozbawiony śmiech. — Kretyn — tym razem obelga brzmiała jak słodki dowód przyjaźni, a Halle raz jeszcze uniósł twarz, na ułamek chwili zbliżając się do swojego towarzysza tak bardzo, iż stykali się nosami. Uśmiechał się nadal, pozwalając ciepłemu powietrzu opadać na jego wargi. — Powinieneś lepiej się bronić… Mogłeś chociaż wykręcić mi rękę. — Wyraz jego twarzy kolejny raz się zaostrzył, z niewinnego przepływając do filuternej zuchwałości. Uderzył jeszcze otwartą dłonią w pierś przyjaciela i odepchnął się od niego, zataczając się na pustą ulicę. Gdy odzyskał równowagę, poderwał brodę, odnajdując wśród wysokich kamienic migot znajomego okna. — Chcesz zobaczyć jak mieszkają bogacze?
Jāzeps Ešenvalds
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Nie 4 Lut - 22:55
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wnętrze budynku przypominało wilgotny, zwierzęcy pysk – jego oddech tęchnął stęchlizną, gęstą i charakterystyczną dla stworzenia, które przez całe życie odżywiało się surowym mięsem, a krakelura tynku na brudnych, zaniedbanych czasem ścianach przywodziła na myśl żyły pnące się po wewnętrznej stronie policzka. Obejrzał się nerwowo przez ramię, jakby obawiał się, że pomieszczenie mogłoby zamknąć go w ciasnym objęciu szczęk, unieść zakurzony dywan niczym ogromny, purpurowy język i przełknąć go dół schodów, do gardła, do piwnicy – przez chwilę wydawało mu się, że zauważył na podłodze drugi cień, szerszy niż jego własny, bardziej przygarbiony, podobny do ojca, który zaciskał mu palce na karku, kiedy prowadził go w dół szczebli, tak, aby nie mógł odwrócić głowy, jakby obawiał się, że go ugryzie. Pomieszczenie było jednak zupełnie puste, a po zakurzonej posadzce ciągnęła się tylko długa i niekształtna czerń, wypływająca spod jego podeszw i dygocąca na krawędziach. Odkąd Dzīve pchnął go w dół schodów, bał się ciasnych przestrzeni i drzwi zamykanych mu za plecami, nienawidził, kiedy Halle mówił do niego zza ściany, bo jego głos stawał się wtedy odległy i niewyraźny, a on przypominał sobie wszystkie wieczory, które spędził z policzkiem dociśniętym do podłogi, aby przez szparę pod drzwiami zobaczyć przynajmniej fragment matczynej obecności – materiał spodni, pomarszczony w zgięciu kolana, srebrną obrączkę, połyskującą na serdecznym palcu, obcasy butów, które zakładała, gdy jeździli z ojcem do Lipawy – Inese nigdy nie odważyła się tymczasem sięgnąć dłonią do klamki, zawsze bała się zwierząt i kiedy ciotka przywiozła do domu kota, kazała mężowi wyrwać mu pazury. Patrzył na Hallego za każdym razem, kiedy z nim rozmawiał, nieświadomie podążał wzrokiem za jego twarzą, a kiedy szli wzdłuż ulicy, pilnował, aby trzymać wzrok pomiędzy jego łopatkami – dopiero kiedy Skov zauważał na barkach ciężar cudzych źrenic, pokornie odchylał głowę, choć nie potrafił skupić się na świecie, który go otaczał, przyprawiasz mnie o gęsią skórę, żartował, gdy leżeli razem w łóżku, a on uparcie wpatrywał się w jego profil, więc przepraszał i odwracał się na plecy, starając się pamiętać, że nie był już sam, nie musiał obgryzać kości z cudzego towarzystwa, odrywać sobie czułość zębami z obłego stawu i przeżuwać chrząstki niechcianej bliskości, rzucanej mu pod stół jak sobacze resztki, zbyt obmierzłe i twarde, by ktokolwiek inny włożył je do ust.
Halle był jedyną osobą, której dłonie były ciepłe, gdy dotykały jego ciała – był zachłanny i porywczy, a czasem wydawało mu się, że całował go tylko wtedy, kiedy ktoś na nich patrzył, zaciskał palce mocniej na jego nadgarstku, ilekroć ulica zaściełała się kurzem gorliwych wyzwisk, jak gdyby pragnął uwagi bardziej, niż pragnął jego miłości. Za każdym razem, kiedy opierał ręce na jego piersi lub gdy leżeli spleceni razem w pościeli, z krowim ogonem owiniętym czule wokół jego łydek, wydawało mu się jednak, że w ten sposób musiała wyglądać bliskość człowieka, którego się kochało – nie jak usta szkolnych koleżanek, pozostawiające mu na policzku pąsowy ślad, a w uszach echo kpiącego śmiechu, nie jak szorstkość palców sięgających mu pod ubranie w ciasnym pokoju grupowym, gdzie szum morza zagłuszał szmer chłopięcego protestu, a ciało pociło się pod sztywną, wykrochmaloną kołdrą, nie jak dłonie marynarzy, chropowate od soli i zaciskane na nadgarstku tak, jakby jego tętno miało kształt jutowej liny – więc patrzył mu na ręce za każdym razem, kiedy Halle śmiał się z jego słów i dziecięcej naiwności, próbował wyobrazić sobie ciepło jego opuszek, przylegających do wypuklenia na jego szyi. Tym razem palce przyjaciela były jednak ciasne i nerwowe – oplotły się mocno wokół jego ramienia, gdy Skov zbiegł ze schodów, zwinny i cienisty jak pająk, który osunął się wzdłuż poręczy na białej nici. Mężczyzna pociągnął go do przodu, a on poczuł, jak łapczywie nabrane powietrze uderza o karbowany sufit jego podniebienia i prawie potknął się o krawężnik, kiedy wybiegali na otwarte, atramentowe płótno nocy, gdzie deszcz mżył i osuwał się po ścianach kamienic, gromadząc się pomiędzy brukiem jak łzy zebrane płycizną w kolebce oczodołów – przebiegli razem przez główny plac, wpadając w przesmyk wąskiej, zaciemnionej ulicy, aż pod nogami zaczęły chlupotać mu kałuże, a przez podeszwy butów przemakać zimna, październikowa wilgoć. Kiedy się zatrzymali, płuca paliły go od wysiłku, a jesienne powietrze uderzało boleśnie o tylną ścianę gardła – pochylił się lekko, wpatrując się w chodnik, po czym powoli podniósł głowę do nieba, rozlanego ciemną sadzawką atramentu, z oddali przypominającą otwarte morze; niekiedy, gdy płynął statkiem po Bałtyku, wydawało mu się, że firmament miał dokładnie ten sam odcień, co wzbierająca za burtą woda, a wtedy czuł się, jakby rzeczywistość znów zacieśniała się wokół niego ciasnym karcerem i wpychała z powrotem w zaułek ojcowskiej piwnicy, więc przyciskał czoło do pokładu, próbując skupić wzrok na wszystkim, poza otaczającą go jednostajnością. Kiedy obłoki pary, które wydobywały się z jego ust przy każdym, łapczywym oddechu, zaczęły się przerzedzać, odchrząknął w końcu cicho, lecz nie zdążył nawet sformułować pytania, bo Halle złapał go za ramiona, przyciskając ciało do muru kamienicy – serce dudniło mu w piersi, uwięzione pomiędzy mostkiem, a przypartym do betonu kręgosłupem, on sam uciekał natomiast wzrokiem przed gniewnym, surowym spojrzeniem przyjaciela, bojąc się jego złości.
– Czekałem – odparł bez przekonania, odchylając głowę, gdy Skov zacisnął palce mocniej na splocie jego swetra – był od niego niższy i węższy w barkach, miał smukłą, lecz kruchą budowę leśnej kuny, podczas gdy on zaciskał w pięściach zwierzęcą siłę swojego dziadka; nie miał ciała wątłego z urodzenia, jedynie ciało porzucone, zaniedbane, wbrew napiętym mięśniom nieustannie zmuszane do uległości, ale nigdy nie próbował zaprzeczać Hallemu – nie szarpał się, gdy zaciskał mu dłoń na nadgarstku, nie próbował go odepchnąć, gdy przypierał go do muru, rzadko podnosił głos, a kiedy to robił, nie mógł później spojrzeć mu w oczy – Minęło… dużo czasu, pomyślałem, że… – martwiłem się, chciał powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, mdłe i ciężkie jak poranna flegma. – Dlaczego byłeś tam tak długo? – spytał i zamiast tego i dopiero kiedy przyjaciel się uśmiechnął, on również odważył się wznieść kąciki ust do zakłopotanego rozbawienia – na ulicy było ciemno, lecz czuł wypieki wpełzające mu na policzki, kiedy Skov zbliżył swoją twarz do jego twarzy i piekącą niecierpliwość na spierzchniętych wargach, gdy jego ciepły oddech zatrzymał się w przestrzeni pomiędzy ich ustami. Przez chwilę sądził, że go pocałuje, lecz Halle tylko zakołysał się na nogach i pchnął go w pierś, zapełniając ciszę swoim wesołym, filuternym śmiechem. – Nie chciałem zrobić ci krzywdy – przyznał, choć zaraz poczuł się głupio z własnym zapewnieniem i odruchowo pochylił głowę, czując na sobie gniewne spojrzenie przyjaciela, próbując osłonić kark, jeszcze zanim kazano ułożyć mu go na kamieniu – mężczyzna zatoczył się tymczasem po pustej ulicy, podnosząc głowę do góry i spoglądając w jasne, migotliwe punkty okien, jakby były gwiazdami. – To twoi znajomi?
Halle był jedyną osobą, której dłonie były ciepłe, gdy dotykały jego ciała – był zachłanny i porywczy, a czasem wydawało mu się, że całował go tylko wtedy, kiedy ktoś na nich patrzył, zaciskał palce mocniej na jego nadgarstku, ilekroć ulica zaściełała się kurzem gorliwych wyzwisk, jak gdyby pragnął uwagi bardziej, niż pragnął jego miłości. Za każdym razem, kiedy opierał ręce na jego piersi lub gdy leżeli spleceni razem w pościeli, z krowim ogonem owiniętym czule wokół jego łydek, wydawało mu się jednak, że w ten sposób musiała wyglądać bliskość człowieka, którego się kochało – nie jak usta szkolnych koleżanek, pozostawiające mu na policzku pąsowy ślad, a w uszach echo kpiącego śmiechu, nie jak szorstkość palców sięgających mu pod ubranie w ciasnym pokoju grupowym, gdzie szum morza zagłuszał szmer chłopięcego protestu, a ciało pociło się pod sztywną, wykrochmaloną kołdrą, nie jak dłonie marynarzy, chropowate od soli i zaciskane na nadgarstku tak, jakby jego tętno miało kształt jutowej liny – więc patrzył mu na ręce za każdym razem, kiedy Halle śmiał się z jego słów i dziecięcej naiwności, próbował wyobrazić sobie ciepło jego opuszek, przylegających do wypuklenia na jego szyi. Tym razem palce przyjaciela były jednak ciasne i nerwowe – oplotły się mocno wokół jego ramienia, gdy Skov zbiegł ze schodów, zwinny i cienisty jak pająk, który osunął się wzdłuż poręczy na białej nici. Mężczyzna pociągnął go do przodu, a on poczuł, jak łapczywie nabrane powietrze uderza o karbowany sufit jego podniebienia i prawie potknął się o krawężnik, kiedy wybiegali na otwarte, atramentowe płótno nocy, gdzie deszcz mżył i osuwał się po ścianach kamienic, gromadząc się pomiędzy brukiem jak łzy zebrane płycizną w kolebce oczodołów – przebiegli razem przez główny plac, wpadając w przesmyk wąskiej, zaciemnionej ulicy, aż pod nogami zaczęły chlupotać mu kałuże, a przez podeszwy butów przemakać zimna, październikowa wilgoć. Kiedy się zatrzymali, płuca paliły go od wysiłku, a jesienne powietrze uderzało boleśnie o tylną ścianę gardła – pochylił się lekko, wpatrując się w chodnik, po czym powoli podniósł głowę do nieba, rozlanego ciemną sadzawką atramentu, z oddali przypominającą otwarte morze; niekiedy, gdy płynął statkiem po Bałtyku, wydawało mu się, że firmament miał dokładnie ten sam odcień, co wzbierająca za burtą woda, a wtedy czuł się, jakby rzeczywistość znów zacieśniała się wokół niego ciasnym karcerem i wpychała z powrotem w zaułek ojcowskiej piwnicy, więc przyciskał czoło do pokładu, próbując skupić wzrok na wszystkim, poza otaczającą go jednostajnością. Kiedy obłoki pary, które wydobywały się z jego ust przy każdym, łapczywym oddechu, zaczęły się przerzedzać, odchrząknął w końcu cicho, lecz nie zdążył nawet sformułować pytania, bo Halle złapał go za ramiona, przyciskając ciało do muru kamienicy – serce dudniło mu w piersi, uwięzione pomiędzy mostkiem, a przypartym do betonu kręgosłupem, on sam uciekał natomiast wzrokiem przed gniewnym, surowym spojrzeniem przyjaciela, bojąc się jego złości.
– Czekałem – odparł bez przekonania, odchylając głowę, gdy Skov zacisnął palce mocniej na splocie jego swetra – był od niego niższy i węższy w barkach, miał smukłą, lecz kruchą budowę leśnej kuny, podczas gdy on zaciskał w pięściach zwierzęcą siłę swojego dziadka; nie miał ciała wątłego z urodzenia, jedynie ciało porzucone, zaniedbane, wbrew napiętym mięśniom nieustannie zmuszane do uległości, ale nigdy nie próbował zaprzeczać Hallemu – nie szarpał się, gdy zaciskał mu dłoń na nadgarstku, nie próbował go odepchnąć, gdy przypierał go do muru, rzadko podnosił głos, a kiedy to robił, nie mógł później spojrzeć mu w oczy – Minęło… dużo czasu, pomyślałem, że… – martwiłem się, chciał powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, mdłe i ciężkie jak poranna flegma. – Dlaczego byłeś tam tak długo? – spytał i zamiast tego i dopiero kiedy przyjaciel się uśmiechnął, on również odważył się wznieść kąciki ust do zakłopotanego rozbawienia – na ulicy było ciemno, lecz czuł wypieki wpełzające mu na policzki, kiedy Skov zbliżył swoją twarz do jego twarzy i piekącą niecierpliwość na spierzchniętych wargach, gdy jego ciepły oddech zatrzymał się w przestrzeni pomiędzy ich ustami. Przez chwilę sądził, że go pocałuje, lecz Halle tylko zakołysał się na nogach i pchnął go w pierś, zapełniając ciszę swoim wesołym, filuternym śmiechem. – Nie chciałem zrobić ci krzywdy – przyznał, choć zaraz poczuł się głupio z własnym zapewnieniem i odruchowo pochylił głowę, czując na sobie gniewne spojrzenie przyjaciela, próbując osłonić kark, jeszcze zanim kazano ułożyć mu go na kamieniu – mężczyzna zatoczył się tymczasem po pustej ulicy, podnosząc głowę do góry i spoglądając w jasne, migotliwe punkty okien, jakby były gwiazdami. – To twoi znajomi?
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Wto 27 Lut - 2:16
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Tamtej nocy księżyc nad miastem przypominał wygięte żebro, ostro zakończone i niepokojąco gładkie, jakby wypalono je z porcelany. Widok ten przywodził mu na myśl matkę — był to bowiem ten rodzaj kości, który nie przypominał niczego ludzkiego, może jedynie żebro sarny wyrwane siłą ze słabnącego ciała zwierzęcia, postrzelonego niesprawiedliwie i bezsensownie. Nie wierzył w duchy, ale wierzył w to, iż żaden trup nigdy nie rozkłada się całkowicie. Świat był pełen resztek zamordowanych stworzeń, nie z miłosierdzia lub z przestrogi, a z prostego faktu, iż ziemia nie lubiła marnotrawstwa — po jego matce został tylko ten głupi sierp, wysoko nad głową. Idiotycznie daleki, nietykalny i okrutnie milczący. Halle podnosił wzrok, lecz nic nie odwzajemniało jego spojrzenia. Noc była surowa, a miasto głośne i zamglone, cuchnące wilgocią i metalem, brudne w znajomy, lepki sposób, który osadzał się na tyle gardła sadzą, a w oddechu cierpkim wspomnieniem domu. Światło księżyca było zbyt blade, by rozbielić groźne ulice, a on zbyt słaby, by je ominąć. Gdy zbiegał po schodach, ciągnąc za sobą odgłos kroków Solji, miał wrażenie, że coś przygląda mu się z ciemności, że patrzy na niego tak, jakby chciało powitać go w otwartych drzwiach, jakby znało go od dzieciństwa i nigdy nie przestało wyczekiwać jego powrotu. To było ich wspólne przekleństwo, jego i Alvy — pochodzenie, które nie miało niczego wspólnego z nazwiskiem; przekleństwo, które miało oczy i dłonie, i tak jak każda inna posiadająca je istota, umiało zabijać. Czekało — w ciemnych kątach tej kamienicy, w szczękach ślepych ulic, przy barach i na progu mieszkania Janny; czekało, a Halle był pewien, że nauczył się przed nim uciekać, bo zawsze był sprytny i zwinny, bo umiał się chować w szczelinach opuszczonych budynków i czasem, gdy ktoś go szukał, potrafił oddychać tak cicho, iż odgłos jego życia mieszał się z szelestem powietrza. Lecz żebro nadal wisiało nad jego głową, ciemność nadal miała oczy, a on biegł, czując jak panika bulgocze niewygodnie na dnie żołądka. Nie było w tym mieście miejsca, które mogłoby go zabić, ale nie było też takiego, które mogłoby go uratować.
Kruczy zniknęli, zniknął Solja i w końcu został tylko Jaska oddychający ciężko pod naiwnym uściskiem jego ramienia. Ślepia przekleństwa zamrugały. Jest taki słaby — szeptało, kiedy przyjaciel zsuwał na niego spojrzenie — słaby na nic ci się nie przyda. Jaska miał wielkie oczy. Halle uważał, że są piękne, lecz nie lubił sposobu, w jaki odbijały się w nich emocje. Sprawiały, iż kłamstwo stawało się zbyt trudne, prawda natomiast zbyt długo utrzymywała się na ich powierzchni. Oczy Halle były wąskie i matowe, podobne do saamskich oczu jego matki — nie miały długich, ciemnych rzęs Jaski ani wilgoci zebranej na zaszkleniu tęczówki, miały jednak talent do ukrywania wszelkich sentymentów. Nawet teraz kiedy chwiejny głos przyjaciela obwieszczał, iż czekał, spojrzenie Halle pozostawało przenikliwe i skupione. Tylko kącik ust drgnął lekko — usta miał zdecydowanie po ojcu.
— Zawsze mamy problemy, kiedy za długo myślisz, misiu, pamiętasz? — odezwał się, a w głosie zadźwięczała kpina, była to jednak kpina o ciepłym zabarwieniu, niemal pieszczotliwa. Przypominała sposób, w jaki szczeniaka można było ku własnej uciesze pociągnąć za ogon. Na dźwięk jego pytania, uśmiechnął się szerzej, odsłaniając zęby, a potem sięgnął do kieszeni swojego nowego płaszcza, by wyciągnąć ukryty w jedwabnej podszewce skarb. Fiolka z eliksirem mieniła się w jego dłoni jak płynny metal. Poświata złotego płynu sprawiała, że zdobiąca palce i przegub biżuteria połyskiwała chełpliwie, wraz z nią zadowolony z siebie Halle i jego młoda, elfia twarz. — Kupowałem prezent. Zaległy walentynkowy — zachichotał z wdziękiem, szybko wsuwając skarb z powrotem do kieszeni. Błysk zniknął w fałdzie gładkiej wełny, a on poczuł osobliwą suchość na języku. Gdy prysła adrenalina pościgu, wydał się sobie niewygodnie trzeźwy. Przez chwilę naprawdę chciał, by Jaska mu oddał. — Kurwa, Jas, ty nie chcesz nikomu zrobić krzywdy, nawet wtedy, kiedy to jedyne wyjście — jęknął, przewracając wymownie oczami. — Jesteś jak pierdolona owieczka. No wiesz, taka kózka, której się podrzyna gardło, żeby Freja dała dzieci — ściszył głos, a oddech opadł miękko na szyję przyjaciela. Przez chwilę chciał przyłożyć do niej język, znaleźć tętno pod zmarzniętą skórą. Ich bliskość była znajoma. Halle ją lubił, lubił jej odłamki pod zimnymi ścianami i jej pełnię, kiedy zamykali się razem w ciasnych pokojach — Jaska nie uciekał z łóżka, całował go w usta i udawał, że nie brzydzi się jego ogona, choć wszyscy przed nim nazywali go deformacją. Próbowałeś go obciąć? Tylko raz. Jakby woleli patrzeć na otwartą ranę niż na to kim jest. Tylko Jaska patrzył i tylko Jaska się nie wzdrygał. — Kiedyś będziesz musiał dać mi w mordę, wiesz? Nie wytrzymasz tak długo.
Nie odpowiedział na jego pytanie, prychnął jedynie z rozbawieniem i infantylnym gestem popukał się palcem wskazującym w czoło. Oni nie są moimi przyjaciółmi — wyznał mu na samym początku, po pierwszym tygodniu spędzonym u Borgesów. Nikt z nich nie jest. Znów podniósł spojrzenie ku oknom. W wielkiej, jasnej kamienicy życie jego mecenasów jątrzyło się luksusem obszernych żyrandoli. Mieli obite kremowym płótnem fotele i pokoje pełne książek, których nikt nie czytał, pluli na talerze zwierzęcą krwią i złotymi zębami, a kiedy nikt nie patrzył, odgryzali głowy swoim gościom i chowali je w przeszklonych szafach na porcelanę. Halle mdliło od ich jedzenia, więc żywił się deserami, lecz nawet cukier w tym pałacu był trudny do strawienia — za słodki w sposób, w jaki za słodki jest smród rozkładających się zwłok. Skrzywił się lekko, a mimo to ujął nadgarstek Jaski w swoje palce i pociągnął go wzdłuż bocznej ściany gmachu. Zastanawiał się, jak wiele czasu Borgesowie potrzebowaliby, by pożreć i jego. Dałby się, tego obaj byli pewni. Wizja uroczej córki mecenasów obgryzającej kości Jaski była równie abstrakcyjna, co gorsząca — wzbudził w nim kuriozalną, kwaskowatą zazdrość. Ścisnął dłoń przyjaciela mocniej, a podwórko przed nimi rozwarło się stalową bramą.
Tylne drzwi otwierały się na ciemną, chłodną klatkę schodową, z której korzystała jedynie służba, psy oraz Halle. Schody były strome i wąskie, lecz nawet tutaj czuć było syropowaty zapach przepychu — stłumione rozmowy pracujących nocą kucharek i pozostałości bezy podawanej na deser. Cały dom spał, lecz jego zaplecze zawsze trzymało jedno oko otwarte, niczym smok pilnujący kradzionego złota. Drzwi do jego pokoju znajdowały się na ostatnim piętrze. Nie miały zamka, bo Borgesowie, podobnie jak niegdyś Janna, nie pozwalali mu zamykać się na klucz. Dbali o intymność dla własnej wygody, lecz prywatność nigdy nie wchodziła w skład ich umowy. Teraz jednak spali, a pokój znów należał do niego, choć zawsze czuł się w nim jak intruz.
— Pozwalają mi tu mieszkać… na razie — wytłumaczył naprędce, cicho zamykając za nimi drzwi. Krótką inkantacją zapalił nocną lampkę, a jej światło zalało drewnianą podłogę mętnym, ciepłym blaskiem. Jego tymczasowe mieszkanie nie było duże w skali kamienicy mecenasów, było jednak na tyle duże, by pomieścić w sobie cały dom jego ciotki. Pomieszczenie było otwarte i jasne, zastawione kilkoma jedynie dębowymi meblami i ukoronowane błyszczącym, czarnym pianinem. Wszystko wydawało się tu zbyt poukładane i przesadnie czyste pod dłońmi służby i rozkazami Madame Borges. Książki poustawiano na półkach, nowe ubrania schowano w szafie a zeszyty nut poukładano jedna na drugiej jak kolorowe harmonijki. Nawet duże, wysokie łóżko zasłano tak schludnie, iż trudno było domyślić się, że ktoś w nim spał. Pachniało tutaj olejkiem liliowym i lakierem — nie pozwalano mu tu palić, więc codziennie wystawiał pół ciała przez parapet. Nic tutaj nie pasowało do tego kim był, lecz tym być przecież chciał — do tego dążył, to było jego nowe, wyśnione życie. Tylko Jaska stojący pośrodku wydał się nagle taki żywy, taki ciepły. Ramiona miał opuszczone, a ciemne włosy poruszone wiatrem i ucieczką. Halle nie podobał się rytm jego własnego serca. — Jeżeli będę grzeczny, przeniosą mnie do mieszkania po drugiej stronie ulicy. Będę miał własną gosposię i wannę — opowiadał, siląc się na kpinę, lecz głos zniżył mu się lekko i osłabł. Będziesz mógł zostawać na noc, kiedy zechcesz chciał dodać, lecz zdanie ugrzęzło w gardle. Nie był pewien czy to przez wstyd, czy przez świadomość, iż tego typu kłamstwo obiecywałoby pewien zakres wolności, do której nigdy nie miał prawa. — Dziwne, no nie? Oni są dziwni. Trzymają skórę niedźwiedzia w salonie — szepnął, odwracając się twarzą do Jaski i przysuwając jeszcze bliżej. Wyciągnął ręce, by zaczepić je o materiał jego kurtki i zdjąć ją bez pytania, kilkoma znajomymi ruchami. — Chciałem ją ukraść i powiesić tutaj, no wiesz… żeby mieć cię blisko — zaśmiał się cicho, unosząc się lekko na palcach, tak by zbliżyć do siebie ich twarze. Kiedy go pocałował, ciało przyjaciela wydało mu się tkliwsze niż zwykle. Miał miękkie usta, a Halle przypomniał sobie jak wyglądały, kiedy mówiły, że nie chciał zrobić mu krzywdy. Pocałował go raz jeszcze, mocniej tym razem, a zęby zaczepiły się o ciepło dolnej wargi. Nie rozumiał uczucia, które nie chciało krzywdy. Nie rozumiał, dlaczego Jaska go przed nią chroni. — Musisz być cicho — nakazał, nosem szturchając jego policzek. Dłoń sięgnęła tymczasem do kieszeni, wyciągając z niej znajomy chłód szklanej fiolki. — Nie chcemy, żeby dostali jeszcze niedźwiedzią głowę do kompletu…
Kruczy zniknęli, zniknął Solja i w końcu został tylko Jaska oddychający ciężko pod naiwnym uściskiem jego ramienia. Ślepia przekleństwa zamrugały. Jest taki słaby — szeptało, kiedy przyjaciel zsuwał na niego spojrzenie — słaby na nic ci się nie przyda. Jaska miał wielkie oczy. Halle uważał, że są piękne, lecz nie lubił sposobu, w jaki odbijały się w nich emocje. Sprawiały, iż kłamstwo stawało się zbyt trudne, prawda natomiast zbyt długo utrzymywała się na ich powierzchni. Oczy Halle były wąskie i matowe, podobne do saamskich oczu jego matki — nie miały długich, ciemnych rzęs Jaski ani wilgoci zebranej na zaszkleniu tęczówki, miały jednak talent do ukrywania wszelkich sentymentów. Nawet teraz kiedy chwiejny głos przyjaciela obwieszczał, iż czekał, spojrzenie Halle pozostawało przenikliwe i skupione. Tylko kącik ust drgnął lekko — usta miał zdecydowanie po ojcu.
— Zawsze mamy problemy, kiedy za długo myślisz, misiu, pamiętasz? — odezwał się, a w głosie zadźwięczała kpina, była to jednak kpina o ciepłym zabarwieniu, niemal pieszczotliwa. Przypominała sposób, w jaki szczeniaka można było ku własnej uciesze pociągnąć za ogon. Na dźwięk jego pytania, uśmiechnął się szerzej, odsłaniając zęby, a potem sięgnął do kieszeni swojego nowego płaszcza, by wyciągnąć ukryty w jedwabnej podszewce skarb. Fiolka z eliksirem mieniła się w jego dłoni jak płynny metal. Poświata złotego płynu sprawiała, że zdobiąca palce i przegub biżuteria połyskiwała chełpliwie, wraz z nią zadowolony z siebie Halle i jego młoda, elfia twarz. — Kupowałem prezent. Zaległy walentynkowy — zachichotał z wdziękiem, szybko wsuwając skarb z powrotem do kieszeni. Błysk zniknął w fałdzie gładkiej wełny, a on poczuł osobliwą suchość na języku. Gdy prysła adrenalina pościgu, wydał się sobie niewygodnie trzeźwy. Przez chwilę naprawdę chciał, by Jaska mu oddał. — Kurwa, Jas, ty nie chcesz nikomu zrobić krzywdy, nawet wtedy, kiedy to jedyne wyjście — jęknął, przewracając wymownie oczami. — Jesteś jak pierdolona owieczka. No wiesz, taka kózka, której się podrzyna gardło, żeby Freja dała dzieci — ściszył głos, a oddech opadł miękko na szyję przyjaciela. Przez chwilę chciał przyłożyć do niej język, znaleźć tętno pod zmarzniętą skórą. Ich bliskość była znajoma. Halle ją lubił, lubił jej odłamki pod zimnymi ścianami i jej pełnię, kiedy zamykali się razem w ciasnych pokojach — Jaska nie uciekał z łóżka, całował go w usta i udawał, że nie brzydzi się jego ogona, choć wszyscy przed nim nazywali go deformacją. Próbowałeś go obciąć? Tylko raz. Jakby woleli patrzeć na otwartą ranę niż na to kim jest. Tylko Jaska patrzył i tylko Jaska się nie wzdrygał. — Kiedyś będziesz musiał dać mi w mordę, wiesz? Nie wytrzymasz tak długo.
Nie odpowiedział na jego pytanie, prychnął jedynie z rozbawieniem i infantylnym gestem popukał się palcem wskazującym w czoło. Oni nie są moimi przyjaciółmi — wyznał mu na samym początku, po pierwszym tygodniu spędzonym u Borgesów. Nikt z nich nie jest. Znów podniósł spojrzenie ku oknom. W wielkiej, jasnej kamienicy życie jego mecenasów jątrzyło się luksusem obszernych żyrandoli. Mieli obite kremowym płótnem fotele i pokoje pełne książek, których nikt nie czytał, pluli na talerze zwierzęcą krwią i złotymi zębami, a kiedy nikt nie patrzył, odgryzali głowy swoim gościom i chowali je w przeszklonych szafach na porcelanę. Halle mdliło od ich jedzenia, więc żywił się deserami, lecz nawet cukier w tym pałacu był trudny do strawienia — za słodki w sposób, w jaki za słodki jest smród rozkładających się zwłok. Skrzywił się lekko, a mimo to ujął nadgarstek Jaski w swoje palce i pociągnął go wzdłuż bocznej ściany gmachu. Zastanawiał się, jak wiele czasu Borgesowie potrzebowaliby, by pożreć i jego. Dałby się, tego obaj byli pewni. Wizja uroczej córki mecenasów obgryzającej kości Jaski była równie abstrakcyjna, co gorsząca — wzbudził w nim kuriozalną, kwaskowatą zazdrość. Ścisnął dłoń przyjaciela mocniej, a podwórko przed nimi rozwarło się stalową bramą.
Tylne drzwi otwierały się na ciemną, chłodną klatkę schodową, z której korzystała jedynie służba, psy oraz Halle. Schody były strome i wąskie, lecz nawet tutaj czuć było syropowaty zapach przepychu — stłumione rozmowy pracujących nocą kucharek i pozostałości bezy podawanej na deser. Cały dom spał, lecz jego zaplecze zawsze trzymało jedno oko otwarte, niczym smok pilnujący kradzionego złota. Drzwi do jego pokoju znajdowały się na ostatnim piętrze. Nie miały zamka, bo Borgesowie, podobnie jak niegdyś Janna, nie pozwalali mu zamykać się na klucz. Dbali o intymność dla własnej wygody, lecz prywatność nigdy nie wchodziła w skład ich umowy. Teraz jednak spali, a pokój znów należał do niego, choć zawsze czuł się w nim jak intruz.
— Pozwalają mi tu mieszkać… na razie — wytłumaczył naprędce, cicho zamykając za nimi drzwi. Krótką inkantacją zapalił nocną lampkę, a jej światło zalało drewnianą podłogę mętnym, ciepłym blaskiem. Jego tymczasowe mieszkanie nie było duże w skali kamienicy mecenasów, było jednak na tyle duże, by pomieścić w sobie cały dom jego ciotki. Pomieszczenie było otwarte i jasne, zastawione kilkoma jedynie dębowymi meblami i ukoronowane błyszczącym, czarnym pianinem. Wszystko wydawało się tu zbyt poukładane i przesadnie czyste pod dłońmi służby i rozkazami Madame Borges. Książki poustawiano na półkach, nowe ubrania schowano w szafie a zeszyty nut poukładano jedna na drugiej jak kolorowe harmonijki. Nawet duże, wysokie łóżko zasłano tak schludnie, iż trudno było domyślić się, że ktoś w nim spał. Pachniało tutaj olejkiem liliowym i lakierem — nie pozwalano mu tu palić, więc codziennie wystawiał pół ciała przez parapet. Nic tutaj nie pasowało do tego kim był, lecz tym być przecież chciał — do tego dążył, to było jego nowe, wyśnione życie. Tylko Jaska stojący pośrodku wydał się nagle taki żywy, taki ciepły. Ramiona miał opuszczone, a ciemne włosy poruszone wiatrem i ucieczką. Halle nie podobał się rytm jego własnego serca. — Jeżeli będę grzeczny, przeniosą mnie do mieszkania po drugiej stronie ulicy. Będę miał własną gosposię i wannę — opowiadał, siląc się na kpinę, lecz głos zniżył mu się lekko i osłabł. Będziesz mógł zostawać na noc, kiedy zechcesz chciał dodać, lecz zdanie ugrzęzło w gardle. Nie był pewien czy to przez wstyd, czy przez świadomość, iż tego typu kłamstwo obiecywałoby pewien zakres wolności, do której nigdy nie miał prawa. — Dziwne, no nie? Oni są dziwni. Trzymają skórę niedźwiedzia w salonie — szepnął, odwracając się twarzą do Jaski i przysuwając jeszcze bliżej. Wyciągnął ręce, by zaczepić je o materiał jego kurtki i zdjąć ją bez pytania, kilkoma znajomymi ruchami. — Chciałem ją ukraść i powiesić tutaj, no wiesz… żeby mieć cię blisko — zaśmiał się cicho, unosząc się lekko na palcach, tak by zbliżyć do siebie ich twarze. Kiedy go pocałował, ciało przyjaciela wydało mu się tkliwsze niż zwykle. Miał miękkie usta, a Halle przypomniał sobie jak wyglądały, kiedy mówiły, że nie chciał zrobić mu krzywdy. Pocałował go raz jeszcze, mocniej tym razem, a zęby zaczepiły się o ciepło dolnej wargi. Nie rozumiał uczucia, które nie chciało krzywdy. Nie rozumiał, dlaczego Jaska go przed nią chroni. — Musisz być cicho — nakazał, nosem szturchając jego policzek. Dłoń sięgnęła tymczasem do kieszeni, wyciągając z niej znajomy chłód szklanej fiolki. — Nie chcemy, żeby dostali jeszcze niedźwiedzią głowę do kompletu…
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Jāzeps Ešenvalds
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Sro 13 Mar - 0:23
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Podczas gdy Halle próbował udowodnić światu, że był kimś wielkim, on nieustannie szukał sposobu na to, aby poczuć się mały – leżał na twardej pryczy i przyglądał się pająkom o nitkowatych nogach, które przemieszczały się wzdłuż skośnego sufitu i znikały w szczelinach powały, kiedy wyciągał rękę w ich stronę, bo nawet miękka opuszka była dużo większa od ich mikrych odwłoków i lekkim uciskiem mogłaby pozostawić na drewnie czerwoną plamę. Pragnął, aby jego ciało było wielkości drzazgi, która wślizgiwała się pod cienką skórę na cudzej dłoni, a potem przymykał powieki i wyobrażał sobie, że poduszka, która chłonęła ciepło jego policzków, była miękkimi udami, na których mógł położyć głowę tak, jakby wciąż był dzieckiem, które mieściło się na matczynych kolanach; chciał widzieć siebie w sposób, w jaki przyglądał się światu z wysokości bocianiego gniazda, skąd wszystko wydawało się łatwe do uchwycenia i porcjowane w ciemnych obramowaniach konturów, a jego emocje kurczyły się do wielkości szpilek wbitych w czułą podszewkę serca. Nie zwierzał się Hallemu ze swoich myśli – bał się jego śmiechu i oceniającego spojrzenia – ale kiedy leżeli razem w jednym łóżku, nogi przyjaciela oplatały się wokół jego bioder, a krowi ogon ocierał się o łydki jak żywe zwierzę, myślał o tym, że chciałby mieścić się w jego ramionach, zwinąć się na podołku jak kot, którego głowa nieustannie poszukuje pieszczoty cudzych rąk, skulić się pomiędzy czwartym a piątym żebrem, opleść je tak, jakby całe jego ciało było jedynie cienkim fragmentem skóry, która siniaczyła się przy pchnięciu na metalową poręcz, śnił, że przyjaciel brał go w ręce – jak królika o dużych, płochliwych oczach, jak piasek, który ogrzewał zdrętwiałe palce, jak fragment wełny, wyczesany z owczego grzbietu, a w koszmarach – jak komara, który spijał krew i ginął, tylko przez chwilę obficie przesycony jego życiem. Kiedy spoglądał w lustro, widział natomiast męskie dłonie i szerokie barki, twarz o wyraźnych rysach, w których odnajdywał podobieństwo do Dzīve – był wysoki nawet, gdy się garbił i unikał spoglądania ludziom w oczy, jakby obawiał się, że zobaczą w nich zwierzę o drapieżnym uzębieniu; Halle wydawał się tymczasem nie zauważać jego skrępowania – szedł wyprostowany i obejmował go wokół talii, uśmiechał się w sposób, od którego na policzkach pąsowiały mu wypieki, a kiedy wieczorem układał mu włosy pomiędzy dłońmi, zapytał, skąd nauczył się pleść warkocze i spojrzał na niego z wyczekującą przekorą, jakby spodziewał się, że opowie mu o kobiecie, którą kochał przed nim, on pochylił się jednak ostrożnie i z kosmykami wciąż nawiniętymi na palce, opowiedział o ojcu wyrabiającym żeglarskie liny, pozwalał mi pomagać, jeśli był zbyt pijany, dodał, pomijając w rzeczywistości pijany był niemal zawsze, powtarzał, że odziedziczyłem po nim ręce, starał się brzmieć, jakby to było coś dobrego, choć ręce Dzīve były powodem, dla którego matka nosiła długie rękawy, a on przez całe dzieciństwo odruchowo osłaniał ramionami kark, ilekroć ktoś podnosił głos w jego obecności. Bał się gniewu swojego ojca w ten sam sposób, w jaki bał się własnego – gdy zaciskał mu pięść pod żebrami w jego spojrzeniu prześwitywał bowiem specyficzny smutek, jakby był więźniem swojej złości i musiał ją wbrew sobie znosić.
– To co innego – odparł bez przekonania, zaciskając palce na krawędzi swetra, aby nie zacisnąć ich na jego dłoni. – Nie potrafię nad tym zapanować. Nie myślę, kiedy… kiedy to się dzieje. – wyjaśnił, choć wiedział, że nie miało to znaczenia, bo Halle przewracał oczami, ilekroć znajdował w jego kieszeni flakon z eliksirem o mętnej, granatowej barwie, nie chcę cię takiego, powtarzał szeptem, zaczepiając zębami o jego małżowinę, kiedy był zbyt zmęczony, żeby podnieść się z łóżka, a migrena gruzłowaciała mu pod skrońmi, aż na oczy nachodziły ciemne mroczki, kształtem przypominające ludzkie źrenice; w rzeczywistości nigdy nie czuł się zupełnie spokojny – jedynie zdrętwiały, jakby zamiast krwi w żyłach płynął mu ołów, a postronki nerwów przeciągały przez skórę cienkie fastrygi, aż wszystkie uczucia przypominały ciasny kłębek wełny, wepchnięty mu siłą pomiędzy żebra.
Nie zaglądał ludziom w oczy, podobnie jak nie zaglądał w okna, w których jątrzyło się światło, przestraszony, że mógłby dostrzec w nich coś więcej niż tylko swoje odbicie – matkę o ciepłej, mlecznej twarzy i ojca uśmiechającego się z surową troską, dziecko unoszone na rękach pod tynkowane sklepienie sufitu i psa, którego zęby stępiły się do wesołego uśmiechu; nie chciał widzieć swoich rodziców na obcych twarzach, choć późnymi nocami, kiedy nie mógł zasnąć, wciąż próbował wyliczać na palcach powody, dla których powinien im wybaczyć – był dzieckiem trudnym do kochania, nie panował nad swoimi emocjami, nie pamiętał swojego krzyku, jedynie czerwoną szorstkość, którą pozostawiał na podniebieniu i nie pamiętał swojego gniewu, jedynie ciężar, jaki pozostawiał mu na żołądku, szarpał się, gdy Dzīve obejmował tak, aby unieruchomić ręce wzdłuż bioder, a potem patrzył na purpurowy siniec kwitnący jak chaber na jego brodzie i szukał pomiędzy włosami miejsca, gdzie jego głowa musiała zderzyć się z ojcowską szczęką; zamknęli go w piwnicy jak zwierzę, a on nie wiedział, jak pogodzić się z tym, że od czasu pierwszej przemiany nigdy nie widzieli w nim już niczego innego. Teraz Halle ścisnął go jednak za nadgarstek, więc odruchowo uniósł głowę na okna, gdzie zza miękkich, beżowych firanek na parapet wylewało się złociste światło – przeszedł za nim wzdłuż bocznej ściany gmachu, przez stalową bramę, po stromych schodach, aż powietrze stało się ciepłe i wełniane, pachniało czymś odurzająco słodkim, czego nie potrafił sobie wyobrazić. Pokój przyjaciela był jasny, a przy tym tak schludny, jakby nikt nie dotknął jeszcze mebli dłonią bez satynowej rękawiczki, nie oparł się o lśniący parapet, nie położył się na łóżku, aż materac i prześcieradło nasiąkłyby melodią poruszonego tętna – różnił się od niewielkiego pomieszczenia na strychu, które odstąpił mu Gerhart, tak ciasnego, że kiedy stał, musiał nieustannie garbić się w barkach, aby nie uderzyć głową w skośny sufit; zimą było w nim prawie równie chłodno co na dworze, a latem przez rozbite okno wlatywały gołębie, wijące gniazda z pojedynczych gałązek, śmieci i waty – przegonił je, zanim Halle po raz pierwszy zjawił się w jego pokoju i nie przyznał się, że rozróżniał je po barwie i rozłożeniu piór, a tym, które przylatywały regularnie, nadał imiona z łotewskich opowiadań dla dzieci. Zapach lakieru i kwiatowego olejku sprawiał, że czuł się nie na miejscu, jakby przepych wewnątrz kamienicy przypominał mu o tym, jak ubogie w porównaniu było jego życie – Halle oparł mu dłonie na ramionach, a on przekonywał się, że nie potrzebował, żeby ich miłość ważyła tyle samo: mógł zwinąć się w jego nogach jak pies, zasnąć na brzegu łóżka i budzić się codziennie rano z tym samym, zadowolonym wyrazem twarzy; kurtka osunęła mu się tymczasem z barków i spadła na podłogę, a on poczuł przyjemne ciepło wsuwające się do ust, znajomy zapach wetywerii i zęby zaczepiające o tkliwą skórę wargi – chciał całować go przez resztę wieczoru, w ciepłej pościeli, w ciszy, w tajemnicy, żart przyjaciela wciąż dygotał mu jednak na świadomości, uwierając pod czaszką.
– Niedźwiedź – powtórzył, lecz nawet w proteście nie naruszał tego, czego pragnął Halle – jego głos był cichy i duszny. – Nie jestem… – zawahał się; czuł zimny czubek nosa Hallego na swoim policzku. – To nie ja... nie patrz tak na mnie – pociągnął, po czym wtrącił się żywszym tonem, przekrzywiając głowę. – Ja jestem tutaj. – nie wiedział, jak to powiedzieć, ułożyć słowa w sposób, w który nie zdradzałyby jego skrępowania – odwzajemniał pocałunki, które na jego wargach stawały się spętane i niewprawne, lecz równie entuzjastyczne, wypełniał usta drżącym oddechem, wstrzymywanym jeszcze na podniebieniu, które ledwie zabarwiło się jego głosem; złota zawartość fiolki błysnęła mu w kącie spojrzenia, przyjrzał jej się jednak krótko i pochopnie, nie zwracając uwagi na metaliczną barwę ani sposób, w jaki płyn wspinał się po szkle, jak gdyby obawiał się, że jeśli odwróci wzrok, Halle zostawi go samego w pustym pokoju, zacznie przyzwyczajać go do strachu przed swoim zniknięciem, który w śladowych ilościach dozował mu już teraz, odsuwając się zbyt nagle, żeby jego pierwszym odruchem nie było natychmiast za nim podążyć. – Co to? – spytał w końcu, przeciskając słowa pomiędzy wydechem a wdechem; przeczuwał, że nie chciał znać odpowiedzi.
– To co innego – odparł bez przekonania, zaciskając palce na krawędzi swetra, aby nie zacisnąć ich na jego dłoni. – Nie potrafię nad tym zapanować. Nie myślę, kiedy… kiedy to się dzieje. – wyjaśnił, choć wiedział, że nie miało to znaczenia, bo Halle przewracał oczami, ilekroć znajdował w jego kieszeni flakon z eliksirem o mętnej, granatowej barwie, nie chcę cię takiego, powtarzał szeptem, zaczepiając zębami o jego małżowinę, kiedy był zbyt zmęczony, żeby podnieść się z łóżka, a migrena gruzłowaciała mu pod skrońmi, aż na oczy nachodziły ciemne mroczki, kształtem przypominające ludzkie źrenice; w rzeczywistości nigdy nie czuł się zupełnie spokojny – jedynie zdrętwiały, jakby zamiast krwi w żyłach płynął mu ołów, a postronki nerwów przeciągały przez skórę cienkie fastrygi, aż wszystkie uczucia przypominały ciasny kłębek wełny, wepchnięty mu siłą pomiędzy żebra.
Nie zaglądał ludziom w oczy, podobnie jak nie zaglądał w okna, w których jątrzyło się światło, przestraszony, że mógłby dostrzec w nich coś więcej niż tylko swoje odbicie – matkę o ciepłej, mlecznej twarzy i ojca uśmiechającego się z surową troską, dziecko unoszone na rękach pod tynkowane sklepienie sufitu i psa, którego zęby stępiły się do wesołego uśmiechu; nie chciał widzieć swoich rodziców na obcych twarzach, choć późnymi nocami, kiedy nie mógł zasnąć, wciąż próbował wyliczać na palcach powody, dla których powinien im wybaczyć – był dzieckiem trudnym do kochania, nie panował nad swoimi emocjami, nie pamiętał swojego krzyku, jedynie czerwoną szorstkość, którą pozostawiał na podniebieniu i nie pamiętał swojego gniewu, jedynie ciężar, jaki pozostawiał mu na żołądku, szarpał się, gdy Dzīve obejmował tak, aby unieruchomić ręce wzdłuż bioder, a potem patrzył na purpurowy siniec kwitnący jak chaber na jego brodzie i szukał pomiędzy włosami miejsca, gdzie jego głowa musiała zderzyć się z ojcowską szczęką; zamknęli go w piwnicy jak zwierzę, a on nie wiedział, jak pogodzić się z tym, że od czasu pierwszej przemiany nigdy nie widzieli w nim już niczego innego. Teraz Halle ścisnął go jednak za nadgarstek, więc odruchowo uniósł głowę na okna, gdzie zza miękkich, beżowych firanek na parapet wylewało się złociste światło – przeszedł za nim wzdłuż bocznej ściany gmachu, przez stalową bramę, po stromych schodach, aż powietrze stało się ciepłe i wełniane, pachniało czymś odurzająco słodkim, czego nie potrafił sobie wyobrazić. Pokój przyjaciela był jasny, a przy tym tak schludny, jakby nikt nie dotknął jeszcze mebli dłonią bez satynowej rękawiczki, nie oparł się o lśniący parapet, nie położył się na łóżku, aż materac i prześcieradło nasiąkłyby melodią poruszonego tętna – różnił się od niewielkiego pomieszczenia na strychu, które odstąpił mu Gerhart, tak ciasnego, że kiedy stał, musiał nieustannie garbić się w barkach, aby nie uderzyć głową w skośny sufit; zimą było w nim prawie równie chłodno co na dworze, a latem przez rozbite okno wlatywały gołębie, wijące gniazda z pojedynczych gałązek, śmieci i waty – przegonił je, zanim Halle po raz pierwszy zjawił się w jego pokoju i nie przyznał się, że rozróżniał je po barwie i rozłożeniu piór, a tym, które przylatywały regularnie, nadał imiona z łotewskich opowiadań dla dzieci. Zapach lakieru i kwiatowego olejku sprawiał, że czuł się nie na miejscu, jakby przepych wewnątrz kamienicy przypominał mu o tym, jak ubogie w porównaniu było jego życie – Halle oparł mu dłonie na ramionach, a on przekonywał się, że nie potrzebował, żeby ich miłość ważyła tyle samo: mógł zwinąć się w jego nogach jak pies, zasnąć na brzegu łóżka i budzić się codziennie rano z tym samym, zadowolonym wyrazem twarzy; kurtka osunęła mu się tymczasem z barków i spadła na podłogę, a on poczuł przyjemne ciepło wsuwające się do ust, znajomy zapach wetywerii i zęby zaczepiające o tkliwą skórę wargi – chciał całować go przez resztę wieczoru, w ciepłej pościeli, w ciszy, w tajemnicy, żart przyjaciela wciąż dygotał mu jednak na świadomości, uwierając pod czaszką.
– Niedźwiedź – powtórzył, lecz nawet w proteście nie naruszał tego, czego pragnął Halle – jego głos był cichy i duszny. – Nie jestem… – zawahał się; czuł zimny czubek nosa Hallego na swoim policzku. – To nie ja... nie patrz tak na mnie – pociągnął, po czym wtrącił się żywszym tonem, przekrzywiając głowę. – Ja jestem tutaj. – nie wiedział, jak to powiedzieć, ułożyć słowa w sposób, w który nie zdradzałyby jego skrępowania – odwzajemniał pocałunki, które na jego wargach stawały się spętane i niewprawne, lecz równie entuzjastyczne, wypełniał usta drżącym oddechem, wstrzymywanym jeszcze na podniebieniu, które ledwie zabarwiło się jego głosem; złota zawartość fiolki błysnęła mu w kącie spojrzenia, przyjrzał jej się jednak krótko i pochopnie, nie zwracając uwagi na metaliczną barwę ani sposób, w jaki płyn wspinał się po szkle, jak gdyby obawiał się, że jeśli odwróci wzrok, Halle zostawi go samego w pustym pokoju, zacznie przyzwyczajać go do strachu przed swoim zniknięciem, który w śladowych ilościach dozował mu już teraz, odsuwając się zbyt nagle, żeby jego pierwszym odruchem nie było natychmiast za nim podążyć. – Co to? – spytał w końcu, przeciskając słowa pomiędzy wydechem a wdechem; przeczuwał, że nie chciał znać odpowiedzi.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Pią 26 Lip - 14:40
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Drgnął lekko, gdy spod podłogi dotarł do nich stłumiony dźwięk kroków — krótkie uderzenie strachu, pojedynczy tik mięśni i słuch wyostrzony jak u leśnego zwierzęcia. Przyzwyczaił się do tego uczucia, czasem miał wrażenie, iż rosło wraz z nim jak sztruksowa kurtka, którą zostawiła mu matka lub małe znamię na obojczyku. Zawsze czegoś nasłuchiwał, zawsze wypatrywał czegoś w ciemności. Kruczych i Wyzwolonych, ciotki Jany i jej nożyc, pokojówki Borgesów, która czasem zapominała pukać i często wracała do pana domu z informacjami i wyciągniętą wygłodniałą dłonią. Zastanawiał się, co zrobiłaby, gdyby zastała tu Jaskę — wyobrażał sobie jej pisk i drobny stukot jej kroków na schodach. Potraktowaliby go jak niegrzeczne dziecko, choć z gatunku tych, których się nie kocha. Skrzywił się, czując zgrzyt własnego tętna w uszach, lecz szum cudzej obecności pod jego stopami ustał, a zimne skrzydło kremowego pałacu znów zapadło w sen, zupełnie jakby nawet ściany pragnęły odwrócić od niego wzrok. Nie chciały go być może, Jaska był dla nich w końcu intruzem gorszym nawet niż on sam, teraz jednak nie musiał obawiać się tego, iż ktoś ich przyłapie. Noc ułożyła się na dachu jak jedwabna chusteczka, kucharki pozamykały drzwi, a Borgesowie śnili o własnym bogactwie i wszystkim tym, co posiadają, w tym także o jego głowie powieszonej prześmiewczo nad kominkiem.
Wrócił spojrzeniem do Jaski, próbując skupić na nim całą swoją uwagę, zgubić cały swój strach w kolejnych pocałunkach, zbyt łapczywych i zbyt szybkich, by można było nazwać je romantycznymi. Mimo to przyjaciel nadal był miękki i ufny, kiedy się dotykali, oddany jak wielkookie stworzenie o zbyt wielu sercach i zbyt wielu nadziejach — Hallego czasem to irytowało, denerwowała go jego naiwność i sposób, w jaki pochylał głowę, ten sam, pełen troski głos: nie chciałem zrobić ci krzywdy. Wydawało mu się to głupie, idiotyczne pragnienie chronienia demona, czyszczenie chusteczką czegoś, do czego brud przylgnął już na stałe. Momentami chciał go uderzyć tylko po to, by zobaczyć, jak zareaguje, zacisnąć palce na jego nadgarstku i nie puszczać, dopóki ten nie stanie się blado-błękitny lub zwierzęcy i groźny. Nie pamiętał już dlaczego — z irytacji czy z przekonania? Wsuwał paznokcie pod jego skórę, rozgryzał wszelkie granice także teraz, a on i tak go całował. Jest słaby — przypominały mu jego własne myśli — piękny, słaby i zbyt ludzki.
— Udawanie, że nie jesteś tym, czym jesteś, niczego ci nie da — odparł, odsuwając lekko twarz i przyglądając mu się dokładniej. Pamiętał doskonale tamten moment, w którym uświadomił sobie, że pragnienie, które go do niego ciągnie, nie jest jedynie młodzieńczą mrzonką, nierozsądnym głodem nastoletniego ciała, które bez przerwy chciało pożerać i wypluwać. Chciał go równie mocno, co potrzebował. Szklanych, ciepłych oczu i ciemnych włosów na skroniach, westchnienia schowanego w jego oddechu za każdym razem, gdy Halle wyciągał ku niemu dłonie. To nie była zwierzęca potrzeba, nie przypominała niczego co znał do tej pory. — Co to zmieni, Jas? Co zmieni cały ten teatrzyk? — Jego głos był cichy, twarz delikatnie rozjaśniona uśmiechem, lecz w słowach krył się syk przypominający ostrzeżenie jadowitego węża. Chciał go i potrzebował, bo byli pod wieloma względami tacy sami. Nie mogli uciec od własnej natury, nawet jeżeli Jaska tak desperacko próbował. Wszystkie te kłamstwa doprowadzały Hallego do złości, wszystkie te bezcelowe próby wygryzienia z siebie potwora, jakby prawda była jedynie znamieniem, które można wyciąć. — Mówiłem ci, prawda? Robisz się chory, słaby — bezużyteczny. Zacisnął zęby, nie pozwalając słowom stoczyć się z języka. — Wmawiasz sobie, że jesteś równie beznadziejny jak wszyscy ci nudni ludzie. Czemu ktokolwiek miałby tego chcieć? — Ściągnął brwi, gdy spojrzenie dotarło do bliskich oczu. Nie zauważył nawet, że zaciska palce na jego kołnierzu, mimowolnie przyciągając go bliżej. Był od niego niższy o głowę, miał delikatniejsze dłonie i nawet teraz, w wygodzie bogactw Borgesów, przypominał wyrośniętą sierotę, mimo to jednak Jaska pozwalał mu przejmować kontrolę. Halle nie był pewien czy to lubił, czy po prostu się do tego przyzwyczaił, tak jak do reszty swoich przewinień i brzydkich wad. Zwolnił uścisk dopiero po chwili i wspiął się na palce, by zostawić kolejny pocałunek na jego wargach. — Ja widzę cię całego, pamiętasz? Nawet te części, których nienawidzisz.
Pytanie padło nagle, a on nie zdołał powstrzymać nagłej salwy ściszonego śmiechu. Zapomniał, iż wciąż miał na sobie płaszcz, niechętnie więc odsunął się od przyjaciela i wyciągnął fiolkę z kieszeni, zanim zrzucił ubranie na podłogę. W ciemności pokoju złoto przypominało żar wyrzucony z ogniska, jego blask odbił się w jego jasnych, niemal bezbarwnych oczach, gdy unosił eliksir wyżej. Niewinność, o którą oskarżał Jaskę bywała pocieszna — krucha i słodka jak maślane ciastko. Zastanawiał się czasem, jak wiele razy będzie musiał ją jeszcze ugryźć, nim ta w końcu się rozpadnie.
— Złote jabłko. Głupota — odparł beztrosko, cofając się i padając z cichym westchnieniem na posłane łóżko. Materac skrzypnął delikatnie pod jego ciężarem. — Brałem je już wcześniej, ale to, które sprzedają przy Przesmyku, jest parszywe i raczej miedziane — zachichotał, marszcząc lekko nos. Był zmęczony i pragnął jedynie zabawy. Zabawy i Jaski, jego głupiego oddania i uroczej, upijającej zależności. — Poczujesz się po tym lepiej, misiu, zobaczysz.[/b]
Wrócił spojrzeniem do Jaski, próbując skupić na nim całą swoją uwagę, zgubić cały swój strach w kolejnych pocałunkach, zbyt łapczywych i zbyt szybkich, by można było nazwać je romantycznymi. Mimo to przyjaciel nadal był miękki i ufny, kiedy się dotykali, oddany jak wielkookie stworzenie o zbyt wielu sercach i zbyt wielu nadziejach — Hallego czasem to irytowało, denerwowała go jego naiwność i sposób, w jaki pochylał głowę, ten sam, pełen troski głos: nie chciałem zrobić ci krzywdy. Wydawało mu się to głupie, idiotyczne pragnienie chronienia demona, czyszczenie chusteczką czegoś, do czego brud przylgnął już na stałe. Momentami chciał go uderzyć tylko po to, by zobaczyć, jak zareaguje, zacisnąć palce na jego nadgarstku i nie puszczać, dopóki ten nie stanie się blado-błękitny lub zwierzęcy i groźny. Nie pamiętał już dlaczego — z irytacji czy z przekonania? Wsuwał paznokcie pod jego skórę, rozgryzał wszelkie granice także teraz, a on i tak go całował. Jest słaby — przypominały mu jego własne myśli — piękny, słaby i zbyt ludzki.
— Udawanie, że nie jesteś tym, czym jesteś, niczego ci nie da — odparł, odsuwając lekko twarz i przyglądając mu się dokładniej. Pamiętał doskonale tamten moment, w którym uświadomił sobie, że pragnienie, które go do niego ciągnie, nie jest jedynie młodzieńczą mrzonką, nierozsądnym głodem nastoletniego ciała, które bez przerwy chciało pożerać i wypluwać. Chciał go równie mocno, co potrzebował. Szklanych, ciepłych oczu i ciemnych włosów na skroniach, westchnienia schowanego w jego oddechu za każdym razem, gdy Halle wyciągał ku niemu dłonie. To nie była zwierzęca potrzeba, nie przypominała niczego co znał do tej pory. — Co to zmieni, Jas? Co zmieni cały ten teatrzyk? — Jego głos był cichy, twarz delikatnie rozjaśniona uśmiechem, lecz w słowach krył się syk przypominający ostrzeżenie jadowitego węża. Chciał go i potrzebował, bo byli pod wieloma względami tacy sami. Nie mogli uciec od własnej natury, nawet jeżeli Jaska tak desperacko próbował. Wszystkie te kłamstwa doprowadzały Hallego do złości, wszystkie te bezcelowe próby wygryzienia z siebie potwora, jakby prawda była jedynie znamieniem, które można wyciąć. — Mówiłem ci, prawda? Robisz się chory, słaby — bezużyteczny. Zacisnął zęby, nie pozwalając słowom stoczyć się z języka. — Wmawiasz sobie, że jesteś równie beznadziejny jak wszyscy ci nudni ludzie. Czemu ktokolwiek miałby tego chcieć? — Ściągnął brwi, gdy spojrzenie dotarło do bliskich oczu. Nie zauważył nawet, że zaciska palce na jego kołnierzu, mimowolnie przyciągając go bliżej. Był od niego niższy o głowę, miał delikatniejsze dłonie i nawet teraz, w wygodzie bogactw Borgesów, przypominał wyrośniętą sierotę, mimo to jednak Jaska pozwalał mu przejmować kontrolę. Halle nie był pewien czy to lubił, czy po prostu się do tego przyzwyczaił, tak jak do reszty swoich przewinień i brzydkich wad. Zwolnił uścisk dopiero po chwili i wspiął się na palce, by zostawić kolejny pocałunek na jego wargach. — Ja widzę cię całego, pamiętasz? Nawet te części, których nienawidzisz.
Pytanie padło nagle, a on nie zdołał powstrzymać nagłej salwy ściszonego śmiechu. Zapomniał, iż wciąż miał na sobie płaszcz, niechętnie więc odsunął się od przyjaciela i wyciągnął fiolkę z kieszeni, zanim zrzucił ubranie na podłogę. W ciemności pokoju złoto przypominało żar wyrzucony z ogniska, jego blask odbił się w jego jasnych, niemal bezbarwnych oczach, gdy unosił eliksir wyżej. Niewinność, o którą oskarżał Jaskę bywała pocieszna — krucha i słodka jak maślane ciastko. Zastanawiał się czasem, jak wiele razy będzie musiał ją jeszcze ugryźć, nim ta w końcu się rozpadnie.
— Złote jabłko. Głupota — odparł beztrosko, cofając się i padając z cichym westchnieniem na posłane łóżko. Materac skrzypnął delikatnie pod jego ciężarem. — Brałem je już wcześniej, ale to, które sprzedają przy Przesmyku, jest parszywe i raczej miedziane — zachichotał, marszcząc lekko nos. Był zmęczony i pragnął jedynie zabawy. Zabawy i Jaski, jego głupiego oddania i uroczej, upijającej zależności. — Poczujesz się po tym lepiej, misiu, zobaczysz.[/b]
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Jāzeps Ešenvalds
Re: Get lost inside my thoughts and nearly tear his face to shreds (J. Ešenvalds & H. Skov, 1995) Pią 2 Sie - 13:56
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dom, do którego przyprowadził go Halle, wyglądał, jakby nie był przeznaczony dla żywych istot – ściany były gładkie i sprawiały, że wnętrze przywodziło na myśl tekturowe pudełko, a on przyłapywał się na tym, że wciąż trzymał ręce blisko przy ciele i wstrzymywał oddech w zapadniętej piersi. Przy Halle, który przypominał jelenia i poruszał się z tą samą cichą i ostrą nagłością, czuł się, jakby był duży i niezborny, jak pies przyprowadzony z dworu do ludzkiego mieszkania, nieświadomy swojego ciała, które przewracało rozstawione na szafkach dekoracje i ślizgało się po marmurowej podłodze, zostawiając ślady pazurów pomiędzy srebrzystymi fugami – czasem, kiedy przyjaciel obejmował go ramieniem, czuł własne mięśnie, napinające się niewygodnie pod jego smukłą dłonią, poskręcane supły tkanek, które tworzyły ciasny węzeł pomiędzy łopatkami. Był od niego wyższy, miał szersze barki i silniejsze dłonie, ale zawsze patrzył na niego tak, jakby prosił o rzucenie kotwicy – błagalnie i z przekonaniem, że Halle sprawował nad nim kontrolę; spędził całe swoje życie, starając się nie zajmować sobą zbyt wiele miejsca, a teraz, stojąc w sypialni, gdzie pościel miała zapach tych samych perfum, które wyczuwał, ilekroć wciskał czubek nosa w policzek przyjaciela, oddychając cicho i płytko, jakby chciał zatrzymać go na rozchylonych wargach, czuł się, jakby nie pasował. Wyobrażał sobie ludzi, którzy mieszkali w tym domu – panią Borges o jasnych, perłowych oczach i ustach w odcieniu zaschniętej krwi, z dłońmi, które zaplatały ściegi na jedwabnych firankach, po czym głaskały Hallego po włosach jak oswojone zwierzę, posłuszne ludzkim komendom, świadome kary za nieposłuszeństwo i pana Borgesa, z surową, męską twarzą i rękami przyuczonymi do trzymania strzelby – i myślał o tym, jak łatwo byłoby im go znienawidzić, przebić śrutem miejsce, gdzie w jego śródpiersiu znajdowało się serce, zdjąć z pleców grubą, brunatną sierść i wepchnąć palcami watę aż po krawędzie czaszki tak, jak wypycha się bawełniane poszewki, aby były wygodne i miękkie. Pamiętał, że kiedy był dzieckiem, w salonie, nad komodą wisiała głowa niedźwiedzia, którego upolował Dzīve, jeszcze zanim palce stwardniały mu artretyzmem, a głos zdrętwiał od podnoszenia go do krzyku – prawdziwa skóra naciągnięta na stelaż czaszki, futro, które uginało się pod palcami, zawsze przyjemniejsze w dotyku niż się spodziewał, kiedy wyciągał rękę, aby pogłaskać stworzenie po nieruchomym czole; nawet po śmierci odsłaniało kły, choć nie sposób było powiedzieć, czy w gniewie, czy w strachu. Ilekroć na niego patrzył, zastanawiał się, co zrobiono z oczami – te, które inkrustowano w niedźwiedzią czaszkę, szklane i pozbawione wnętrza, nie przypominały niczego, co można by znaleźć u żywego zwierzęcia.
– Myślisz, że udaję? – spytał cicho, prawie z żalem, a jego twarz stała się jasna i przejrzysta – oczywiście, że udawał: udawał, że miał łagodne dłonie, które dotykały świata jedynie z czułością, udawał, że nie potrafił marszczyć czoła i zaciskać pięści, udawał, że pomiędzy żebrami posiadał jedynie ludzkie serce, że nie było między nimi stworzenia, które przeżuwało kości pomiędzy zębami, udawał, że był człowiekiem, podczas gdy w rzeczywistości urodził się potworem. Halle zaciskał palce na jego kołnierzu i nie odwracał wzroku – czemu ktokolwiek miałby tego chcieć? – a on zapragnął poderżnąć sobie gardło i oszczędzić im obojgu obrzydzenia związanego z byciem świadkiem jego żałości – oczy miał błyszczące i szklane, a kącik ust drgał mu lekko, jakby za każdym razem, kiedy przełykał ślinę, musiał utrzymać pod grdyką również narastającą pecynę płaczu. Był pewien, że go kochał i próbował odnaleźć odwzajemnienie tego uczucia w jego spojrzeniu – cienkie, bolesne drzazgi miłości, zaklinowane pod ciężarem źrenic, uwięzione w jasnych prześwitach tęczówek. Przyjaciel widział go całego – nawet wtedy, kiedy sam bał się spojrzeć na siebie w lustrze, przyjrzeć się szaremu obliczu, którego rysy za bardzo przypominały zwierzęce, a on za każdym razem wyobrażał sobie, że niedźwiedź prześwitywał spod jego policzków, ujawniał się w ściągniętych brwiach i przekrzywionym nosie, że gdyby otworzył usta, spod warg wyłoniłyby się ostre kły, więc stał nieruchomo, zbyt przerażony, aby się ruszyć, zupełnie tak, jakby odwrócenie się tyłem do własnego odbicia było równoznaczne z odwróceniem się tyłem do drapieżnego stworzenia. – Wiem – odetchnął, kiedy Halle wspiął się na palce, aby zostawić na jego wargach pocałunek smakujący nocą i wetywerią. – Wiem, przepraszam. – po czym uniósł twarz, jakby chciał obnażyć gardło w ofierze.
Obserwował, jak płaszcz osunął się z ramion przyjaciela i opadł na ziemię niczym cień, a potem z trudem przeniósł wzrok na złocistą fiolkę, lśniącą nienaturalnym, intensywnym blaskiem – pomyślał, że nigdy wcześniej nie widział takiego koloru i wyobraził sobie, że zawartość musiała smakować czymś lepkim i słodkim, jak miód spadziowy lub kleista pierzga. Przez chwilę wciąż stał w miejscu, czekając, aż materac odegnie się pod ciężarem drugiego ciała, po czym usiadł ostrożnie na skraju łóżka, wciąż tak, jakby bał się zostawić w pokoju ślad swojej obecności – przypominał podwórkowego psa, wpuszczonego do środka na jedną noc, z litości i uważał, aby nie zostawić na podłodze mokrych odcisków łap, nie ubrudzić pościeli ani nie przewrócić ogonem szklanego wazonu, aby nie zmieniono zdania i w złości nie wyrzucono go z powrotem na mróz.
– Jesteś pewien… ż-że powinienem? – spytał, powstrzymując mimikę przed ułożeniem się w wyraz zbolałego przestrachu; nienawidził swojego głosu – wydawało mu się, że brzmiał jak skowyt strwożonego stworzenia. – Czuję się dobrze, nie muszę… wystarczy mi, że będę patrzył. Jak ty je bierzesz. – zgarbił się lekko, świadomy reakcji, którą miał otrzymać; wyobrażał sobie, że Halle ściągnie gniewnie brwi, zaśmieje się głośno i bezczelnie, a potem każe mu pociągnąć łyk ze szklanego flakonu, a on – jak zawsze – spełni każdą jego prośbę.
– Myślisz, że udaję? – spytał cicho, prawie z żalem, a jego twarz stała się jasna i przejrzysta – oczywiście, że udawał: udawał, że miał łagodne dłonie, które dotykały świata jedynie z czułością, udawał, że nie potrafił marszczyć czoła i zaciskać pięści, udawał, że pomiędzy żebrami posiadał jedynie ludzkie serce, że nie było między nimi stworzenia, które przeżuwało kości pomiędzy zębami, udawał, że był człowiekiem, podczas gdy w rzeczywistości urodził się potworem. Halle zaciskał palce na jego kołnierzu i nie odwracał wzroku – czemu ktokolwiek miałby tego chcieć? – a on zapragnął poderżnąć sobie gardło i oszczędzić im obojgu obrzydzenia związanego z byciem świadkiem jego żałości – oczy miał błyszczące i szklane, a kącik ust drgał mu lekko, jakby za każdym razem, kiedy przełykał ślinę, musiał utrzymać pod grdyką również narastającą pecynę płaczu. Był pewien, że go kochał i próbował odnaleźć odwzajemnienie tego uczucia w jego spojrzeniu – cienkie, bolesne drzazgi miłości, zaklinowane pod ciężarem źrenic, uwięzione w jasnych prześwitach tęczówek. Przyjaciel widział go całego – nawet wtedy, kiedy sam bał się spojrzeć na siebie w lustrze, przyjrzeć się szaremu obliczu, którego rysy za bardzo przypominały zwierzęce, a on za każdym razem wyobrażał sobie, że niedźwiedź prześwitywał spod jego policzków, ujawniał się w ściągniętych brwiach i przekrzywionym nosie, że gdyby otworzył usta, spod warg wyłoniłyby się ostre kły, więc stał nieruchomo, zbyt przerażony, aby się ruszyć, zupełnie tak, jakby odwrócenie się tyłem do własnego odbicia było równoznaczne z odwróceniem się tyłem do drapieżnego stworzenia. – Wiem – odetchnął, kiedy Halle wspiął się na palce, aby zostawić na jego wargach pocałunek smakujący nocą i wetywerią. – Wiem, przepraszam. – po czym uniósł twarz, jakby chciał obnażyć gardło w ofierze.
Obserwował, jak płaszcz osunął się z ramion przyjaciela i opadł na ziemię niczym cień, a potem z trudem przeniósł wzrok na złocistą fiolkę, lśniącą nienaturalnym, intensywnym blaskiem – pomyślał, że nigdy wcześniej nie widział takiego koloru i wyobraził sobie, że zawartość musiała smakować czymś lepkim i słodkim, jak miód spadziowy lub kleista pierzga. Przez chwilę wciąż stał w miejscu, czekając, aż materac odegnie się pod ciężarem drugiego ciała, po czym usiadł ostrożnie na skraju łóżka, wciąż tak, jakby bał się zostawić w pokoju ślad swojej obecności – przypominał podwórkowego psa, wpuszczonego do środka na jedną noc, z litości i uważał, aby nie zostawić na podłodze mokrych odcisków łap, nie ubrudzić pościeli ani nie przewrócić ogonem szklanego wazonu, aby nie zmieniono zdania i w złości nie wyrzucono go z powrotem na mróz.
– Jesteś pewien… ż-że powinienem? – spytał, powstrzymując mimikę przed ułożeniem się w wyraz zbolałego przestrachu; nienawidził swojego głosu – wydawało mu się, że brzmiał jak skowyt strwożonego stworzenia. – Czuję się dobrze, nie muszę… wystarczy mi, że będę patrzył. Jak ty je bierzesz. – zgarbił się lekko, świadomy reakcji, którą miał otrzymać; wyobrażał sobie, że Halle ściągnie gniewnie brwi, zaśmieje się głośno i bezczelnie, a potem każe mu pociągnąć łyk ze szklanego flakonu, a on – jak zawsze – spełni każdą jego prośbę.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead