:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä
2 posters
Nieznajomy
03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:07
03.02.2001
Dom sprezentowany matce za pierwsze pieniądze wydarte z gardła ogłuszającej sławy wciąż napawał go niekrytym zadowoleniem i dumą – ulokowany na obrzeżach Kuusamo, najbliższego ośrodka jakiejkolwiek cywilizacji w okolicy rodzinnej miejscowości, której matka kategorycznie nie chciała opuszczać, stanowił próżny okaz eleganckiego zbytku w miejscu, do którego zbytek zupełnie nie pasował; miasto, o niewielkiej, starzejącej się ludności i pulsie utrzymywanym wyłącznie przez turystów szukających świętego spokoju w drewnianej chatce pod lasem lub w obrzydliwie drogim kurorcie pośród niczego, wyglądało przy nim nieciekawie i płasko, oszczędnie, jak lubił myśleć, nawet tutejsi mieszkańcy zaczynali traktować opłacony szczodrze budynek, jak jeden z lokalnych zabytków, choć jasna farba nie zdążyła jeszcze ściemnieć na jego ścianach, a zielony nalot wszędobylskiego mchu nadgryzał zaledwie dachówki przy ozdobnych gzymsach. Dom był jego pierwszą tak poważną inwestycją, pierwszym doglądanym od posad do ostatniej płaskorzeźby dzieckiem, pierwszą ostentacyjną demonstracją osiągniętego sukcesu – popełnioną z próżności nierozważnością, bo było wtedy jeszcze za wcześnie, by wkładać w coś tyle pieniędzy, kiedy przyszłość wciąż nie była dla nich zupełnie pewna, a sława chwiała się na językach dziennikarzy między uznaniem a krytyką, między zachwytem nad ich naturalnymi zdolnościami i zniesmaczeniem krwią rozlaną na lód, jak mówili, z zupełną, jasną premedytacją. Wypadki są nieuchronną częścią tego sportu, powtarzał w tych pierwszych wywiadach, a obiektywy odwracały się chętnie ku Ahvo, łapczywe, by uchwycić jego reakcję na te słowa, sardoniczny uśmieszek unoszący mu kącik ust, który miał tylekroć ochotę wybić z niego razem z zębami; uratowały ich młode dziewczęta zachwycone tym ironicznym kadrem, charyzmatyczną nonszalancją młodszej połowy, pieniądze za plakaty i koszulki naznaczone ich numerami (niektóre zbryzgane czerwienią), limitowane ruchome figurki na skalowanym lodowisku, podpisywane magicznymi piórami zdjęcia z podpisem rzekomo własnoręcznym i napływające wciąż propozycje współpracy nie tylko ze światka sportowego, pieniądze się zwróciły, a on był z nimi tym razem rozważniejszy, nigdy więcej nie podejmując tak pochopnych wydatków tak lekką ręką.
Czekając pod drzwiami aż matka zejdzie im otworzyć – miała od tego opłacaną hojnie służbę, ale upierała się zawsze, że wpuści ich sama, zaprowadzi do jadalni i przyniesie talerze, wszystko to trwało niepotrzebnie długo, bo powłóczyła coraz bardziej nogą, doskwierały jej kolana po latach spędzonych na plewieniu ogródka i upadania na kafelki, kiedy ojciec się wściekał – zawsze obawiał się momentu, w którym staną naprzeciwko jej wodnistego spojrzenia, za każdym razem zatrzymywała się w bezruchu trwającym parę sekund, regularne, rytualne prawie parę sekund, gdy przełykała grudę zakazanego pytania; obawiał się momentu, w którym będzie już tak stara i tak zapadnięta w swoim chorym odklejeniu, że wypowie je na głos, tak jak wypowiadała je jeszcze miesiącami po śmierci Jaakko, zanim leki nie uśmierzyły jej szaleńczej rozpaczy. Zastanawiał się wielokrotnie, czekając na nią w progu, co jej wtedy powie – pełne litościwego wybaczenia przyjdzie następnym razem czy otrzeźwiające on nie żyje, mamo; czy powinien jej na to pozwolić, umierać z myślą, że jej najstarszy syn zapuka następnym razem, który nigdy nie nadejdzie, czy uporczywe trzymać ją w tej okrutnej rzeczywistości, w której już go straciła?
– Nie denerwuj jej – odezwał się, kiedy wydało mu się, że słyszy wreszcie jej kroki w głębi holu za drzwiami, powolne i szemrające, jakby nie podnosiła w ogóle stóp z podłogi. – Jest już na większej dawce niż w tej kondycji powinna – w ostrzegawczym półgłosie chrzęścił niewoalowany wcale wyrzut, za pogorszenie jej histerii obwiniał go wprawdzie zupełnie otwarcie, nikt inny nie potrafił wyprowadzić jej z równowagi tak samo, nikt inny nie ważył się przewracać krzesła i trzaskać drzwiami bez pożegnania; na nikogo innego Maarit nie zwracała zresztą uwagi, większość ludzi traktując jak półobecności, półduchy snujące się wokół niej i pilnujące, by niczego jej nie brakowało. Lubiła mu przypominać, że wcale ich nie potrzebowała, że potrafiła jeszcze o siebie zadbać, a potem słodziła sobie po raz trzeci herbatę i mieszała łyżeczką w pustej filiżance.
Pytanie nie padło; odetchnął w duchu z ulgą, uśmiechając się do niej ciepło i obejmując ją na przywitanie, całując lekko blady policzek, pokryty zbyt mocnym różem, malowała się czasem jak nieporadne dziecko. Weszli, według rytuału, do jadalni i zasiedli przy swoich zwykłych miejscach, podczas gdy Maarit sięgała po zastawę, po cztery białe talerze, choć była ich tylko trójka – spuszczał na moment spojrzenie, jakby w szacunku próbował udawać, że tego nie widzi, że nie zauważa, jak stawia jeden po drugiej stronie stołu, zaraz obok swojego miejsca u szczytu, po swojej prawej stronie, po której nie pozwalała im siadać. Ułożyła niezdarnie serwetkę, ułożyła sztućce, z lekkim uśmiechem na pobladłych ustach, zapomniała je dzisiaj umalować w ogóle.
– Jak się czujesz, mamo? – spytał, kiedy układała talerze przed nimi, ale nie odpowiedziała mu przez krótką chwilę i poczuł, że nie odpowie, mówił więc dalej: – Netta mówiła, że ciężko ci wchodzić na górę, pomyślałem, że...
– Netta?
– Pielęgniarka. Pomyślałem, że...
– Psujesz nam tylko apetyt – odpowiedziała; wziął to za dobrą oznakę, pomimo wszystkich pozostałych, choć cień napięcia przesunął mu się po twarzy, zirytowany grymas. Usiadła na swoim miejscu ciężko. – Miałam nadzieję, że przyprowadzisz dzisiaj Ingrid – zwróciła się do Ahvo, z uśmiechem przyłożonym do ust jak nadrywająca się u brzegów naklejka.
– Cały Midgard ma nadzieję, że przyprowadzi ją do ołtarza, bądź rozsądna. Doprowadzi ją najdalej do szewskiej pasji jak wszystkich – zauważył złośliwie, rozsiadając się wygodniej w krześle, łypiąc na niego z rozbawionym błyskiem w oku, dając mu wreszcie szansę na odpowiedź. W korytarzu odezwały się kroki gospodyni niosącej im wazę z zupą, za każdym razem tę samą, z jakiegoś powodu, jak gdyby matka trwała w zapętleniu jednego spotkania, w zapętleniu jednej nadziei, że Jaakko przyjdzie tego dnia i zje z nimi swoje ulubione danie.
Bezimienny
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:07
Nienawidził tego domu – pełnego pustej przestrzeni, w której gromadził się kurz matczynego życia, wybudowanego na fundamentach sławy, jakiej nigdy nie potrafiła docenić, ze ścianami przybrudzonymi zaniedbaniem, lecz wciąż odstającymi na tle pobliskiego lasu emfatycznie świeżym odcieniem bieli, sprawiającym, że nie sposób było pominąć go wzrokiem, ześlizgnąć się uwagą wzdłuż zaczerwienionych dachówek i spojrzeć na przysłonięty w oddali krajobraz, płaski i nieciekawy jak całe Kuusamo. Pierwsza prawdziwa inwestycja starszego brała była równie surowa i konwencjonalna co on sam – Vilho przeznaczył swoje oszczędności na wzniesienie posiadłości, która miała ucieszyć Maarit, choć od samego początku jawiło się oczywiste, że cieszyła tylko jego samego; próbował uwięzić swój sukces w czymś trwałym, zamurować go wewnątrz elewacji, rozwiesić pod gipsową płytą sufitu i nakryć zdobionym dywanem, po którym matka nigdy nie stąpała, jakby w obawie, że zniszczy ułożone między frędzlami wzory; drwił z powolnie stawianych cegiełek jego wybujałego marzenia, bo sam wydał pierwsze pieniądze na magiczny samochód, którego karoseria lśniła intensywnym, wiśniowym odcieniem czerwieni, a silnik szarpał pociągle, warcząc jak dzikie zwierzę – obnosił się ze swoją sławą w sposób, jakiego nie musiał ukrywać wśród tundry fińskich lasów, w sposób, który, podobnie jak on sam, stawał się coraz bardziej łapczywy i żądny uznania, im głośniejsze rosły oklaski wokół lodowiska. Nie potrafił nasycić się sukcesem – wybijał go siłą spomiędzy zębów, przekonany, że sięgał po to, co zawsze mu się należało; na samym początku kariery w Ormach nieustannie powtarzano, że pojawiał się na torze jak drapieżnik wypuszczony z klatki, bo wciąż uśmiechał się do kamer w sposób, który sprawiał, że gracze z przeciwnej drużyny nie przypominali jego przeciwników, ale jego ofiary, posiłek podany na zimno, à la carte.
Pod drzwiami stali w milczeniu, a milczenie to – ciężkie i chłodne jak klimat północnej Finlandii – przybierało kształt najstarszego brata, jakby Jaakko wciąż znajdował się pomiędzy nimi, zaklinowany w gęstej atmosferze niezgodny, której nie potrafili przerzedzić od czasu jego śmierci; kiedy był młodszy, wiele razy czuł na sobie spojrzenie ich obu, ale z czasem wspomnienia się zacierały, grzęznąc w ruchomych piaskach dzieciństwa, a on znał tylko szaroniebieskie tęczówki Vilho, zawsze tak samo nieprzystępne i apodyktyczne – w wiosce mawiano, że przypominał ojca, miał tę samą, mocną posturę i zdecydowany krok, te same brwi, ściągnięte na czole rygorem gniewnego paroksyzmu i ten sam charyzmatyczny uśmiech, za którym krył się cień nieprzystępnej pogardy, a on zagryzał zęby za każdym razem, gdy to powtarzano, bo podobieństwo, jakie dzielił z Edvinem, kłuło go w piersi zawistnym poczuciem straty przede wszystkim dlatego, że nie dostrzegał go w sobie samym.
– Jestem jej ukochanym synem – odparł kostycznie, wykrzywiając usta w grymas, który przypominał uśmiech, ale który przypominał też skurcz, jakby ktoś siłą pociągnął za cienkie nerwy u styku warg. – Jak mogłaby się na mnie gniewać? – odchylił lekko głowę, zbywając wyrzut swobodnym ruchem ramion – jego kłamstwa przylgnęły do Vilho prawie tak mocno, co jego gniew. Nigdy nie potrafił wyrazić na głos złości, która sprawiała, że krzyczał i zaciskał pięści, ilekroć Maarit zamykała się w sypialni, rozbijał talerze o podłogę i pozostawiał puste dziury w ścianach, nie bacząc na zdobienia zmurszałej już tapety – w cichej, wyściełającej domostwo żałobie przyglądał się czarnej plamie w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się drobna, atramentowa jaskółka; był głodny, bo matka nie wyszła z pokoju od tygodnia, chleb sczerstwiał, a w lodówce zaczynało brakować mleka – pamiętał, że oboje jedli na obiad suche herbatniki, dopóki ich także nie zabrakło w ciasnej, drewnianej szafce. Maarit nie kochała żadnego z nich – kochała tylko Jaakko, nawet piętnaście lat po jego śmierci.
Przyglądał się, jak matka zastawia stół czterema talerzami i uparcie trzymał brodę podniesioną, ze wzrokiem utkwionym w jej stroskanej twarzy, pełnej wąskich ściegów zmarszczek i niezrozumiałej nadziei, która zamiast ujmować jej lat, sprawiała, że wyglądała jeszcze starzej – czuł obok siebie spięcie starszego brata, kornie pochylającego głowę, jakby zamierzał przyjrzeć się zdobieniom obrusa i narosła w nim tym silniejsza niechęć do jego niezwichrzonej uprzejmości, myśli pedantycznie przylizanych przed lustrem. Dopiero kiedy Maarit usiadła na miejscu, udając, że nie zauważała pustego miejsca po swojej prawej stronie, uśmiechnął się przewrotnie, opierając łokcie o brzeg blatu – dawniej szturchała ich w plecy, kiedy nie potrafili spamiętać dobrych manier, ale teraz nikt nie zwracał już uwagi na jego buńczuczną prowokację; lub może zwracał, lecz nie miał śmiałości go skrytykować.
– Ingrid jest zajęta, wiesz o tym – odparł niechętnie, uciekając wzrokiem ku gospodyni, po czym odwracając głowę w kierunku starszego brata. – Czekamy na dobry moment. – rozciągnął usta w teatralnym, nienaturalnie ciepłym uśmiechu – oświadczył się Ingrid dwa lata temu, ale nigdy nie spieszyło mu się do ślubu; na samym początku, kiedy dziennikarze nieustannie pytali go o datę, żartował, że szlacheckie narzeczeństwa potrafiły trwać latami i nie powinno to nikogo dziwić, bo naturalnie potrzeba czasu, aby przygotować wszystko, co najlepsze, zatrudnić woźnicę kierującego bryczką z szóstką białych koni, zakupić parę cukrówek, które wzbiją się w niebo, gdy przekroczą z Ingrid ślubny kobierzec, wybrać odpowiedni alkohol, oczywiście drogi i oczywiście zagraniczny, teraz temat przeciągającego się narzeczeństwa zaczynał go jednak nużyć, a ciągłe pytania stawały w gardle ością zadrażnionego zniecierpliwienia. Czasem myślał, że musiał nieustannie przekonywać się, że wciąż ją kochał, zanim odwracał się na drugi bok, aby spojrzeć jej w oczy. Czasem był pewien, że jej nienawidził.
– Hannele – zadarł brodę, zwracając się w stronę gospodyni, która pochyliła się niezdarnie nad stołem, stawiając po środku misę parującej zupy. – Zabierz dodatkowy talerz, jest nas tylko troje.
Pod drzwiami stali w milczeniu, a milczenie to – ciężkie i chłodne jak klimat północnej Finlandii – przybierało kształt najstarszego brata, jakby Jaakko wciąż znajdował się pomiędzy nimi, zaklinowany w gęstej atmosferze niezgodny, której nie potrafili przerzedzić od czasu jego śmierci; kiedy był młodszy, wiele razy czuł na sobie spojrzenie ich obu, ale z czasem wspomnienia się zacierały, grzęznąc w ruchomych piaskach dzieciństwa, a on znał tylko szaroniebieskie tęczówki Vilho, zawsze tak samo nieprzystępne i apodyktyczne – w wiosce mawiano, że przypominał ojca, miał tę samą, mocną posturę i zdecydowany krok, te same brwi, ściągnięte na czole rygorem gniewnego paroksyzmu i ten sam charyzmatyczny uśmiech, za którym krył się cień nieprzystępnej pogardy, a on zagryzał zęby za każdym razem, gdy to powtarzano, bo podobieństwo, jakie dzielił z Edvinem, kłuło go w piersi zawistnym poczuciem straty przede wszystkim dlatego, że nie dostrzegał go w sobie samym.
– Jestem jej ukochanym synem – odparł kostycznie, wykrzywiając usta w grymas, który przypominał uśmiech, ale który przypominał też skurcz, jakby ktoś siłą pociągnął za cienkie nerwy u styku warg. – Jak mogłaby się na mnie gniewać? – odchylił lekko głowę, zbywając wyrzut swobodnym ruchem ramion – jego kłamstwa przylgnęły do Vilho prawie tak mocno, co jego gniew. Nigdy nie potrafił wyrazić na głos złości, która sprawiała, że krzyczał i zaciskał pięści, ilekroć Maarit zamykała się w sypialni, rozbijał talerze o podłogę i pozostawiał puste dziury w ścianach, nie bacząc na zdobienia zmurszałej już tapety – w cichej, wyściełającej domostwo żałobie przyglądał się czarnej plamie w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się drobna, atramentowa jaskółka; był głodny, bo matka nie wyszła z pokoju od tygodnia, chleb sczerstwiał, a w lodówce zaczynało brakować mleka – pamiętał, że oboje jedli na obiad suche herbatniki, dopóki ich także nie zabrakło w ciasnej, drewnianej szafce. Maarit nie kochała żadnego z nich – kochała tylko Jaakko, nawet piętnaście lat po jego śmierci.
Przyglądał się, jak matka zastawia stół czterema talerzami i uparcie trzymał brodę podniesioną, ze wzrokiem utkwionym w jej stroskanej twarzy, pełnej wąskich ściegów zmarszczek i niezrozumiałej nadziei, która zamiast ujmować jej lat, sprawiała, że wyglądała jeszcze starzej – czuł obok siebie spięcie starszego brata, kornie pochylającego głowę, jakby zamierzał przyjrzeć się zdobieniom obrusa i narosła w nim tym silniejsza niechęć do jego niezwichrzonej uprzejmości, myśli pedantycznie przylizanych przed lustrem. Dopiero kiedy Maarit usiadła na miejscu, udając, że nie zauważała pustego miejsca po swojej prawej stronie, uśmiechnął się przewrotnie, opierając łokcie o brzeg blatu – dawniej szturchała ich w plecy, kiedy nie potrafili spamiętać dobrych manier, ale teraz nikt nie zwracał już uwagi na jego buńczuczną prowokację; lub może zwracał, lecz nie miał śmiałości go skrytykować.
– Ingrid jest zajęta, wiesz o tym – odparł niechętnie, uciekając wzrokiem ku gospodyni, po czym odwracając głowę w kierunku starszego brata. – Czekamy na dobry moment. – rozciągnął usta w teatralnym, nienaturalnie ciepłym uśmiechu – oświadczył się Ingrid dwa lata temu, ale nigdy nie spieszyło mu się do ślubu; na samym początku, kiedy dziennikarze nieustannie pytali go o datę, żartował, że szlacheckie narzeczeństwa potrafiły trwać latami i nie powinno to nikogo dziwić, bo naturalnie potrzeba czasu, aby przygotować wszystko, co najlepsze, zatrudnić woźnicę kierującego bryczką z szóstką białych koni, zakupić parę cukrówek, które wzbiją się w niebo, gdy przekroczą z Ingrid ślubny kobierzec, wybrać odpowiedni alkohol, oczywiście drogi i oczywiście zagraniczny, teraz temat przeciągającego się narzeczeństwa zaczynał go jednak nużyć, a ciągłe pytania stawały w gardle ością zadrażnionego zniecierpliwienia. Czasem myślał, że musiał nieustannie przekonywać się, że wciąż ją kochał, zanim odwracał się na drugi bok, aby spojrzeć jej w oczy. Czasem był pewien, że jej nienawidził.
– Hannele – zadarł brodę, zwracając się w stronę gospodyni, która pochyliła się niezdarnie nad stołem, stawiając po środku misę parującej zupy. – Zabierz dodatkowy talerz, jest nas tylko troje.
Nieznajomy
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:08
Zdawało mu się, że w przeszłości – do któregoś momentu na pewno – posiadał szacunek dla ojca; gdzieś we wczesnych latach dziecinnej głupoty, kiedy naiwnie ufa się jeszcze fantasmagorycznym legendom o bezinteresownej rodzicielskiej miłości i o wspólnych wypadach na ryby, gdzieś jeszcze przed pierwszą realizacją, że miało się właściwie tylko matkę, choć ojciec jeszcze sypiał w ich domu, jadał posiłki przy jednym stole i dyktował wszystkim warunki. Teraz nie potrafił sobie już tego przypomnieć ani nawet wyobrazić; nieliczne zdjęcia z jego podobizną, jakie Maarit zachowała z niezrozumiałych dla niego, zapewne histerycznie kobiecych powodów, przyprawiały go jedynie o pogardliwe rozdrażnienie i rozzłoszczone przekonanie, że zrobiłby im wszystkim większą przysługę, gdyby zniknął wcześniej lub zapił się wreszcie w starej chacie za domem; był dzieckiem i czasami miał nadzieję, że po prostu nigdy już z niej nie wyjdzie, a oni wszyscy o nim zapomną, dni będą mijały i nikt nigdy o niego nie zapyta, podczas gdy jego trzewia ostygną na przesiąkniętym alkoholem gruncie, skóra odejdzie od psującego się mięsa, a włókna skurczą się rozkładem na kościach i nikt nawet tego nie zauważy. Był dzieckiem i czasami, czując jeszcze tkliwość poobijanych żeber, spoglądał na małą, starą szopę, wyobrażając sobie, że rzuca iskrę zaklęcia na gnijące drewno i nikt nawet nie podnosi spojrzenia, nikt nie krzyczy, wszyscy żyją dalej, pozwalając, by ogień pożarł go i wygasł na popiołach, pozostawiając jedynie ulgę. Kiedyś musiał mieć dla niego szacunek, ale wiara w jego autorytet musiała skruszeć w którymś momencie, pod trzaskiem drzwi pchniętych gwałtownie na spotkanie odpryskującego drewna framugi albo pod rozbłyskiem bólu w miejscu, w którym dosięgały go kłykcie zaciśniętej pięści, albo pod groźbą raptownie podnoszonego głosu, który nauczył go zachowywać czujność wobec amplitud cudzego tonu, bo przed nagłym skokiem zawsze najpierw następowała subtelna złowrogość o głębszym odcieniu i zachowanie wszystkich zębów zdawało się nierozerwalnie związane ze zdolnością dostrzeżenia jej wystarczająco wcześnie i uchylenia głowy.
Nienawidził go, kiedy był jeszcze z nimi i nienawidził go jeszcze bardziej, kiedy wreszcie zniknął, ale kiedy ludzie mówili o tym podobieństwie – jest zupełnie taki jak Edvin (zawsze mówiono o nim jak mówi się o zmarłych – dobrze i z sentymentem – jakby nie tłukł matki prawie codziennie tuż przed tym, jak po prostu zniknął) – prostował dyskretnie łopatki i uśmiechał się kącikiem ust, naśladując nachylenie jego głowy z wyuczoną dokładnością, paradoksalnie kochając tę skórę zdjętą ze znienawidzonego ojca. Mylili się, oczywiście; był do niego powierzchownie podobny i był od niego poza tym znacznie lepszy. Więc kochał matkę nawet wtedy, kiedy nie mógł dłużej na nią patrzeć, przysięgał opiekować się nią do samego końca, upewnił się, że będzie miała opiekę i środki nawet, gdyby – odpukać – zszedł pierwszy. Więc nie zamierzał mieć dzieci, które musiałby później nienawidzić i które mógłby w końcu zostawić. Więc nie potrzebował pięści, by zaprowadzić porządek, choć czasem używał ich wyłącznie po to, by o tym nie zapomniano.
Uśmiechał się z rozbawionym politowaniem do tłumaczeń młodszego brata, niezdolnego pociągnąć niczego do samego końca: złapał słodką ptaszynę za barwny ogon i szarpał się z nią jeszcze, zamiast siłą przygnieść jej skrzydełka i pozbawić ostatecznie lotek. Nic właściwie nie stało na przeszkodzie, żeby wreszcie uwiązać ją łańcuszkiem do żerdki – przynajmniej po to, żeby wycisnąć z tego głośnego związku więcej, dopóki jeszcze mieli oboje cierpliwość na siebie patrzeć, bo nie wątpił, że wreszcie będą mieli się dosyć: dadzą sobie po prostu spokój albo zagryzą się w końcu w łóżku jak wściekłe psy, próbując wydrzeć sobie nawzajem tę miłość, która nie przychodziła im po dobroci. Poniekąd mu tego zazdrościł – jej niepokornego temperamentu i wypielęgnowanego ciała, ale nigdy nie zdecydowałby się na ciężar obrączki czy nawet zaręczyn; wziąłby ją sobie na chwilę, zdarł z ostatniej resztki tej namiętności i odsunął chrząstki na brzeg talerza dla kogoś innego. Wspaniałomyślna dystrybucja pozostałych dóbr.
– Nie czekałbym długo, czas nie stoi w miejscu ani się nie cofa. Grawitacja robi swoje, choćby codziennie maczała swoje dwa posagi w idun – mruknął złośliwie, łypiąc kątem oka ku matce, jakby zamierzał ją przeprosić za nieprzebrane słowa, Maarit skrzywiła się jednak bez słowa, przyzwyczajona do przyzwalania na wszelkie upokorzenia, nienauczona nigdy stanowczo reagować, bo milczenie przez zbyt długi czas oznaczało cień szansy, że dzień minie bez krzyku. Niezrażony jej nietęgą miną, spojrzał znów na Ahvo, odchylony nonszalancko na krześle, z ramieniem przerzuconym przez oparcie, równie niechlujny wobec wpajanych im w dzieciństwie zasad. – Nie zdążysz jej zaobrączkować, a przemieli cię jak pół wieku z kulą u nogi, z tym charakterkiem. Pozwala ci chociaż popatrzeć?
Służąca weszła do pomieszczenia i przeniósł na nią jasne spojrzenie, jakby miał ochotę skarcić ją za przerwanie mu w niewłaściwym momencie. Znajomy zapach potrawy zgęstniał w pomieszczeniu, przyprawiając żołądek o zniechęcony skurcz; albo tylko mu się wydawało, może czuł jedynie setkę poprzednich podobnych obiadów, w których fermentowały wspomnienia, których matka nie chciała wreszcie zakopać w ziemi, i ich nadwyrężane tym wszystkim nerwy. Rzucił Ahvo czujne spojrzenie, zupełnie odruchowe, poprawiając się na krześle, kiedy Hannele podeszła do stołu, naiwnie uznając, że dzisiejsza wizyta minie bez większych problemów, wszyscy otrą usta, posiedzą chwilę w ciszy, siląc się na rozmowę kończącą się znów wiszącym w powietrzu napięciem i drżeniem matczynych dłoni, Ahvo wyjdzie pierwszy, on zostanie jeszcze z matką, żeby odprowadzić ją do pokoju i podać jej tabletki, obejdzie dom i ustawi służbę do porządku, zapyta o wzrost miesięcznych kosztów, wszystko w przewidzianym, znośnym ładzie. Ale zamiast tego dno porcelany zawisło ponad obrusem w niepewnych dłoniach kobiety, coś w powietrzu naprężyło się gwałtownie, atmosfera ścięła się jak zdenaturowane białko, a matka chyba na chwilę przestała oddychać. Wyobrażał sobie, że Ahvo równie dobrze mógłby rozkopać zmarzniętą ziemię, pod którą leżały kości Jaakko i zawlec ją przed ten dół siłą, żeby zobaczyła jego śmierć, jeszcze raz, na własne oczy.
– Hannele – odezwał się głębszym odcieniem tonu, który znał tak dobrze sprzed skoku ojcowskiej amplitudy; nie patrzył jednak na kobietę, zamiast tego kotwicząc wychłodniały wzrok na zuchwałym błysku w spojrzeniu Ahvo. – Zostaw wszystko jak zawsze.
Nienawidził go, kiedy był jeszcze z nimi i nienawidził go jeszcze bardziej, kiedy wreszcie zniknął, ale kiedy ludzie mówili o tym podobieństwie – jest zupełnie taki jak Edvin (zawsze mówiono o nim jak mówi się o zmarłych – dobrze i z sentymentem – jakby nie tłukł matki prawie codziennie tuż przed tym, jak po prostu zniknął) – prostował dyskretnie łopatki i uśmiechał się kącikiem ust, naśladując nachylenie jego głowy z wyuczoną dokładnością, paradoksalnie kochając tę skórę zdjętą ze znienawidzonego ojca. Mylili się, oczywiście; był do niego powierzchownie podobny i był od niego poza tym znacznie lepszy. Więc kochał matkę nawet wtedy, kiedy nie mógł dłużej na nią patrzeć, przysięgał opiekować się nią do samego końca, upewnił się, że będzie miała opiekę i środki nawet, gdyby – odpukać – zszedł pierwszy. Więc nie zamierzał mieć dzieci, które musiałby później nienawidzić i które mógłby w końcu zostawić. Więc nie potrzebował pięści, by zaprowadzić porządek, choć czasem używał ich wyłącznie po to, by o tym nie zapomniano.
Uśmiechał się z rozbawionym politowaniem do tłumaczeń młodszego brata, niezdolnego pociągnąć niczego do samego końca: złapał słodką ptaszynę za barwny ogon i szarpał się z nią jeszcze, zamiast siłą przygnieść jej skrzydełka i pozbawić ostatecznie lotek. Nic właściwie nie stało na przeszkodzie, żeby wreszcie uwiązać ją łańcuszkiem do żerdki – przynajmniej po to, żeby wycisnąć z tego głośnego związku więcej, dopóki jeszcze mieli oboje cierpliwość na siebie patrzeć, bo nie wątpił, że wreszcie będą mieli się dosyć: dadzą sobie po prostu spokój albo zagryzą się w końcu w łóżku jak wściekłe psy, próbując wydrzeć sobie nawzajem tę miłość, która nie przychodziła im po dobroci. Poniekąd mu tego zazdrościł – jej niepokornego temperamentu i wypielęgnowanego ciała, ale nigdy nie zdecydowałby się na ciężar obrączki czy nawet zaręczyn; wziąłby ją sobie na chwilę, zdarł z ostatniej resztki tej namiętności i odsunął chrząstki na brzeg talerza dla kogoś innego. Wspaniałomyślna dystrybucja pozostałych dóbr.
– Nie czekałbym długo, czas nie stoi w miejscu ani się nie cofa. Grawitacja robi swoje, choćby codziennie maczała swoje dwa posagi w idun – mruknął złośliwie, łypiąc kątem oka ku matce, jakby zamierzał ją przeprosić za nieprzebrane słowa, Maarit skrzywiła się jednak bez słowa, przyzwyczajona do przyzwalania na wszelkie upokorzenia, nienauczona nigdy stanowczo reagować, bo milczenie przez zbyt długi czas oznaczało cień szansy, że dzień minie bez krzyku. Niezrażony jej nietęgą miną, spojrzał znów na Ahvo, odchylony nonszalancko na krześle, z ramieniem przerzuconym przez oparcie, równie niechlujny wobec wpajanych im w dzieciństwie zasad. – Nie zdążysz jej zaobrączkować, a przemieli cię jak pół wieku z kulą u nogi, z tym charakterkiem. Pozwala ci chociaż popatrzeć?
Służąca weszła do pomieszczenia i przeniósł na nią jasne spojrzenie, jakby miał ochotę skarcić ją za przerwanie mu w niewłaściwym momencie. Znajomy zapach potrawy zgęstniał w pomieszczeniu, przyprawiając żołądek o zniechęcony skurcz; albo tylko mu się wydawało, może czuł jedynie setkę poprzednich podobnych obiadów, w których fermentowały wspomnienia, których matka nie chciała wreszcie zakopać w ziemi, i ich nadwyrężane tym wszystkim nerwy. Rzucił Ahvo czujne spojrzenie, zupełnie odruchowe, poprawiając się na krześle, kiedy Hannele podeszła do stołu, naiwnie uznając, że dzisiejsza wizyta minie bez większych problemów, wszyscy otrą usta, posiedzą chwilę w ciszy, siląc się na rozmowę kończącą się znów wiszącym w powietrzu napięciem i drżeniem matczynych dłoni, Ahvo wyjdzie pierwszy, on zostanie jeszcze z matką, żeby odprowadzić ją do pokoju i podać jej tabletki, obejdzie dom i ustawi służbę do porządku, zapyta o wzrost miesięcznych kosztów, wszystko w przewidzianym, znośnym ładzie. Ale zamiast tego dno porcelany zawisło ponad obrusem w niepewnych dłoniach kobiety, coś w powietrzu naprężyło się gwałtownie, atmosfera ścięła się jak zdenaturowane białko, a matka chyba na chwilę przestała oddychać. Wyobrażał sobie, że Ahvo równie dobrze mógłby rozkopać zmarzniętą ziemię, pod którą leżały kości Jaakko i zawlec ją przed ten dół siłą, żeby zobaczyła jego śmierć, jeszcze raz, na własne oczy.
– Hannele – odezwał się głębszym odcieniem tonu, który znał tak dobrze sprzed skoku ojcowskiej amplitudy; nie patrzył jednak na kobietę, zamiast tego kotwicząc wychłodniały wzrok na zuchwałym błysku w spojrzeniu Ahvo. – Zostaw wszystko jak zawsze.
Bezimienny
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:08
Obecność ojca zatarła się w jego wspomnieniach, wypełniając przeszłość na podobieństwo przedmiotu, który, widziany po raz ostatni w jednym miejscu, odnajdował się nagle zupełnie gdzie indziej, drażniąc serce uporczywym przeczuciem, że świat został przyłapany na gorącym uczynku własnej niedoskonałości i bylejakości – pamiętał ciężar jego butów na skrzypiących schodach, pamiętał starą szopę, gdzie zawsze unosił się zapach alkoholu i papierosowego dymu, pamiętał go z ciemnych źrenic Vilho i z fotografii, wciąż ustawionych równym szpalerem na płycie kominka, ale za każdym razem, kiedy cofał się w myślach po ścieżce swojego życia, w okolicach wczesnego dzieciństwa urywał się twardy bruk i pozostawał tylko rojst, który lepił się do butów i ciągnął go coraz głębiej w burą maź rzeczywistości, do której uparcie nie chciał wracać, bo była ciasna i niewygodna, przewiązywała na aorcie gruzeł nieustannego upokorzenia i zostawiała plamy na ubraniach. Nigdy nie przyznał się przed bratem, że nie umiał odtworzyć z pamięci ojcowskiej twarzy, nie przypominał sobie barwy jego oczu ani siły, z jaką zaciskał palce wokół nadgarstka – pragnął jego podziwu i wyobrażał sobie, że gdyby Edvin pojawił się wśród poruszonej aplauzem widowni, poczułby jego aprobatę, choć nie wiedział, jak właściwie ona wyglądała. Czy powinna szarpnąć za rytm jego serca, czy raczej ułożyć się otuchą pomiędzy żebrami? Czy rozpoznałby ją od razu? Wykrzywiał usta grymasem rozkapryszonej zazdrości, gdy Vilho uśmiechał się dumnie na wspomnienie o ukrytym w fizjonomii podobieństwie, prezentując jego modelowe cechy jak w lustrzanym odbiciu; prawie nie pamiętał ojca – być może dlatego jako jedyny wciąż był w stanie go kochać.
Odejście Edvina nie było jednak wyłącznym powodem, dla którego niechętnie powracał w rodzinne strony, snując się za starszym bratem z wiecznie naburmuszoną miną i dłońmi uparcie wetkniętymi w kieszenie, jakby starał się robić wszystko, by nie widzieć otaczającego go krajobrazu, nie czuć przynależności do miejsca, w którym się wychował – odwracał wzrok od miejsc, gdzie odprysła niegdyś drzazga jego istnienia, do dzisiaj pulsująca fantomowym bólem, lekceważył matczyny sentymentalizm i unikał wszystkiego, co przypominało mu o Jaakko, jakby podświadomie obawiał się, że strach, wygłuszany niegdyś dłonią Vilho, odnajdzie drogę z powrotem do jego serca i zasiedli się w nim na stałe; nie sądził, by potrafił znieść surowy wzrok brata, gdyby odnalazł go w ten sposób po raz kolejny – zgiętego w torsjach nad umywalką, ze skórą lepką od potu i krtanią uciśniętą przerażonym szlochem, bo Jaakko zmarł, a on wciąż żył, nie mogąc wypłukać z ust posmaku brudnej wody i poczucia winy. Odkąd podtapiał chorobę eliksirem, myślał o nim częściej, jakby jego wspomnienia, pogrzebane głęboko w mulistym dnie, zostały wypłukane na mieliznę i teraz skrzyły się płytko pod powierzchnią wody jak drobne bursztyny – spoglądał w lustro i widział w nim cudze odbicie, a jego skóra odruchowo pokrywała się dropiatością przejmującego chłodu, jakby za każdym razem topił się w jeziorze od nowa, wpadał coraz głębiej i głębiej, aż w końcu nie było już ręki, która mogłaby sięgnąć przez przerębel i chwycić go za przegub; zaciskał dłonie w pięści, myśląc, że zdoła pozbyć się ich siłą, wybije je pięścią i pozwoli, by zgubiły się w próchnie podłogowych desek. Chciał zabić Jaakko po raz kolejny, tym razem we własnej głowie i nie mógł znieść widoku pustego talerza, który wciąż indykował jego istnienie, ciężar śmierci siedzący przy zastawionym stole.
– Zima to czas na pogrzeby, nie na śluby – odparł, choć w głosie brakowało mu uprzedniej przekory, a słowa otarły się o podniebienie cichym chrobotem. – Nie żebyś cokolwiek o tym wiedział, wszyscy pogodziliśmy się, że na starość zostaniesz sam – sięgnął spojrzeniem w stronę Maarit, jakby spodziewał się odnaleźć na jej twarzy wyraz rozbawionego potwierdzenia, matka pochyliła jednak tylko głowę, uśmiechając się tak niepewnie, że drgnienie jej warg równie dobrze mogło być bezwarunkowym odruchem upiętych przy ustach nerwów. – Tak będzie z korzyścią dla naszego nazwiska – dodał kąśliwie, lecz jego wzrok ledwie zatrzymał się na obliczu brata, bo wnętrze kuchni wypełnił znajomy aromat lohikeitto, która, świeżo zagrzana, unosiła się obłokami pary znad uchylonego garnka. Poczuł nieprzyjemny skurcz w dole żołądka i zacisnął na chwilę zęby, zanim nie zwrócił się z aroganckim uśmiechem w kierunku służącej – Hannele zamarła tymczasem z naczyniem zawieszonym w dłoniach, ledwie kilka centymetrów nad obrusem, niezdecydowana, kogo powinna usłuchać i sięgająca pełnym nadziei spojrzeniem w stronę Maarit, matka spoglądała jednak w swój talerz pustym wzrokiem, niezdolna przedrzeć się przez duchotę panującej w kuchni atmosfery. Czuł na sobie chłodny gniew brata i czuł także własną złość – dużo cieplejszą, wrzącą za prętami żeber, nieustannie tak samo buntowniczą i nieznoszącą cudzego sprzeciwu. Służąca z wahaniem postawiła garnek na stole, a on, zanim ucisnął krtań ciężarem zadrażnionego głosu, chwycił palcami za brzeg obrusa w sfrustrowanym upokorzeniu – nie był przyzwyczajony, że go nie słuchano, a teraz, gdy wola Vilho okazała się silniejsza, zapragnął uczynić wszystko, by ją podważyć.
– Minęło piętnaście lat – warknął, podnosząc się gwałtownie z krzesła, nie zwracając uwagi na huk, z jakim upadło na podłogę i dreszcz prześlizgujący się wstrząśnieniem przez zgarbione ciało matki. – Jaakko nie żyje, najwyższa pora się z tym pogodzić. – nie zauważył, w którym momencie jego palce zacisnęły się na pustym talerzu, a ramię wygięło się dość mocno, by ten z trzaskiem uderzył o ścianę, rozbijając się w drobne fragmenty białej porcelany; spędził więcej lat z jego śmiercią niż z jego życiem, złość, która targnęła się przez jego ciało, wydała mu się jednak większa niż tylko uraza do starszego brata – był wściekły na Vilho i teatrzyk jego infantylnej uległości, był wściekły na matkę, która nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy, był wściekły na siebie, bo przez chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że był im jeszcze cokolwiek winny.
Odejście Edvina nie było jednak wyłącznym powodem, dla którego niechętnie powracał w rodzinne strony, snując się za starszym bratem z wiecznie naburmuszoną miną i dłońmi uparcie wetkniętymi w kieszenie, jakby starał się robić wszystko, by nie widzieć otaczającego go krajobrazu, nie czuć przynależności do miejsca, w którym się wychował – odwracał wzrok od miejsc, gdzie odprysła niegdyś drzazga jego istnienia, do dzisiaj pulsująca fantomowym bólem, lekceważył matczyny sentymentalizm i unikał wszystkiego, co przypominało mu o Jaakko, jakby podświadomie obawiał się, że strach, wygłuszany niegdyś dłonią Vilho, odnajdzie drogę z powrotem do jego serca i zasiedli się w nim na stałe; nie sądził, by potrafił znieść surowy wzrok brata, gdyby odnalazł go w ten sposób po raz kolejny – zgiętego w torsjach nad umywalką, ze skórą lepką od potu i krtanią uciśniętą przerażonym szlochem, bo Jaakko zmarł, a on wciąż żył, nie mogąc wypłukać z ust posmaku brudnej wody i poczucia winy. Odkąd podtapiał chorobę eliksirem, myślał o nim częściej, jakby jego wspomnienia, pogrzebane głęboko w mulistym dnie, zostały wypłukane na mieliznę i teraz skrzyły się płytko pod powierzchnią wody jak drobne bursztyny – spoglądał w lustro i widział w nim cudze odbicie, a jego skóra odruchowo pokrywała się dropiatością przejmującego chłodu, jakby za każdym razem topił się w jeziorze od nowa, wpadał coraz głębiej i głębiej, aż w końcu nie było już ręki, która mogłaby sięgnąć przez przerębel i chwycić go za przegub; zaciskał dłonie w pięści, myśląc, że zdoła pozbyć się ich siłą, wybije je pięścią i pozwoli, by zgubiły się w próchnie podłogowych desek. Chciał zabić Jaakko po raz kolejny, tym razem we własnej głowie i nie mógł znieść widoku pustego talerza, który wciąż indykował jego istnienie, ciężar śmierci siedzący przy zastawionym stole.
– Zima to czas na pogrzeby, nie na śluby – odparł, choć w głosie brakowało mu uprzedniej przekory, a słowa otarły się o podniebienie cichym chrobotem. – Nie żebyś cokolwiek o tym wiedział, wszyscy pogodziliśmy się, że na starość zostaniesz sam – sięgnął spojrzeniem w stronę Maarit, jakby spodziewał się odnaleźć na jej twarzy wyraz rozbawionego potwierdzenia, matka pochyliła jednak tylko głowę, uśmiechając się tak niepewnie, że drgnienie jej warg równie dobrze mogło być bezwarunkowym odruchem upiętych przy ustach nerwów. – Tak będzie z korzyścią dla naszego nazwiska – dodał kąśliwie, lecz jego wzrok ledwie zatrzymał się na obliczu brata, bo wnętrze kuchni wypełnił znajomy aromat lohikeitto, która, świeżo zagrzana, unosiła się obłokami pary znad uchylonego garnka. Poczuł nieprzyjemny skurcz w dole żołądka i zacisnął na chwilę zęby, zanim nie zwrócił się z aroganckim uśmiechem w kierunku służącej – Hannele zamarła tymczasem z naczyniem zawieszonym w dłoniach, ledwie kilka centymetrów nad obrusem, niezdecydowana, kogo powinna usłuchać i sięgająca pełnym nadziei spojrzeniem w stronę Maarit, matka spoglądała jednak w swój talerz pustym wzrokiem, niezdolna przedrzeć się przez duchotę panującej w kuchni atmosfery. Czuł na sobie chłodny gniew brata i czuł także własną złość – dużo cieplejszą, wrzącą za prętami żeber, nieustannie tak samo buntowniczą i nieznoszącą cudzego sprzeciwu. Służąca z wahaniem postawiła garnek na stole, a on, zanim ucisnął krtań ciężarem zadrażnionego głosu, chwycił palcami za brzeg obrusa w sfrustrowanym upokorzeniu – nie był przyzwyczajony, że go nie słuchano, a teraz, gdy wola Vilho okazała się silniejsza, zapragnął uczynić wszystko, by ją podważyć.
– Minęło piętnaście lat – warknął, podnosząc się gwałtownie z krzesła, nie zwracając uwagi na huk, z jakim upadło na podłogę i dreszcz prześlizgujący się wstrząśnieniem przez zgarbione ciało matki. – Jaakko nie żyje, najwyższa pora się z tym pogodzić. – nie zauważył, w którym momencie jego palce zacisnęły się na pustym talerzu, a ramię wygięło się dość mocno, by ten z trzaskiem uderzył o ścianę, rozbijając się w drobne fragmenty białej porcelany; spędził więcej lat z jego śmiercią niż z jego życiem, złość, która targnęła się przez jego ciało, wydała mu się jednak większa niż tylko uraza do starszego brata – był wściekły na Vilho i teatrzyk jego infantylnej uległości, był wściekły na matkę, która nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy, był wściekły na siebie, bo przez chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że był im jeszcze cokolwiek winny.
Nieznajomy
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:09
Strzygł uwagą za tonem brata uważnie – zawsze, kiedy zasiadali przy jednym stole z matką, coś w nim naprężało się dyskretnie, sztywniejąc wzdłuż kręgosłupa uciskiem mimowiednej czujności: każde zdanie rozdrabniał na składowe, każde słowo na brzmienie i sedno, jakby mógł w nich znaleźć drugiego brata, nieobecnego ciałem od przeszło piętnastu lat. Sieć rozmowy tkała się między nimi najczęściej napięta i rozedrgana wygłuszaną wobec matki złością, a on próbował wyczuć w niej zdradliwą wibrację pochodzącą z miejsca, w której Ahvo chował ich wspólną tajemnicę, przeczuwając, że któregoś dnia rozedrze zaciśnięty na niej oprzęd i pozwoli jej zbiec. Życzył sobie jedynie tyle, by pozwolił najpierw matce umrzeć; nie musiała tracić jeszcze pozostałych synów, nie musiała zostawać sama, na krótką, pustą chwilę przed śmiercią. Szarańcza mówił o pogrzebie, a uśmiech cierpł w rozzuchwalonym dotąd grymasie ust Vilho i zadowolenie kwaśniało na miękkim podniebieniu tym ostrym posmakiem podrażnienia, którego nie mógł spłukać na długo po opuszczeniu Kuusamo, myśląc, że to był ostatni raz, kiedy siedli do obiadu we trójkę; a potem, po miesiącu, znów powtarzał ten sam błąd, bo zdawało mu się, że nie zniesie jej rozczarowania, gdyby miał przyjść sam – zawsze podejrzewał, że kochała go najmniej (był w końcu dzieckiem zgubionym po środku, kto o nich pamiętał? był w końcu zmiennokształtnym demonem, kto mógłby takiego syna sobie życzyć? matka najpierw opłakiwała Jaakko, a potem opłakiwała gniew swojego najmniejszego syna, relację, której nie potrafiła załatać, jego nieobecność, kiedy nie przychodził i jego złość, kiedy się pojawiał, a on pozostawał pomiędzy imieniem pierwszego a drugiego jak postawiony między nimi przecinek), ale nie chciał się o tym przekonywać. Ostatecznie nie miało to znaczenia: pozostawała jego matką, a on nie mógł zapomnieć jak z łzami w oczach zakrywała go płaszczami powieszonymi w szafie, zamykając jej drzwi tuż przed tym, jak piętro niżej otwierały się drugie. Czasami zastanawiał się, czy część jej starczego (nie była nawet tak stara, ale była kobietą – ich życie przekwitało wcześniej) obłędu nie był jego winą: czy śnił jej się czasem, z twarzą rozszarpywaną przez miliony innych? Czy pamiętała swoje przerażenie, kiedy po raz pierwszy się przemienił? Świadomość, że ojciec nigdy jej tego nie wybaczy, że powiła potwora?
– Jeśli najdzie mnie ochota na żonę, odwiedzę Ronniego – mruknął, przymuszając kąciki warg do krzywego uśmiechu; nie czynił tajemnicy z własnej pogardy do niektórych Ormów. Wyobrażał sobie, że część z nich, w tym nieszczęsny Ronny, przepuszczą całe pieniądze bezmyślnie przed rychłym końcem kariery i skończą jako tępe moczymordy na starość, ze skandalem na karku i stertą długów alimentacyjnych. – Jak zresztą wszyscy. Albo wejdę do pierwszego baru, mało ich się teraz puszcza? – spojrzał znów na matkę, choć wciąż nie przepraszając; ona wciąż nie próbowała zresztą oponować. Wszyscy wysłuchiwali gorszych rzeczy, kiedy do ojca przychodzili brzuchaci koledzy z komisariatu, żeby przez pół nocy rechotać obrzydliwie i spluwać do szklanek. – Ufam, że sam już zdążyłeś zapewnić nam jego wątpliwej jakości ciągłość – zauważył uszczypliwie, przyglądając mu z rozbawieniem, ale właściwie bez wyraźniej przygany: nie podobało mu się, że się szlajał poza zasięgiem jego wiedzy, ale właściwie nie obchodziło go, czy sypiał w swoim narzeczeńskim łóżku; może nawet lepiej, że mógł się wyszumieć, dopóki nie wciągał ich tym w problemy, chociaż żywił szczerą nadzieję, że nikt nie zacznie upominać się nagle o pieniądze na wyrosłe z jego posiewu bękarty.
A potem atmosfera nagle zgęstniała i ciężki smród zupy przeszedł rozkładem przywołanej pamięci; zesztywniał wyraźnie na swoim miejscu, cedząc stanowcze polecenie służącej, którego w końcu usłuchała – był w końcu jej pracodawcą, dom należał do niego i ona należała do niego, miał nad nim, przynajmniej tutaj, poza lodowiskiem i poza uwagą fleszy, znaczącą przewagę. Wzdłuż szczęki przepłynęło mu napięcie, nagły kurcz ciężkiego gniewu, z jakim nieświadomie złapał w palce serwetkę, mnąc ją w palcach, choć nie zdążył skosztować niczego prócz zwarzonej piany zeskrobanej z rozpadającego się obrazu wybrakowanej rodziny; kiedyś musiało mu to wystarczyć, żeby wysmarować czymś czerstwy chleb i przecisnąć go przez gardło, a teraz podchodziło mu do ust mdlącym gniewem. Obserwował histeryczne milczenie pobłądzonej matki po jednej stronie stołu i gniew Ahvo wbijający się w miękką słabiznę ich życia jak zakrzywiony kieł; wyobrażał sobie, jak prawda podchodzi mu do przełyku i przystaje w nim na skraju, zaraz za wypowiedzianymi słowami; i wyobrażał sobie, jak łapie go za szyję i zmusza go, żeby przełknął ją z powrotem, wyobrażał sobie, że znów jest młodym zasmarkanym gówniarzem, któremu musiał zatykać usta dłonią, żeby przestał płakać i który nie miał odwagi mu się sprzeciwić, tak łatwo go było wtedy zastraszyć. Ale miał rację: minęło piętnaście lat i nie był już smarkaczem, którego mógłby uciszyć spojrzeniem rzuconym ponad stołem i groźbą, że wszyscy dowiedzą się, że to jego wina. Minęło piętnaście lat i zamiast milczeć, roztrzaskiwał naczynie o ścianę jego domu – domu, który wybudował dla matki, domu, w którym nigdy nie słyszała krzyku, domu, w którym nigdy nie było ojca ani jego gniewu, szafy, w której go chowała, huku trzaskanych talerzy i skórzanych smagnięć. Blada farba odprysła w miejscu, w którym wgryzła się w nią krawędź pękającej porcelany; drobny, pajęczasty uszczerbek w jego nowym, ułożonym skrupulatnie życiu.
Wypuścił zmiętą serwetkę z ręki, podnosząc się za nim, odwrócony plecami do matki, kiedy coś przepłynęło pod skórą jego policzka, jak obły czerw gniewu albo palec połkniętej przez zmiennokształtność postaci. Chciał powiedzieć Hannele, żeby zabrała ją do pokoju, ale nie mógł spuścić go z oczu: miał wrażenie, że zbyt wiele mogłoby się wydarzyć, gdyby to zrobił – kiedy przestał nad nim panować?
– Na dwór – warknął; głos zapiekł go w podniebienie nieprzyjemnie. Chyba nie wierzył, że Ahvo go posłucha; chyba zdał sobie sprawę, że nie trzymał dłużej jego karku pod kolanem, że wyślizgnął mu się, a teraz było za późno, teraz mógł powiedzieć wszystko – więc sięgnął do jego ramienia nagle, jakby zamierzał szarpnąć nim i zawlec go do drzwi siłą, ale zamiast tego wyplutym zaklęciem wywrócił wszystko wokół nich na lewą stronę, rzeczywistość wybrzuszyła się, a potem rozrosła wszerz, rozdęła się przestrzenią zasypanego śniegiem ogrodu. – Ją też chcesz wykończyć? – zasyczał, pozwalając by przez rysy przepłynęło mu wspomnienie Jaakko. – Minęło piętnaście lat, a ty nadal nie możesz wytrzymać nawet jego wspomnienia? – Wykrzywił wargi nieprzyjemnie; nie należały już do niego.
– Jeśli najdzie mnie ochota na żonę, odwiedzę Ronniego – mruknął, przymuszając kąciki warg do krzywego uśmiechu; nie czynił tajemnicy z własnej pogardy do niektórych Ormów. Wyobrażał sobie, że część z nich, w tym nieszczęsny Ronny, przepuszczą całe pieniądze bezmyślnie przed rychłym końcem kariery i skończą jako tępe moczymordy na starość, ze skandalem na karku i stertą długów alimentacyjnych. – Jak zresztą wszyscy. Albo wejdę do pierwszego baru, mało ich się teraz puszcza? – spojrzał znów na matkę, choć wciąż nie przepraszając; ona wciąż nie próbowała zresztą oponować. Wszyscy wysłuchiwali gorszych rzeczy, kiedy do ojca przychodzili brzuchaci koledzy z komisariatu, żeby przez pół nocy rechotać obrzydliwie i spluwać do szklanek. – Ufam, że sam już zdążyłeś zapewnić nam jego wątpliwej jakości ciągłość – zauważył uszczypliwie, przyglądając mu z rozbawieniem, ale właściwie bez wyraźniej przygany: nie podobało mu się, że się szlajał poza zasięgiem jego wiedzy, ale właściwie nie obchodziło go, czy sypiał w swoim narzeczeńskim łóżku; może nawet lepiej, że mógł się wyszumieć, dopóki nie wciągał ich tym w problemy, chociaż żywił szczerą nadzieję, że nikt nie zacznie upominać się nagle o pieniądze na wyrosłe z jego posiewu bękarty.
A potem atmosfera nagle zgęstniała i ciężki smród zupy przeszedł rozkładem przywołanej pamięci; zesztywniał wyraźnie na swoim miejscu, cedząc stanowcze polecenie służącej, którego w końcu usłuchała – był w końcu jej pracodawcą, dom należał do niego i ona należała do niego, miał nad nim, przynajmniej tutaj, poza lodowiskiem i poza uwagą fleszy, znaczącą przewagę. Wzdłuż szczęki przepłynęło mu napięcie, nagły kurcz ciężkiego gniewu, z jakim nieświadomie złapał w palce serwetkę, mnąc ją w palcach, choć nie zdążył skosztować niczego prócz zwarzonej piany zeskrobanej z rozpadającego się obrazu wybrakowanej rodziny; kiedyś musiało mu to wystarczyć, żeby wysmarować czymś czerstwy chleb i przecisnąć go przez gardło, a teraz podchodziło mu do ust mdlącym gniewem. Obserwował histeryczne milczenie pobłądzonej matki po jednej stronie stołu i gniew Ahvo wbijający się w miękką słabiznę ich życia jak zakrzywiony kieł; wyobrażał sobie, jak prawda podchodzi mu do przełyku i przystaje w nim na skraju, zaraz za wypowiedzianymi słowami; i wyobrażał sobie, jak łapie go za szyję i zmusza go, żeby przełknął ją z powrotem, wyobrażał sobie, że znów jest młodym zasmarkanym gówniarzem, któremu musiał zatykać usta dłonią, żeby przestał płakać i który nie miał odwagi mu się sprzeciwić, tak łatwo go było wtedy zastraszyć. Ale miał rację: minęło piętnaście lat i nie był już smarkaczem, którego mógłby uciszyć spojrzeniem rzuconym ponad stołem i groźbą, że wszyscy dowiedzą się, że to jego wina. Minęło piętnaście lat i zamiast milczeć, roztrzaskiwał naczynie o ścianę jego domu – domu, który wybudował dla matki, domu, w którym nigdy nie słyszała krzyku, domu, w którym nigdy nie było ojca ani jego gniewu, szafy, w której go chowała, huku trzaskanych talerzy i skórzanych smagnięć. Blada farba odprysła w miejscu, w którym wgryzła się w nią krawędź pękającej porcelany; drobny, pajęczasty uszczerbek w jego nowym, ułożonym skrupulatnie życiu.
Wypuścił zmiętą serwetkę z ręki, podnosząc się za nim, odwrócony plecami do matki, kiedy coś przepłynęło pod skórą jego policzka, jak obły czerw gniewu albo palec połkniętej przez zmiennokształtność postaci. Chciał powiedzieć Hannele, żeby zabrała ją do pokoju, ale nie mógł spuścić go z oczu: miał wrażenie, że zbyt wiele mogłoby się wydarzyć, gdyby to zrobił – kiedy przestał nad nim panować?
– Na dwór – warknął; głos zapiekł go w podniebienie nieprzyjemnie. Chyba nie wierzył, że Ahvo go posłucha; chyba zdał sobie sprawę, że nie trzymał dłużej jego karku pod kolanem, że wyślizgnął mu się, a teraz było za późno, teraz mógł powiedzieć wszystko – więc sięgnął do jego ramienia nagle, jakby zamierzał szarpnąć nim i zawlec go do drzwi siłą, ale zamiast tego wyplutym zaklęciem wywrócił wszystko wokół nich na lewą stronę, rzeczywistość wybrzuszyła się, a potem rozrosła wszerz, rozdęła się przestrzenią zasypanego śniegiem ogrodu. – Ją też chcesz wykończyć? – zasyczał, pozwalając by przez rysy przepłynęło mu wspomnienie Jaakko. – Minęło piętnaście lat, a ty nadal nie możesz wytrzymać nawet jego wspomnienia? – Wykrzywił wargi nieprzyjemnie; nie należały już do niego.
Bezimienny
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:09
Czasem, kiedy patrzył na starszego brata, nie zdawał sobie nawet sprawy, że włosy stroszyły mu się wzdłuż napiętego karku, szkliwo ścierało się między zaciśniętymi zębami, a spojrzenie stawało się surowe i lśniące – ciemniało jak morze, powoli oddalające się od błękitnej mielizny, wyściełająca horyzont toń, gdzie stopy nie sięgały dna, a wokół kostek oplatały się supły lepkich wodorostów; wyobrażał sobie, że mógłby skoczyć mu do gardła i zagryźć tajemnicę, którą trzymał pomiędzy zębami, tak, by nigdy nie zdołał już splunąć mu nią pod nogi i obserwować, jak zastyga gęstą flegmą na jego sumieniu. Jeżeli istniał czas, kiedy był mu wdzięczny za dłoń dociśniętą do ust spoconym śródręczem, już go nie pamiętał – Vilho potrafił splatać ciasne gruzły na jego krtani, by krzyk nigdy nie przecisnął się przez rozchylone gardło, on pragnął tymczasem krzyczeć nieustannie; zamiast tego zaciskał dłonie w pięści i dudnił w drzwi do matczynej sypialni, dopóki knykcie nie nabiegły mu skrwawioną czerwienią, wracał do domu z okiem podkrążonym sińcem sztubackiej prowokacji i rzucał talerzami o ścianę z taką samą werwą, z jaką robił to ojciec. Nie potrafił prosić o miłość, więc nieustannie próbował wyrwać ją sobie siłą – spomiędzy matczynych żeber, spod paznokci głaszczącej go po skroni Ingrid, ze zdartych gardeł triumfującej krzykiem widowni; czasem, kiedy zasypiał, słyszał jeszcze w uszach gromkie brawa i świst wiwatu przeciskającego się przez trybuny – zyskał to, czego zawsze pragnął, lecz wciąż wyciągał dłonie po więcej. Nie mógł się nasycić, bo choć posiadał już wszystko, ciemne miejsce pomiędzy żebrami wciąż uwierało niewygodną pustką, jakby wraz ze śmiercią Jaakko zaginął w nim także fragment dzieciństwa, zabierając ze sobą ciężar ramienia zawieszonego opiekuńczo wokół karku, dźwięk nakręcanego na korbkę budzika i zapach Taatelikakku, które co roku przygotowywał z matką na Ostarę. Nie żałował wspomnień – ogrodził swoje dzieciństwo krętymi zasiekami, nieobecność, która pojawiła się za mostkiem w dniu, w którym po raz ostatni uniósł wzrok ku ciemnej źrenicy przerębla, pozostała w nim jednak na stałe; jego osierdzie nabrzmiewało i puchło, lecz wciąż pozostawało w nim miejsce, którego nie wypełniała miękka tkanka, skóra krwawiła mu pod uciskiem wgniatanego między kości paznokcia, lecz pod spodem nie znajdowało się nic, co mógłby w ten sposób przekłuć, jedynie serce, wciąż porywcze i awanturnicze jak u dziecka.
Kiedy siedział przy stole ze swoją matką, ubytek, który nosił w piersi, się powiększał, a wraz z nim przez jego ciało przesuwało się cierpkie rozdrażnienie – czuł odrazę do sposobu, w jaki jej sylwetka pozostawała zupełnie nieruchoma, do świadomości, że jeszcze ani razu nie spojrzała mu w oczy i do szmeru, jaki wydobywał się z jej gardła podczas oddychania. Nie pamiętał, dlaczego zgodził się pojechać do Kuusamo – nienawidził tego miasta, jego płaskiego horyzontu i stygnącej w powietrzu ciszy, nienawidził domu, w którym przeszłość zbierała się pod dywanem jak kurz, nienawidził matki, bo jej oczy zawsze były zlęknięte i przeszklone, jakby w każdej chwili mogła się rozpłakać; starszy brat miał sposobność, by zaciskać mu na barku dłoń naglącego przymusu, a on czuł fantomowy odcisk jego palców nawet wtedy, kiedy Vilho siedział po przeciwnej stronie stołu, z rękami złożonymi uprzejmie na brzegu blatu i spojrzeniem przywodzącym na myśl drapieżnika uginającego łapy przed pierwszym atakiem. Nie obchodziło go to, co miał do powiedzenia, mimo to siedział naprzeciwko niego przy tym samym stole, zgrzytając zębami i zaciskając dłonie w pięści pod jasnym obrusem – za każdym razem, kiedy mu się przyglądał, nachodziła go krótka myśl, że mógłby wykarczować z niego własne nazwisko, przejąć sławę, która rozwarstwiała się na nich obojgu, zasłynąć jako jedyny Ketelä, który wykuł swoje dziedzictwo w szklanej tafli lodowiska, a potem skropił je krwią bryzgającą spod hokejowego kija; mógłby zabić go na tyle samo sposobów, na ile zabijał w wyobraźni samego siebie – był przekonany, że samobójstwo było jedynym sposobem na zakończenie kariery, dość hucznym i zjawiskowym, by świat na zawsze zapamiętał go takim, jakim był dzisiaj, pięknym i młodym, bez skazy zmarszczki na spąsowiałej uśmiechem twarzy. Trzymał ten sekret pod językiem, pozwalając, by rozpuszczał mu się w ustach.
Talerz trzasnął o ścianę, rozpadając się na drobne fragmenty porcelany i pozostawiając brzydką wyrwę w powierzchni tynku – powietrze w jednej chwili stało się gęste i wełniane, uwierając w gardle uczuciem, które przypominało złość, lecz przypominało też satysfakcję. Matka wciąż się nie odzywała, a on spiął mięśnie, nie pozwalając ciału drgnąć, gdy Vilho poderwał się od stołu – nie byli już dziećmi, nie okładali się patykami na brudnym podwórku, nie uciskali kręgów ciężarem ugiętego kolana, nie gonili się po domostwie, dopóki któryś z nich nie potknął się o zagięcie dywanu, uderzając czołem o brzeg komody; starszy brat chwycił go za rękaw, a on poczuł jak gniew, który pełzał zwodniczym czerwiem pod jego skórą, naciągał postronki zaszytych wzdłuż dłoni nerwów. W Midgardzie jego emocje były płaskie i stonowane, jakby ukrywał je za połami wełnianego płaszcza, w miękkim podszyciu rękawiczek i za kołnierzem skrojonego na miarę garnituru, tutaj, wśród dzikiej tajgi i ludzi, którzy nigdy nie spoglądali sobie w oczy, jego natura wychodziła jednak spod szorstkiego egzuwium codzienności, wyłaniała się na zewnątrz świeżą tkanką, jasną i lśniącą, odsłaniającą włókna tężejącego w żyłach przekleństwa.
– Ja nie mogę wytrzymać?! – warknął, wciąż oślepiony bielą świeżego śniegu, wykrzywiając usta w paroksyzm złośliwej prowokacji. – To ty nie potrafisz nawet wypowiedzieć na głos jego imienia... – zaczął, lecz jego głos, zamiast unieść się do gromkiego barytonu, wycofał się w dół gardła, przełknięty wraz z grudą podchodzącej na podniebienie flegmy – twarz Vilho wykrzywiła się topografią obcych rysów, oczy wybarwiły się lśniącym błękitem, włosy opadły ciemnymi wiechciami na rozpalony kark; jedynie usta wyglądały nienaturalnie – Jaakko nigdy nie uśmiechał się w ten sposób. – Nie masz prawa – zaczął przez zęby, lecz nie potrafił unieść wzroku, bo poczuł skurcz dziecięcego przestrachu prześlizgujący się między szpulkami kręgosłupa. Dygotał, zaszczuty własnymi emocjami, lecz zanim zdążył powiedzieć coś więcej, jego ciało instynktownie rzuciło się do przodu, by przewrócić brata na śnieg; pomyślał, że powinien wyrugować z niego Jaakko siłą, zedrzeć te rysy z jego twarzy, wyrwać istnienie spomiędzy jego trzewi. Napiął ramię, zaciskając dłonie w pięść, a potem z całej siły uderzając go w szczękę, aż śnieg wybroczył pierwszymi kroplami krwi.
Kiedy siedział przy stole ze swoją matką, ubytek, który nosił w piersi, się powiększał, a wraz z nim przez jego ciało przesuwało się cierpkie rozdrażnienie – czuł odrazę do sposobu, w jaki jej sylwetka pozostawała zupełnie nieruchoma, do świadomości, że jeszcze ani razu nie spojrzała mu w oczy i do szmeru, jaki wydobywał się z jej gardła podczas oddychania. Nie pamiętał, dlaczego zgodził się pojechać do Kuusamo – nienawidził tego miasta, jego płaskiego horyzontu i stygnącej w powietrzu ciszy, nienawidził domu, w którym przeszłość zbierała się pod dywanem jak kurz, nienawidził matki, bo jej oczy zawsze były zlęknięte i przeszklone, jakby w każdej chwili mogła się rozpłakać; starszy brat miał sposobność, by zaciskać mu na barku dłoń naglącego przymusu, a on czuł fantomowy odcisk jego palców nawet wtedy, kiedy Vilho siedział po przeciwnej stronie stołu, z rękami złożonymi uprzejmie na brzegu blatu i spojrzeniem przywodzącym na myśl drapieżnika uginającego łapy przed pierwszym atakiem. Nie obchodziło go to, co miał do powiedzenia, mimo to siedział naprzeciwko niego przy tym samym stole, zgrzytając zębami i zaciskając dłonie w pięści pod jasnym obrusem – za każdym razem, kiedy mu się przyglądał, nachodziła go krótka myśl, że mógłby wykarczować z niego własne nazwisko, przejąć sławę, która rozwarstwiała się na nich obojgu, zasłynąć jako jedyny Ketelä, który wykuł swoje dziedzictwo w szklanej tafli lodowiska, a potem skropił je krwią bryzgającą spod hokejowego kija; mógłby zabić go na tyle samo sposobów, na ile zabijał w wyobraźni samego siebie – był przekonany, że samobójstwo było jedynym sposobem na zakończenie kariery, dość hucznym i zjawiskowym, by świat na zawsze zapamiętał go takim, jakim był dzisiaj, pięknym i młodym, bez skazy zmarszczki na spąsowiałej uśmiechem twarzy. Trzymał ten sekret pod językiem, pozwalając, by rozpuszczał mu się w ustach.
Talerz trzasnął o ścianę, rozpadając się na drobne fragmenty porcelany i pozostawiając brzydką wyrwę w powierzchni tynku – powietrze w jednej chwili stało się gęste i wełniane, uwierając w gardle uczuciem, które przypominało złość, lecz przypominało też satysfakcję. Matka wciąż się nie odzywała, a on spiął mięśnie, nie pozwalając ciału drgnąć, gdy Vilho poderwał się od stołu – nie byli już dziećmi, nie okładali się patykami na brudnym podwórku, nie uciskali kręgów ciężarem ugiętego kolana, nie gonili się po domostwie, dopóki któryś z nich nie potknął się o zagięcie dywanu, uderzając czołem o brzeg komody; starszy brat chwycił go za rękaw, a on poczuł jak gniew, który pełzał zwodniczym czerwiem pod jego skórą, naciągał postronki zaszytych wzdłuż dłoni nerwów. W Midgardzie jego emocje były płaskie i stonowane, jakby ukrywał je za połami wełnianego płaszcza, w miękkim podszyciu rękawiczek i za kołnierzem skrojonego na miarę garnituru, tutaj, wśród dzikiej tajgi i ludzi, którzy nigdy nie spoglądali sobie w oczy, jego natura wychodziła jednak spod szorstkiego egzuwium codzienności, wyłaniała się na zewnątrz świeżą tkanką, jasną i lśniącą, odsłaniającą włókna tężejącego w żyłach przekleństwa.
– Ja nie mogę wytrzymać?! – warknął, wciąż oślepiony bielą świeżego śniegu, wykrzywiając usta w paroksyzm złośliwej prowokacji. – To ty nie potrafisz nawet wypowiedzieć na głos jego imienia... – zaczął, lecz jego głos, zamiast unieść się do gromkiego barytonu, wycofał się w dół gardła, przełknięty wraz z grudą podchodzącej na podniebienie flegmy – twarz Vilho wykrzywiła się topografią obcych rysów, oczy wybarwiły się lśniącym błękitem, włosy opadły ciemnymi wiechciami na rozpalony kark; jedynie usta wyglądały nienaturalnie – Jaakko nigdy nie uśmiechał się w ten sposób. – Nie masz prawa – zaczął przez zęby, lecz nie potrafił unieść wzroku, bo poczuł skurcz dziecięcego przestrachu prześlizgujący się między szpulkami kręgosłupa. Dygotał, zaszczuty własnymi emocjami, lecz zanim zdążył powiedzieć coś więcej, jego ciało instynktownie rzuciło się do przodu, by przewrócić brata na śnieg; pomyślał, że powinien wyrugować z niego Jaakko siłą, zedrzeć te rysy z jego twarzy, wyrwać istnienie spomiędzy jego trzewi. Napiął ramię, zaciskając dłonie w pięść, a potem z całej siły uderzając go w szczękę, aż śnieg wybroczył pierwszymi kroplami krwi.
Nieznajomy
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:09
Rzadko miewał poczucie, że mogliby jeszcze zmienić wypaczoną naturę ich relacji – więziło ich ciasne pokrewieństwo, pierwiastek ojcowskich rysów i matczynych oczu, wspólny zapleśniały pokój, który musieli dzielić ze sobą przez całe dzieciństwo i niezręczną młodość, czerstwe bułki przedzierane w połowie, pierwsze papierosy wypalane za domem, bliźniaczy w swoim meritum gniew, ale z każdym dniem wydawało się to spoiwem coraz słabszym, coraz ciaśniejszym karcerem powinności i wzajemnej zależności. Byli braćmi – dzieciakami wychowanymi w jednym domu tą samą nędzą i ciężką ręką, tym samym głodem i krzykiem, i ciszą, która nastąpiła później, po ojcu i po Jaakko; tymczasem miejsce między nimi, pozostawione przez lepiszcze trzeciej, równej im w doświadczeniu, obecności, zdawało się jedynie rosnąć i pogłębiać, poróżniać ich do skrajnych przeciwieństw i coraz wyraźniejszej wrogości. Potrafił przełknąć dławiącą zazdrość, ale nie potrafił przegryźć się przez nieufność; przez wściekłe, zadrażniające przeświadczenie, że Ahvo brakowało opanowania i wytrwałości, że miał zbyt tkliwe sumienie i zbyt narwane serce; i mógł go skończyć – przez kaprys albo słabość, tak łatwo. Brakowało mu cierpliwości, żeby uspokajać go nocami w dzieciństwie, więc zamiast powtarzać mu przetarte jak ich ubrania, tanie bajki, szczuł go do milczenia układną groźbą i stanowczym uciszeniem, parę razy – nie pozostawiał mu wyboru – bladym wspomnieniem Jaakko pochylającym się nad jego łóżkiem, by zatknąć mu usta i szeptać mu kłamstwa, jak mogłeś mi to zrobić, Ahvo?, pewnie utopią cię w tym samym jeziorze, jeśli się dowiedzą, pochowają cię w tej samej trzcinie i czarnym, mdłym mule. Replikował własne koszmary, w których po brodzie zmarłego brata ściekała ciemna, śliska maź jeziornego dna; łapał własny strach za kark, wydzierał go z siebie, używał go przeciwko niemu. Ahvo był tylko dzieckiem (oboje byli tylko dziećmi), ale potrzebował, żeby dorósł szybciej, potrzebował, żeby przestał płakać i wypowiadać jego imię. Uspokajał go później, z własną twarzą, ale potrafił oszukać go jedynie do czasu – nie był pewien, w którym momencie Szarańcza go przejrzał, ale przeczuwał, że stracił go, być może, właśnie wtedy, a później – teraz – nie było dłużej odwrotu. Ich dom nie znał przeprosin, ich kości wzmocnione ojcowskim gniewem i braterskim poróżnieniem nie znały przebaczenia. Czasami żałował, że nie zabrał go wtedy za starą stodołę, żeby wypalić razem ostatnią paczkę papierosów zostawioną przez Jaakko, wypić przestarzały alkohol z szopy ojca, zapalniczką przypalać suche gałązki i znalezione ropuchy; z solidarnym żałobnym okrucieństwem i obłędem, jak bracia. Czasami myślał, że oszukiwałby go lepiej, poradziłby sobie z tym inaczej – ale był jeszcze dzieciakiem i uczył się dopiero sobie radzić, metodą prób i błędów. Przede wszystkim błędów. Teraz nie mógł sobie dłużej na nie pozwolić i czasem ta świadomość zaciskała się mu na grdyce jak nagląca pętla; więc był jeszcze gorszy, wymagał od Ahvo więcej i reagował – czasami, teraz – niewymiernie gwałtownie, obawiając się, że dogonią go konsekwencje pomyłek i zuchwałego przekonania, że może na młodszym bracie próbować i popełniać okrutne błędy.
W gniewie przemiana zawsze była łatwiejsza – jak gdyby wzburzona krew, przelewająca się warem przez ciało, nagrzewała wosk tkanek, czyniąc je plastycznymi i uległymi wściekłej woli. Jaakko nie sprawiał mu kłopotu od dawna: choć związane z nim wspomnienia zatarły się przez czas, zawsze bezbłędnie odnajdował je w lustrze, wyławiał spod swoich rysów, w których ugrzązł pokrewieństwem; oblicze zatrzymane w czasie, wciąż tak samo młode jak w dniu jego śmierci, wciąż tak samo jasne i spokojne, o gładkim czole z łagodnym ustępem zaróżowionej blizny prawie na jego idealnym środku po tym, jak nierówność lodu skuwającego jezioro wybiła mu płozę. Nie był zmęczony tak, jak ich dwójka; jeszcze świeży, nieprzemielony przez nadwyrężającą presję sportowej branży; jeszcze ambitny, nie chciwy. Byłby na to za miękki, powiedział kiedyś Ahvo, z cierpkim, rozbawionym przekonaniem, przeżuliby go na przystawkę, grał zbyt sprawiedliwie i ostrożnie, przewracał się zapewne w grobie za każdym razem, kiedy musiał sposobem otwierać przed nimi kolejne furtki. Szybko przekonał się, że nikt nie grał uczciwie; nie był wyjątkowy, ale mógł być przynajmniej lepszy.
Jasność śniegu wżerała się w źrenice bolesnym drążeniem, podniesiony głos Ahvo grzmiał w rozcieńczonym zimnem powietrzu pogłosem trzasku zostawionego w domowej, ciepłej jadalni; brzmiał jak zwierzę, gardłowo cedzące wściekłą pianę przez zęby. Skrzywił się lekko, nie swoimi ustami – mówił o Jaakko rzadko, ale nigdy nie wypowiadał na głos jego imienia; zawsze wiedzieli, mimo to, komu adresował swoje słowa, jakby tkwił między nim zawsze, wszędzie, na skraju myśli, w tym przynajmniej potrafili być zgodni. Obserwował jak mgła oślepienia rozpuszcza się na wściekłym błysku spojrzenia, jak rozpoznaje zniekształcone rysy, gubi głos w głębi gardła – nie mógł powstrzymać krzywego, nieprzyjemnego uśmiechu, powstrzymać barwy własnego oka przesączającej się między włókna spojrzenia Jaakko. We własnych emocjach czuł śliską płynność, użyteczną, ale zdradliwą.
– Myślałem, że za nim tęsknisz – drwina brzmiała ostro na napiętych krawędziach złości; i na odpowiedź nie musiał czekać długo. Drgnął odruchem, ale nie próbował uskoczyć przed wymierzonym mu ciosem, uśmiechnąłby się może z satysfakcją do jego kłykci, gdyby był na to w załamanej przestrzeni czas; trzaśnięta kość wciąż paliła, mimo to, jak skurwysyn, a z wargi pociekła mu krew, sypiąc na białość śniegu szkarłatne iskry. Pochylił się pod impetem ciosu; Ahvo zawsze miał ciężkie pięści, może po ojcu. Wyprostował się, błyskając zimnym błękitem oczu, nim nie rozlazł się po nim spokojniejszy ton spojrzenia Jaakko, spróbował naśladować jego posturę, łagodne przekrzywienie głowy tak podobne ojcu, uniesienie brwi wykradnięte mu ze wspomnień. Krew barwiła mu zwieńczenie siekaczy, kiedy uśmiechnął się szerzej, przez ból, zapraszająco. – Zrobisz to jeszcze raz? No dalej. Mamy tu oczko wodne, pokazywałem ci, myślałem, że ci się spodoba. Mam cię sam tam zawlec? – pytał, wyginając bratnie usta w niepasujący mu, skrwawiony grymas. – Nie dorosłeś jeszcze do samodzielności, co? Dalej. Zrób to znowu. I tym razem, do kurwy, zrób to dobrze – razem z sumieniem.
W gniewie przemiana zawsze była łatwiejsza – jak gdyby wzburzona krew, przelewająca się warem przez ciało, nagrzewała wosk tkanek, czyniąc je plastycznymi i uległymi wściekłej woli. Jaakko nie sprawiał mu kłopotu od dawna: choć związane z nim wspomnienia zatarły się przez czas, zawsze bezbłędnie odnajdował je w lustrze, wyławiał spod swoich rysów, w których ugrzązł pokrewieństwem; oblicze zatrzymane w czasie, wciąż tak samo młode jak w dniu jego śmierci, wciąż tak samo jasne i spokojne, o gładkim czole z łagodnym ustępem zaróżowionej blizny prawie na jego idealnym środku po tym, jak nierówność lodu skuwającego jezioro wybiła mu płozę. Nie był zmęczony tak, jak ich dwójka; jeszcze świeży, nieprzemielony przez nadwyrężającą presję sportowej branży; jeszcze ambitny, nie chciwy. Byłby na to za miękki, powiedział kiedyś Ahvo, z cierpkim, rozbawionym przekonaniem, przeżuliby go na przystawkę, grał zbyt sprawiedliwie i ostrożnie, przewracał się zapewne w grobie za każdym razem, kiedy musiał sposobem otwierać przed nimi kolejne furtki. Szybko przekonał się, że nikt nie grał uczciwie; nie był wyjątkowy, ale mógł być przynajmniej lepszy.
Jasność śniegu wżerała się w źrenice bolesnym drążeniem, podniesiony głos Ahvo grzmiał w rozcieńczonym zimnem powietrzu pogłosem trzasku zostawionego w domowej, ciepłej jadalni; brzmiał jak zwierzę, gardłowo cedzące wściekłą pianę przez zęby. Skrzywił się lekko, nie swoimi ustami – mówił o Jaakko rzadko, ale nigdy nie wypowiadał na głos jego imienia; zawsze wiedzieli, mimo to, komu adresował swoje słowa, jakby tkwił między nim zawsze, wszędzie, na skraju myśli, w tym przynajmniej potrafili być zgodni. Obserwował jak mgła oślepienia rozpuszcza się na wściekłym błysku spojrzenia, jak rozpoznaje zniekształcone rysy, gubi głos w głębi gardła – nie mógł powstrzymać krzywego, nieprzyjemnego uśmiechu, powstrzymać barwy własnego oka przesączającej się między włókna spojrzenia Jaakko. We własnych emocjach czuł śliską płynność, użyteczną, ale zdradliwą.
– Myślałem, że za nim tęsknisz – drwina brzmiała ostro na napiętych krawędziach złości; i na odpowiedź nie musiał czekać długo. Drgnął odruchem, ale nie próbował uskoczyć przed wymierzonym mu ciosem, uśmiechnąłby się może z satysfakcją do jego kłykci, gdyby był na to w załamanej przestrzeni czas; trzaśnięta kość wciąż paliła, mimo to, jak skurwysyn, a z wargi pociekła mu krew, sypiąc na białość śniegu szkarłatne iskry. Pochylił się pod impetem ciosu; Ahvo zawsze miał ciężkie pięści, może po ojcu. Wyprostował się, błyskając zimnym błękitem oczu, nim nie rozlazł się po nim spokojniejszy ton spojrzenia Jaakko, spróbował naśladować jego posturę, łagodne przekrzywienie głowy tak podobne ojcu, uniesienie brwi wykradnięte mu ze wspomnień. Krew barwiła mu zwieńczenie siekaczy, kiedy uśmiechnął się szerzej, przez ból, zapraszająco. – Zrobisz to jeszcze raz? No dalej. Mamy tu oczko wodne, pokazywałem ci, myślałem, że ci się spodoba. Mam cię sam tam zawlec? – pytał, wyginając bratnie usta w niepasujący mu, skrwawiony grymas. – Nie dorosłeś jeszcze do samodzielności, co? Dalej. Zrób to znowu. I tym razem, do kurwy, zrób to dobrze – razem z sumieniem.
Bezimienny
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:10
W brudnych, dziecięcych wspomnieniach – pełnych czarnej ziemi, która uwierała głęboko pod paznokciami, przetartych dziur w materiałowych spodniach i lepkiej słodyczy kradzionych jagód – Jaakko nigdy nie umarł, bo zieleń jego spojrzenia wciąż łypała na niego z kąta pokoju, ciemna i zagęszczona strachem, prześwitująca spod gniewnego spojrzenia Vilho; rysy jego brata pełne były krótkich, tymczasowych ściegów, które pękały przy drobnym szarpnięciu fizjonomii, odsłaniając inny materiał, nie tak szorstki i gryzący – pamiętał, jak pochylał się nad nim we śnie, dociskając przepocone śródręcze do jego warg, tłumiąc krzyk w cudzych liniach papilarnych, bo tam łatwiej było go zgubić, sprawić, by przestał należeć do ich życia i nie niósł się echem przez ciasne korytarze domostwa. Vilho wżynał paznokcie głęboko pod jego sumienie, aż tkanka zaczynała ociekać krwią, lecz nigdy nie robił tego swoimi dłońmi, więc ręce miał zawsze czyste, rozchylone niewinnie przed matczynym wzrokiem, zbyt przymglonym, by dostrzec, że jego tęczówki wciąż nosiły butelkowy odcień zieleni – czasem myślał, że chciałby, żeby pozostał w ciele Jaakko na zawsze, bo wydawało mu się, że gdyby przebywał w nim dość długo, w końcu mógłby zacząć go przypominać, nauczyć się rozciągać usta w tym samym, życzliwym uśmiechu, który zawsze chwalono przy stole, układać dłonie do żartobliwej pieszczoty i mówić bez cienia złości zatrzymanej na szkliwie zaciśniętych zębów; miał dwanaście lat i z trudem wstrzymywał pragnienie, by objąć go ciasno wokół barków, kiedy na niego krzyczał, zamknąć własny strach w jego objęciach, szybko zdał sobie jednak sprawę, że Jaakko, który istniał w jego snach i Jaakko, który szeptał mu na ucho rozeźlone groźby, nie byli tą samą osobą i nie potrafił wybaczyć bratu tego, jak łatwo naciągał na siebie jego skórę, bo przypominał w niej wilka naciągającego na kark wełnę rozszarpanej za stodołą owcy.
Vilho zawsze miał surową twarz – nie potrafił złagodzić jej nawet, kiedy był dzieckiem lub, być może, żadne z nich nie pamiętało jej z tego okresu, bo zbyt szybko został zmuszony, by stać się dorosłym; w innym życiu, niewypchniętym przedwcześnie poza margines dojrzewania, mogliby odnosić się do siebie inaczej – byli braćmi, zanim stali się rywalami, lecz nie miało to już znaczenia, bo zawiść przekształciła się w pielęgnowany przez lata instynkt, którego nie sposób było upuścić z ciała wraz z krwią. Przypominali dzikie zwierzęta, nauczone konkurencji, odkąd były szczeniakami – stroszyli dumę i odsłaniali kły, gryźli się, dopóki matka nie rozerywała ich łzawym okrzykiem, nawet wtedy wargi mieli jednak wzniesione do góry, a gardła szorstkie od przeciągłego warkotu. Czasem myślał, że potrafiłby go kochać tylko wtedy, gdyby nie był jego bratem, bo czasem wciąż budził się nad ranem w dusznościach, z fantomowym uciskiem dłoni na zaciśniętych ustach i ciepłym, sączonym przez zęby oddechem na zaczerwienionej twarzy – obecność Vilho przylgnęła do niego razem z żałobą, której czerń nawet piętnaście lat później nawarstwiała się pod paznokciami i lepiła do przepoconej skóry; niejednokrotnie na boisku wydawało mu się, że widział pod kaskiem młodzieńczą twarz Jaakko, a jego wściekłość rosła i chrzęściła pod zaciśniętymi palcami, szczerbiła się w złośliwym uśmiechu i przebrzmiewała krzykiem na podniebieniu, gdy krążek prześlizgiwał się do bramki, a publiczność unosiła się głośnym aplauzem – przez połowę swojego życia próbował uwolnić się od widma ropiejącej pod czaszką skruchy; dziś czuł, że musiałby rozbić ciemię o kamień, by się jej pozbyć.
– Nie jesteś nim, nigdy nie potrafiłeś nim być. – warknął, przeciągając strunę gniew pomiędzy zębami; zauważył, jak napięcie przebrzmiałej przez szyję żyły, sięgnęło zesztywniałego zawiasu żuchwy, a całe jego ciało sprężyło się gwałtownie, jakby próbował objawić się większym przed atakiem. Wiedział, że Jaakko nie mógł już patrzeć mu w oczy, mimo to strach chwytał go spazmem w okolicach serca i przepływał drżeniem przez zawężoną aortę – łatwo było przekuć go w złość, drapieżną i przegłodzoną, taką, która nie znała strategii i uderzała na oślep, dopóki śnieg nie plamił się krwią. Zacisnął dłonie, wymierzając cios w szczękę, która zachrzęściła głośno w zderzeniu z twardą ofensywą knykci – oddychał ciężko, przyglądając się, jak Vilho sięga dłonią do przetrąconej kości, a jego warga czerwieni się szkarłatem, puchnąc pod dotykiem palców; na chwilę znów odzyskał swoje spojrzenie, przenikliwy błękit łyskający spod zielonej tęczówki, groźbę przyczajonej w rysach obecności, lecz zaraz jego fizjonomia ponownie złagodniała, mięknąc dziecięcą topografią, która zupełnie nie pasowała do gniewnie ściągniętych brwi i rozlanej wzdłuż brody czerwieni. Nigdy nie rozumiał drażniącego poczucia niesprawiedliwości, które cierpło mu pod skronią, gdy wspominał Jaakko – potrafił myśleć jedynie o tym, że Vilho nie miał prawa naciągać na siebie jego skóry, okrywać się nią jak peleryną, pod którą można by schować własne, zadławione emocje, przeżute chrząstki dziecięcego żalu i uwierającą świadomość, że oboje byli winni jego śmierci; miał ochotę chwycić go za ramię i przeprowadzić przez próg, na oczy matki, a potem krzyczeć tak głośno, aż język nie skrwawiłby mu się w gardle, zamiast tego uniósł jednak brodę, gromiąc brata nienawistnym spojrzeniem.
– Przestań – czuł, jak głos grzęźnie mu w gardle, przylepiony strachem do podniebienia; pot spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, a skóra na karku spięła się sztywną, dropiatą warstwą. – Zamknij się! – w głosie przebrzmiała mu żałosna desperacja, więc zacisnął szczęki, próbując wymusić na wierzch opanowaną determinację – nie był pewien, w którym momencie znów rzucił się do przodu, obejmując mężczyznę wokół piersi i przewracając go na ziemię, aż śnieg westchnął pod ciężarem ich obu. – Zamknij się, zamknij się – przysiadł nad nim okrakiem, uderzając pięściami w twarz, cios za ciosem, aż na wierzch znów wyłonił się przemglony błękit. Ćmiło go w skroni, a wzrok zawęził się winietą obejmującej bielma czerwieni, tej samej, która odprysła mu na twarz szkarłatnym rozbryzgiem piegów – jeżeli musiał zabić Jaakko jeszcze raz, w innym ciele, był gotów to zrobić. Przez wzburzony pod czaszką gniew nie dosłyszał nawet własnego imienia, nie zauważył matki stojącej w progu domostwa, bez butów, na śniegu.
Vilho zawsze miał surową twarz – nie potrafił złagodzić jej nawet, kiedy był dzieckiem lub, być może, żadne z nich nie pamiętało jej z tego okresu, bo zbyt szybko został zmuszony, by stać się dorosłym; w innym życiu, niewypchniętym przedwcześnie poza margines dojrzewania, mogliby odnosić się do siebie inaczej – byli braćmi, zanim stali się rywalami, lecz nie miało to już znaczenia, bo zawiść przekształciła się w pielęgnowany przez lata instynkt, którego nie sposób było upuścić z ciała wraz z krwią. Przypominali dzikie zwierzęta, nauczone konkurencji, odkąd były szczeniakami – stroszyli dumę i odsłaniali kły, gryźli się, dopóki matka nie rozerywała ich łzawym okrzykiem, nawet wtedy wargi mieli jednak wzniesione do góry, a gardła szorstkie od przeciągłego warkotu. Czasem myślał, że potrafiłby go kochać tylko wtedy, gdyby nie był jego bratem, bo czasem wciąż budził się nad ranem w dusznościach, z fantomowym uciskiem dłoni na zaciśniętych ustach i ciepłym, sączonym przez zęby oddechem na zaczerwienionej twarzy – obecność Vilho przylgnęła do niego razem z żałobą, której czerń nawet piętnaście lat później nawarstwiała się pod paznokciami i lepiła do przepoconej skóry; niejednokrotnie na boisku wydawało mu się, że widział pod kaskiem młodzieńczą twarz Jaakko, a jego wściekłość rosła i chrzęściła pod zaciśniętymi palcami, szczerbiła się w złośliwym uśmiechu i przebrzmiewała krzykiem na podniebieniu, gdy krążek prześlizgiwał się do bramki, a publiczność unosiła się głośnym aplauzem – przez połowę swojego życia próbował uwolnić się od widma ropiejącej pod czaszką skruchy; dziś czuł, że musiałby rozbić ciemię o kamień, by się jej pozbyć.
– Nie jesteś nim, nigdy nie potrafiłeś nim być. – warknął, przeciągając strunę gniew pomiędzy zębami; zauważył, jak napięcie przebrzmiałej przez szyję żyły, sięgnęło zesztywniałego zawiasu żuchwy, a całe jego ciało sprężyło się gwałtownie, jakby próbował objawić się większym przed atakiem. Wiedział, że Jaakko nie mógł już patrzeć mu w oczy, mimo to strach chwytał go spazmem w okolicach serca i przepływał drżeniem przez zawężoną aortę – łatwo było przekuć go w złość, drapieżną i przegłodzoną, taką, która nie znała strategii i uderzała na oślep, dopóki śnieg nie plamił się krwią. Zacisnął dłonie, wymierzając cios w szczękę, która zachrzęściła głośno w zderzeniu z twardą ofensywą knykci – oddychał ciężko, przyglądając się, jak Vilho sięga dłonią do przetrąconej kości, a jego warga czerwieni się szkarłatem, puchnąc pod dotykiem palców; na chwilę znów odzyskał swoje spojrzenie, przenikliwy błękit łyskający spod zielonej tęczówki, groźbę przyczajonej w rysach obecności, lecz zaraz jego fizjonomia ponownie złagodniała, mięknąc dziecięcą topografią, która zupełnie nie pasowała do gniewnie ściągniętych brwi i rozlanej wzdłuż brody czerwieni. Nigdy nie rozumiał drażniącego poczucia niesprawiedliwości, które cierpło mu pod skronią, gdy wspominał Jaakko – potrafił myśleć jedynie o tym, że Vilho nie miał prawa naciągać na siebie jego skóry, okrywać się nią jak peleryną, pod którą można by schować własne, zadławione emocje, przeżute chrząstki dziecięcego żalu i uwierającą świadomość, że oboje byli winni jego śmierci; miał ochotę chwycić go za ramię i przeprowadzić przez próg, na oczy matki, a potem krzyczeć tak głośno, aż język nie skrwawiłby mu się w gardle, zamiast tego uniósł jednak brodę, gromiąc brata nienawistnym spojrzeniem.
– Przestań – czuł, jak głos grzęźnie mu w gardle, przylepiony strachem do podniebienia; pot spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, a skóra na karku spięła się sztywną, dropiatą warstwą. – Zamknij się! – w głosie przebrzmiała mu żałosna desperacja, więc zacisnął szczęki, próbując wymusić na wierzch opanowaną determinację – nie był pewien, w którym momencie znów rzucił się do przodu, obejmując mężczyznę wokół piersi i przewracając go na ziemię, aż śnieg westchnął pod ciężarem ich obu. – Zamknij się, zamknij się – przysiadł nad nim okrakiem, uderzając pięściami w twarz, cios za ciosem, aż na wierzch znów wyłonił się przemglony błękit. Ćmiło go w skroni, a wzrok zawęził się winietą obejmującej bielma czerwieni, tej samej, która odprysła mu na twarz szkarłatnym rozbryzgiem piegów – jeżeli musiał zabić Jaakko jeszcze raz, w innym ciele, był gotów to zrobić. Przez wzburzony pod czaszką gniew nie dosłyszał nawet własnego imienia, nie zauważył matki stojącej w progu domostwa, bez butów, na śniegu.
Nieznajomy
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:10
Ahvo mówił – o dziwo – zupełnie do rzeczy: nigdy nie potrafił stać się wiarygodnym sukcesorem Jaakko. Uwierzyłby zapewne, że jest dowodem matczynej – skrajnie nieprawdopodobnej – niewierności, gdyby nie podobieństwo, jakie wszyscy dzielili z ojcem po równych, ale różnych, częściach; jak gdyby przysiedli którejś nocy nad jego rozkładającą się w zakamarkach domu nieobecnością, wypreparowali ją w częściach i podzielili między sobą sprawiedliwie. Więc Jaakko posiadał po nim podobieństwo wyłącznie powierzchowne i charakter prawie zupełnie nieskażony przekleństwem, jakim było to parszywe powinowactwo. Był najstarszy, miał pierwszeństwo, wybrał sobie wszystko, co było w nim najlepsze: fragment serca wydobyty z samego centrum miąższu, jeszcze nie sczerniały, nienaciągnięty jałowiącym alkoholem i uśmiech, który znali jedynie ze starych zdjęć, dla którego matka dała się ubezwłasnowolnić, wziął sobie jego mocną posturę, szerokie barki i dołek w prawym policzku, który w ojcowskim policzku, nabrzmiałym od pijactwa, wyglądał jak brzydka skaza wydłubanej w zaczerwienionej skórze blizny. Jemu przypadło wybierać resztki po nim: więc wziął stwardniałą część osierdzia, wziął martwe sumienie i precyzję w wymierzaniu złości, wziął sobie sposób, w jaki upewniał się, że w domu panowała doskonała cisza zawsze wtedy, kiedy miał na nią ochotę, zdolność przekonującego uśmiechu i uładzonych słów tuż przed wymachem. Wziął sobie jego szopę, w której trzymał kłopoty poustawiane w równe szklane rzędy; ugaszanie płomienia świecy zamykającą się na nim dłonią. Ahvo dostał jego nieprzewidywalną, ślepą wściekłość, tę pijaną – tę, która nigdy nie interesowała się, kogo dosięgnie i czy rozkrwawiona skroń syna pękła o kant stołu; wziął sobie jego przepalone gardło, inną część szopy – tę, w której wylany alkohol przesiąkał przez przepalony do drętwości grunt. Z serca pozostał mu strzęp: włóknisty pod zębami i zdradliwy, wrodzona słabość jak chrząstka strzelająca między trzonowcami, powodująca tym gorszą gwałtowność, z nienawiści do niej i na przekór niej. Wziął sobie jego tendencję do ucieczek: przychodził po to, by namieszać, a potem przepadał, zostawiając po sobie przekleństwa, większe rozdarcie i matczyne łzy. Trzaskał drzwiami tak samo jak ojciec, spluwał tak samo jak ojciec, uciszał konwulsje sumienia, podobnie jak ojciec, sedatywem cudzego uznania i nałogiem. Rozerwali go na strzępy, we troje, a najlepsza część zginęła razem z Jaakko. Pozostali więc we dwoje, ze swoimi ochłapami złapanymi w zęby, ze swoją złością w różnych częściach, zajmując się zgnilizną podaną im w żyłach w tej parszywej krwi.
Nie potrafił się nim nigdy stać, chociaż próbował – nie starczało mu cierpliwości, musiał nauczyć się jej z czasem, którego nie mieli: każda minuta mogła być tą, w której Ahvo zaczyna krzyczeć i nie przestaje, dopóki ich wina nie zalewa wszystkich po kostki szlamem jeziora i krwią brata zamordowanego przez swoich braci. Przypadkiem, ale czy miało to znaczenie? Nigdy nie chciał wypuścić jego dłoni. Była zimna i śliska, a on nie miał siły; dostał po nim wszystko, dostał jego ubrania, dostał jego łyżwy i jego kij do hokeja, dostał swoje pierwszeństwo, tylko nie tę najlepszą część przeklętego nazwiska ojca. Uczył się na błędach; z Ahvo zamierzał zaczerpnąć tę najlepszą część najgorszej części do ostatniej kropli krwi.
Tymczasem pozwalał – przeciwnie – by wykrwawiano jego. Ostre wyniesienia kłykci pozostawiały w rysach Jaakko deformacje, wypełniające się na nowo i zapadające się znowu, przepływające mu pod skórą przy każdym uderzeniu; stawał się woskiem, stawał się ciepłą gliną, rozmywającą się pod palcami razem z ciepłą krwią; znajdował w tej płynności prawie przyjemność. Oddech miał przez chwilę przyciśnięty w płucach przez impet upadku, uśmiechał się wciąż przez skrwawione usta, w końcu wypluwając czerwień na śnieg i kącik swoich ust; wpijał palce w ubranie brata, ale nie próbował go z siebie zrzucić, gubił się w konformacjach własnych atomów, był triumfującym sobą i był Jaakko umierającym po raz drugi w jego rękach. Chciał się roześmiać, ale zakrztusił się metaliczną śliną; ciężar jego gniewu na piersi przypominał mu ciężar strachu z dzieciństwa, tego, który nie pozwalał mu się poruszyć i wyjść spod łóżka jeszcze długo po tym, jak ojciec wyszedł; tego, który paraliżował go, kiedy wciskał Ahvo w szafkę pod zlewem, rozumiejąc, że sam nie zdąży uciec. Spróbował złapać go w końcu za nadgarstek, wyhamowując jedynie siłę kolejnych ciosów; stawały się coraz bardziej przypadkowe, coraz bardziej niebezpieczne.
– Jestem już martwy – wycharczał, gubiąc głos między jego krzykiem. – Zapomniałeś? – wysyczał prawie, jakby chciał plunąć mu tym w twarz jeszcze raz: od piętnastu lat ich brat nie żył, a on wciąż nie mógł znieść jego pamięci. Wciąż szarpał się pod jej ciężarem jak wtedy, pod jego uciszającą ręką. Nigdy nie zabił swojego sumienia i to było jego największym błędem; jak długo jeszcze zamierzał je w sobie karmić, zamiast złapać je za kark, poderżnąć i wyżąć?
Głos matki przedarł się przez szum krwi; słaby. Jak komenda zwalniająca wypuściła jego rysy z konwulsyjnego skurczu zmiennokształtności – jasny błękit przelał mu się w tęczówkę, czerwień spływająca po twarzy należała znowu do niego. Teraz dopiero spróbował go powstrzymać; szarpnął się, łapiąc go najpierw mocno w zgięciu łokcia zamachniętej ręki i odbijając go w bok, drugą zaciskając mu na ubraniu na przeciwnym boku, by targnięciem go z siebie zrzucić lub przynajmniej naruszyć równowagę tej histerii.
– Jest martwy, do kurwy, rozumiesz? Matka patrzy – warknął przez zaciskane zęby, by ostrzejszy ton głosu przedarł się przez tę cholerną mgłę paniczną. Maarit krzyknęła znowu, nie mając odwagi jednak podejść bliżej; stała wciąż przy ścianie domu, wspierając się o nią dłonią, jakby nie mogła obyć się bez jej oparcia. – Przyjrzyj się – mówił cicho, spoglądając na niego, na jego twarz skropioną drobnymi kropkami krwi; – przyjrzyj się jej dobrze. Widzisz, co jej zrobiłeś? – zaciskał wciąż palce na jego ubraniu, dopiero teraz puszczając, jak gdyby ściągał kolano z szyi dociśniętego do ziemi psa, kiedy w końcu się uspokoił. Jaakko umarł przez niego, więc wszystko, nawet to, było jego winą; rozpacz matki, jej stan, tam sama zupa stawiana na stole do usranej, kurwa, śmierci; jej albo ich. – Oszczędzaj te pieprzone histerie na lód. Przynajmniej na nim jesteś jeszcze dla kogoś coś warty.
Zatapiał w nim wreszcie zęby, przez posmak własnej krwi.
Nie potrafił się nim nigdy stać, chociaż próbował – nie starczało mu cierpliwości, musiał nauczyć się jej z czasem, którego nie mieli: każda minuta mogła być tą, w której Ahvo zaczyna krzyczeć i nie przestaje, dopóki ich wina nie zalewa wszystkich po kostki szlamem jeziora i krwią brata zamordowanego przez swoich braci. Przypadkiem, ale czy miało to znaczenie? Nigdy nie chciał wypuścić jego dłoni. Była zimna i śliska, a on nie miał siły; dostał po nim wszystko, dostał jego ubrania, dostał jego łyżwy i jego kij do hokeja, dostał swoje pierwszeństwo, tylko nie tę najlepszą część przeklętego nazwiska ojca. Uczył się na błędach; z Ahvo zamierzał zaczerpnąć tę najlepszą część najgorszej części do ostatniej kropli krwi.
Tymczasem pozwalał – przeciwnie – by wykrwawiano jego. Ostre wyniesienia kłykci pozostawiały w rysach Jaakko deformacje, wypełniające się na nowo i zapadające się znowu, przepływające mu pod skórą przy każdym uderzeniu; stawał się woskiem, stawał się ciepłą gliną, rozmywającą się pod palcami razem z ciepłą krwią; znajdował w tej płynności prawie przyjemność. Oddech miał przez chwilę przyciśnięty w płucach przez impet upadku, uśmiechał się wciąż przez skrwawione usta, w końcu wypluwając czerwień na śnieg i kącik swoich ust; wpijał palce w ubranie brata, ale nie próbował go z siebie zrzucić, gubił się w konformacjach własnych atomów, był triumfującym sobą i był Jaakko umierającym po raz drugi w jego rękach. Chciał się roześmiać, ale zakrztusił się metaliczną śliną; ciężar jego gniewu na piersi przypominał mu ciężar strachu z dzieciństwa, tego, który nie pozwalał mu się poruszyć i wyjść spod łóżka jeszcze długo po tym, jak ojciec wyszedł; tego, który paraliżował go, kiedy wciskał Ahvo w szafkę pod zlewem, rozumiejąc, że sam nie zdąży uciec. Spróbował złapać go w końcu za nadgarstek, wyhamowując jedynie siłę kolejnych ciosów; stawały się coraz bardziej przypadkowe, coraz bardziej niebezpieczne.
– Jestem już martwy – wycharczał, gubiąc głos między jego krzykiem. – Zapomniałeś? – wysyczał prawie, jakby chciał plunąć mu tym w twarz jeszcze raz: od piętnastu lat ich brat nie żył, a on wciąż nie mógł znieść jego pamięci. Wciąż szarpał się pod jej ciężarem jak wtedy, pod jego uciszającą ręką. Nigdy nie zabił swojego sumienia i to było jego największym błędem; jak długo jeszcze zamierzał je w sobie karmić, zamiast złapać je za kark, poderżnąć i wyżąć?
Głos matki przedarł się przez szum krwi; słaby. Jak komenda zwalniająca wypuściła jego rysy z konwulsyjnego skurczu zmiennokształtności – jasny błękit przelał mu się w tęczówkę, czerwień spływająca po twarzy należała znowu do niego. Teraz dopiero spróbował go powstrzymać; szarpnął się, łapiąc go najpierw mocno w zgięciu łokcia zamachniętej ręki i odbijając go w bok, drugą zaciskając mu na ubraniu na przeciwnym boku, by targnięciem go z siebie zrzucić lub przynajmniej naruszyć równowagę tej histerii.
– Jest martwy, do kurwy, rozumiesz? Matka patrzy – warknął przez zaciskane zęby, by ostrzejszy ton głosu przedarł się przez tę cholerną mgłę paniczną. Maarit krzyknęła znowu, nie mając odwagi jednak podejść bliżej; stała wciąż przy ścianie domu, wspierając się o nią dłonią, jakby nie mogła obyć się bez jej oparcia. – Przyjrzyj się – mówił cicho, spoglądając na niego, na jego twarz skropioną drobnymi kropkami krwi; – przyjrzyj się jej dobrze. Widzisz, co jej zrobiłeś? – zaciskał wciąż palce na jego ubraniu, dopiero teraz puszczając, jak gdyby ściągał kolano z szyi dociśniętego do ziemi psa, kiedy w końcu się uspokoił. Jaakko umarł przez niego, więc wszystko, nawet to, było jego winą; rozpacz matki, jej stan, tam sama zupa stawiana na stole do usranej, kurwa, śmierci; jej albo ich. – Oszczędzaj te pieprzone histerie na lód. Przynajmniej na nim jesteś jeszcze dla kogoś coś warty.
Zatapiał w nim wreszcie zęby, przez posmak własnej krwi.
Bezimienny
Re: 03.02.2001 – Kuusamo – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: A. Ketelä Nie 10 Gru - 15:11
Jeszcze zanim nauczył się, czym był gniew, jego dłonie wiedziały, jak zaciskać się w pięści – wgniatał palce w śródręcze, aż skóra stała się szorstka i zaczerwieniona, zmieniał paznokciami bieg linii papilarnych, przepoławiając linię życia i wyginając zakrzywiony łuk własnego losu, z otwartej rzeki kierując go na śpieszny, wartki nurt sławy, który żłobił trzewia w ten sam sposób, w jaki woda żłobiła koryto rzeki, zmuszając kości, by rozchyliły się na granice opiętej skóry, emocje – by opadły na dno wraz z gęstym mułem uniesionego na tafli dzieciństwa; czasem zaciskał pięści nawet wtedy, kiedy był szczęśliwy, jak gdyby nie potrafił rozróżnić intencji swoich uczuć, więc przyduszał każde z nich, aż wszystkie zaczynały ujadać równie głośno i zaciekle co jego złość. Żałoba po bracie nigdy nie zdążyła wyściełać się pod osierdziem – chłopięce ciało miało reguły, należało gryźć albo być zagryzionym, więc wykształciła zęby i zaczęła kąsać wyciągnięte dłonie, odpychać słowa współczucia i wyrywać się z objęć troskliwych ramion; rozbił fotografię, na której we trójkę trzymali się za ręce – Jaakkoo miał równo zapięty mundurek i jako jedyny odsłaniał zęby podczas uśmiechu, Vilho miał to samo, surowe spojrzenie, które pozostało z nim już do dorosłości i unosił lekko brodę, jakby próbował dorównać wzrostem starszemu bratu, a on stał z prawą dłonią zaciśniętą w pięść i odwracał lekko głowę, by na zdjęciu nie było skazy burego sińca, która rozlała mu się pod skronią. Potem wiele wspomnień zginęło jeszcze z jego rąk – koszula, którą rozdarł o metalową framugę, przechodząc przez okno na drugim piętrze, kij hokejowy złamany na kolanie po pierwszych zawodach i pchnięty na ognisko jak suchy chrust, figurka w kształcie niedźwiedzia, znacząca dzień jego szóstych urodzin, rzucona na dno pobliskiego jeziora; łatwiej byłoby mu myśleć, że Jaakko nigdy nie istniał – nie przez ciężar jako nieobecności, ale ponieważ nie potrafił znieść faktu, że tęsknota matki zawsze była większa niż jej miłość, smutek większy niż radość, śmierć większa niż życie.
Jego ciało nie odsłaniało zębów jedynie przez sen – dygotało w koszmarach jak zwierzę, które po opuszczeniu powiek nie pamiętało, że wciąż jest drapieżnikiem; żałoba, którą zdrapywał paznokciami z osierdzia, zbierała się w kątach sumienia jak grudy pecyny, aż do gardła podchodziły mu mdłości, a spojrzenie szkliło się wilgotnym strachem – zazwyczaj Vilho nakrywał mu usta dłońmi, zmuszając, by przełknął łzy z powrotem w dół gardła, lecz czasem nachylał się nad nim również Jaakko, jego łagodna twarz i zielone oczy, rysy podszyte ściegiem przez płótno cudzej twarzy, a wtedy próbował krzyczeć jeszcze głośniej, bo nigdy nie nauczył się, jak powinien brzmieć szloch. W końcu spocona dłoń brata zdusiła w nim koszmar dość mocno, że zadławił się własnym oddechem, a potem wypluł go w torsjach na podłogę, klęcząc, kiedy przez gardło przetaczały się wspomnienia, strach, tęsknota i rozpacz skapujące z dolnej wargi wraz z pobielałą śliną – tamtego dnia Jaakko śnił mu się po raz ostatni, z twarzą bladą z zimna i mokrymi włosami opadającymi na czoło; jego usta poruszały się wyraźnie, lecz pod wodą każdy dźwięk przypominał szum fal, a głos uciekał na powierzchnię w postaci pękatych bąbelków. Dzisiaj znów patrzył na jego twarz – martwą i żywą jednocześnie – i był pewien, że wargi układały się kształtem tych samych wyrazów; jestem już martwy, brzmiało jak wyrok, którego nigdy nie udźwignął pod żebrami, zapomniałeś?
– To nie moja wina. – nie rozpoznawał własnego głosu, być może również uległ przemianie, uciszony brzmieniem chłopięcego dyszkantu, tak niespodziewanego w chropowatym, dorosłym gardle; poczuł, jak słabość zebrała mu się pod grdyką, krzyk matki wkradł się jednak w jego rozchylone usta, zagłuszył szept kolejnego wyznania i sprawił, że świadomość przebrzmiała z powrotem na mieliznę skroni, a oczy zalśniły tak ciemnym odcieniem brązu, że wydawały się prawie czarne. Vilho chwycił go za zgięcie łokcia i szarpnął mocno, aż igły śniegu przylgnęły do zaczerwienionej twarzy i wbiły się pod skórę drzazgami otrzeźwiającego chłodu; Maarit wciąż krzyczała, a on miał ochotę zacisnąć palce wokół tego dźwięku, wyrwać jej go siłą z krtani i rzucić na śnieg jak bezwładne zwierzę, dogorywające pod ciężarem jego podeszwy – zamiast tego uśmiechnął się tylko szaleńczo, odsłaniając przed bratem skrwawiony grymas rozbawienia. – Moja matka umarła razem z Jaakko – wycedził przez zęby, pozwalając, by na wierzch źrenic przedarła się rozeźlona szczerość. – Niech krzyczy – dodał głośniej, sięgając spojrzeniem w stronę Maarit, pochwytując błysk jej spojrzenia, jakby wietrzył wśród trawy płochliwego zająca. – Niech krzyczy choćby do końca świata, to niczego nie zmieni. – odepchnął go mocno, odsuwając się w zaspę skłębionego śniegu, zanurzając dłonie w chłód skostniałej ziemi; oddech wciąż rwał mu się w płucach, a na dnie tęczówek pełgało zadrażnione bójką szaleństwo, w końcu wstał jednak z ziemi, chybocząc się lekko na grobie własnej przeszłości. Nie patrzył już na matkę – nigdy nie chciał zbyt długo spoglądać jej w oczy, czuł, że nie byłby zdolny powstrzymać w sobie złości, gdyby zobaczył łzy zbierające się nad dolną powieką i drżenie ust, gdy wypowiadała bezgłośnie jego imię, pozbawiona głosu, który mógłby jeszcze przywołać go do porządku, więc skupił wzrok na twarzy Vilho, wciąż surowej i spąsowiałej od gniewu. – Mylisz się, jeśli sądzisz, że kiedykolwiek cię kochała. – mówił dość głośno, by Maarit go słyszała. – Przypominasz jej go, to twoja jedyna zaleta – odparł, po czym splunął na ziemię, a wilgoć jego śliny wsiąkła w puch nierówną plamą krwi. – Pierdol się, Vilho, ty i całe to gówno, które wokół siebie tworzysz – głos z trudem przecisnął mu się pomiędzy zębami, a kiedy odwrócił się w stronę ojcowskiej szopy, odcisk ich ciał na podwórku przed domem zaczął już powoli wypełniać się płatkami świeżego śniegu.
Ahvo i Vilho z tematu
Jego ciało nie odsłaniało zębów jedynie przez sen – dygotało w koszmarach jak zwierzę, które po opuszczeniu powiek nie pamiętało, że wciąż jest drapieżnikiem; żałoba, którą zdrapywał paznokciami z osierdzia, zbierała się w kątach sumienia jak grudy pecyny, aż do gardła podchodziły mu mdłości, a spojrzenie szkliło się wilgotnym strachem – zazwyczaj Vilho nakrywał mu usta dłońmi, zmuszając, by przełknął łzy z powrotem w dół gardła, lecz czasem nachylał się nad nim również Jaakko, jego łagodna twarz i zielone oczy, rysy podszyte ściegiem przez płótno cudzej twarzy, a wtedy próbował krzyczeć jeszcze głośniej, bo nigdy nie nauczył się, jak powinien brzmieć szloch. W końcu spocona dłoń brata zdusiła w nim koszmar dość mocno, że zadławił się własnym oddechem, a potem wypluł go w torsjach na podłogę, klęcząc, kiedy przez gardło przetaczały się wspomnienia, strach, tęsknota i rozpacz skapujące z dolnej wargi wraz z pobielałą śliną – tamtego dnia Jaakko śnił mu się po raz ostatni, z twarzą bladą z zimna i mokrymi włosami opadającymi na czoło; jego usta poruszały się wyraźnie, lecz pod wodą każdy dźwięk przypominał szum fal, a głos uciekał na powierzchnię w postaci pękatych bąbelków. Dzisiaj znów patrzył na jego twarz – martwą i żywą jednocześnie – i był pewien, że wargi układały się kształtem tych samych wyrazów; jestem już martwy, brzmiało jak wyrok, którego nigdy nie udźwignął pod żebrami, zapomniałeś?
– To nie moja wina. – nie rozpoznawał własnego głosu, być może również uległ przemianie, uciszony brzmieniem chłopięcego dyszkantu, tak niespodziewanego w chropowatym, dorosłym gardle; poczuł, jak słabość zebrała mu się pod grdyką, krzyk matki wkradł się jednak w jego rozchylone usta, zagłuszył szept kolejnego wyznania i sprawił, że świadomość przebrzmiała z powrotem na mieliznę skroni, a oczy zalśniły tak ciemnym odcieniem brązu, że wydawały się prawie czarne. Vilho chwycił go za zgięcie łokcia i szarpnął mocno, aż igły śniegu przylgnęły do zaczerwienionej twarzy i wbiły się pod skórę drzazgami otrzeźwiającego chłodu; Maarit wciąż krzyczała, a on miał ochotę zacisnąć palce wokół tego dźwięku, wyrwać jej go siłą z krtani i rzucić na śnieg jak bezwładne zwierzę, dogorywające pod ciężarem jego podeszwy – zamiast tego uśmiechnął się tylko szaleńczo, odsłaniając przed bratem skrwawiony grymas rozbawienia. – Moja matka umarła razem z Jaakko – wycedził przez zęby, pozwalając, by na wierzch źrenic przedarła się rozeźlona szczerość. – Niech krzyczy – dodał głośniej, sięgając spojrzeniem w stronę Maarit, pochwytując błysk jej spojrzenia, jakby wietrzył wśród trawy płochliwego zająca. – Niech krzyczy choćby do końca świata, to niczego nie zmieni. – odepchnął go mocno, odsuwając się w zaspę skłębionego śniegu, zanurzając dłonie w chłód skostniałej ziemi; oddech wciąż rwał mu się w płucach, a na dnie tęczówek pełgało zadrażnione bójką szaleństwo, w końcu wstał jednak z ziemi, chybocząc się lekko na grobie własnej przeszłości. Nie patrzył już na matkę – nigdy nie chciał zbyt długo spoglądać jej w oczy, czuł, że nie byłby zdolny powstrzymać w sobie złości, gdyby zobaczył łzy zbierające się nad dolną powieką i drżenie ust, gdy wypowiadała bezgłośnie jego imię, pozbawiona głosu, który mógłby jeszcze przywołać go do porządku, więc skupił wzrok na twarzy Vilho, wciąż surowej i spąsowiałej od gniewu. – Mylisz się, jeśli sądzisz, że kiedykolwiek cię kochała. – mówił dość głośno, by Maarit go słyszała. – Przypominasz jej go, to twoja jedyna zaleta – odparł, po czym splunął na ziemię, a wilgoć jego śliny wsiąkła w puch nierówną plamą krwi. – Pierdol się, Vilho, ty i całe to gówno, które wokół siebie tworzysz – głos z trudem przecisnął mu się pomiędzy zębami, a kiedy odwrócił się w stronę ojcowskiej szopy, odcisk ich ciał na podwórku przed domem zaczął już powoli wypełniać się płatkami świeżego śniegu.
Ahvo i Vilho z tematu