:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern
2 posters
Nieznajomy
13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 14:58
13.12.2000
Podobno bilety wyprzedały się w dniu wywieszenia afiszy. W tym samym tygodniu jeszcze dyrektor pytał, czy nie zagrałbym chociaż dwa razy, a jeśli nie, to kiedy planuję występować z czymś innym.
Nie wiem.
Pewnie przesadzał. Chciał wybadać po prostu, czy to powrót skruszonego syna marnotrawnego czy jednorazowy wyskok nieprzewidywalnego artysty.
Nie wiem.
Ostatnie cztery miesiące zdają się zlewać w jedno; szereg dni podobnych do siebie jak dwie krople wody, spędzonych w małej pracowni muzycznej dawnego znajomego. Śniadanie, fortepian, kolacja, sen. Czasem spacer. Tylko muzyka dawała mi ukojenie, odrywała myśli, pozwalała zapomnieć o...
Zaciskam zęby, patrząc na swoje odbicie w lustrze, ale zaraz odwracam wzrok. Nie umiem uciec od wrażenia, że moja twarz już do mnie nie należy; unikam starannie swojego wizerunku, ograniczam jego widok do minimum. Pozostaje wierzyć, że zlecone asystentce dyrektora zadanie dobrania właściwego fraku - z zachowaniem ekstrawagancji kolorystycznej - zostało wykonane należycie. Mój dawny ubiór koncertowy nie nadawał się już na tak olśniewającą salę i wrażenie, jakie miałem zamiar zrobić.
Na publiczności.
Wierzę, że narkotyk estradowego wykonania zapokoi głód, który odczuwam; paradoskalny spokój przynosi mi dreszcz adrenaliny przeszywający, gdy wstępuję na estradę, gdy otacza mnie burza oklasków, potem ściskam dłonie dyrygenta, witam się z koncertmistrzami, wreszcie - siadam do fortepianu. Dziwaczną satysfakcję przynosi mi zawsze odrzucanie w tył pół fraka (przypominają skrzydła wielkiego chrabąszcza), potem - z namaszczeniem - regulowanie stołka do upragnionej wysokości. A potem, po chwili wytężonego oczekiwania, daję znak do rozpoczęcia.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że powrót z koncertem fortepianowym Griega to banał - ale wyprowadzam go z błędu. Ostatni raz grałem go ponad 20 lat temu. Od tego czasu...
Na bisy gram najpierw pierwsze Gnossienne Satiego, potem własną improwizację; resztę wieczoru pozostawiam już samej orkiestrze. Specjalnie odwlekam powrót do garderoby, błądzę po zakamarkach zaplecza, by dotrzeć tam jak najpóźniej, kiedy skończy się antrakt, a wszyscy niepożądani goście powrócą na swoje miejsca. A jednak w i e m, że osoba, dla której swe serce wyrwałem na estradzie ku uciesze nieświadomie korzystającego z okazji tłumu, nie będzie zważać ani na konwenanse, ani na symfonię Sibeliusa.
Czy liczę na to? Czy czekam?
Nie wiem.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:00
Wiedziała, że od lat nie grywał przed publicznością. Każdy jego koncert był wielkim artystycznym wydarzeniem. Mimo to odruchowo wciąż wyobrażała go sobie właśnie w ten sposób: w wiecznym tournée, gdy przemierzał świat od hotelu do hotelu największych europejskich miast. Były to jednak jedynie zmyślone wizje oparte na snutych przez niego nocami opowieściach. Tak naprawdę nie znała tamtej części jego życia z autopsji - w czasach jego największej świetności Vapaavouri nie był dla niej nawet ledwie majaczącym punktem na horyzoncie, z którym łączyła się zawijając do kolejnego portu. Viljo-pianista do dzisiaj pozostawał dla niej jedynie sferą wyobrażeń. Wciąż jednak jeździł po świecie, wyszukując pośród utalentowanego tłumu wybitnych artystów. Gdy zamykała oczy widziała odcisk jego głowy pozostawiony na niezliczonej liczbie przypadkowych poduszek; po wspólnie spędzonych nocach, gdy Viljo należał jedynie do niej, Gudrun gładziła te miejsca wyciągniętą przed siebie o poranku dłonią, obserwując je spod półprzymkniętych, nieco jeszcze oślepionych porannym światłem, powiek, bo on sam był już daleko, pozostawiając po sobie ten ulotny ślad. Wzywały go kolejne obowiązki Jej palce znajdowały pojedynczy kosmyk jasnych włosów, obserwowała go potem pod słońce - namacalny znak jego niedawnej obecności.
Czasem z palącą ją od środka niegasnącą zazdrością, zadawała sobie pytanie o to w głowach jak wielu kobiet pojawiał się dokładnie ten sam obraz, niczym efemeryczna wizja nie pozwalająca o sobie zapomnieć, mimo że jej dokładne kontury już dawno rozmyły się na przestrzeni upływającego czasu. Jak wiele kobiet wzdychało do tego odbijającego się na powierzchni pamięci powidoku przewijającego się przed oczami niczym za szybko zmontowany film. Szesnaście klatek na sekundę. Zamiast dwudziestu czterech.
Miała wrażenie, że drewniana scena zaskrzypiała nieznacznie, gdy gwiazda wieczoru wstąpiła pewnym krokiem na estradę. To tylko wyobraźnia usilnie nasuwała jej na myśl skojarzenia z ich ostatnim spotkaniem, gdy trzeszczący pod ciężarem kroków pokład statku niejako odzwierciedlał zgrzyt rysy kaleczącej powierzchnię już ich tak złożonej relacji. Obserwowała poszczególne etapy jego scenicznej rutyny. W ekstrawaganckim fraku było mu do twarzy. Czy istniał jakiś strój, który nie współgrałby idealnie z charyzmatyczną postacią Viljo Vapaavouriego, z tym, który wciąż porywał tłumy?
Pierwsze akordy koncertu fortepianowego sprawiają, że serce zaczyna bić mocniej, jej szczupła sylwetka mimowolnie zatapia się głębiej w wygodnym fotelu.
Aplauz, aplauz.
Gudrun instynktownie podrywa się z miejsca, klaszcząc w dłonie, wsłuchując się w niosące się po całej sali echo niepowstrzymanych wiwatów i dźwięcznych wyrazów uznania. Nie rozgląda się wokół, nie chce widzieć nie skrywanych zachwytów powodujących rumieńce na licach żeńskiej części publiczności. Zupełnie jakby rościła tylko i wyłącznie sobie prawo do podobnej fascynacji.
Czeka na niego w wskazanej garderobie. Nie bez problemu wślizguje się za kulisy, obsługa w końcu przymyka oko na jej obecność.
- Nie powiesz mi chyba, że się zgubiłeś? Zawsze byłam przekonana, że znasz te korytarze jak własną kieszeń. - Odwraca się od garderobianych luster, chociaż już w jej odbiciu Viljo może dostrzec wzrastające na policzkach rumieńce zniecierpliwienia. Elegancki jednoczęściowy kostium w odcieniu wzburzonego morza obleka jej zgrabną sylwetkę, w jakiś sposób podkreślając zieleń oczu, które rzucają wokół gorączkowe spojrzenia. Zakłada ręce na piersi i przygląda mu się uważnie. - Vilja byłaby dumna - mówi, w ten sposób komplementując koncert, chociaż w rzeczywistości do dzisiaj nie wie jak ważne było dla niego zdanie matki. - Dostałeś moje listy? - pyta z udawaną niewinnością. - Rozważałam wysłanie ci dodatkowego kałamarza atramentu, podejrzewając, że to jego brak nie pozwala ci nakreślić na papierze chociaż zdawkowej odpowiedzi. - Unosi wyżej podbródek, spoglądając na niego z wyrzutem, chociaż zważywszy na sytuację, to ona powinna się tu pojawić z podkulonym ogonem. W środku aż skręca ją od mdłości powodowanych palącym wstydem. I strachem.
Czasem z palącą ją od środka niegasnącą zazdrością, zadawała sobie pytanie o to w głowach jak wielu kobiet pojawiał się dokładnie ten sam obraz, niczym efemeryczna wizja nie pozwalająca o sobie zapomnieć, mimo że jej dokładne kontury już dawno rozmyły się na przestrzeni upływającego czasu. Jak wiele kobiet wzdychało do tego odbijającego się na powierzchni pamięci powidoku przewijającego się przed oczami niczym za szybko zmontowany film. Szesnaście klatek na sekundę. Zamiast dwudziestu czterech.
Miała wrażenie, że drewniana scena zaskrzypiała nieznacznie, gdy gwiazda wieczoru wstąpiła pewnym krokiem na estradę. To tylko wyobraźnia usilnie nasuwała jej na myśl skojarzenia z ich ostatnim spotkaniem, gdy trzeszczący pod ciężarem kroków pokład statku niejako odzwierciedlał zgrzyt rysy kaleczącej powierzchnię już ich tak złożonej relacji. Obserwowała poszczególne etapy jego scenicznej rutyny. W ekstrawaganckim fraku było mu do twarzy. Czy istniał jakiś strój, który nie współgrałby idealnie z charyzmatyczną postacią Viljo Vapaavouriego, z tym, który wciąż porywał tłumy?
Pierwsze akordy koncertu fortepianowego sprawiają, że serce zaczyna bić mocniej, jej szczupła sylwetka mimowolnie zatapia się głębiej w wygodnym fotelu.
Aplauz, aplauz.
Gudrun instynktownie podrywa się z miejsca, klaszcząc w dłonie, wsłuchując się w niosące się po całej sali echo niepowstrzymanych wiwatów i dźwięcznych wyrazów uznania. Nie rozgląda się wokół, nie chce widzieć nie skrywanych zachwytów powodujących rumieńce na licach żeńskiej części publiczności. Zupełnie jakby rościła tylko i wyłącznie sobie prawo do podobnej fascynacji.
Czeka na niego w wskazanej garderobie. Nie bez problemu wślizguje się za kulisy, obsługa w końcu przymyka oko na jej obecność.
- Nie powiesz mi chyba, że się zgubiłeś? Zawsze byłam przekonana, że znasz te korytarze jak własną kieszeń. - Odwraca się od garderobianych luster, chociaż już w jej odbiciu Viljo może dostrzec wzrastające na policzkach rumieńce zniecierpliwienia. Elegancki jednoczęściowy kostium w odcieniu wzburzonego morza obleka jej zgrabną sylwetkę, w jakiś sposób podkreślając zieleń oczu, które rzucają wokół gorączkowe spojrzenia. Zakłada ręce na piersi i przygląda mu się uważnie. - Vilja byłaby dumna - mówi, w ten sposób komplementując koncert, chociaż w rzeczywistości do dzisiaj nie wie jak ważne było dla niego zdanie matki. - Dostałeś moje listy? - pyta z udawaną niewinnością. - Rozważałam wysłanie ci dodatkowego kałamarza atramentu, podejrzewając, że to jego brak nie pozwala ci nakreślić na papierze chociaż zdawkowej odpowiedzi. - Unosi wyżej podbródek, spoglądając na niego z wyrzutem, chociaż zważywszy na sytuację, to ona powinna się tu pojawić z podkulonym ogonem. W środku aż skręca ją od mdłości powodowanych palącym wstydem. I strachem.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:00
Najbardziej wrażliwym jest się zaraz po publicznym występie. Rozedrgane emocje, wrażliwość wystawiona na najcięższą próbę, umysł skupiony do granic (nie)możliwości - ogień spala się szybko i boleśnie, by pozostawić chwiejny płomyczek narażony na najlżejszy podmuch.
Nie wiesz o tym. Nigdy cię tutaj nie było.
Uśmiecham się uprzejmie, trochę nieobecny - nie wyrywam się, by wziąć ją w ramiona, nie śmieję się z jej ucieczki z drugiej części koncertu. Patrzę na nią, po prostu, zmęczony fizycznie i mentalnie, nie próbując nawet udawać. Jest we mnie gorycz, żal i złość - tyle, ile mieści się jeszcze w naczyniu, z którego wszystkie uczucia przed chwilą wylałem.
Początkowo nie odpowiadam, obserwując ją; odrzucam niedbale marynarkę i siadam z nonszalancją w fotelu, krzywiąc się dopiero na wspomnienie o matce. - Tak sądzisz? - pytam z przekąsem, tonem zapewne Gudrun nieznanym; nic dziwnego, sam dopiero go odkrywam, wykluwam się od trzech miesięcy ze skorupy zakłamania, przepoczwarzam z przewlekłej o dwie dekady larwy. Nie jestem już tamtym chłopcem, dla którego matka była całym światem, zamkniętym w bańce jej oczekiwań i planów; nie jestem urzędnikiem, mężem, czy zadurzonym kochankiem, który pozostawał tak długo ślepy na prawdę.
Nie wiem jeszcze, kim jestem, ale ta nieokreśloność mi pasuje.
- Zdawało mi się, że odpowiedź jest więcej niż zdawkowa - wypowiadam wreszcie. Jakaś część mnie odczuwa satysfakcję z tej odważnej brutalności, napawa się nią; inna z kolei odwraca wzrok od jej twarzy, nie mogąc znieść własnej surowości. Nie, nie chcę na nią patrzeć; widzę w jej rysach tamte, tak boleśnie zespalające dwa obrazy nie mające prawa współistnieć. Czy naprawdę nikt więcej tego nie dostrzegał?
Milczę, wpatrując się w swoje dłonie złożone na kolanach; czasami mam wrażenie, że umieją wypowiedzieć więcej niż kiedykolwiek sam zdołam, ale teraz są tak samo bezradne.
- Marzyłem o tym - mówię cicho po męcząco długiej chwili ciszy; mój głos na chwilę chociaż, wprawdzie niedługą, zyskuje dawną łagodność, gdy zdradzam tę tajemnicę; przyrzekłem sobie nie mówić więcej o uczuciach, gdy odrzuciła pierścionek, z szacunku do jej decyzji. Do tego, jak mnie odepchnęła, gdy gotów byłem rzucić wszystko. - Ale nie, nawet przez ułamek złośliwie dłużącej się sekundy nie pomyślałem, że mogłabyś… - znów staję się szorstki, słyszę to. Nie umiem inaczej i nie chcę.
Rozsądek podpowiada, by nie dziwić się tej decyzji - sytuacja jest aż nadto skomplikowana i trudno byłoby wybrnąć z niej bez kompromitacji, więc ukrycie wszystkiego mogło być najbezpieczniejszą dla wszystkich opcją; ale serce nie widzi nic innego niż z d r a d ę. Obrzydliwą, całkowitą zdradę, zrujnowanie zaufania, które - może nie we wszystkich aspektach należało do klasycznie przyjętych - ale stanowiło podstawę tej pokracznej relacji.
Stanowiło.
Nie wiesz o tym. Nigdy cię tutaj nie było.
Uśmiecham się uprzejmie, trochę nieobecny - nie wyrywam się, by wziąć ją w ramiona, nie śmieję się z jej ucieczki z drugiej części koncertu. Patrzę na nią, po prostu, zmęczony fizycznie i mentalnie, nie próbując nawet udawać. Jest we mnie gorycz, żal i złość - tyle, ile mieści się jeszcze w naczyniu, z którego wszystkie uczucia przed chwilą wylałem.
Początkowo nie odpowiadam, obserwując ją; odrzucam niedbale marynarkę i siadam z nonszalancją w fotelu, krzywiąc się dopiero na wspomnienie o matce. - Tak sądzisz? - pytam z przekąsem, tonem zapewne Gudrun nieznanym; nic dziwnego, sam dopiero go odkrywam, wykluwam się od trzech miesięcy ze skorupy zakłamania, przepoczwarzam z przewlekłej o dwie dekady larwy. Nie jestem już tamtym chłopcem, dla którego matka była całym światem, zamkniętym w bańce jej oczekiwań i planów; nie jestem urzędnikiem, mężem, czy zadurzonym kochankiem, który pozostawał tak długo ślepy na prawdę.
Nie wiem jeszcze, kim jestem, ale ta nieokreśloność mi pasuje.
- Zdawało mi się, że odpowiedź jest więcej niż zdawkowa - wypowiadam wreszcie. Jakaś część mnie odczuwa satysfakcję z tej odważnej brutalności, napawa się nią; inna z kolei odwraca wzrok od jej twarzy, nie mogąc znieść własnej surowości. Nie, nie chcę na nią patrzeć; widzę w jej rysach tamte, tak boleśnie zespalające dwa obrazy nie mające prawa współistnieć. Czy naprawdę nikt więcej tego nie dostrzegał?
Milczę, wpatrując się w swoje dłonie złożone na kolanach; czasami mam wrażenie, że umieją wypowiedzieć więcej niż kiedykolwiek sam zdołam, ale teraz są tak samo bezradne.
- Marzyłem o tym - mówię cicho po męcząco długiej chwili ciszy; mój głos na chwilę chociaż, wprawdzie niedługą, zyskuje dawną łagodność, gdy zdradzam tę tajemnicę; przyrzekłem sobie nie mówić więcej o uczuciach, gdy odrzuciła pierścionek, z szacunku do jej decyzji. Do tego, jak mnie odepchnęła, gdy gotów byłem rzucić wszystko. - Ale nie, nawet przez ułamek złośliwie dłużącej się sekundy nie pomyślałem, że mogłabyś… - znów staję się szorstki, słyszę to. Nie umiem inaczej i nie chcę.
Rozsądek podpowiada, by nie dziwić się tej decyzji - sytuacja jest aż nadto skomplikowana i trudno byłoby wybrnąć z niej bez kompromitacji, więc ukrycie wszystkiego mogło być najbezpieczniejszą dla wszystkich opcją; ale serce nie widzi nic innego niż z d r a d ę. Obrzydliwą, całkowitą zdradę, zrujnowanie zaufania, które - może nie we wszystkich aspektach należało do klasycznie przyjętych - ale stanowiło podstawę tej pokracznej relacji.
Stanowiło.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:01
Jego ton wydał jej się porażająco obcy, na moment zupełnie znieruchomiała, obserwując go spod półprzymkniętych powiek.
Zgasła w niej wszelka nadzieja na to, że jeszcze uda im się wrócić do tego, co było przed.
Przed pojawieniem się w kajucie Vanyi.
Przed ciążą. Przed ślubem.
Przed tym jak odrzuciła pierścionek, który jej podarował - w końcu sama na serdecznym palcu prawej ręki nosiła już wtedy inny brylant, a widmo wciąż obecnej u jego boku Heike stawało się czymś więcej niż tylko cieniem kładącym się na ich namiętnej relacji.
Przed t y m życiem.
Teraz wątpiła, że kiedykolwiek było jakieś przed, zupełnie jakby ich więź z góry była skazana na porażkę. Wszystkie te przeciwności losu, kłody, które sami sobie rzucali pod nogi, miały spotkać się właśnie w tym miejscu. W garderobie midgardzkiej filharmonii, pośród wślizgujących się na ich twarze grymasów pełnych wyrzutów i rozczarowania, odbijających się w teatralnych lustrach niczym w krzywym zwierciadle; los znowu się z nich naigrywał.
Jeśli naiwnie liczyła na to, że Viljo wyciągnie do niej rękę w geście pojednania, gładząc jej twarz jak tyle razy wcześniej, to właśnie wybudzała się z tego irracjonalnego snu do koszmaru rzeczywistości, który wcale nie gotował dla nich bajkowego zakończenia w stylu: i żyli długo i szczęśliwie.
Próbowała otrząsnąć się z surowości jego tonu, oblekającego ją niczym całun nieprzepuszczającego powietrza materiału, który pozbawiał oddechu. Jego pełna nonszalancji sylwetka w jakiś przewrotny sposób górowała nad Gudrun, chociaż to ona stała, przewyższając go o więcej niż o głowę. Nawet teraz biła od Viljo ta niezwykła charyzma, mimo że kolejne słowa przecinające ciszę, wypowiedziane niemal szeptem, na moment odarły go z tej niezłomności i wrodzonego uroku, paradoksalnie uwidaczniając ten ostatni jeszcze wyraźniej.
Nie mogła powstrzymać mimowolnego drgania warg, gdy próbowała na powrót złapać wzrok Viljo, pociągnąć ku sobie nić jego spojrzenia, które błądziło po całym pomieszczeniu, trzymając się z dala - jak miała wrażenie - jedynie od niej.
- Wiem, przepraszam. - Znała jego marzenia, wiedziała jak bardzo pragnął dziecka, słysząc echo bólu odbijające się w jego głosie bezsilnie, niemal rozpaczliwie zacisnęła dłonie w pięści. - Ja… Nie mogłam. - Nie była w stanie kontynuować, bo nagle uderzyło ją, że zupełnie nie wie, co powinna powiedzieć. Że wtedy musiała zachować ten sekret dla siebie? Dla dobra swojego, jego i małej Vanji - nie wiedziała jak zachowałaby się rodzina Jeremiasa, czy nie odbiłoby się to na jego karierze, bo zostałby wciągnięty w dramaty dwóch dotąd zaprzyjaźnionych rodów; jej samej ciążyło to cholerne poczucie obowiązku wobec swojego klanu nie pozwalające jej na zrujnowanie relacji dwóch rodzin, bo ta łączyła je przecież od wieków. Nie mogła mu wyznać, że rodzinę postawiła ponad niego. Że trudno było potem zawrócić, wyjawić mu prawdę, bo gdy mijały kolejne dni oddalając ją od momentu, w którym po prostu powinna powiedzieć mu, że oto został ojcem, dostrzegała w takim wyznaniu coraz mniej sensu. Dzisiaj w jej myślach brzmiało to jedynie jako wymówki, wyrachowane usprawiedliwienia, sprawiając, że na jej policzkach wyrosły rumieńce wstydu.
Bez namysłu przyklękła przy fotelu, chwyciła go za rękę, zaciskając palce na dłoniach, które jeszcze parę minut temu tak umiejętnie przelewały na klawiaturę dźwięki odzwierciedlając wszystkie targające nim emocje. Nie poddawała się, czekając aż w końcu ich spojrzenia znowu się spotkają.
- Viljo. Nienawidzisz mnie teraz? - Głos zadrżał jej lekko, gdy unosiła do góry podbródek, chociaż musiał dostrzec w jej oczach jak bardzo obawiała się jego odpowiedzi, chociaż w w pytaniu wybrzmiewała jakaś dziecinna naiwność. Nie wszystko można było sprowadzić do nienawiści, a sama miłość nie była lekarstwem na wszystkie nieszczęścia i nieporozumienia. - Masz do tego prawo. Nie mogę cię prosić, abyś mi wybaczył. Chciałabym ci powiedzieć, że jeszcze wszystko się ułoży. Czy możemy przestać się wygłupiać, nazwać w końcu to, co... - Wykonała niesprecyzowany ruch dłońmi jakby zamykała w nich jakieś nieuchwytne pojęcie - między nami? To zawsze było za bardzo skomplikowane. - Miała może na myśli nie tylko samą relację, ale i nazwanie na głos tego, co ich łączyło, przyporządkowanie pojęcia temu, co od lat między nimi iskrzyło. Zrobiła krótką pauzę, jakby w zamyśleniu. - Czego ode mnie oczekujesz, chciałbyś, żeby wszyscy wiedzieli, że… jest twoja?
Zgasła w niej wszelka nadzieja na to, że jeszcze uda im się wrócić do tego, co było przed.
Przed pojawieniem się w kajucie Vanyi.
Przed ciążą. Przed ślubem.
Przed tym jak odrzuciła pierścionek, który jej podarował - w końcu sama na serdecznym palcu prawej ręki nosiła już wtedy inny brylant, a widmo wciąż obecnej u jego boku Heike stawało się czymś więcej niż tylko cieniem kładącym się na ich namiętnej relacji.
Przed t y m życiem.
Teraz wątpiła, że kiedykolwiek było jakieś przed, zupełnie jakby ich więź z góry była skazana na porażkę. Wszystkie te przeciwności losu, kłody, które sami sobie rzucali pod nogi, miały spotkać się właśnie w tym miejscu. W garderobie midgardzkiej filharmonii, pośród wślizgujących się na ich twarze grymasów pełnych wyrzutów i rozczarowania, odbijających się w teatralnych lustrach niczym w krzywym zwierciadle; los znowu się z nich naigrywał.
Jeśli naiwnie liczyła na to, że Viljo wyciągnie do niej rękę w geście pojednania, gładząc jej twarz jak tyle razy wcześniej, to właśnie wybudzała się z tego irracjonalnego snu do koszmaru rzeczywistości, który wcale nie gotował dla nich bajkowego zakończenia w stylu: i żyli długo i szczęśliwie.
Próbowała otrząsnąć się z surowości jego tonu, oblekającego ją niczym całun nieprzepuszczającego powietrza materiału, który pozbawiał oddechu. Jego pełna nonszalancji sylwetka w jakiś przewrotny sposób górowała nad Gudrun, chociaż to ona stała, przewyższając go o więcej niż o głowę. Nawet teraz biła od Viljo ta niezwykła charyzma, mimo że kolejne słowa przecinające ciszę, wypowiedziane niemal szeptem, na moment odarły go z tej niezłomności i wrodzonego uroku, paradoksalnie uwidaczniając ten ostatni jeszcze wyraźniej.
Nie mogła powstrzymać mimowolnego drgania warg, gdy próbowała na powrót złapać wzrok Viljo, pociągnąć ku sobie nić jego spojrzenia, które błądziło po całym pomieszczeniu, trzymając się z dala - jak miała wrażenie - jedynie od niej.
- Wiem, przepraszam. - Znała jego marzenia, wiedziała jak bardzo pragnął dziecka, słysząc echo bólu odbijające się w jego głosie bezsilnie, niemal rozpaczliwie zacisnęła dłonie w pięści. - Ja… Nie mogłam. - Nie była w stanie kontynuować, bo nagle uderzyło ją, że zupełnie nie wie, co powinna powiedzieć. Że wtedy musiała zachować ten sekret dla siebie? Dla dobra swojego, jego i małej Vanji - nie wiedziała jak zachowałaby się rodzina Jeremiasa, czy nie odbiłoby się to na jego karierze, bo zostałby wciągnięty w dramaty dwóch dotąd zaprzyjaźnionych rodów; jej samej ciążyło to cholerne poczucie obowiązku wobec swojego klanu nie pozwalające jej na zrujnowanie relacji dwóch rodzin, bo ta łączyła je przecież od wieków. Nie mogła mu wyznać, że rodzinę postawiła ponad niego. Że trudno było potem zawrócić, wyjawić mu prawdę, bo gdy mijały kolejne dni oddalając ją od momentu, w którym po prostu powinna powiedzieć mu, że oto został ojcem, dostrzegała w takim wyznaniu coraz mniej sensu. Dzisiaj w jej myślach brzmiało to jedynie jako wymówki, wyrachowane usprawiedliwienia, sprawiając, że na jej policzkach wyrosły rumieńce wstydu.
Bez namysłu przyklękła przy fotelu, chwyciła go za rękę, zaciskając palce na dłoniach, które jeszcze parę minut temu tak umiejętnie przelewały na klawiaturę dźwięki odzwierciedlając wszystkie targające nim emocje. Nie poddawała się, czekając aż w końcu ich spojrzenia znowu się spotkają.
- Viljo. Nienawidzisz mnie teraz? - Głos zadrżał jej lekko, gdy unosiła do góry podbródek, chociaż musiał dostrzec w jej oczach jak bardzo obawiała się jego odpowiedzi, chociaż w w pytaniu wybrzmiewała jakaś dziecinna naiwność. Nie wszystko można było sprowadzić do nienawiści, a sama miłość nie była lekarstwem na wszystkie nieszczęścia i nieporozumienia. - Masz do tego prawo. Nie mogę cię prosić, abyś mi wybaczył. Chciałabym ci powiedzieć, że jeszcze wszystko się ułoży. Czy możemy przestać się wygłupiać, nazwać w końcu to, co... - Wykonała niesprecyzowany ruch dłońmi jakby zamykała w nich jakieś nieuchwytne pojęcie - między nami? To zawsze było za bardzo skomplikowane. - Miała może na myśli nie tylko samą relację, ale i nazwanie na głos tego, co ich łączyło, przyporządkowanie pojęcia temu, co od lat między nimi iskrzyło. Zrobiła krótką pauzę, jakby w zamyśleniu. - Czego ode mnie oczekujesz, chciałbyś, żeby wszyscy wiedzieli, że… jest twoja?
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:01
Nie umiem opanować drgnięcia, gdy zadaje mi pytanie retoryczne. Nie czeka na odpowiedź - to dobrze, bo nie umiem jej udzielić bez wahania.
Chciałbym. Byłoby najbliżej, chyba najszybciej i najkonkretniej. Nienawiść dałaby mi wybawienie od bólu; bezlitosnego ostrza, które zagłębia się z każdym jej słowem i gestem jeszcze bardziej, z wyrafinowanym okrucieństwem obraca powoli, precyzyjnie. Gdybym umiał darzyć ją czystą pogardą byłoby o wiele łatwiej - teraz zaś przywołuje moje demony, osaczając mnie tak samo jak...
Nawet nie wiem, kiedy zaczynam się śmiać. Pusty, upiorny dźwięk przyprawia mnie samego o ciarki, jakby walczyły we mnie wciąż dwie natury, nierozwiązywalne, nierozłączne, n i e z g o d n e.
- Ułoży się nam czy tobie? - Wchodzę jej w słowo kpiącym tonem. Ściany filharmonii czekają na te słowa, zdaje się jakby światła mrugnęły do mnie z dumą; brawo Viljo, zbierałeś się do tego ponad pół życia. Uderza mnie to swoiste katharsis, nim jeszcze w pełni uświadamiam sobie, że zbyt długo zgadzałem się decydować innym, co dla mnie właściwe; przystawałem na pozornie dogodne warunki, oddając kontrolę nad własnym życiem kobietom, które przewrotnie roztaczały nade mną urok, którym to ja powinienem przecież omamiać. Najpierw matka, potem żona, teraz Gudrun.
- To bardzo dogodny na to czas, nieprawdaż? - atakuję, wstając z fotela. (Nie umiem znieść jej dotyku; ostatniego elementu, który trzyma mnie gdzieś w przeszłości zaufania.) - Zorientowałaś się, że nie będzie mogła spędzić całego życia na statku i ktoś wreszcie zauważy? - Och, przecież to oczywiste. Długo można było łudzić się, że rysy dziecka złagodnieją, że geny matki zakryją prawdziwego ojca na tyle, by odwrócić uwagę do braku podobieństwa do Jeremiasa - ale wryty w moją pamięć obraz nie pozostawia żadnych wątpliwości; każdy kto choć raz zobaczył nas razem nie da się oszukać. - Naprawdę myślisz, że to magicznie uratuje twoją reputację? Że nie będą mówić… - Zadaję pytanie za pytaniem, ale nagle milknę, zdając sobie sprawę, że tylko krok dzieli mnie od przekroczenia granicy; na końcu języka mam słowa, którymi określiłby ją i jej nieślubne dziecko bezlitosny tłum.
O k r e ś l i.
Sięgam nagle do ukrytej kieszonki; zawsze noszę ze sobą zaklęty sygnet. Nie używam go często, przywykłem już do swojej natury, ale teraz potrzebuję choć na chwilę od niej uciec. Mógłbym przekonać ją bez najmniejszego wysiłku, ale...
- Nazwałem to jakieś siedem lat temu, ale wtedy nie było dla ciebie takie wygodne - mówię, nakładając pierścień.
Powszednieję; może dopiero teraz widać w pełni zmęczenie, zarówno koncertem jak i naszą rozmową; zmarszczki wokół oczu, nierówności cery i pojedyncze siwe włosy. Może mam krzywy nos, niesymetryczne usta albo nijaki kolor oczu; mam zawsze, ale tylko czasami daję szansę, by to dostrzec. Moją twarz wykrzywia brzydki grymas. Ale przede wszystkim odarty jestem z czaru, który zazwyczaj roztaczam. Nie chcę wpływać na twój osąd.
Może litościwie daję ci szansę, żebyś mogła mnie znienawidzić.
Chciałbym. Byłoby najbliżej, chyba najszybciej i najkonkretniej. Nienawiść dałaby mi wybawienie od bólu; bezlitosnego ostrza, które zagłębia się z każdym jej słowem i gestem jeszcze bardziej, z wyrafinowanym okrucieństwem obraca powoli, precyzyjnie. Gdybym umiał darzyć ją czystą pogardą byłoby o wiele łatwiej - teraz zaś przywołuje moje demony, osaczając mnie tak samo jak...
Nawet nie wiem, kiedy zaczynam się śmiać. Pusty, upiorny dźwięk przyprawia mnie samego o ciarki, jakby walczyły we mnie wciąż dwie natury, nierozwiązywalne, nierozłączne, n i e z g o d n e.
- Ułoży się nam czy tobie? - Wchodzę jej w słowo kpiącym tonem. Ściany filharmonii czekają na te słowa, zdaje się jakby światła mrugnęły do mnie z dumą; brawo Viljo, zbierałeś się do tego ponad pół życia. Uderza mnie to swoiste katharsis, nim jeszcze w pełni uświadamiam sobie, że zbyt długo zgadzałem się decydować innym, co dla mnie właściwe; przystawałem na pozornie dogodne warunki, oddając kontrolę nad własnym życiem kobietom, które przewrotnie roztaczały nade mną urok, którym to ja powinienem przecież omamiać. Najpierw matka, potem żona, teraz Gudrun.
- To bardzo dogodny na to czas, nieprawdaż? - atakuję, wstając z fotela. (Nie umiem znieść jej dotyku; ostatniego elementu, który trzyma mnie gdzieś w przeszłości zaufania.) - Zorientowałaś się, że nie będzie mogła spędzić całego życia na statku i ktoś wreszcie zauważy? - Och, przecież to oczywiste. Długo można było łudzić się, że rysy dziecka złagodnieją, że geny matki zakryją prawdziwego ojca na tyle, by odwrócić uwagę do braku podobieństwa do Jeremiasa - ale wryty w moją pamięć obraz nie pozostawia żadnych wątpliwości; każdy kto choć raz zobaczył nas razem nie da się oszukać. - Naprawdę myślisz, że to magicznie uratuje twoją reputację? Że nie będą mówić… - Zadaję pytanie za pytaniem, ale nagle milknę, zdając sobie sprawę, że tylko krok dzieli mnie od przekroczenia granicy; na końcu języka mam słowa, którymi określiłby ją i jej nieślubne dziecko bezlitosny tłum.
O k r e ś l i.
Sięgam nagle do ukrytej kieszonki; zawsze noszę ze sobą zaklęty sygnet. Nie używam go często, przywykłem już do swojej natury, ale teraz potrzebuję choć na chwilę od niej uciec. Mógłbym przekonać ją bez najmniejszego wysiłku, ale...
- Nazwałem to jakieś siedem lat temu, ale wtedy nie było dla ciebie takie wygodne - mówię, nakładając pierścień.
Powszednieję; może dopiero teraz widać w pełni zmęczenie, zarówno koncertem jak i naszą rozmową; zmarszczki wokół oczu, nierówności cery i pojedyncze siwe włosy. Może mam krzywy nos, niesymetryczne usta albo nijaki kolor oczu; mam zawsze, ale tylko czasami daję szansę, by to dostrzec. Moją twarz wykrzywia brzydki grymas. Ale przede wszystkim odarty jestem z czaru, który zazwyczaj roztaczam. Nie chcę wpływać na twój osąd.
Może litościwie daję ci szansę, żebyś mogła mnie znienawidzić.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:01
Powinna była się przygotować, może napisać całą przemowę, wygłosić przed nim rytmiczną litanię wszystkich za i przeciw, tłumacząc mu swoją decyzję. Teraz już wiedziała, że zupełnie błędną, a wszelkie próby wyjaśnienia sytuacji były zupełnie zbędne, nieistotne, bo porywała się z motyką na słońce. Gdyby się jednak przygotowała, może nie czułaby też porażającej pustki, która trawiła ją od środka, rozprzestrzeniając się niczym złośliwie podłożony ogień, pożerając wszystko, co znalazł na swojej drodze.
Przez moment ma wrażenie, że zaraz rozpadnie się na kawałki pod wpływem tego upiornego śmiechu. Jakby była ze szkła. Jego dźwięk kłuje ją w uszy, podrygując między ścianami, rezonując w garderobianej przestrzeni, odbijając się od luster, kontrastując z wcześniejszym rozczarowaniem i wybrzmiewającym w głosie bólem.
Nam odpowiada niemo na jego pytanie, usta poruszają się nieznacznie, nie jest nawet pewna, czy Viljo w ogóle dostrzega drżenie wypowiadających to jedno słowo warg.
Gwałtowne szarpnięcie wyrwanej z objęć dłoni sprawia, że niemal traci równowagę, bezwiednie chwyta się za oparcie fotela, aby odzyskać pion, chociaż nawet nie zdaje sobie sprawy z drżenia ciała, ze swojej chwiejności (czuje się zupełnie jak na pokładzie statku tnącego kadłubem wzmożone fale), zbyt skupiona na wodzeniu za nim pełnym przerażenia wzrokiem, bo oto dociera do niej, że go traci. Teraz, właśnie w tej chwili. Może już na zawsze. Jego ostatnia ucieczka, jak złośliwie zwykła od miesięcy nazywać to, jak we wrześniu rozpłynął się w powietrzu, była jedynie przygrywką, wstępem, może do żałobnego, łamiącego jej po raz tysięczny serce, marszu.
- Tak. Postaw na nas krzyżyk! - Wyrywa się do przodu, gwałtownie stając na nogach, przysuwając się do niego w kilku susach i wyciągając przed siebie palec. Co chce zrobić, zagrozić? W bezsilności przykłada do głowy dłonie, kręci nią w zagubieniu, starając się zebrać myśli. - Moją reputację? - Niemal krzyczy, krótki rzut oka w stronę drzwi: dostrzega, że zza progu przygląda im się jakiś zaniepokojony mężczyzna. Gudrun w złości zamyka mu je przed nosem. - A pomyślałeś o swojej reputacji? Jak bardzo odbije się to na tobie? Uwiodłeś mężatkę! Przedstawicielkę rodu Guildenstern! Członkinię Pierwszego Przymierza. Tylko to będą w stanie powtarzać - wyrzuca z siebie, zaciskając dłoń w pięść, trzęsąc nią bezradnie w powietrzu. - Zrujnują ci karierę. Zniszczą cię, Viljo. Zniszczą! Bez skrupułów. Właśnie tego chcesz?
Chłodna powierzchnia zatrzaśniętych drzwi przynosi ze sobą chwilowe ukojenie, otrzeźwiając ją na moment, gdy opiera się o nie bezwiednie, rozkładając dłonie na zimnym, polerowanym drewnie. Zwraca głowę w stronę luster, wzrok odbija się od Viljo, szuka dla siebie jakiegoś punktu zaczepienia, który nie jest nim. Gdzie jednak nie sięga wzrokiem, widzi jego zwierciadlane ucieleśnienie. Obserwuje jak powolnym gestem nakłada na palec pierścień. Zna go, wie do czego służy, wie jak wielkie potrafi przynieść mu ukojenie. Bo nie przyciąga uwagi, bo nie śledzą go wszędzie zaciekawione spojrzenia - bo kiedyś dawał mu poczucie, że był tylko z nią, we dwoje, pośród kakofonicznego tłumu, który nic sobie nie robił z ich obecności.
- Byłam zaręczona. Ty miałeś żonę - cedzi przez zęby jakby zarzucała mu bezmyślność, chociaż tym tonem chce przykryć drżenie głosu, bo na powrót staje jej przed oczami wspomnienie tego momentu, gdy z kamienną twarzą zdecydowała się mu odmówić, mimo że serce rwało się w piersi, każąc jej natychmiast zerwać z Jeremiasem, powiedzieć mu, że między nimi koniec, nie dopuszczając do głosu zdrowego rozsądku. Ale stchórzyła.
Porusza się, tym razem ostrożnie, pokonując te kilka metrów, które dzielą ją od Viljo. Odruchowo czule kładzie dłoń na jego twarzy, gdyby nie obcasy, musiałaby delikatnie wspiąć się na palce, aby do niej sięgnąć. Wbija wzrok w niebieskie tęczówki.
- To nic nie zmienia - mówi, komentując przemianę, która w nim zachodzi, chociaż dla niej Vapaavouri wygląda tak samo urodziwie, uwodzicielsko jak zwykle, nie zniszczą tego ciemne półksiężyce pod oczami, wykwity wyczerpania, zmęczenie nieco rozciągające rysy i osłabiające charakterystyczny błysk w oczach. - Zawsze, właśnie w tych momentach, gdy nakładałeś pierścień, wreszcie czułam się ciebie godna, godna w oczach innych - obcych, którzy z natury spoglądali na ciebie z nieskrywanym zachwytem. Nadal byłeś piękny, ale przynajmniej ja nie wypadałam u twojego boku tak blado. - Z uległością godzi się na to wyzwanie, spoglądając na niego smutno, nie starając się już ukryć uczuć pożerających ją od środka. Rozpaczy, że właśnie bezpowrotnie go traci. - Kocham to w Vanji. To twoje odbicie. Fakt, że w ten sposób zawsze jesteś obok.
Przez moment ma wrażenie, że zaraz rozpadnie się na kawałki pod wpływem tego upiornego śmiechu. Jakby była ze szkła. Jego dźwięk kłuje ją w uszy, podrygując między ścianami, rezonując w garderobianej przestrzeni, odbijając się od luster, kontrastując z wcześniejszym rozczarowaniem i wybrzmiewającym w głosie bólem.
Nam odpowiada niemo na jego pytanie, usta poruszają się nieznacznie, nie jest nawet pewna, czy Viljo w ogóle dostrzega drżenie wypowiadających to jedno słowo warg.
Gwałtowne szarpnięcie wyrwanej z objęć dłoni sprawia, że niemal traci równowagę, bezwiednie chwyta się za oparcie fotela, aby odzyskać pion, chociaż nawet nie zdaje sobie sprawy z drżenia ciała, ze swojej chwiejności (czuje się zupełnie jak na pokładzie statku tnącego kadłubem wzmożone fale), zbyt skupiona na wodzeniu za nim pełnym przerażenia wzrokiem, bo oto dociera do niej, że go traci. Teraz, właśnie w tej chwili. Może już na zawsze. Jego ostatnia ucieczka, jak złośliwie zwykła od miesięcy nazywać to, jak we wrześniu rozpłynął się w powietrzu, była jedynie przygrywką, wstępem, może do żałobnego, łamiącego jej po raz tysięczny serce, marszu.
- Tak. Postaw na nas krzyżyk! - Wyrywa się do przodu, gwałtownie stając na nogach, przysuwając się do niego w kilku susach i wyciągając przed siebie palec. Co chce zrobić, zagrozić? W bezsilności przykłada do głowy dłonie, kręci nią w zagubieniu, starając się zebrać myśli. - Moją reputację? - Niemal krzyczy, krótki rzut oka w stronę drzwi: dostrzega, że zza progu przygląda im się jakiś zaniepokojony mężczyzna. Gudrun w złości zamyka mu je przed nosem. - A pomyślałeś o swojej reputacji? Jak bardzo odbije się to na tobie? Uwiodłeś mężatkę! Przedstawicielkę rodu Guildenstern! Członkinię Pierwszego Przymierza. Tylko to będą w stanie powtarzać - wyrzuca z siebie, zaciskając dłoń w pięść, trzęsąc nią bezradnie w powietrzu. - Zrujnują ci karierę. Zniszczą cię, Viljo. Zniszczą! Bez skrupułów. Właśnie tego chcesz?
Chłodna powierzchnia zatrzaśniętych drzwi przynosi ze sobą chwilowe ukojenie, otrzeźwiając ją na moment, gdy opiera się o nie bezwiednie, rozkładając dłonie na zimnym, polerowanym drewnie. Zwraca głowę w stronę luster, wzrok odbija się od Viljo, szuka dla siebie jakiegoś punktu zaczepienia, który nie jest nim. Gdzie jednak nie sięga wzrokiem, widzi jego zwierciadlane ucieleśnienie. Obserwuje jak powolnym gestem nakłada na palec pierścień. Zna go, wie do czego służy, wie jak wielkie potrafi przynieść mu ukojenie. Bo nie przyciąga uwagi, bo nie śledzą go wszędzie zaciekawione spojrzenia - bo kiedyś dawał mu poczucie, że był tylko z nią, we dwoje, pośród kakofonicznego tłumu, który nic sobie nie robił z ich obecności.
- Byłam zaręczona. Ty miałeś żonę - cedzi przez zęby jakby zarzucała mu bezmyślność, chociaż tym tonem chce przykryć drżenie głosu, bo na powrót staje jej przed oczami wspomnienie tego momentu, gdy z kamienną twarzą zdecydowała się mu odmówić, mimo że serce rwało się w piersi, każąc jej natychmiast zerwać z Jeremiasem, powiedzieć mu, że między nimi koniec, nie dopuszczając do głosu zdrowego rozsądku. Ale stchórzyła.
Porusza się, tym razem ostrożnie, pokonując te kilka metrów, które dzielą ją od Viljo. Odruchowo czule kładzie dłoń na jego twarzy, gdyby nie obcasy, musiałaby delikatnie wspiąć się na palce, aby do niej sięgnąć. Wbija wzrok w niebieskie tęczówki.
- To nic nie zmienia - mówi, komentując przemianę, która w nim zachodzi, chociaż dla niej Vapaavouri wygląda tak samo urodziwie, uwodzicielsko jak zwykle, nie zniszczą tego ciemne półksiężyce pod oczami, wykwity wyczerpania, zmęczenie nieco rozciągające rysy i osłabiające charakterystyczny błysk w oczach. - Zawsze, właśnie w tych momentach, gdy nakładałeś pierścień, wreszcie czułam się ciebie godna, godna w oczach innych - obcych, którzy z natury spoglądali na ciebie z nieskrywanym zachwytem. Nadal byłeś piękny, ale przynajmniej ja nie wypadałam u twojego boku tak blado. - Z uległością godzi się na to wyzwanie, spoglądając na niego smutno, nie starając się już ukryć uczuć pożerających ją od środka. Rozpaczy, że właśnie bezpowrotnie go traci. - Kocham to w Vanji. To twoje odbicie. Fakt, że w ten sposób zawsze jesteś obok.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:02
No tak.
Zaciskam zęby; linia szczęki staje się wyraźniejsza, kiedy mięśnie spinają się w sprzeciwie; obserwuję z niechęcią jak Gudrun miota się po garderobie, zatrzaskuje drzwi - jeszcze brakuje mi tutaj gapiów, którzy chętnie opowiedzą dyrektorowi o swoich interpretacjach. Zresztą jeszcze chwila, a skończy się druga część koncertu, korytarze wypełnią się muzykami i ich znajomymi, a skandal będzie nieunikniony.
- Och, przepraszam, zapomniałem jakim pyłkiem jestem wobec szanownego rodu Guildenstern - kpię; moja wściekłość tylko się powiększa, choć oblicze pozostaje pozornie spokojnie, wykrzywione jedynie grymasem. - Wybacz niegodnemu. - Wylewa się ze mnie ta brudna rzeka niewypowiedzianych dotychczas uprzedzeń i lęków; niepewność własnego miejsca w skomplikowanej hierarchii wyższych sfer przekuwa się w atak wobec samej Gudrun, która te wątpliwości od lat jedynie wzmaga. Bękart, fossegrim, niby z dobrej rodziny, ale niewystarczająco dobrej. Tak jakbyśmy mieli wpływ na fakt swojego urodzenia, na niezrównoważenie matki, na miejsce i czas, które zawsze mogą być bardziej dogodne. - Pewnie nie byłabyś taka niechętna, gdybym był Nørgaardem?
To pytanie retoryczne. Odpowiedzi i tak bym nie wysłuchał, nie teraz.
Mam wrażenie, jakby jej krzyk odbijał się jeszcze w pomieszczeniu, atakował mnie z różnych stron echem mieszaniny złości i bólu. Zyskuje metaliczny pogłos luster, które odbijają w nieskończoność wypełniające garderobę światło, służące zazwyczaj do przygotowania właściwego makijażu scenicznego. Blask męczy oczy, rozdrażnia wystarczająco już skołatane nerwy. Chciałbym schować się, ukryć gdzieś w ciemnym kącie, byleby wszyscy dali mi spokój, byle przez moment nie docierały do mnie żadne jaskrawe obrazy ani dźwięki, może jedynie szum wody, kojący umysł. Nie wiem, czy ona dostrzega moje pogłębiające się skonfudowanie, ten znajomy stan nadmiernej wrażliwości, gdy otoczenie zaczyna mnie przerastać; ale nie spodziewam się, by specjalnie się tym przejęła w obecnych warunkach. Nie chciałbym zresztą jej litości.
Chcę tylko, żeby to wreszcie się skończyło.
- To nie ja z nas wtedy zrezygnowałem - przypominam; myśl ucieka ku Heike, która doskonale wiedziała, że to się nie uda. Może i ona czekała na to wybawienie z marazmu poprawnego małżeństwa, po cichu liczyła na to, że odrzucimy wreszcie maski, wiedząc jednocześnie, że nam jeszcze dane jest próbować gonić za swoim prawdziwym obrazem, gdy panienka z dobrego rodu na takie ryzyko się nie zdecyduje.
Nie dla kogoś z nas.
Wzdrygam się przed dotykiem (to b o l i), ale nie uciekam od niego, pozwalając na ostatnią chwilę słabości, kiedy patrzę na nią z bliska. Uspokajam się, choć nie powinienem; jej oczy koloru głębokiej toni kołyszą mnie łagodną falą, choć widać w nich ból, którego jestem współprzyczyną. Przecież wiem, że oboje jesteśmy winni tego wszystkiego, ja pewnie bardziej - z racji spodziewanej odpowiedzialności dojrzałego wieku i wpływu, jaki - nawet niechcący - mogłem wywrzeć.
- Przeciągaliśmy to zbyt długo - mówię wreszcie.
Tak będzie lepiej.
Zaciskam zęby; linia szczęki staje się wyraźniejsza, kiedy mięśnie spinają się w sprzeciwie; obserwuję z niechęcią jak Gudrun miota się po garderobie, zatrzaskuje drzwi - jeszcze brakuje mi tutaj gapiów, którzy chętnie opowiedzą dyrektorowi o swoich interpretacjach. Zresztą jeszcze chwila, a skończy się druga część koncertu, korytarze wypełnią się muzykami i ich znajomymi, a skandal będzie nieunikniony.
- Och, przepraszam, zapomniałem jakim pyłkiem jestem wobec szanownego rodu Guildenstern - kpię; moja wściekłość tylko się powiększa, choć oblicze pozostaje pozornie spokojnie, wykrzywione jedynie grymasem. - Wybacz niegodnemu. - Wylewa się ze mnie ta brudna rzeka niewypowiedzianych dotychczas uprzedzeń i lęków; niepewność własnego miejsca w skomplikowanej hierarchii wyższych sfer przekuwa się w atak wobec samej Gudrun, która te wątpliwości od lat jedynie wzmaga. Bękart, fossegrim, niby z dobrej rodziny, ale niewystarczająco dobrej. Tak jakbyśmy mieli wpływ na fakt swojego urodzenia, na niezrównoważenie matki, na miejsce i czas, które zawsze mogą być bardziej dogodne. - Pewnie nie byłabyś taka niechętna, gdybym był Nørgaardem?
To pytanie retoryczne. Odpowiedzi i tak bym nie wysłuchał, nie teraz.
Mam wrażenie, jakby jej krzyk odbijał się jeszcze w pomieszczeniu, atakował mnie z różnych stron echem mieszaniny złości i bólu. Zyskuje metaliczny pogłos luster, które odbijają w nieskończoność wypełniające garderobę światło, służące zazwyczaj do przygotowania właściwego makijażu scenicznego. Blask męczy oczy, rozdrażnia wystarczająco już skołatane nerwy. Chciałbym schować się, ukryć gdzieś w ciemnym kącie, byleby wszyscy dali mi spokój, byle przez moment nie docierały do mnie żadne jaskrawe obrazy ani dźwięki, może jedynie szum wody, kojący umysł. Nie wiem, czy ona dostrzega moje pogłębiające się skonfudowanie, ten znajomy stan nadmiernej wrażliwości, gdy otoczenie zaczyna mnie przerastać; ale nie spodziewam się, by specjalnie się tym przejęła w obecnych warunkach. Nie chciałbym zresztą jej litości.
Chcę tylko, żeby to wreszcie się skończyło.
- To nie ja z nas wtedy zrezygnowałem - przypominam; myśl ucieka ku Heike, która doskonale wiedziała, że to się nie uda. Może i ona czekała na to wybawienie z marazmu poprawnego małżeństwa, po cichu liczyła na to, że odrzucimy wreszcie maski, wiedząc jednocześnie, że nam jeszcze dane jest próbować gonić za swoim prawdziwym obrazem, gdy panienka z dobrego rodu na takie ryzyko się nie zdecyduje.
Nie dla kogoś z nas.
Wzdrygam się przed dotykiem (to b o l i), ale nie uciekam od niego, pozwalając na ostatnią chwilę słabości, kiedy patrzę na nią z bliska. Uspokajam się, choć nie powinienem; jej oczy koloru głębokiej toni kołyszą mnie łagodną falą, choć widać w nich ból, którego jestem współprzyczyną. Przecież wiem, że oboje jesteśmy winni tego wszystkiego, ja pewnie bardziej - z racji spodziewanej odpowiedzialności dojrzałego wieku i wpływu, jaki - nawet niechcący - mogłem wywrzeć.
- Przeciągaliśmy to zbyt długo - mówię wreszcie.
Tak będzie lepiej.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:02
Jego kpiące słowa bolą.
Viljo słyszy, co chce usłyszeć, interpretuje jej wypowiedzi na własną modłę, przekręcając zamiary kryjące się w zwerbalizowanych na głos myślach tłukących się w sklepieniu czaszki, wprowadzając jeszcze większy nieład do już i tak niespokojnego umysłu.
- Przynajmniej z Nørgaardem mogłabym bez problemów pojawiać się na salonach w Midgardzie - odpiera ostro posłany ku sobie zarzut, złośliwość wyziera z pełnego nieprawdy (nigdy nie przywiązywała wagi do tego aspektu świata wyższych sfer) zdania wypowiedzianego w bezsilnej obronie na pytanie, które - dobrze wie - miało wybrzmieć retorycznie. Chce w ten sposób zbudować przed sobą asekuracyjny mur zdolny odbić cały ten dźwięczący w jego głosie drwiący cynizm. Kąśliwość jego uwag, wbijanych jak szpile, tylko wzmaga jej chaotyczny nastrój balansujący między gniewem, a rozżaleniem przechodzącym chwilami w mimowolną inercję; ma w końcu za moment biernie poddać się, ukorzyć się przed jego decyzją podjętą - jak jej się zdaje - zanim jeszcze się tutaj spotkali.
On czuje się skonfundowany migotaniem garderobianych światem, niemal oślepiającymi refleksami zwierciadeł, Gudrun natomiast staje się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej pobudzona, w jej wnętrzu szaleje burza, nawałnica nie wypowiadanych przez lata żalów wzrasta w niej coraz bardziej, podjudzania wzgardliwym rytmem dyskusji, kierunkiem, w którym zmierza polemika wyrzucanych z siebie jak z karabinu słów.
- To nie ja zaczęłam naszą znajomość od kłamstwa - odparowuje. W końcu w pierwszych miesiącach ich znajomości nawet nie przyszło mu na myśl, żeby powiedzieć jej, że jest związany z inną kobietą. Małżeństwo w tamtych czasach wydawało jej się jeszcze czymś niepodważalnym, więzią, której się nie zrywa, w której należy wytrwać nawet jeśli okazuje się ona koszmarem. Po latach zupełnie zmieniła swój stosunek do tej kwestii, tak jak przemeblowuje się apartament o przestarzałych tapetach, odziedziczony po dalekich krewnych - bo tym właśnie było to przekonanie, dziedzictwem, na które do pewnego momentu nie miała wpływu, dopiero z czasem nauczyła się z niego rezygnować. Zrozumiała swoją młodzieńczą naiwność, gdy było już za późno i, jak myślała, nie było odwrotu. Bólączka Jeremiasa była ulgą, a przy tym wielkim wyrzutem sumienia towarzyszącym jej na co dzień od dnia jego śmierci. Wolałaby, żeby związek przypieczętowany rytualnym obmyciem zakończył się zgoła inaczej.
Los dawał jej dzisiaj możliwość zakończenia i c h relacji na własnych warunkach. Zgodnie z własnym wyborem. Podobnej możliwości przed laty nie miała.
- Może masz rację. Pora to zakończyć. - Tak będzie lepiej. - Vanji nie brakuje ojca; na statku ma na pęczki mężczyzn, którzy traktują ją jak rodzoną córkę. Niczego jej nie brakuje. Nie jesteś jej potrzebny.
Grymas uszczypliwego uśmiechu przemyka przez jej twarz, gdy bez skrupułów jeszcze raz zanurza ostrzem nieudolnej zjadliwości w świeżej ranie, którą mu zadała. Kolejna zdrada.
Teraz, Viljo, możesz mnie prawdziwie znienawidzić.
Nietypowa dla Gudrun jadowitość ma jednak krótkie nogi. Od razu żałuje drwiącego tonu, w który oblekła sarkastyczne bluźnierstwo wobec jego ojcowskiego instynktu. Wie, że ten kryje się w nim od lat, zakorzeniony bardzo głęboko.
Jeśli ją znienawidzi, łatwiej będzie odejść.
Viljo słyszy, co chce usłyszeć, interpretuje jej wypowiedzi na własną modłę, przekręcając zamiary kryjące się w zwerbalizowanych na głos myślach tłukących się w sklepieniu czaszki, wprowadzając jeszcze większy nieład do już i tak niespokojnego umysłu.
- Przynajmniej z Nørgaardem mogłabym bez problemów pojawiać się na salonach w Midgardzie - odpiera ostro posłany ku sobie zarzut, złośliwość wyziera z pełnego nieprawdy (nigdy nie przywiązywała wagi do tego aspektu świata wyższych sfer) zdania wypowiedzianego w bezsilnej obronie na pytanie, które - dobrze wie - miało wybrzmieć retorycznie. Chce w ten sposób zbudować przed sobą asekuracyjny mur zdolny odbić cały ten dźwięczący w jego głosie drwiący cynizm. Kąśliwość jego uwag, wbijanych jak szpile, tylko wzmaga jej chaotyczny nastrój balansujący między gniewem, a rozżaleniem przechodzącym chwilami w mimowolną inercję; ma w końcu za moment biernie poddać się, ukorzyć się przed jego decyzją podjętą - jak jej się zdaje - zanim jeszcze się tutaj spotkali.
On czuje się skonfundowany migotaniem garderobianych światem, niemal oślepiającymi refleksami zwierciadeł, Gudrun natomiast staje się z każdą kolejną chwilą coraz bardziej pobudzona, w jej wnętrzu szaleje burza, nawałnica nie wypowiadanych przez lata żalów wzrasta w niej coraz bardziej, podjudzania wzgardliwym rytmem dyskusji, kierunkiem, w którym zmierza polemika wyrzucanych z siebie jak z karabinu słów.
- To nie ja zaczęłam naszą znajomość od kłamstwa - odparowuje. W końcu w pierwszych miesiącach ich znajomości nawet nie przyszło mu na myśl, żeby powiedzieć jej, że jest związany z inną kobietą. Małżeństwo w tamtych czasach wydawało jej się jeszcze czymś niepodważalnym, więzią, której się nie zrywa, w której należy wytrwać nawet jeśli okazuje się ona koszmarem. Po latach zupełnie zmieniła swój stosunek do tej kwestii, tak jak przemeblowuje się apartament o przestarzałych tapetach, odziedziczony po dalekich krewnych - bo tym właśnie było to przekonanie, dziedzictwem, na które do pewnego momentu nie miała wpływu, dopiero z czasem nauczyła się z niego rezygnować. Zrozumiała swoją młodzieńczą naiwność, gdy było już za późno i, jak myślała, nie było odwrotu. Bólączka Jeremiasa była ulgą, a przy tym wielkim wyrzutem sumienia towarzyszącym jej na co dzień od dnia jego śmierci. Wolałaby, żeby związek przypieczętowany rytualnym obmyciem zakończył się zgoła inaczej.
Los dawał jej dzisiaj możliwość zakończenia i c h relacji na własnych warunkach. Zgodnie z własnym wyborem. Podobnej możliwości przed laty nie miała.
- Może masz rację. Pora to zakończyć. - Tak będzie lepiej. - Vanji nie brakuje ojca; na statku ma na pęczki mężczyzn, którzy traktują ją jak rodzoną córkę. Niczego jej nie brakuje. Nie jesteś jej potrzebny.
Grymas uszczypliwego uśmiechu przemyka przez jej twarz, gdy bez skrupułów jeszcze raz zanurza ostrzem nieudolnej zjadliwości w świeżej ranie, którą mu zadała. Kolejna zdrada.
Teraz, Viljo, możesz mnie prawdziwie znienawidzić.
Nietypowa dla Gudrun jadowitość ma jednak krótkie nogi. Od razu żałuje drwiącego tonu, w który oblekła sarkastyczne bluźnierstwo wobec jego ojcowskiego instynktu. Wie, że ten kryje się w nim od lat, zakorzeniony bardzo głęboko.
Jeśli ją znienawidzi, łatwiej będzie odejść.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:03
Jestem skazany na porażkę; ta bitwa z góry była przegrana i bezsensownością było marnowanie na nią czasu.
Uśmiecham się krzywo na jej - zupełnie niepotrzebne - potwierdzenie; jest coś obrzydliwie rozkosznego w tym, jak rozpamiętuję wypowiadane przez nią słowa, z perwersyjnym zainteresowaniem przyglądam się im jak zanurzanemu w moim brzuchu sztyletowi. Przez chwilę wychodzę z siebie, tak się zdaje, z nadwrażliwego i skonfundowanego, by przyjrzeć się samej scenie. Jak niewiele trzeba, by zmienić czułość w nienawiść, a kochanków we wrogów; zatruć słodycz, zniszczyć zaufanie, poddać w wątpliwość wszystko, co dobre. Ta nagła szczerość nie jest prawdą, tylko brutalnym odepchnięciem, by samemu nie zostać zranionym - wiemy o tym oboje, ale brniemy w to, bo zdaje się, że już nie ma odwrotu; bo po dekadzie niedomówień i niestabilnego przywiązania wreszcie chcemy osiągnąć coś konkretnego i stabilnego, jak bardzo bolesne by nie było.
W tę stronę łatwiej. Takie chyba mamy charaktery; karmimy się tą goryczą, napędzając do dalszego działania. Oboje jesteśmy żywiołem wody, który w gniewie nie zna litości.
- Nie. - Jej kolejne słowa przywołują mnie; przestaję być obserwatorem, krytykiem beznamiętnie patrzącym na rozgrywający się dramat; czuję znów niepewność i narastający lęk przed nadmiarem bodźców. Cofam się o krok, to chyba wyraz przegranej. Nie mam sił na nieudolne tłumaczenia; że właściwie o tym nie rozmawialiśmy, że to nie było planowane, że...
Przyjąłem swoją winę już dawno - nie po raz pierwszy przyjmując oskarżenie z jej ust; mógłbym pewnie wymieniać: kiedy się dowiedziała, kiedy odrzucała oświadczyny, kiedy przyszedłem do niej po śmierci Heike, i przy innych jeszcze, pomniejszych okolicznościach. I może wytykać mi to po kres moich dni, niezmywalne piętno i brzemię, które muszę nosić, a jego ciężaru nie zmniejsza świadomość obopólnego przystania na taki stan rzeczy. Nieszczęście naszego małżeństwa nie miało prawa kłaść się cieniem na życiu obrywających rykoszetem niewinnych ofiar. - To był błąd - mówię jednak po raz pierwszy; dotychczas same wyrzuty sumienia nie były wystarczająca, żebym żałował.
Teraz jest inaczej.
Kolejny krok w tył; czuję się niczym karcony przez swego pana pies, ale czynię ostatni akt brawury i w tym wycofaniu unoszę jednak hardo głowę. - Nie wątpię, że mężczyzn masz pod dostatkiem - odpowiadam, tak jakby rzeczywiście właśnie ten element najbardziej mnie dotknął. Ale wiemy, że to nieprawda; że boli wszystko inne, że słowo ojciec pali przewrotnością powtarzalności losu, że na podatnym gruncie siana jest kolejna niepotrzebność.
Dobrze, niech będzie i tak.
- Związki z fossegrimami z góry skazane są na nieszczęście - mówię z nagłą nonszalancją, ściągając pierścień. Chowam swój zaklęty sygnet do kieszonki - znów mogę być bez skazy, pewny siebie, przekonujący. - Taka już nasza natura. - Ja nie muszę w to wierzyć, wystarczy, żeby ona to zrobiła.
Czy czuję wyrzuty sumienia, że nadużywam na niej swojego wpływu?
- Wybacz, tak będzie lepiej. A teraz pozwolisz, że odpocznę po koncercie - któryś z pracowników na pewno chętnie odprowadzi cię do wyjścia.
Uśmiecham się krzywo na jej - zupełnie niepotrzebne - potwierdzenie; jest coś obrzydliwie rozkosznego w tym, jak rozpamiętuję wypowiadane przez nią słowa, z perwersyjnym zainteresowaniem przyglądam się im jak zanurzanemu w moim brzuchu sztyletowi. Przez chwilę wychodzę z siebie, tak się zdaje, z nadwrażliwego i skonfundowanego, by przyjrzeć się samej scenie. Jak niewiele trzeba, by zmienić czułość w nienawiść, a kochanków we wrogów; zatruć słodycz, zniszczyć zaufanie, poddać w wątpliwość wszystko, co dobre. Ta nagła szczerość nie jest prawdą, tylko brutalnym odepchnięciem, by samemu nie zostać zranionym - wiemy o tym oboje, ale brniemy w to, bo zdaje się, że już nie ma odwrotu; bo po dekadzie niedomówień i niestabilnego przywiązania wreszcie chcemy osiągnąć coś konkretnego i stabilnego, jak bardzo bolesne by nie było.
W tę stronę łatwiej. Takie chyba mamy charaktery; karmimy się tą goryczą, napędzając do dalszego działania. Oboje jesteśmy żywiołem wody, który w gniewie nie zna litości.
- Nie. - Jej kolejne słowa przywołują mnie; przestaję być obserwatorem, krytykiem beznamiętnie patrzącym na rozgrywający się dramat; czuję znów niepewność i narastający lęk przed nadmiarem bodźców. Cofam się o krok, to chyba wyraz przegranej. Nie mam sił na nieudolne tłumaczenia; że właściwie o tym nie rozmawialiśmy, że to nie było planowane, że...
Przyjąłem swoją winę już dawno - nie po raz pierwszy przyjmując oskarżenie z jej ust; mógłbym pewnie wymieniać: kiedy się dowiedziała, kiedy odrzucała oświadczyny, kiedy przyszedłem do niej po śmierci Heike, i przy innych jeszcze, pomniejszych okolicznościach. I może wytykać mi to po kres moich dni, niezmywalne piętno i brzemię, które muszę nosić, a jego ciężaru nie zmniejsza świadomość obopólnego przystania na taki stan rzeczy. Nieszczęście naszego małżeństwa nie miało prawa kłaść się cieniem na życiu obrywających rykoszetem niewinnych ofiar. - To był błąd - mówię jednak po raz pierwszy; dotychczas same wyrzuty sumienia nie były wystarczająca, żebym żałował.
Teraz jest inaczej.
Kolejny krok w tył; czuję się niczym karcony przez swego pana pies, ale czynię ostatni akt brawury i w tym wycofaniu unoszę jednak hardo głowę. - Nie wątpię, że mężczyzn masz pod dostatkiem - odpowiadam, tak jakby rzeczywiście właśnie ten element najbardziej mnie dotknął. Ale wiemy, że to nieprawda; że boli wszystko inne, że słowo ojciec pali przewrotnością powtarzalności losu, że na podatnym gruncie siana jest kolejna niepotrzebność.
Dobrze, niech będzie i tak.
- Związki z fossegrimami z góry skazane są na nieszczęście - mówię z nagłą nonszalancją, ściągając pierścień. Chowam swój zaklęty sygnet do kieszonki - znów mogę być bez skazy, pewny siebie, przekonujący. - Taka już nasza natura. - Ja nie muszę w to wierzyć, wystarczy, żeby ona to zrobiła.
Czy czuję wyrzuty sumienia, że nadużywam na niej swojego wpływu?
- Wybacz, tak będzie lepiej. A teraz pozwolisz, że odpocznę po koncercie - któryś z pracowników na pewno chętnie odprowadzi cię do wyjścia.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: V. Vapaavouri & Bezimienny: G. Guildenstern Nie 10 Gru - 15:03
Nie może się teraz rozpaść. Nie na jego oczach.
Nie znosi tej niestabilności, która przez lata prowadziła ich przez wzburzone wody tylko z pozoru w żaden sposób nie zdefiniowanej relacji. Łączące ich uczucie przypieczętował pierwszy przelotny dotyk prowadzący do pierwszego tańca spotykających się w żarze ust, a ukoronowały narodziny małej Valji, choć o tym ostatnim wiedziała jedynie połowa miłosnego owocu przeżartego oszustwem niedomówień.
Krzywizna jego uśmiechu przecina jej serce niczym strzała, Gudrun na moment kurczy się w sobie jakby przygnieciona powietrza pełnego ich przyspieszonych oddechów, gdy mimo że nieruchomi krążą wokół siebie szukając najczulszego miejsca, w które najlepiej uderzyć, aby zranić najgłębiej, najbardziej dotkliwie, już samym ciosem nie dopuszczając do tego, aby rana mogła tak łatwo się zagoić. Powinna się jątrzyć, palić żywym ogniem, działać jak nagłe uderzenie w policzek, sprawiając, że nic nie przyciągnie ich ponownie w swoją stronę. Pojedyncza łza spływa znowu po jej policzku, Gudrun ściera ją jednak zamaszystym ruchem, unosząc do góry podbródek i zmuszając się do tego, aby ponownie spojrzeć mu głęboko w oczy.
- Masz rację. Pomyśleć, że zmarnowaliśmy na siebie dziesięć lat. - Zakłada ręce na piersi. - Jedynym dobrem, który z niego wynikło jest Vanja. Chociaż tak łatwo przychodzi ci umyć od niej ręce. Nie wiesz co tracisz. Chociaż tak jak mówisz, niektórzy z góry zostali skazani na porażkę, dokonując samych nieodpowiednich wyborów - podsumowuje, dostosowując jego uwagę o fossegrimach do własnych potrzeb. - Mam nadzieję, że ty byłeś moim ostatnim. - Błędem, złym wyborem.
Jeszcze chwilę wcześniej przesunęłaby się w jego stronę, odpowiedziała ruchem w przód na ten jego taniec raka, gdy Viljo wycofuje się w głąb pomieszczenia jakby chciał zniknąć jej z oczu, zlać się z garderobianym tłem. Ale to przecież nigdy tak naprawdę nie było mu dane. Prawie nigdy nie był w stanie rozpłynąć się w powietrzu, odepchnąć od swojej twarzy spojrzenia natrętnych gapiów zafascynowanych nie tylko jego namacalnym pięknem, ale i tym, czego nie potrafili dokładnie zdefiniować, jego aura była w końcu zarazem ulotna jak i nieugaszona. To wrażenie niemożności wpisania się w otoczenie pogłębia się, gdy tylko pierścień zsuwa się ze szczupłego palca pianisty.
- Sama trafię do wyjścia - mówi, odwracając się na pięcie.
Nie może się teraz rozpaść. Nie na jego oczach.
Wystarczy, że uda jej się przekroczyć garderobiany próg. Zmierza dalej, przed siebie, tak naprawdę poruszając się zupełnie na oślep.
Gudrun i Viljo z tematu
Nie znosi tej niestabilności, która przez lata prowadziła ich przez wzburzone wody tylko z pozoru w żaden sposób nie zdefiniowanej relacji. Łączące ich uczucie przypieczętował pierwszy przelotny dotyk prowadzący do pierwszego tańca spotykających się w żarze ust, a ukoronowały narodziny małej Valji, choć o tym ostatnim wiedziała jedynie połowa miłosnego owocu przeżartego oszustwem niedomówień.
Krzywizna jego uśmiechu przecina jej serce niczym strzała, Gudrun na moment kurczy się w sobie jakby przygnieciona powietrza pełnego ich przyspieszonych oddechów, gdy mimo że nieruchomi krążą wokół siebie szukając najczulszego miejsca, w które najlepiej uderzyć, aby zranić najgłębiej, najbardziej dotkliwie, już samym ciosem nie dopuszczając do tego, aby rana mogła tak łatwo się zagoić. Powinna się jątrzyć, palić żywym ogniem, działać jak nagłe uderzenie w policzek, sprawiając, że nic nie przyciągnie ich ponownie w swoją stronę. Pojedyncza łza spływa znowu po jej policzku, Gudrun ściera ją jednak zamaszystym ruchem, unosząc do góry podbródek i zmuszając się do tego, aby ponownie spojrzeć mu głęboko w oczy.
- Masz rację. Pomyśleć, że zmarnowaliśmy na siebie dziesięć lat. - Zakłada ręce na piersi. - Jedynym dobrem, który z niego wynikło jest Vanja. Chociaż tak łatwo przychodzi ci umyć od niej ręce. Nie wiesz co tracisz. Chociaż tak jak mówisz, niektórzy z góry zostali skazani na porażkę, dokonując samych nieodpowiednich wyborów - podsumowuje, dostosowując jego uwagę o fossegrimach do własnych potrzeb. - Mam nadzieję, że ty byłeś moim ostatnim. - Błędem, złym wyborem.
Jeszcze chwilę wcześniej przesunęłaby się w jego stronę, odpowiedziała ruchem w przód na ten jego taniec raka, gdy Viljo wycofuje się w głąb pomieszczenia jakby chciał zniknąć jej z oczu, zlać się z garderobianym tłem. Ale to przecież nigdy tak naprawdę nie było mu dane. Prawie nigdy nie był w stanie rozpłynąć się w powietrzu, odepchnąć od swojej twarzy spojrzenia natrętnych gapiów zafascynowanych nie tylko jego namacalnym pięknem, ale i tym, czego nie potrafili dokładnie zdefiniować, jego aura była w końcu zarazem ulotna jak i nieugaszona. To wrażenie niemożności wpisania się w otoczenie pogłębia się, gdy tylko pierścień zsuwa się ze szczupłego palca pianisty.
- Sama trafię do wyjścia - mówi, odwracając się na pięcie.
Nie może się teraz rozpaść. Nie na jego oczach.
Wystarczy, że uda jej się przekroczyć garderobiany próg. Zmierza dalej, przed siebie, tak naprawdę poruszając się zupełnie na oślep.
Gudrun i Viljo z tematu