:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny
2 posters
Nieznajomy
10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:32
10.09.2000
Nadzieje i lęki snują się niby wstęgi mgieł pomiędzy ruinami opowieści o niedźwiedziej jamie, prowokując do podniesienia rękawicy rzuconej niegdyś przez szalonego bajarza, który na podatnym sugestiom płótnie ludzkiego umysłu uwiecznił historię jednej z wielu przecież ran w leśnej ziemi.
Zaskakuje go jak niektóre z archaicznych – sięgających wszak czasów młodości jego dziadków – przekazów wciąż pozostają żywe, jakby karmiły się poświęcaną im atencją, obrastając w gruby pancerz wiary, niezdolny już teraz, by przebiły go groty sceptycyzmu kierowane weń przez tych, którzy nigdy nie mieli śmiałości wpuścić do swojego życia cieni fantazji. Loar niechętnie, z powątpiewaniem, dokarmia ten mit swoją uwagą, nieprzewidzianie roznieconą jak pożar w trakcie rozmowy o magicznych bestiach; wyławia z mętnego bajora retrospekcji okruchy scen snutych charkliwym głosem Rasmusa Lindahla – te najbardziej znane, o berserkerze, który w oparach zapomnienia pogrzebał własne człowieczeństwo, dopasowując własne ciało do bezpiecznej, zwierzęcej formy; którego przeklęty skarb, ukryty w skalnej rozpadlinie, uwięził na wieczność w niedźwiedzim cielsku; i te mniej powszechne, również o skarbie, o wydrążonej w ziemi boskim gniewem bezdennej studni wypełnionej po brzegi talarami. Wszystkie w równej mierze nieprawdopodobne, żadna jednak niepozbawiona głęboko zasadzonego ziarna prawdy, kiełkującego nadzieją za każdym razem od początku, gdy w czarnorynkowym, ograniczonym obiegu pojawia się nowa molekuła.
Z ostrożnością, lecz i bez wyraźnych oporów, daje się porwać temu szaleństwu, które niesie go na skrzydłach niepewnego przeświadczenia, że tam, gdzie obrosłe w iluzję bajania, skrywają się również tnące rzeczywistość racjonalnością fakty. A te, już na miejscu, wyglądają przejmująco rachitycznie. Ścięte jesiennym oddechem runo odsłania przed nim niechronioną niczym więcej glebę, z której błagalnie wyciągają się ku niebu, ku niemu, wykręcone artretyzmem czasu ramiona krzewów i porzuconych gałązek. Nic więcej. Wokół jamy nie ma niczego więcej – choćby śladu sapiącej agresją istoty, której obecność i królestwo anonsować winny resztki ostatniej wieczerzy niedźwiedzich ofiar.
Wibrującą mu w uszach borową ciszę rozrywa trzask łamanych gałęzi, tuż za jamą, gdzie wzniesienie terenu, jak kurtyna, skrywa przed nim misterium odgrywane przez leśnych aktorów. Dłoń bezwiednie wędruje za plecy, gdzie mierzy się z drwiącą pustką. Nie ma przy sobie nic, co zapewniłoby mu komfort bezpiecznego przedzierania się przez knieję. Amator. Håkon wybiłby mu za to zęby.
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:33
Wiatr szumiał nad jego głową jak zatroskany gospodarz przejęty niepożądanym gościem. Korony drzew kołysały się, tańcząc w rytm zamaszystych wydechów wyrzucanych z rozdętych, powietrznych płuc, do cna przesiąkniętych chłodem. Nie raczył się tym widokiem, pejzażem namalowanym dłońmi natury na płótnie jego spojrzenia, znieczulony doszczętnie - to była pewnie nadana mu z narodzeniem wada, przegniła, parszywa cecha, płytkie myśli, płytkie potrzeby i płytka jednak obecna magia.
Zakład to zakład, mruczał, niczym modlitwę pod nosem próbując pochodnią słów (bez?)skutecznie odpędzić stworzenie strachu które znalazło schronienie za balustradą żeber. Zakład to zakład - mówili, że nic tam nie ma. Przychodził tutaj ostatni; założyli się z paczką kumpli przy którymś, z całą pewnością nie-pierwszym piwie, że każdy z nich tutaj przyjdzie i sprawdzi, czy opowieści są słuszne czy może są stekiem bzdur. Przyszedł ostatni, ze względu na obowiązki oczekujące w pracy - niech Odyn chroni osoby, które twierdzą inaczej, próbując wywęszyć tchórza.
Trzask! Agonalne wołanie gałęzi. Szczątkowa logika myśli przesuwa się w jego głowie powoli jak przestarzały mechanizm. Dostrzega postać, dziwnie znajomą, zaskakująco znajomą - z całą pewnością znajomą; i już, strach paruje, ucieka przez pory skóry.
- Ooo rany - pierwsze stwierdzenie żalu, stwierdzenie niedowierzania. - No serio? - Wplótł palce między kosmyki włosów, przeczesał gęstą czuprynę. Był przystojny - każdy powtarzał, że był zabójczo przystojny. Uroda była dla niego wybawicielką z opresji, była przyczyną dla której szczególnie młode, dziewczęce twarze zwykła nawiedzać dosadna czerwień rumieńca. Mógłby być fossegrimem - ale, niestety, nie był - zamiast na harfie czy skrzypcach grał doskonale na nerwach.
- Ja tutaj liczę na dreszczyk, ryki, pościgi - zaczął wymieniać z żalem - i w zamian za to, wyrastasz mi przed oczami ty - ty wydaje się być najgorszą obelgą, wstrętnym niemiłym słowem, które z wyraźnym trudem wypełza ze źródła krtani. Swoją złość, zazdrość - dlaczego ten nieudacznik pojawił się właśnie tutaj? struga tu bohatera, którym nie będzie nigdy, jest nikim, urodził się nikim, spłowiałym, uśpionym i zawsze zostanie nikim - wymienia na oręż drwiny. Jest dobrze, już dobrze, nie ma się czego bać.
- Nic dziwnego, że niedźwiedź już sobie poszedł - zbliżył się do zwierzęcej jamy, zaglądnął, racząc ten moment wymownym wzruszeniem ramion. - Jesteś tak nudny, że wieje tym na kilometr. N u d a ! - wycedził, kopiąc zarazem kamień, jaki się napatoczył na jego drodze. Kopnął stanowczo zbyt mocno; skalny okruch potoczył się prosto w gardziel jaskini. Przełknął wyraźniej ślinę oraz zastygnął przez chwilę, z nieobarczonym myślą wyrazem twarzy.
Zakład to zakład, mruczał, niczym modlitwę pod nosem próbując pochodnią słów (bez?)skutecznie odpędzić stworzenie strachu które znalazło schronienie za balustradą żeber. Zakład to zakład - mówili, że nic tam nie ma. Przychodził tutaj ostatni; założyli się z paczką kumpli przy którymś, z całą pewnością nie-pierwszym piwie, że każdy z nich tutaj przyjdzie i sprawdzi, czy opowieści są słuszne czy może są stekiem bzdur. Przyszedł ostatni, ze względu na obowiązki oczekujące w pracy - niech Odyn chroni osoby, które twierdzą inaczej, próbując wywęszyć tchórza.
Trzask! Agonalne wołanie gałęzi. Szczątkowa logika myśli przesuwa się w jego głowie powoli jak przestarzały mechanizm. Dostrzega postać, dziwnie znajomą, zaskakująco znajomą - z całą pewnością znajomą; i już, strach paruje, ucieka przez pory skóry.
- Ooo rany - pierwsze stwierdzenie żalu, stwierdzenie niedowierzania. - No serio? - Wplótł palce między kosmyki włosów, przeczesał gęstą czuprynę. Był przystojny - każdy powtarzał, że był zabójczo przystojny. Uroda była dla niego wybawicielką z opresji, była przyczyną dla której szczególnie młode, dziewczęce twarze zwykła nawiedzać dosadna czerwień rumieńca. Mógłby być fossegrimem - ale, niestety, nie był - zamiast na harfie czy skrzypcach grał doskonale na nerwach.
- Ja tutaj liczę na dreszczyk, ryki, pościgi - zaczął wymieniać z żalem - i w zamian za to, wyrastasz mi przed oczami ty - ty wydaje się być najgorszą obelgą, wstrętnym niemiłym słowem, które z wyraźnym trudem wypełza ze źródła krtani. Swoją złość, zazdrość - dlaczego ten nieudacznik pojawił się właśnie tutaj? struga tu bohatera, którym nie będzie nigdy, jest nikim, urodził się nikim, spłowiałym, uśpionym i zawsze zostanie nikim - wymienia na oręż drwiny. Jest dobrze, już dobrze, nie ma się czego bać.
- Nic dziwnego, że niedźwiedź już sobie poszedł - zbliżył się do zwierzęcej jamy, zaglądnął, racząc ten moment wymownym wzruszeniem ramion. - Jesteś tak nudny, że wieje tym na kilometr. N u d a ! - wycedził, kopiąc zarazem kamień, jaki się napatoczył na jego drodze. Kopnął stanowczo zbyt mocno; skalny okruch potoczył się prosto w gardziel jaskini. Przełknął wyraźniej ślinę oraz zastygnął przez chwilę, z nieobarczonym myślą wyrazem twarzy.
Nieznajomy
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:34
Strach najgroźniej, najpoważniej wygląda w pełnym świetle, w blasku słońca, wyzłocony, wyniesiony na piedestał wszechlęków. Pozbawiony cieni, w które można go ubrać, za kurtyną których można nadawać mu formę najmniejszego zła, staje się narzędziem nieludzkiej wręcz zmyślności w zadawaniu psychicznych tortur. Nie znika nawet wtedy, gdy skrywająca go leśna zasłona niepewności opada, nadając mu w pełni namacalnych, ludzkich kształtów, wypełniając głosem przeszłości, którego ostrze z chirurgiczną wręcz dokładnością odnajduje zasklepione rany, by rozciąć je z powrotem. Gorycz i złość ulewają się z nich jedynie w niewielkim stopniu, jakby pod skórą nie było już niczego więcej. I więcej nie ma – pozostaje tylko znużenie; zmęczenie czczym, dziecięcym gadaniem, które kilkanaście lat wcześniej paliło wstydem, obecnie jednak powoduje wyłącznie nieprzyjemne pieczenie dumy.
Wzdycha. Bo przecież już się pogodził, pogodził z ofiarowanym mu życiem; zaakceptował wreszcie dar śnienia, dryfowania po bezkresnym oceanie pośledniości bez możliwości dotarcia, zatrzymania się na stałe na którymkolwiek z dwóch skrajnych brzegów. Wzdycha – wcale nie z ulgą; wyrzuca z siebie ciężar, jaki Norny zrzuciły mu właśnie na ramiona. Bardziej niż ze znienawidzonym kuzynem, wolałby mierzyć się teraz z niedźwiedziem, berserkerem, jakimkolwiek innym potworem, którego genezę odnalazłby na kartach legend i w miejskich przekazach ustnych.
- Skoro liczysz na dreszczyk emocji to rzeczywiście wybrałeś niewłaściwe miejsce – odpowiada z wcale nie wymuszonym, smutnym uśmiechem. Wargi drżą mu jednak niebezpiecznie, jakby niepewne, czy nie zdradzić kamuflowanego rozbawienia wywnętrzaniem się krewniaka. – W Wielkiej Bibliotece już byłeś? Myślę, że kontakt z książkami i wiedzą jako taką dostarczy ci właściwego poziomu adrenaliny na kilka najbliższych lat, kuzynie. – Nie pozostaje dłużny, tak samo wiele pogardy wtłaczając w liche trzy sylaby ostatniego słowa, z dawną, młodzieńczą zapalczywością odbija posłaną ku niemu piłeczkę wzajemnego obrzucania się obelgami, tym razem jednak ubranych w bardziej kurtuazyjne zwroty. Jakby dorosłość wymogła na nich poważanie kultury rozmowy, nawet w miejscach takich jak to, gdzie pierwotna natura nie zna litości i uległości.
Dezaprobata wyraźnie odmalowuje się na jego obliczu, podkreślona skrzyżowanymi na piersi rękoma, kiedy z mieszanką uwagi i politowania obserwuje poczynania mężczyzny. Z tyłu głowy, jak trujący kwiat, majaczy zwodnicza myśl, by wepchnąć go w tę jamę. Sprawdzić, czy w jej niezbadanym wnętrzu znajduje się obecnie jakikolwiek lokator; jak bardzo jest głęboka; jak bardzo prawdziwa.
- Przyszedłeś tu tylko denerwować ludzi i płoszyć zwierzęta czy masz bardziej ambitny cel? Jak się boisz, mogę ci pomóc dostać się do wnętrza tej jamy. – W rzuconej z pełną powagą propozycji trudno doszukać się drugiego dna. Dorosłość, poza redukcją młodzieńczej brawury, wykształciła w Loarze poczucie obowiązku pomocy niezdecydowanym w szybkim podejmowaniu ważkich decyzji.
Wzdycha. Bo przecież już się pogodził, pogodził z ofiarowanym mu życiem; zaakceptował wreszcie dar śnienia, dryfowania po bezkresnym oceanie pośledniości bez możliwości dotarcia, zatrzymania się na stałe na którymkolwiek z dwóch skrajnych brzegów. Wzdycha – wcale nie z ulgą; wyrzuca z siebie ciężar, jaki Norny zrzuciły mu właśnie na ramiona. Bardziej niż ze znienawidzonym kuzynem, wolałby mierzyć się teraz z niedźwiedziem, berserkerem, jakimkolwiek innym potworem, którego genezę odnalazłby na kartach legend i w miejskich przekazach ustnych.
- Skoro liczysz na dreszczyk emocji to rzeczywiście wybrałeś niewłaściwe miejsce – odpowiada z wcale nie wymuszonym, smutnym uśmiechem. Wargi drżą mu jednak niebezpiecznie, jakby niepewne, czy nie zdradzić kamuflowanego rozbawienia wywnętrzaniem się krewniaka. – W Wielkiej Bibliotece już byłeś? Myślę, że kontakt z książkami i wiedzą jako taką dostarczy ci właściwego poziomu adrenaliny na kilka najbliższych lat, kuzynie. – Nie pozostaje dłużny, tak samo wiele pogardy wtłaczając w liche trzy sylaby ostatniego słowa, z dawną, młodzieńczą zapalczywością odbija posłaną ku niemu piłeczkę wzajemnego obrzucania się obelgami, tym razem jednak ubranych w bardziej kurtuazyjne zwroty. Jakby dorosłość wymogła na nich poważanie kultury rozmowy, nawet w miejscach takich jak to, gdzie pierwotna natura nie zna litości i uległości.
Dezaprobata wyraźnie odmalowuje się na jego obliczu, podkreślona skrzyżowanymi na piersi rękoma, kiedy z mieszanką uwagi i politowania obserwuje poczynania mężczyzny. Z tyłu głowy, jak trujący kwiat, majaczy zwodnicza myśl, by wepchnąć go w tę jamę. Sprawdzić, czy w jej niezbadanym wnętrzu znajduje się obecnie jakikolwiek lokator; jak bardzo jest głęboka; jak bardzo prawdziwa.
- Przyszedłeś tu tylko denerwować ludzi i płoszyć zwierzęta czy masz bardziej ambitny cel? Jak się boisz, mogę ci pomóc dostać się do wnętrza tej jamy. – W rzuconej z pełną powagą propozycji trudno doszukać się drugiego dna. Dorosłość, poza redukcją młodzieńczej brawury, wykształciła w Loarze poczucie obowiązku pomocy niezdecydowanym w szybkim podejmowaniu ważkich decyzji.
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:34
Spoglądał na wszystkich z góry.
Nie wiedział - nigdy nie wiedział - ludzie, tacy jak oni, mieli nie wiedzieć nigdy - że podwyższenie, z którego patrzył na świat, jest narośniętym garbem głupoty. Głupoty, towarzyszącej mu wręcz od zawsze; nie była, co oczywiste, w żadnym stopniu szkodliwa, trująca, by mógł osobiście poznać jej destrukcyjny wpływ. Utkwiony poza zasięgiem, nie żywił żadnych, niewyraźnych przebłysków własnej siły rozsądku. Głupota, w rzeczywistości, wyłącznie szkodziła innym; każdemu, kto nie zwykł tańczyć do wygrywanej melodii, kto nie zwykł zwracać uwagi, kto nie zwykł jemu przyklasnąć, gdy wciąż, niestrudzenie prowadził swe nieustanne przyjęcie życia.
Głupota, niczym krzywe zwierciadło, zmieniała drastycznie odbiór postrzeganego świata. Słyszał, co chciał usłyszeć, patrzył na własny zysk, puchnąc od egoizmu. Głupota pozwalała mu przetrwać - bez niej, podobnie jak inni, niezwykle łatwo doznałby gorzkiej klęski. Klęski, w której miał ostatecznie zrozumieć, że przecież nie znaczy nic; jest pozbawiony pasji, przesiąknięty niechęcią do jakichkolwiek prac, bez żadnych, dostrzegalnych talentów ani umiejętności. Magia - kiepska i beznadziejnie kontrolowana - stawała się przetargową kartą. Była powodem, dzięki któremu mógł wskazać palcem na ludzi, znacznie gorszych od niego. Ludzi, w których pozostawała uśpiona, ludzi, których nie wybrał dar, ludzi, dokładnie taki jak jego znienawidzony kuzyn.
Już od początku darzył go wyjątkowym brakiem sympatii godnej ofiarowania krewnym - sam nie mógł stwierdzić, z jakiej, wyszczególnionej przyczyny. Natychmiast, kiedy jego spojrzenie zderzało się z sylwetką Loara, przeszywał go niepojęty prąd złości, zupełnie, jakby trafiony był połyskliwą włócznią błyskawic. Nie wiedział, co rzeczywiście pojawiało się w roli prowodyra kaskady gniewu, czy samo, czujne spojrzenie zza szkieł okularów, czy wyraz twarzy, czy może coś, czego sam, na pierwszy - drugi - rzut oka, nigdy nie umiał dostrzec. Postrzegał go w charakterze szkodnika, zakały, wstydu dla ich rodziny pozbawionego cząstki krążącej w nich od pokoleń. Był niepełny; wybrakowany. Uznawał tak, wielokrotnie, w myślach przed samym sobą, nawet gdy osobiście z trudem przeczołgał się poprzez wszystkie etapy magicznej edukacji.
- Lepiej przetrzyj te okularki, śnięta rybo. Nie widzisz, że nic tutaj nie ma? - atak, kolejny atak w odpowiedzi na ostrzał ciętych, starannie dobranych słów, padających ze strony niespecjalnie zadowolonego kuzyna. - A może całkiem oślepłeś? - szydzić, z tego, z czego rzeczywiście najlepiej i najwygodniej. Szydzić, by zatuszować własne zmieszanie i strach. Szydzić, by nie ukazać że rzeczywiście boi się zajrzeć, czy jama, tak jak zapewniał, jest pusta.
- Pewnie tak, skoro przyszedłeś tutaj - mruknął. Dziwił się i poniekąd ciekawił, co Loar robił w tym miejscu. Lasy, okalające Midgard, słynęły z wielu magicznych stworzeń, groźnych nawet dla doświadczonych galdrów.
- Powiedz mi - wymierzył w niego kolejny, werbalny cios. Powstrzymał wcześniej pokusę strącenia mu okularów. - Jaki miałeś plan na obronę? - wpatrywał się pytająco, krzyżując wkrótce ramiona na swojej piersi, w wyrazie powątpiewania.
- Skoro się głupio pytałeś, przypomnę ci pewną rzecz. To kryjówka najbardziej skurwysyńskiego niedźwiedzia, jakiego znał ten las... No, jeśli wierzy się opowieściom ludzi.
Nie wiedział - nigdy nie wiedział - ludzie, tacy jak oni, mieli nie wiedzieć nigdy - że podwyższenie, z którego patrzył na świat, jest narośniętym garbem głupoty. Głupoty, towarzyszącej mu wręcz od zawsze; nie była, co oczywiste, w żadnym stopniu szkodliwa, trująca, by mógł osobiście poznać jej destrukcyjny wpływ. Utkwiony poza zasięgiem, nie żywił żadnych, niewyraźnych przebłysków własnej siły rozsądku. Głupota, w rzeczywistości, wyłącznie szkodziła innym; każdemu, kto nie zwykł tańczyć do wygrywanej melodii, kto nie zwykł zwracać uwagi, kto nie zwykł jemu przyklasnąć, gdy wciąż, niestrudzenie prowadził swe nieustanne przyjęcie życia.
Głupota, niczym krzywe zwierciadło, zmieniała drastycznie odbiór postrzeganego świata. Słyszał, co chciał usłyszeć, patrzył na własny zysk, puchnąc od egoizmu. Głupota pozwalała mu przetrwać - bez niej, podobnie jak inni, niezwykle łatwo doznałby gorzkiej klęski. Klęski, w której miał ostatecznie zrozumieć, że przecież nie znaczy nic; jest pozbawiony pasji, przesiąknięty niechęcią do jakichkolwiek prac, bez żadnych, dostrzegalnych talentów ani umiejętności. Magia - kiepska i beznadziejnie kontrolowana - stawała się przetargową kartą. Była powodem, dzięki któremu mógł wskazać palcem na ludzi, znacznie gorszych od niego. Ludzi, w których pozostawała uśpiona, ludzi, których nie wybrał dar, ludzi, dokładnie taki jak jego znienawidzony kuzyn.
Już od początku darzył go wyjątkowym brakiem sympatii godnej ofiarowania krewnym - sam nie mógł stwierdzić, z jakiej, wyszczególnionej przyczyny. Natychmiast, kiedy jego spojrzenie zderzało się z sylwetką Loara, przeszywał go niepojęty prąd złości, zupełnie, jakby trafiony był połyskliwą włócznią błyskawic. Nie wiedział, co rzeczywiście pojawiało się w roli prowodyra kaskady gniewu, czy samo, czujne spojrzenie zza szkieł okularów, czy wyraz twarzy, czy może coś, czego sam, na pierwszy - drugi - rzut oka, nigdy nie umiał dostrzec. Postrzegał go w charakterze szkodnika, zakały, wstydu dla ich rodziny pozbawionego cząstki krążącej w nich od pokoleń. Był niepełny; wybrakowany. Uznawał tak, wielokrotnie, w myślach przed samym sobą, nawet gdy osobiście z trudem przeczołgał się poprzez wszystkie etapy magicznej edukacji.
- Lepiej przetrzyj te okularki, śnięta rybo. Nie widzisz, że nic tutaj nie ma? - atak, kolejny atak w odpowiedzi na ostrzał ciętych, starannie dobranych słów, padających ze strony niespecjalnie zadowolonego kuzyna. - A może całkiem oślepłeś? - szydzić, z tego, z czego rzeczywiście najlepiej i najwygodniej. Szydzić, by zatuszować własne zmieszanie i strach. Szydzić, by nie ukazać że rzeczywiście boi się zajrzeć, czy jama, tak jak zapewniał, jest pusta.
- Pewnie tak, skoro przyszedłeś tutaj - mruknął. Dziwił się i poniekąd ciekawił, co Loar robił w tym miejscu. Lasy, okalające Midgard, słynęły z wielu magicznych stworzeń, groźnych nawet dla doświadczonych galdrów.
- Powiedz mi - wymierzył w niego kolejny, werbalny cios. Powstrzymał wcześniej pokusę strącenia mu okularów. - Jaki miałeś plan na obronę? - wpatrywał się pytająco, krzyżując wkrótce ramiona na swojej piersi, w wyrazie powątpiewania.
- Skoro się głupio pytałeś, przypomnę ci pewną rzecz. To kryjówka najbardziej skurwysyńskiego niedźwiedzia, jakiego znał ten las... No, jeśli wierzy się opowieściom ludzi.
Nieznajomy
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:35
Atak, chociaż spodziewany – oczekiwany z napięciem jak pierwszy, jesienny śnieg wgryzający się zachłannie w spragnioną ziemię – wydaje się zbyt gwałtowny, nadkruszając wznoszony latami, z poświęceniem mur pewności siebie. Pęknięcie niezdecydowania rozchodzi się promieniście po tafli umysłu, burząc dotychczasową percepcję świata. Rzeczywistość odbija się w poszarpanej, zniszczonej powierzchni jak w krzywym zwierciadle; wsysa go gwałtownie w wir zaprzeszłych zdarzeń, zbyt wyraźnie kreśląc przejaskrawiony obraz zdarzeń sprzed niemal dwóch dekad. Dłonie, jeszcze nie zaciśnięte w pięści, zaczynają ostrzegawczo drżeć, obmywane jak skały falami oceanu złości. Złość zresztą – to parszywe, drażniące ziarenko, które wzrasta w nim jak cierń, przebijając każdą wewnętrzną strukturę setkami kolców nasączających go szczodrze jadem i kąśliwością – jak zdrajca przeżera się przez barykadę stanowczości, pchając gwałtownie ku rozwiązaniom nieprzystającym dorosłym mężczyznom. Szatkuje umysł ostrą klingą wspomnień, w których tłem dla obecnych wydarzeń stają się dziecięce niesnaski – śnieżnobiała koszula zabrudzona sokiem porzeczkowym w ostatniej chwili przed wyjściem na skleconą ze skrzynek scenę, w którą wwiercały się oczy najważniejszej dla niego publiczności, starszyzna rodziny, z babcią na czele, zaciek jak krew z pękniętego serca żłobił ścieżkę w dół ku spodniom, lepił się do ciała, ani na chwilę nie pozwalając skoncentrować myśli na właściwym zadaniu; pozornie nieistotne, błahe wyzwanie co roku rzucane, co roku podejmowane przez coraz liczniejszą zgraję Lindahlowych pąkli: kto wyżej, kto dłużej utrzyma wzniesione magią ciasto ponad zadarte wysoko, buńczucznie głowy, co roku coraz bardziej topiło Loara w czarze wstydu i pętającej rozsądek paniki – gdzie na pierwszym planie, zbyt znajomy, wyryty dłutem gniewu na podatnej najdrobniejszym zmianom fakturze dumy niepodzielnie rozciąga się cień samozwańczego księcia destrukcji cudzych nadziei.
Nadzieję z łatwością wymienia jednak na oczekiwania. Pozwala Amundowi szczekać bez końca; pozwala mu dolewać oliwy szyderstwa do gorejącego ogniska gniewu; pozwala na ostateczne zdeptanie swojej pewności; pozwala sobie na nowo stać się chłopcem, który nie ma nic do stracenia.
- To, że czegoś nie widzisz, nie znaczy, że tego nie ma, Amundzie. – Drżą dłonie, drży głos, drżą nerwy, gdy ostatkiem sił ubiera słowa w spokojny ton tuż przed tym, jak gwałtownym, prędkim ruchem dopada kuzyna, zarzucając mu ramię na szyję i przyciągając do siebie. – Nie uczyli cię tego? Czy może wiedza wyleciała ci przez ten dziurawy jak sito umysł? Chcesz wiedzieć, jaki mam plan na obronę, kiedy ten skurwysyński niedźwiedź wreszcie się tu pojawi? – Nie podnosi głosu – czająca się w cieniu obawa, że może jednak, mimo tak oczywistych oznak braku zagrożenia, w pobliżu znajduje się prawowity, legendarny lokator sławetnej jamy, nie pozwala mu czynienie więcej hałasu niż powodowany już jest obecnością jego kuzyna. – Będę liczył na to, że lata przebywania w tym lesie pozbawiły go smaku i z przyjemnością zeżre takie gówno jak ty.
Nadzieję z łatwością wymienia jednak na oczekiwania. Pozwala Amundowi szczekać bez końca; pozwala mu dolewać oliwy szyderstwa do gorejącego ogniska gniewu; pozwala na ostateczne zdeptanie swojej pewności; pozwala sobie na nowo stać się chłopcem, który nie ma nic do stracenia.
- To, że czegoś nie widzisz, nie znaczy, że tego nie ma, Amundzie. – Drżą dłonie, drży głos, drżą nerwy, gdy ostatkiem sił ubiera słowa w spokojny ton tuż przed tym, jak gwałtownym, prędkim ruchem dopada kuzyna, zarzucając mu ramię na szyję i przyciągając do siebie. – Nie uczyli cię tego? Czy może wiedza wyleciała ci przez ten dziurawy jak sito umysł? Chcesz wiedzieć, jaki mam plan na obronę, kiedy ten skurwysyński niedźwiedź wreszcie się tu pojawi? – Nie podnosi głosu – czająca się w cieniu obawa, że może jednak, mimo tak oczywistych oznak braku zagrożenia, w pobliżu znajduje się prawowity, legendarny lokator sławetnej jamy, nie pozwala mu czynienie więcej hałasu niż powodowany już jest obecnością jego kuzyna. – Będę liczył na to, że lata przebywania w tym lesie pozbawiły go smaku i z przyjemnością zeżre takie gówno jak ty.
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:36
Na samym, nieopierzonym początku następuje zdziwienie, którego widmo spowija, zniewala struktury myśli. Później, niedługo później erupcja złości zaiskrzy się w osadzanym spojrzeniu, napręży włókienka drobnych, mimicznych mięśni, wykrzywi twarz w groteskową, marsową minę. Palce skuliły się w bryłę pięści, w krtani zamarło proste pytanie jak… (jak śmiesz); jak to możliwe, skąd - czerpały podobne, nieokiełznane, wymyślne pokłady buty. Posmak upokorzenia jest bliski - miał zamiar go wkrótce wypluć.
- Doigrałeś się. - Odpowiedział, niedługo po otrząśnięciu się z konsternacji, żerującej, niczym tłusty pasożyt, rozniecającej bierność. Przebłysk szaleństwa zatańczył na taflach oczu; w jego, wymarzonym odczuciu, znienawidzony kuzyn powinien być całkiem bierny, powinien poddać się, zasłużenie każdej z posłanych obelg; zasłużył, owszem, zasłużył, z chwilą swoich narodzin, z chwilą powstania skazy.
- Powinni się ciebie pozbyć - wycedził niedługo później przez zęby. Wyrwał się z obmierzłego uścisku. On miał być drapieżnikiem. Nigdy nie był ofiarą. - Tak szybko, jak zobaczyli twoje wybrakowanie - kolejna z wbijanych szpilek, nakreślenie w jego odczuciu istotnej i obsesyjnej kwestii. Magia, która przenigdy nie otrząsnęła się w jego ciele ze snu. Szepty, których szum za plecami niósł się jak kołyszący ruch traw. Główny, istotny powód, przez który, jak wierzył, w istocie go nienawidził.
Uniósł rękę; wskazując, dalece od elegancji na jego klatkę piersiową. Inni byli tchórzliwi - zamierzał go w tym momencie osądzić, dopełnić konflikt zaostrzający się w dysonansach lat.
- Masz rację, jesteś bezpieczny. Tylko z innego powodu - krzywy uśmieszek wpełznął na jego oblicze. A to sukinsyn. Musiał mu przyznać - miał doskonale gadane - jednak czy to wystarczy?
- Żaden, nawet solidnie jebnięty niedźwiedź nie będzie chciał ruszyć gówna - wściekły, nieomal splunął razem z ciskanym zdaniem. Pozwalał aurze ogarniającej go złości rozprzestrzeniać się jak bezkresnej, nieujarzmionej pożodze. Czuł, jak dodaje mu skrzydeł, jak dzięki niej, intensywnie, na nowo, wyniośle żyje.
- A właśnie ty jesteś gównem, Loar - zakończył swój prosty wywód. Śniący. Hańba w rodzinie. Czy nie rozumiał, jak wielki przyniósł im wstyd? - Nie masz praw do nazwiska, z którym się wciąż obnosisz - nie wiedział, w którym momencie pięść wystrzeliła, by zadać cios prosto w szczękę. Wiedział, jednak, że bardzo chciał go uderzyć, zobaczyć w nim grymas bólu, zedrzeć gruby, izolujący naskórek pewności, którym - najwyraźniej, jak sądził - nadal śmiał się okrywać.
Uznajmy roboczo, że bonus +25 do sprawności. Więcej mięśni niż rozumu...
wycelowanie poprawne (3); 22 + 25 = 47
- Doigrałeś się. - Odpowiedział, niedługo po otrząśnięciu się z konsternacji, żerującej, niczym tłusty pasożyt, rozniecającej bierność. Przebłysk szaleństwa zatańczył na taflach oczu; w jego, wymarzonym odczuciu, znienawidzony kuzyn powinien być całkiem bierny, powinien poddać się, zasłużenie każdej z posłanych obelg; zasłużył, owszem, zasłużył, z chwilą swoich narodzin, z chwilą powstania skazy.
- Powinni się ciebie pozbyć - wycedził niedługo później przez zęby. Wyrwał się z obmierzłego uścisku. On miał być drapieżnikiem. Nigdy nie był ofiarą. - Tak szybko, jak zobaczyli twoje wybrakowanie - kolejna z wbijanych szpilek, nakreślenie w jego odczuciu istotnej i obsesyjnej kwestii. Magia, która przenigdy nie otrząsnęła się w jego ciele ze snu. Szepty, których szum za plecami niósł się jak kołyszący ruch traw. Główny, istotny powód, przez który, jak wierzył, w istocie go nienawidził.
Uniósł rękę; wskazując, dalece od elegancji na jego klatkę piersiową. Inni byli tchórzliwi - zamierzał go w tym momencie osądzić, dopełnić konflikt zaostrzający się w dysonansach lat.
- Masz rację, jesteś bezpieczny. Tylko z innego powodu - krzywy uśmieszek wpełznął na jego oblicze. A to sukinsyn. Musiał mu przyznać - miał doskonale gadane - jednak czy to wystarczy?
- Żaden, nawet solidnie jebnięty niedźwiedź nie będzie chciał ruszyć gówna - wściekły, nieomal splunął razem z ciskanym zdaniem. Pozwalał aurze ogarniającej go złości rozprzestrzeniać się jak bezkresnej, nieujarzmionej pożodze. Czuł, jak dodaje mu skrzydeł, jak dzięki niej, intensywnie, na nowo, wyniośle żyje.
- A właśnie ty jesteś gównem, Loar - zakończył swój prosty wywód. Śniący. Hańba w rodzinie. Czy nie rozumiał, jak wielki przyniósł im wstyd? - Nie masz praw do nazwiska, z którym się wciąż obnosisz - nie wiedział, w którym momencie pięść wystrzeliła, by zadać cios prosto w szczękę. Wiedział, jednak, że bardzo chciał go uderzyć, zobaczyć w nim grymas bólu, zedrzeć gruby, izolujący naskórek pewności, którym - najwyraźniej, jak sądził - nadal śmiał się okrywać.
Uznajmy roboczo, że bonus +25 do sprawności. Więcej mięśni niż rozumu...
wycelowanie poprawne (3); 22 + 25 = 47
Nieznajomy
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:37
Śmiech, zupełnie niespodziewanie nawet dla niego, wyrywa się gwałtownie z loarowego gardła, gradem perełek zaskoczenia opadając na coraz bardziej rozjuszonego kuzyna.
Mimo usilnych starań, mimo niezliczonych prób, nie udało mu się przez tyle lat wyrobić właściwego pancerza, ochronnej skorupy, od której odbijałaby się kaskada zatrutych strzał słów. Dopiero teraz, kiedy ponownie staje w szranki z demonami przeszłości, z zaskoczeniem i żalem zauważa, że wciąż każde z nich odczuwa, jak uderzenie kamienia; jak siarczysty policzek – czuje zresztą, jak twarz płonie mu od emocji. A jednak, na przekór rozsądkowi, nie potrafi powstrzymać rozbawienia, jakie wywołują w nim te infantylne – by nie nazwać ich gówniarskimi – obelgi.
- Zabawne, że takie słowa padają z ust kogoś takiego, jak ty. – Nie odpuszcza. Ani przez chwilę nie wyczuwa obecności zwątpienia nakłaniającego do złożenia broni; sytuacja zabrnęła za daleko – Amund w swej nieopierzonej bucie przekroczył granicę, do której nigdy nawet nie powinien się zbliżać. I Loar nie ma wątpliwości, że cokolwiek jeszcze się zdarzy, nie da mu możliwości, by zrobił choćby jeden krok więcej, dalej – zapędzając się (i jego, przede wszystkim jego) w niekończącą spiralę wzajemnego, bezsensownego upokorzenia. – Kogo bogowie obdarzyli całym arsenałem defektów: od zupełnego braku lotności umysłu, poprzez wadliwy instynkt samozachowawczy, na miernych zdolnościach magicznych kończąc. – Nie powinien, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie powinien – że nie ma prawa – wspominać o magicznym potencjale tlącym się w każdym innym istnieniu silniej niż w nim samym, a mimo to głos, powoli zaczynający drżeć mu od nadmiaru wzbierających gwałtowną falą emocji, niesie dalej kolejne prowokacyjne słowa. – W dodatku zdecydowali się pokarać wszystkich, z którymi masz do czynienia litowaniem się nad takim pasożytem.
Dopiero z chwilą wypowiadania tych słów, zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele mogą nieść ze sobą prawdy – że to, co w dzieciństwie brał za pobłażanie ze strony rodziny względem uciążliwego kuzyna, w rzeczywistości było politowaniem; było dmuchaniem na zimne, bo Amund, choć władał magią, znajdował się niebezpiecznie blisko granicy zakopania jej potencjału pod gruzami niemocy. Obchodząc się z nim jak z jajkiem, byleby tylko nie mieć w rodzinie kolejnego śniącego – gorzej nawet: galdra, któremu magia cofnęła się, jak treść żołądka – zdecydowali się zrobić z niego pozbawionego wszelkiej ogłady potworka. Myśl ta orzeźwia go na tyle, by w porę uniknąć wymierzonego w zaskoczeniu – i w przypływie czystej furii – ciosu. Uśmiech triumfu tańczy Loarowi w kąciku ust zaledwie chwilę, bo i chwilę później wyrównuje rachunki, hojnie odwdzięczając się kuzynowi uderzeniem w nos, w nadziei, że opłaci wszelkie rzucane bezmyślnie zniewagi krwią.
- Może to wreszcie zamknie ten twój głupi ryj i nabije rozumu do pustego łba, bo rzygać mi się chce na myśl, że miałbym słuchać twojego pipczenia choćby pół sekundy dłużej – kwituje, przywdziewając na powrót maskę względnego opanowania, pozbywając się z twarzy jakichkolwiek emocji.
Mimo usilnych starań, mimo niezliczonych prób, nie udało mu się przez tyle lat wyrobić właściwego pancerza, ochronnej skorupy, od której odbijałaby się kaskada zatrutych strzał słów. Dopiero teraz, kiedy ponownie staje w szranki z demonami przeszłości, z zaskoczeniem i żalem zauważa, że wciąż każde z nich odczuwa, jak uderzenie kamienia; jak siarczysty policzek – czuje zresztą, jak twarz płonie mu od emocji. A jednak, na przekór rozsądkowi, nie potrafi powstrzymać rozbawienia, jakie wywołują w nim te infantylne – by nie nazwać ich gówniarskimi – obelgi.
- Zabawne, że takie słowa padają z ust kogoś takiego, jak ty. – Nie odpuszcza. Ani przez chwilę nie wyczuwa obecności zwątpienia nakłaniającego do złożenia broni; sytuacja zabrnęła za daleko – Amund w swej nieopierzonej bucie przekroczył granicę, do której nigdy nawet nie powinien się zbliżać. I Loar nie ma wątpliwości, że cokolwiek jeszcze się zdarzy, nie da mu możliwości, by zrobił choćby jeden krok więcej, dalej – zapędzając się (i jego, przede wszystkim jego) w niekończącą spiralę wzajemnego, bezsensownego upokorzenia. – Kogo bogowie obdarzyli całym arsenałem defektów: od zupełnego braku lotności umysłu, poprzez wadliwy instynkt samozachowawczy, na miernych zdolnościach magicznych kończąc. – Nie powinien, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie powinien – że nie ma prawa – wspominać o magicznym potencjale tlącym się w każdym innym istnieniu silniej niż w nim samym, a mimo to głos, powoli zaczynający drżeć mu od nadmiaru wzbierających gwałtowną falą emocji, niesie dalej kolejne prowokacyjne słowa. – W dodatku zdecydowali się pokarać wszystkich, z którymi masz do czynienia litowaniem się nad takim pasożytem.
Dopiero z chwilą wypowiadania tych słów, zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele mogą nieść ze sobą prawdy – że to, co w dzieciństwie brał za pobłażanie ze strony rodziny względem uciążliwego kuzyna, w rzeczywistości było politowaniem; było dmuchaniem na zimne, bo Amund, choć władał magią, znajdował się niebezpiecznie blisko granicy zakopania jej potencjału pod gruzami niemocy. Obchodząc się z nim jak z jajkiem, byleby tylko nie mieć w rodzinie kolejnego śniącego – gorzej nawet: galdra, któremu magia cofnęła się, jak treść żołądka – zdecydowali się zrobić z niego pozbawionego wszelkiej ogłady potworka. Myśl ta orzeźwia go na tyle, by w porę uniknąć wymierzonego w zaskoczeniu – i w przypływie czystej furii – ciosu. Uśmiech triumfu tańczy Loarowi w kąciku ust zaledwie chwilę, bo i chwilę później wyrównuje rachunki, hojnie odwdzięczając się kuzynowi uderzeniem w nos, w nadziei, że opłaci wszelkie rzucane bezmyślnie zniewagi krwią.
- Może to wreszcie zamknie ten twój głupi ryj i nabije rozumu do pustego łba, bo rzygać mi się chce na myśl, że miałbym słuchać twojego pipczenia choćby pół sekundy dłużej – kwituje, przywdziewając na powrót maskę względnego opanowania, pozbywając się z twarzy jakichkolwiek emocji.
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:37
Swąd niezmierzonej złości; ostra woń spalenizny, kłębiąca się w garncu czaszki, ciemne smugi szczątkowych i pokrojonych myśli. Szereg dawnych emocji, kosmata pleśń groteskowej, przestarzałej obsesji - porasta skażoną przeszłość i chybotliwe teraz. Spala się, spala, płonie pod wieńcem ognia, w kociołku napiętej skóry. Nieopisana, rażąca wręcz antypatia gnieździ się w podwalinach beztroski dziecięcych czasów. Nie mógł być nigdy gorszy; nie był gorszy; nie, nie był, skoro pierwiastek magii otworzył w nim połyskliwe, czujne ślepie zdolności; znalazł się w Akademii, nie pełniąc roli przeżutej, gorzkiej w smaku pastylki, lekarstwa przepisanego przez kaprys rzeczywistości, kaprys, który zakaził dumne, rodzinne drzewo.
Nie zdążył; cholera-jasna-nie-zdążył. Zaciskany garb pięści zderzył się z zamierzonym celem, napierał na stado tkanek i rezonował donośnym, żałosnym wołaniem bólu. Skulił się, syknął i zmiażdżył w ustach przekleństwo, mamrocząc pod nosem kilka niezrozumiałych słów.
- Zabiję cię - charknął wreszcie wyraźniej. Pozwolił, by znaczna wściekłość zasiadła na tronie władzy w zamroczonym umyśle, paliła, niczym rozgrzany tłoczony w siatkę żył olej. Chęć, rozpaczliwe pragnienie utonięcia w amoku, pobicia, aż do powstania wysp sińców na tafli pobladłej skóry, pożarła zdrowy rozsądek; tężała, jednak - w dotychczasowej - bierności, w sztywnych, napiętych mięśniach nieprzełamanych żadnym, dotkliwym afektem ruchu.
- Będziesz żałował, że nikt cię nie wydziedziczył - dodał, budując, jak zawsze poczucie własnej wartości na suchych i niemożliwych do podważenia faktach. Odkąd pamiętał, odnosił wrażenie że Lindahl czuje się lepszy, dostosowany jak podły i sprytny szczur w zaplątaniu kanałów, znoszący własną - jak lubił twierdzić - ułomność. Nie zasługiwał, w jego odczuciu, na nic, nawet na wątłą iskrę poczucia własnej wartości, zupełnie, jakby uważał że musi cierpieć z powodu wyroku losu, przepraszać, za każdym razem za piętno swego istnienia odciśnięte wśród rzeszy dumnych, wielu pokoleń galdrów.
Kolejne, giętkie sekundy; kolejna, podjęta próba; kolejna, zebrana z widmem oddania siła, by przekuć jarzące chęci na język szorstkiego świata. Zamachnął się, lecz zaprzestał; nim wycelował, z powodzeniem, w oziębłą, zastygłą w beznamiętnej pogardzie twarz okrzepłego Loara. Trzaski łamanych gałęzi, szmer, poruszenie w lesie - w pobliżu - nie byli sami? Nie wiedział - może zwariował? Może to przesłyszenie?
- C… co to było? - wykrztusił po chwili z siebie, wycisnął, z trudem, z wyschniętej i zesztywniałej krtani.
Nie zdążył; cholera-jasna-nie-zdążył. Zaciskany garb pięści zderzył się z zamierzonym celem, napierał na stado tkanek i rezonował donośnym, żałosnym wołaniem bólu. Skulił się, syknął i zmiażdżył w ustach przekleństwo, mamrocząc pod nosem kilka niezrozumiałych słów.
- Zabiję cię - charknął wreszcie wyraźniej. Pozwolił, by znaczna wściekłość zasiadła na tronie władzy w zamroczonym umyśle, paliła, niczym rozgrzany tłoczony w siatkę żył olej. Chęć, rozpaczliwe pragnienie utonięcia w amoku, pobicia, aż do powstania wysp sińców na tafli pobladłej skóry, pożarła zdrowy rozsądek; tężała, jednak - w dotychczasowej - bierności, w sztywnych, napiętych mięśniach nieprzełamanych żadnym, dotkliwym afektem ruchu.
- Będziesz żałował, że nikt cię nie wydziedziczył - dodał, budując, jak zawsze poczucie własnej wartości na suchych i niemożliwych do podważenia faktach. Odkąd pamiętał, odnosił wrażenie że Lindahl czuje się lepszy, dostosowany jak podły i sprytny szczur w zaplątaniu kanałów, znoszący własną - jak lubił twierdzić - ułomność. Nie zasługiwał, w jego odczuciu, na nic, nawet na wątłą iskrę poczucia własnej wartości, zupełnie, jakby uważał że musi cierpieć z powodu wyroku losu, przepraszać, za każdym razem za piętno swego istnienia odciśnięte wśród rzeszy dumnych, wielu pokoleń galdrów.
Kolejne, giętkie sekundy; kolejna, podjęta próba; kolejna, zebrana z widmem oddania siła, by przekuć jarzące chęci na język szorstkiego świata. Zamachnął się, lecz zaprzestał; nim wycelował, z powodzeniem, w oziębłą, zastygłą w beznamiętnej pogardzie twarz okrzepłego Loara. Trzaski łamanych gałęzi, szmer, poruszenie w lesie - w pobliżu - nie byli sami? Nie wiedział - może zwariował? Może to przesłyszenie?
- C… co to było? - wykrztusił po chwili z siebie, wycisnął, z trudem, z wyschniętej i zesztywniałej krtani.
Nieznajomy
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:38
Iskra zaskoczenia – tego, jak szybko, z jaką łatwością udaje mu się wytrącić kuzyna z niezachwianej dotychczas równowagi pewności, niemalże strącić z piedestału zuchwalstwa – podszyta łuną dumny, rozbłyska w jego spojrzeniu intensywnie choć na krótko. Oczy już po chwili matowieją, zachodząc mgłą rozwagi. Eskalacja narastającego napięcia wydaje się opcją zabawną wyłącznie na krótką metę; w dłuższej perspektywie czasu świadomość ciężaru konsekwencji tak lekkomyślnej decyzji wbija się klinem między potrzebę wzięcia odwetu na pyszałkowatym krewniaku, a przemożną chęć wylania na nieskazitelną biel nonszalancji wiadra smolistej kompromitacji. Mimo wszystko, mimo raz po raz zaczynającej wrzeć w nim goryczy wywołanej niezrozumiałym w dziecięcych latach dla niego zdystansowaniem, nie ma w zamiarze palenia za sobą każdego, łączącego go z rodziną – tą bliższą i dalszą – mostu; nie zamierza, wyłącznie dla połechtania własnej satysfakcji, dawać komukolwiek powodu do jeszcze dotkliwszego ochłodzenia rodzinnych relacji.
- A ty znowu z tą samą śpiewką. Uważaj, bo możesz wreszcie zostać uznany za niesłownego, kuzynie. – Prowokacja drży niebezpiecznie na ostrzu ostatnich sylab, podjudzana dodatkowo nonszalanckim gestem, jakim Loar ściąga ledwie podwinięte rękawy płaszcza; jakby dotychczasową konfrontację już uznał za zakończoną. – Poza tym… – Ściąga brwi w wyrazie zafrasowania; coś wyraźnie nie daje mu spokoju, choć kąciki ust zaczynają drgać niecierpliwie, łaknąc pełni uśmiechu. – Naprawdę nie znudziło ci się przez ostatnich kilkanaście lat powtarzać w kółko tego samego? Nie potrafisz znaleźć sobie żadnego innego, wartościowszego hobby? – Może podrzucić ci świerszczyki? W porę gryzie się w język, gdy przez mgłę zdegustowania przebija wątła świadomość katastrofy, jaką sprowadziłby na siebie (może również, przypadkiem, na bogom ducha winną matkę, na dalekie od tego konfliktu rodzeństwo), nawiązując do czegokolwiek, czego znaczenia Amund nie potrafiłby w pierwszej chwili rozszyfrować, a co natychmiast, bez cienia wahania, uznałby za śniące plugastwo.
Nie odzywa się również wtedy, kiedy w zwyczajny leśny rwetes wgryza się obcy kieł trzasku, sprawiając że wyobraźnia wraz z sercem wywracają gwałtownego fikołka, przypominając w jakim miejscu się znajdują i na kogo – lub na co – mogą nieoczekiwanie się natknąć.
- To mi brzmiało na informację o tym, że twoja wycieczka po lesie właśnie dobiegła końca – wyjaśnia uprzejmie, serdecznie, z niemal rodzinną czułością żegnając go środkowym palcem. – Ale siłą cię nie będę zaciągał do miasta, bo może bez świadków chcesz poszukać zgubionego rozumu. Nie będę ci przeszkadzał. – Nie czeka na jego reakcję – na przetrawienie słów, na zebranie w sobie sił do następnego, celniejszego ciosu – odwracając się bezceremonialnie, by już po chwili zniknąć Amundowi między gęstwiną szczupłych sylwetek drzew.
Loar z tematu
- A ty znowu z tą samą śpiewką. Uważaj, bo możesz wreszcie zostać uznany za niesłownego, kuzynie. – Prowokacja drży niebezpiecznie na ostrzu ostatnich sylab, podjudzana dodatkowo nonszalanckim gestem, jakim Loar ściąga ledwie podwinięte rękawy płaszcza; jakby dotychczasową konfrontację już uznał za zakończoną. – Poza tym… – Ściąga brwi w wyrazie zafrasowania; coś wyraźnie nie daje mu spokoju, choć kąciki ust zaczynają drgać niecierpliwie, łaknąc pełni uśmiechu. – Naprawdę nie znudziło ci się przez ostatnich kilkanaście lat powtarzać w kółko tego samego? Nie potrafisz znaleźć sobie żadnego innego, wartościowszego hobby? – Może podrzucić ci świerszczyki? W porę gryzie się w język, gdy przez mgłę zdegustowania przebija wątła świadomość katastrofy, jaką sprowadziłby na siebie (może również, przypadkiem, na bogom ducha winną matkę, na dalekie od tego konfliktu rodzeństwo), nawiązując do czegokolwiek, czego znaczenia Amund nie potrafiłby w pierwszej chwili rozszyfrować, a co natychmiast, bez cienia wahania, uznałby za śniące plugastwo.
Nie odzywa się również wtedy, kiedy w zwyczajny leśny rwetes wgryza się obcy kieł trzasku, sprawiając że wyobraźnia wraz z sercem wywracają gwałtownego fikołka, przypominając w jakim miejscu się znajdują i na kogo – lub na co – mogą nieoczekiwanie się natknąć.
- To mi brzmiało na informację o tym, że twoja wycieczka po lesie właśnie dobiegła końca – wyjaśnia uprzejmie, serdecznie, z niemal rodzinną czułością żegnając go środkowym palcem. – Ale siłą cię nie będę zaciągał do miasta, bo może bez świadków chcesz poszukać zgubionego rozumu. Nie będę ci przeszkadzał. – Nie czeka na jego reakcję – na przetrawienie słów, na zebranie w sobie sił do następnego, celniejszego ciosu – odwracając się bezceremonialnie, by już po chwili zniknąć Amundowi między gęstwiną szczupłych sylwetek drzew.
Loar z tematu
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Niedźwiedzia jama – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny Nie 10 Gru - 14:38
Pochwycił się kręgu transu, powtarzał jak zdarta płyta, łudząc się w rozżalonym i szczeniackim odruchu, że nic nie uległo zmianom - że nadal był rosłym chłopcem żywiącym się rozczuleniem i łaskawością innych, nadal był w stanie gnębić i poniżać kuzyna, nie licząc się z konsekwencją swoich słów oraz czynów. Nie miał zbyt wielu pasji, nie licząc pustych, niewielkiej wartości rozmów toczonych w gwarnym lokalu, miodu pitnego, rozgoszczonego na konstelacji kubków smakowych i próby zjednania kobiet, bynajmniej nie za pomocą ponętnej błyskotliwości. Wiódł proste życie, w niezmiernie prostym i skąpo płatnym zawodzie - jego rodzice marzyli by udał się do Kolegium, jednak już w Akademii, przy pierwszym stopniu własnego wtajemniczenia osiągał wprost rozpaczliwe, godne pożałowania noty. Zaprzeczał, namolnie, myślom że zawiódł własną rodzinę, nie sprostał oczekiwaniom, przenosząc całą skłębioną pod skórą gorycz na osobę Loara. Nie poznał tych mechanizmów, rządzących jego wewnętrznym, broniącym się wściekle światem, światem okrytym płachtą ciężkiego poczucia winy - w zamian za to, był pewny że jego kuzyn wybudzał w nim odczuwanie niezwykle silnej odrazy.
- To jeszcze nie koniec - wymamrotał pod nosem, niemniej dostatecznie wyraźnie by Loar uchwycił słowa, upadające spomiędzy nieznacznie drżących, pobladłych krawędzi warg. Mógł właśnie wytrwać, pozostać, jednak resztki odwagi wypadły mu teraz z rąk i rozbiły się nagle niczym kruche, porcelanowe naczynie. Wściekły, silnie na siebie planował zarysy zemsty - rozważał, czy nie powinien osaczyć go razem z grupą poznanych niedawno osiłków, czy może skosztować czegoś o znacznie większej, bardziej subtelnej komplikacji. Bez względu na wszystko inne, nienawiść znowu, doszczętnie pochłonęła ciąg myśli, mieszkała pod dachem czaszki i zawodziła prosto w kształt bezsilności. Bierności - jak uważał - chwilowej; wierzył, że przyjdzie chwila, w której wybuchnie gromkim i ostatecznym śmiechem.
Oddalił się, jak najszybciej nie zważając na trzaski suchych, łamiących się pod butami gałęzi. Widmo wymierzonego jeszcze niedawno ciosu tętniło poczuciem hańby. Liczył że będzie zmyte - w możliwie najszybszym czasie.
Bezimienny z tematu
- To jeszcze nie koniec - wymamrotał pod nosem, niemniej dostatecznie wyraźnie by Loar uchwycił słowa, upadające spomiędzy nieznacznie drżących, pobladłych krawędzi warg. Mógł właśnie wytrwać, pozostać, jednak resztki odwagi wypadły mu teraz z rąk i rozbiły się nagle niczym kruche, porcelanowe naczynie. Wściekły, silnie na siebie planował zarysy zemsty - rozważał, czy nie powinien osaczyć go razem z grupą poznanych niedawno osiłków, czy może skosztować czegoś o znacznie większej, bardziej subtelnej komplikacji. Bez względu na wszystko inne, nienawiść znowu, doszczętnie pochłonęła ciąg myśli, mieszkała pod dachem czaszki i zawodziła prosto w kształt bezsilności. Bierności - jak uważał - chwilowej; wierzył, że przyjdzie chwila, w której wybuchnie gromkim i ostatecznym śmiechem.
Oddalił się, jak najszybciej nie zważając na trzaski suchych, łamiących się pod butami gałęzi. Widmo wymierzonego jeszcze niedawno ciosu tętniło poczuciem hańby. Liczył że będzie zmyte - w możliwie najszybszym czasie.
Bezimienny z tematu