Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990)
2 posters
Nieznajomy
Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:56
Czuła, że stoi na krawędzi. Coraz ciężej było jej podnosić się z łóżka, uczucie strachu stało się nieodłącznym kompanem jej codzienności. Do snu kołysały ją rzewnie wylewane na poduszkę łzy i to one budziły ją co rano. Jak długo jeszcze będzie trwało to piekło na ziemi? Tęskniła do czasów, kiedy to jedynie dłoń zaciśnięta w pięść wisiała nad jej głową. Na samą myśl po gładkich policzkach popłynęła niekończąca się rzeka łez; leżała w łóżku, które od dawna nie dawało jej poczucia bezpieczeństwa i wzrokiem nieobecnym, niemalże martwym wpatrywała się w przestrzeń przed nią. Nie myślała; chciała czuć się nieobecna, chciała zapomnieć, że to ciało, które doświadczyło niechcianego dotyku należało do niej. Unosiła się gdzieś poza tym, zatopiona w głuchej ciszy. Jedynie czasem niczym natrętne brzęczenie pojawiała się myśl, obraz, dźwięk, który sprawiał, że znowu znajdowała się w ramionach strachu. Nie miała już siły podnieść się i udawać, że może być jeszcze lepiej. Zmęczyło ją nieme wołanie o pomoc, krzyk uwięziony w krtani. Wcześniej żyła od jednego przyjazdu Terje do drugiego. Łapała się tych resztek normalności jak ostatniej deski ratunku, teraz? Nawet świadomość o powrocie najdroższego brata nie mogła przywrócić jej do życia.
Coraz częściej obsesyjna myśl o zakończeniu tego wszystkiego nawiedzała ją podczas dryfowania gdzieś między snem a jawą. Wizja pożegnania się z tym piekłem, obietnica bezpieczeństwa i wolności od niechcianego dotyku kusiła spokojem, którego umęczona dusza Eir nie zaznała od tak dawna.
Pożerał ją wstyd, ból i coś o wiele bardziej mrocznego, czego nawet nie potrafiła nazwać. Chciała, aby zapłacił, a jednocześnie nie widziała już sensu w podejmowaniu walki. Pozwoliła mu się osaczyć, odgrodzić od rzeczywistości i zamknąć usta. W tej ciasnej, ograniczonej krawędziami jej łoża przestrzeni czuła się całkiem samotna. Dojmująca beznadzieja sięgała każdego skrawka jej bycia.
Dryfując na niebezpiecznym morzu własnych myśli zapomniała o powrocie Terje. Nigdy wcześniej nie zapomniała. Witała go w samych drzwiach, wypatrywała z okien posiadłości. I mogła myśleć tylko o jednym, o tym jak przyjemny mógłby być chłód ostrza do listów na jej skórze. Niczym we śnie wstała z łóżka, drżące, blade palce chwyciły za rękojeść. A ona patrzyła się w lekko połyskujące ostrze z nadzieją w oczach.
Coraz częściej obsesyjna myśl o zakończeniu tego wszystkiego nawiedzała ją podczas dryfowania gdzieś między snem a jawą. Wizja pożegnania się z tym piekłem, obietnica bezpieczeństwa i wolności od niechcianego dotyku kusiła spokojem, którego umęczona dusza Eir nie zaznała od tak dawna.
Pożerał ją wstyd, ból i coś o wiele bardziej mrocznego, czego nawet nie potrafiła nazwać. Chciała, aby zapłacił, a jednocześnie nie widziała już sensu w podejmowaniu walki. Pozwoliła mu się osaczyć, odgrodzić od rzeczywistości i zamknąć usta. W tej ciasnej, ograniczonej krawędziami jej łoża przestrzeni czuła się całkiem samotna. Dojmująca beznadzieja sięgała każdego skrawka jej bycia.
Dryfując na niebezpiecznym morzu własnych myśli zapomniała o powrocie Terje. Nigdy wcześniej nie zapomniała. Witała go w samych drzwiach, wypatrywała z okien posiadłości. I mogła myśleć tylko o jednym, o tym jak przyjemny mógłby być chłód ostrza do listów na jej skórze. Niczym we śnie wstała z łóżka, drżące, blade palce chwyciły za rękojeść. A ona patrzyła się w lekko połyskujące ostrze z nadzieją w oczach.
Nieznajomy
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:57
Wracał dla Niej.
Wracał do Niej.
Miesiąc po miesiącu, licząc po omacku dni oraz noce wydzierane spomiędzy pomiętych kartek własnego życiorysu tak łamliwego, niepewnego, okraszonego nieprzewidywalnościami; jedyną stałą na wykresie wydawała się być właśnie Ona — wyrwa na krajobrazie szpetnej historii, głos zatrzymujący po wielokroć w progu, spojrzenie będące żywym odbiciem jego własnego. Mniej ohydnego, jak sądził. Mniej zepsutego. Mniej chorego. Niestety, czego dopiero miał doświadczyć, oni wszyscy byli chorzy; od dawna. Zapadli na śmiertelną gorączkę trawiącą śmiertelne powłoki służące za ostoję ochłapów pozostałych ze spopielonych dusz; Tordenskiold, nazwisko nieprzytomnie ciążące zmęczonym ramionom było chorobą, jakiej nie zdołaliby pokonać, dlatego pozostało jedno. Mogli zapaść się w nim jeszcze bardziej, zamiast załagodzić ból, rozdrapać cierpiętniczo dawne rany, pozornie zabliźnione. Rozorać je brutalnie, bez sentymentów, bez zastanowienia, bez wątpliwości i obserwować ze spokojem wyzierającym szaro-niebieskim tęczówkom, jak krwista posoka wypływa. Jak pożera wszystko na swej drodze, topi w gęstej mazi krwi.
Każdy siniak czy zadrapanie, mordercze treningi wydzierające płucom ostatnie skrawki powietrza, przekleństwa zduszane końcówką języka przed wypełznięciem na powierzchnię celem zatarcia jego elokwencji. To wszystko i jeszcze więcej czynione było z myślą o niej, o słodkiej, ukochanej perle wyłowionej z bezdusznego oceanu, delikatnej róży zasadzonej w ciernistym ogrodzie, eterycznej rusałki wyrwanej spomiędzy beztroskich, leśnych połaci.
Wracał do Niej.
Kolejny raz.
Niczym niestrudzony wędrowiec szukający drogi do domu, bowiem Eir — świadomie bądź mniej — była w istocie spoiwem łączącym ich wszystkich; młodszych braci dzielących skrajne uczucia względem siebie, jednak wciąż szczerze wspierających, gotowych podpalić ten przeklęty świat dla siebie oraz dla Niej.
Złapawszy samego siebie na tęsknocie do długich, splątanych włosów o ciemnej, brunatnej barwie, do roziskrzonego spojrzenia ożywiającego się na jego widok niczym kielichy kwiatów spragnione wody, przyspieszył kroku, niemalże zachłysnąwszy sercem podchodzącym do gardła w momencie, w którym nie ujrzał znajomej sylwetki w progu. Byli podobni, co i różni pod wieloma względami, jednak nigdy wcześniej nie dochodziło między nimi do rozłamu. Bez względu na wszystko trzymali się razem, jak sobie obiecali. Jak obiecał Terje.
Wyczuł, iż coś było nie tak.
Zawsze wyczuwał, nawet kiedy Eir boleśnie milczała, dusząc wszystko głęboko na dnie okaleczonego serca; miażdżąc własną duszę, tę ostoję delikatności, brutalną ciszą rozlewającą się dookoła niczym wino z trąconego na podłogę naczynia. Bezgłośnie wsiąkające w perskie dywany niczym krew po tryśnięciu z płytkiej rany owiniętej alabastrowym materiałem obrusu bądź przybrudzonym bandażem.
Głuche echo towarzyszyło jego krokom, kiedy wspinał się marmurowymi schodami wyżej i wyżej. Kolejna pusta oznaka rodzinnego przepychu, budowania własnego ego bogactwem, jednak wszystko niebezpiecznie pobladło; nawet niechęć do własnego ojca, którego niewątpliwie spotka prędzej czy później, ustąpiła uczuciu niepokoju rozsadzającego czaszkę oraz klatkę piersiową. Przy każdym pokonanym stopniu był bliżej, podświadomość sterowała jego ciałem do samego końca i wreszcie pozwoliła stanąć w progu.
Drzwi sypialni były wpół uchylone, więc zakradł się niczym złodziej we własnym domu, lekko tylko pukając o framugę. Nie był pewien, czy w ogóle dosłyszała ten lichy, wdzięczny element dobrego wychowania. Zapukał, owszem, błyskawicznie dostrzegając jej myśli — nie musiał zaglądać w lustrzane odbicie własnego spojrzenia i bez tego rozumiejąc dramatyczną walkę toczoną czterema ścianami dziewczęcego umysłu.
— Eir — cicho wyszeptały drżące usta. Nigdy wcześniej nie był tak przerażony, jak tamtą jedną chwilą; rozczłonkowaną na pojedyncze sekundy rozciągające się swym jestestwem w granice nieskończoności, która go ogarnęła. — Eir.
Tym razem jej imię nie zadrżało.
Subtelnie zafalowało na koniuszku języka.
Dotknął ją słowem dwukrotnie szybciej niżeli pokonał dzielącą odległość, nakrywając smukłe, arystokratyczne palce własną dłonią przyozdobioną w liche blizny; wspomnienie ostatnich treningów. Siateczka zadrapań poprzetykana fioletowymi sińcami ciągnęła się dalej, w głąb skóry skrywanej pod materiałem koszulki oraz zarzuconego na ramiona płaszcza, jednak wszystko to bledło. Podświadomie skrył własne rany, drugą dłonią odgarniając zagubiony na twarzy kosmyk ciemnych, brązowych włosów i unosząc jej podbródek ku górze. Subtelnie, byle wyrwać ją z ramiona zobojętnienia.
— Wróciłem do ciebie, Ravn.
I obiecuję nigdy więcej nie zostawić.
Nie samą.
Nie z Nim.
Nie w tym przeklętym, pozbawionym duszy miejscu.
Wracał do Niej.
Miesiąc po miesiącu, licząc po omacku dni oraz noce wydzierane spomiędzy pomiętych kartek własnego życiorysu tak łamliwego, niepewnego, okraszonego nieprzewidywalnościami; jedyną stałą na wykresie wydawała się być właśnie Ona — wyrwa na krajobrazie szpetnej historii, głos zatrzymujący po wielokroć w progu, spojrzenie będące żywym odbiciem jego własnego. Mniej ohydnego, jak sądził. Mniej zepsutego. Mniej chorego. Niestety, czego dopiero miał doświadczyć, oni wszyscy byli chorzy; od dawna. Zapadli na śmiertelną gorączkę trawiącą śmiertelne powłoki służące za ostoję ochłapów pozostałych ze spopielonych dusz; Tordenskiold, nazwisko nieprzytomnie ciążące zmęczonym ramionom było chorobą, jakiej nie zdołaliby pokonać, dlatego pozostało jedno. Mogli zapaść się w nim jeszcze bardziej, zamiast załagodzić ból, rozdrapać cierpiętniczo dawne rany, pozornie zabliźnione. Rozorać je brutalnie, bez sentymentów, bez zastanowienia, bez wątpliwości i obserwować ze spokojem wyzierającym szaro-niebieskim tęczówkom, jak krwista posoka wypływa. Jak pożera wszystko na swej drodze, topi w gęstej mazi krwi.
Każdy siniak czy zadrapanie, mordercze treningi wydzierające płucom ostatnie skrawki powietrza, przekleństwa zduszane końcówką języka przed wypełznięciem na powierzchnię celem zatarcia jego elokwencji. To wszystko i jeszcze więcej czynione było z myślą o niej, o słodkiej, ukochanej perle wyłowionej z bezdusznego oceanu, delikatnej róży zasadzonej w ciernistym ogrodzie, eterycznej rusałki wyrwanej spomiędzy beztroskich, leśnych połaci.
Wracał do Niej.
Kolejny raz.
Niczym niestrudzony wędrowiec szukający drogi do domu, bowiem Eir — świadomie bądź mniej — była w istocie spoiwem łączącym ich wszystkich; młodszych braci dzielących skrajne uczucia względem siebie, jednak wciąż szczerze wspierających, gotowych podpalić ten przeklęty świat dla siebie oraz dla Niej.
Złapawszy samego siebie na tęsknocie do długich, splątanych włosów o ciemnej, brunatnej barwie, do roziskrzonego spojrzenia ożywiającego się na jego widok niczym kielichy kwiatów spragnione wody, przyspieszył kroku, niemalże zachłysnąwszy sercem podchodzącym do gardła w momencie, w którym nie ujrzał znajomej sylwetki w progu. Byli podobni, co i różni pod wieloma względami, jednak nigdy wcześniej nie dochodziło między nimi do rozłamu. Bez względu na wszystko trzymali się razem, jak sobie obiecali. Jak obiecał Terje.
Wyczuł, iż coś było nie tak.
Zawsze wyczuwał, nawet kiedy Eir boleśnie milczała, dusząc wszystko głęboko na dnie okaleczonego serca; miażdżąc własną duszę, tę ostoję delikatności, brutalną ciszą rozlewającą się dookoła niczym wino z trąconego na podłogę naczynia. Bezgłośnie wsiąkające w perskie dywany niczym krew po tryśnięciu z płytkiej rany owiniętej alabastrowym materiałem obrusu bądź przybrudzonym bandażem.
Głuche echo towarzyszyło jego krokom, kiedy wspinał się marmurowymi schodami wyżej i wyżej. Kolejna pusta oznaka rodzinnego przepychu, budowania własnego ego bogactwem, jednak wszystko niebezpiecznie pobladło; nawet niechęć do własnego ojca, którego niewątpliwie spotka prędzej czy później, ustąpiła uczuciu niepokoju rozsadzającego czaszkę oraz klatkę piersiową. Przy każdym pokonanym stopniu był bliżej, podświadomość sterowała jego ciałem do samego końca i wreszcie pozwoliła stanąć w progu.
Drzwi sypialni były wpół uchylone, więc zakradł się niczym złodziej we własnym domu, lekko tylko pukając o framugę. Nie był pewien, czy w ogóle dosłyszała ten lichy, wdzięczny element dobrego wychowania. Zapukał, owszem, błyskawicznie dostrzegając jej myśli — nie musiał zaglądać w lustrzane odbicie własnego spojrzenia i bez tego rozumiejąc dramatyczną walkę toczoną czterema ścianami dziewczęcego umysłu.
— Eir — cicho wyszeptały drżące usta. Nigdy wcześniej nie był tak przerażony, jak tamtą jedną chwilą; rozczłonkowaną na pojedyncze sekundy rozciągające się swym jestestwem w granice nieskończoności, która go ogarnęła. — Eir.
Tym razem jej imię nie zadrżało.
Subtelnie zafalowało na koniuszku języka.
Dotknął ją słowem dwukrotnie szybciej niżeli pokonał dzielącą odległość, nakrywając smukłe, arystokratyczne palce własną dłonią przyozdobioną w liche blizny; wspomnienie ostatnich treningów. Siateczka zadrapań poprzetykana fioletowymi sińcami ciągnęła się dalej, w głąb skóry skrywanej pod materiałem koszulki oraz zarzuconego na ramiona płaszcza, jednak wszystko to bledło. Podświadomie skrył własne rany, drugą dłonią odgarniając zagubiony na twarzy kosmyk ciemnych, brązowych włosów i unosząc jej podbródek ku górze. Subtelnie, byle wyrwać ją z ramiona zobojętnienia.
— Wróciłem do ciebie, Ravn.
I obiecuję nigdy więcej nie zostawić.
Nie samą.
Nie z Nim.
Nie w tym przeklętym, pozbawionym duszy miejscu.
Nieznajomy
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:57
Czekała na niego.
Dzień po dniu.
Tydzień po tygodniu.
Jakby w tamtym czasie oddychała tylko dla niego. Mamiła się bladym wspomnieniem bezpieczeństwa, które pojawiało się, kiedy chowała się za nim niczym za tarczą przed ojcowską złością. Podskórnie wiedziała, że wraz z równie niewymuszonym co zdecydowanym dotykiem najstarszego z nich została obdarta z przywileju spokoju ducha.
Drżała na dźwięk skrzypienia podłogi w domu pełnym pompatycznego przepychu, w domu, którego żyły pulsowały jadem. Zaczynała się nim krztusić. Uciekał kącikiem ust spomiędzy ciasno zaciśniętych warg. Strach zaklęty w murach powoli, niczym trucizna, trawił każdy skrawek jej ciała. A ona coraz bardziej zatapiała się w tym uczuciu, nie mając już siły z nim walczyć, oddawała się mu bez reszty. Oznak było niewiele, niemalże nie było ich wcale. Jedynie zobojętnienie, okazjonalnie okraszone strachem, zakradało się pomiędzy szaro-niebieskie nici. Coraz rzadziej opuszczała swoje komnaty, jednocześnie chcąc się uwolnić od uwięzionych w tych ścianach wspomnień. I z coraz większą tęsknotą spoglądała w okno, jednakże nie z powodu zwiastujących wiosnę promieni słonecznych. Dla niej słońce już dawno przestało świecić.
Czuła się jak na łodzi. W jednej chwili nie czuła nic. Jej myśli były puste, puste także było jej spojrzenie - żywe zwłoki leżały zakopane wśród pościeli. I tylko pojedyncza łza zrosiła gładką powierzchnię policzka, gdy tępym wzrokiem wpatrywała się w tworzone nicią wzory na materiale baldachimu. W drugiej zaś dławiła się własnym strachem w postaci płaczu.
Dziś miała wrażenie, że się rozpada. Niezależnie od tego, czy wypadła za burtę czy krucha łódź zaczęła przeciekać. I nagle wizja utonięcia w szkarłatnym morzu własnej krwi wydawało się wizją tak błogą i obiecującą.
Na tyle obiecującą, że kiedy poczuła chłód metalowego ostrza na gładkiej powierzchni skóry, to czuła się jak w transie. Nie docierał do niej skrzek ciężkich drzwi, charakterystyczne echo kroków i ciche skrzypienie pod ciężarem stóp. Urzeczona obietnicą ponownego czucia, powrotem do tego co jest tu i teraz nie słyszała nawet własnego imienia, wypowiadanego głosem tego, który jako jedyny mógł zapewnić jej ratunek. Przed Erlingem. Przed ojcem. Przed nią samą. Do tej pory starała się grać; wyrwał się z tego piekła na ziemi, a jego myśli krążyły wokół wycieńczających organizm szkoleń. Nie stanie mu na drodze do szczęścia, nie zmusi do dłuższego powrotu między mrok barokowych zdobień.
Wzdryga się przy pierwszym spotkaniu jego dłoni z jej skórą. Chciałaby się odsunąć, ale irracjonalny strach paraliżuje jej mięśnie, a spomiędzy drżących palców wypuszcza ostrze, które przy upadku nieznacznie muska odsłonięte przedramię. Kilka ciągnących się w nieskończoność upłynęło, nim nieobecne, zagubione spojrzenie zdecydowało się dotrzeć do twarzy Terje. Pragnie zatrzymać to wszystko w ciszy własnego serca, łudzi się jeszcze przez chwilę nadzieją na to, że otoczona samotnością wyliże ropiejące rany. Jednakże z każdym oddechem staje się to coraz bardziej niemożliwe.
Dlatego ucieka wzrokiem w bok. Przełknęła ślinę. Poczucie ulgi mieszało się ze złością. Widział ją słabą, pokonaną. Dlatego w przypływie emocji, których nie rozumiała, odsunęła się. Niczym spłoszone, zranione zwierzę.
Daj mi odejść, litości... krzyczały myśli.
- Zabierz mnie stąd - z tego pokoju, z tego domu, z tego świata. Po prostu. Zabierz to wszystko. To już nie było proszące zostań, któremu towarzyszył uśmiech i skrzące się od nadziei spojrzenie. To było pełne desperacji zabierz.
I chociaż jej ciało nie rozpadło się pod wpływem płaczliwych spazm to po jej policzkach popłynęły ciche łzy.
Dzień po dniu.
Tydzień po tygodniu.
Jakby w tamtym czasie oddychała tylko dla niego. Mamiła się bladym wspomnieniem bezpieczeństwa, które pojawiało się, kiedy chowała się za nim niczym za tarczą przed ojcowską złością. Podskórnie wiedziała, że wraz z równie niewymuszonym co zdecydowanym dotykiem najstarszego z nich została obdarta z przywileju spokoju ducha.
Drżała na dźwięk skrzypienia podłogi w domu pełnym pompatycznego przepychu, w domu, którego żyły pulsowały jadem. Zaczynała się nim krztusić. Uciekał kącikiem ust spomiędzy ciasno zaciśniętych warg. Strach zaklęty w murach powoli, niczym trucizna, trawił każdy skrawek jej ciała. A ona coraz bardziej zatapiała się w tym uczuciu, nie mając już siły z nim walczyć, oddawała się mu bez reszty. Oznak było niewiele, niemalże nie było ich wcale. Jedynie zobojętnienie, okazjonalnie okraszone strachem, zakradało się pomiędzy szaro-niebieskie nici. Coraz rzadziej opuszczała swoje komnaty, jednocześnie chcąc się uwolnić od uwięzionych w tych ścianach wspomnień. I z coraz większą tęsknotą spoglądała w okno, jednakże nie z powodu zwiastujących wiosnę promieni słonecznych. Dla niej słońce już dawno przestało świecić.
Czuła się jak na łodzi. W jednej chwili nie czuła nic. Jej myśli były puste, puste także było jej spojrzenie - żywe zwłoki leżały zakopane wśród pościeli. I tylko pojedyncza łza zrosiła gładką powierzchnię policzka, gdy tępym wzrokiem wpatrywała się w tworzone nicią wzory na materiale baldachimu. W drugiej zaś dławiła się własnym strachem w postaci płaczu.
Dziś miała wrażenie, że się rozpada. Niezależnie od tego, czy wypadła za burtę czy krucha łódź zaczęła przeciekać. I nagle wizja utonięcia w szkarłatnym morzu własnej krwi wydawało się wizją tak błogą i obiecującą.
Na tyle obiecującą, że kiedy poczuła chłód metalowego ostrza na gładkiej powierzchni skóry, to czuła się jak w transie. Nie docierał do niej skrzek ciężkich drzwi, charakterystyczne echo kroków i ciche skrzypienie pod ciężarem stóp. Urzeczona obietnicą ponownego czucia, powrotem do tego co jest tu i teraz nie słyszała nawet własnego imienia, wypowiadanego głosem tego, który jako jedyny mógł zapewnić jej ratunek. Przed Erlingem. Przed ojcem. Przed nią samą. Do tej pory starała się grać; wyrwał się z tego piekła na ziemi, a jego myśli krążyły wokół wycieńczających organizm szkoleń. Nie stanie mu na drodze do szczęścia, nie zmusi do dłuższego powrotu między mrok barokowych zdobień.
Wzdryga się przy pierwszym spotkaniu jego dłoni z jej skórą. Chciałaby się odsunąć, ale irracjonalny strach paraliżuje jej mięśnie, a spomiędzy drżących palców wypuszcza ostrze, które przy upadku nieznacznie muska odsłonięte przedramię. Kilka ciągnących się w nieskończoność upłynęło, nim nieobecne, zagubione spojrzenie zdecydowało się dotrzeć do twarzy Terje. Pragnie zatrzymać to wszystko w ciszy własnego serca, łudzi się jeszcze przez chwilę nadzieją na to, że otoczona samotnością wyliże ropiejące rany. Jednakże z każdym oddechem staje się to coraz bardziej niemożliwe.
Dlatego ucieka wzrokiem w bok. Przełknęła ślinę. Poczucie ulgi mieszało się ze złością. Widział ją słabą, pokonaną. Dlatego w przypływie emocji, których nie rozumiała, odsunęła się. Niczym spłoszone, zranione zwierzę.
Daj mi odejść, litości... krzyczały myśli.
- Zabierz mnie stąd - z tego pokoju, z tego domu, z tego świata. Po prostu. Zabierz to wszystko. To już nie było proszące zostań, któremu towarzyszył uśmiech i skrzące się od nadziei spojrzenie. To było pełne desperacji zabierz.
I chociaż jej ciało nie rozpadło się pod wpływem płaczliwych spazm to po jej policzkach popłynęły ciche łzy.
Bezimienny
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:58
Utrzymywała go ponad powierzchnią zdradzieckiej, morskiej toni, której wielokrotnie pragnął powierzyć własne życie, utonąć w odmętach zimnej, surowej codzienności, pozwalając duszy utopić się w kieliszkach wypełnianych co wieczór głębokim smakiem starego, dobrego alkoholu pozwalającego wyplenić koszmary dzieciństwa oraz demony młodości; przynajmniej na krótko, na chwilę, na jedną noc. Później wszystko powracało.
Podobno przeszłości nie można było uciec.
Podobno należało się z nią zmierzyć.
Nawet, jeśli walka była przerażająco nierówna, jednak on, Terje Tordenskiold, przestał być małym i zalęknionym chłopcem. Nie wiedząc kiedy wydoroślał, pokonał pierwotny strach przesiąkający skórę wraz ze złowrogim spojrzeniem posyłanym spod przymrużonych powiek, spod gniewnych jadeitowych tęczówek; zdołał się oswobodzić, biegnąc daleko przed siebie, gdzie nikt nie mógł go pochwycić, bowiem każdy tracił władzę poza murami ogromnej rezydencji, jakiej nigdy nie nazywał domem.
Eir była jego Domem.
Osobą, do której zawsze powracał czy to ciałem, czy myślami.
Jak uczynił i tym razem, by obserwować bezgłośny upadek, którego pragnęła każdą cząstką samej siebie, tonąc we własnych lękach, jednocześnie zadając mu bolesny cios, chociaż mogła nie wiedzieć. Obserwowanie jej niosło namacalne, nieludzkie wręcz cierpienie, uświadamiając Terje jak bardzo zawiódł. Ten jeden raz, lecz tyle wystarczyło, by runąć w przepaść.
Spójrz tylko, Eir, czym się staliśmy.
Więźniowie we własnych myślach.
Mógłby wiele powiedzieć, jednak słowa nie posiadały dłużej żadnej mocy — kruche, łamliwe zapewnienia, którymi nie odważyłby się karmić siostry ani dnia dłużej, ponieważ zasługiwała na wszystko, będąc jednocześnie wszystkim. W rzeczywistości była najpiękniejszym obrazem, jaki matka zdołała pozostawić po sobie, nim wyszarpnęła ostatni ze swoich urywanych oddechów, milknąc na zawsze i przez ułamki sekund walczył ze sobą, otwierając usta w bezmyślnym geście, by wreszcie nie wypowiedzieć nic, zamiast tego przyciągając siostrę do siebie, ukrywając jej okaleczone ciało — i jeszcze bardziej skrzywdzoną duszę — we własnych ramionach.
Silnych oraz emanujących głęboką, braterską miłością, w której pragnął by odnalazła przynajmniej krótkotrwałą ostoję dla rozstrojonych myśli wyrywających się we wszystkie strony; wyczuwał każdą, nawet nie zaglądając jej w oczy, było ich tak wiele, że nie potrafiła tego kontrolować. Bezgraniczne morze bólu, wyzysku, zniewolenia, którego nikomu nie zamierzał darować. Szczególnie tym potworom, jakie nawiedzały i jego sny.
— Eir, już dobrze — wyszeptał wprost we włosy. — Jestem przy tobie.
Nie pozwolił jej cofnąć się kolejny raz, zachowując w pamięci wypowiedziane w eter słowa, których uchwycił się nadzwyczaj gwałtownie, wciągając w płuca świeże powietrze, zatrute tym przeklętym miejscem.
— Obiecuję, że cię nie zostawię, nigdy więcej, Ravn. Nie pozwolę, by kiedykolwiek cię jeszcze skrzywdzili; zawsze stanę pomiędzy tobą a nimi, choćbym mieli słono zapłacić — wypowiedziane słowa zawisły między ścianami jej pokoju, skrywając głęboko pod powierzchnią żalu oraz złości niebezpieczną obietnicę, której dopiero miał pozwolić się ziścić. Będąc gotowym na poniesienie wszelkich konsekwencji własnych działań, jeśli tylko mogły ochronić Eir, Erika czy wszystkich innych. Jedno słowo. — Obiecuję.
I wiele znaczeń.
Pozwalał słonym kroplom spływać przez blade policzki, zamykając w żelaznym uścisku swoją siostrę, nie chcąc, by rozpadła się na miliony drobnych, szklanych kawałeczków, których nigdy później nie złoży do kupy. Była delikatna, a jednocześnie diabelsko silna, nawet nie poddawał tego w wątpliwość; to Ona zawsze spajała ich trójkę, będąc jednocześnie szczęściem i bólem, radością oraz łzami, jak była teraz.
Most łączący go z przeszłością.
Z nazwiskiem.
Z rodziną, której mimo wewnętrznego wstrętu nie mógłby się wyrzec, tworząc pośród labiryntów myśli zawiłość misternego planu, obiecując sobie, iż odbierze mu wszystko tak samo, jak On — tyran, potwór, ojciec — odbierał im przez lata. Przez niemal dwie dekady.
Przytulił ją mocniej do piersi, głaszcząc miękkie pasma ciemnych włosów, wdychając ich znajomą woń, szepcząc słowa przeznaczone tylko dla niej.
— Jestem tutaj i nigdzie się nie wybieram.
Nigdzie.
Jedynie na niższy szczebel piekła.
Acz to tylko na chwilę, tylko na jedną noc, po której wszystko się skończy.
Antracytowe spojrzenie oka objęło ostrze noża, a pociemniałe myśli dopowiedziały resztę. To musiało się wydarzyć, musiał zażądać od nich zapłaty. Za wszystko.
Za Nią.
Za siebie.
Za każdego.
Podobno przeszłości nie można było uciec.
Podobno należało się z nią zmierzyć.
Nawet, jeśli walka była przerażająco nierówna, jednak on, Terje Tordenskiold, przestał być małym i zalęknionym chłopcem. Nie wiedząc kiedy wydoroślał, pokonał pierwotny strach przesiąkający skórę wraz ze złowrogim spojrzeniem posyłanym spod przymrużonych powiek, spod gniewnych jadeitowych tęczówek; zdołał się oswobodzić, biegnąc daleko przed siebie, gdzie nikt nie mógł go pochwycić, bowiem każdy tracił władzę poza murami ogromnej rezydencji, jakiej nigdy nie nazywał domem.
Eir była jego Domem.
Osobą, do której zawsze powracał czy to ciałem, czy myślami.
Jak uczynił i tym razem, by obserwować bezgłośny upadek, którego pragnęła każdą cząstką samej siebie, tonąc we własnych lękach, jednocześnie zadając mu bolesny cios, chociaż mogła nie wiedzieć. Obserwowanie jej niosło namacalne, nieludzkie wręcz cierpienie, uświadamiając Terje jak bardzo zawiódł. Ten jeden raz, lecz tyle wystarczyło, by runąć w przepaść.
Spójrz tylko, Eir, czym się staliśmy.
Więźniowie we własnych myślach.
Mógłby wiele powiedzieć, jednak słowa nie posiadały dłużej żadnej mocy — kruche, łamliwe zapewnienia, którymi nie odważyłby się karmić siostry ani dnia dłużej, ponieważ zasługiwała na wszystko, będąc jednocześnie wszystkim. W rzeczywistości była najpiękniejszym obrazem, jaki matka zdołała pozostawić po sobie, nim wyszarpnęła ostatni ze swoich urywanych oddechów, milknąc na zawsze i przez ułamki sekund walczył ze sobą, otwierając usta w bezmyślnym geście, by wreszcie nie wypowiedzieć nic, zamiast tego przyciągając siostrę do siebie, ukrywając jej okaleczone ciało — i jeszcze bardziej skrzywdzoną duszę — we własnych ramionach.
Silnych oraz emanujących głęboką, braterską miłością, w której pragnął by odnalazła przynajmniej krótkotrwałą ostoję dla rozstrojonych myśli wyrywających się we wszystkie strony; wyczuwał każdą, nawet nie zaglądając jej w oczy, było ich tak wiele, że nie potrafiła tego kontrolować. Bezgraniczne morze bólu, wyzysku, zniewolenia, którego nikomu nie zamierzał darować. Szczególnie tym potworom, jakie nawiedzały i jego sny.
— Eir, już dobrze — wyszeptał wprost we włosy. — Jestem przy tobie.
Nie pozwolił jej cofnąć się kolejny raz, zachowując w pamięci wypowiedziane w eter słowa, których uchwycił się nadzwyczaj gwałtownie, wciągając w płuca świeże powietrze, zatrute tym przeklętym miejscem.
— Obiecuję, że cię nie zostawię, nigdy więcej, Ravn. Nie pozwolę, by kiedykolwiek cię jeszcze skrzywdzili; zawsze stanę pomiędzy tobą a nimi, choćbym mieli słono zapłacić — wypowiedziane słowa zawisły między ścianami jej pokoju, skrywając głęboko pod powierzchnią żalu oraz złości niebezpieczną obietnicę, której dopiero miał pozwolić się ziścić. Będąc gotowym na poniesienie wszelkich konsekwencji własnych działań, jeśli tylko mogły ochronić Eir, Erika czy wszystkich innych. Jedno słowo. — Obiecuję.
I wiele znaczeń.
Pozwalał słonym kroplom spływać przez blade policzki, zamykając w żelaznym uścisku swoją siostrę, nie chcąc, by rozpadła się na miliony drobnych, szklanych kawałeczków, których nigdy później nie złoży do kupy. Była delikatna, a jednocześnie diabelsko silna, nawet nie poddawał tego w wątpliwość; to Ona zawsze spajała ich trójkę, będąc jednocześnie szczęściem i bólem, radością oraz łzami, jak była teraz.
Most łączący go z przeszłością.
Z nazwiskiem.
Z rodziną, której mimo wewnętrznego wstrętu nie mógłby się wyrzec, tworząc pośród labiryntów myśli zawiłość misternego planu, obiecując sobie, iż odbierze mu wszystko tak samo, jak On — tyran, potwór, ojciec — odbierał im przez lata. Przez niemal dwie dekady.
Przytulił ją mocniej do piersi, głaszcząc miękkie pasma ciemnych włosów, wdychając ich znajomą woń, szepcząc słowa przeznaczone tylko dla niej.
— Jestem tutaj i nigdzie się nie wybieram.
Nigdzie.
Jedynie na niższy szczebel piekła.
Acz to tylko na chwilę, tylko na jedną noc, po której wszystko się skończy.
Antracytowe spojrzenie oka objęło ostrze noża, a pociemniałe myśli dopowiedziały resztę. To musiało się wydarzyć, musiał zażądać od nich zapłaty. Za wszystko.
Za Nią.
Za siebie.
Za każdego.
Nieznajomy
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:58
To dla niego, desperacko łapała ostatki powietrza, zaciskała poranione palce na krawędziach świadomości. Uwalniała się z ciasnych objęć cierpienia, demonicznych szponów własnych myśli. Chowała je wszystkie za uśmiechem łudząco przypominającym naturalność. Tkała melodyjny śmiech, gdy spędzali razem leniwe popołudnie. Wcześniej w istocie taki był, autentyczny, prawdziwy, od którego oczy skrzyły się ekscytacją z powrotu brata. Z czasem iskierki w oczach zaczęły gasnąć, uśmiech był mniej prawdziwy, śmiech już rzadziej odbijał się echem do zdobionych ścian.
Umierała, dzień po dniu cząstka jej duszy poddawała się niszczącemu uczuciu, obumierając. Jej oczy coraz bardziej przypominały oczy matki, ale nie te uwiecznione na fotografiach, kiedy potrafiła się śmiać samym spojrzeniem, ale na chwilę przed oddaniem ostatniego tchnienia - puste. To się już stało, zapadła się w sobie. Duch w niej zmarł, jedynie powłoka jeszcze chodziła, oddychała i zmuszała ją do czegoś, co do złudzenia przypominało czucie.
Dlatego wstrętne myśli coraz częściej podpowiadały najprostsze i zarazem najtrudniejsze z rozwiązań. Skrzące się w nielicznych promieniach słonecznych docierających przez okno do środka komnaty ostrze kusiło wizją spokoju nie pierwszy raz. Jednakże po raz pierwszy nie pojawiło się ostrzeżenie, zdrowy rozsądek nie podsuwał obrazów starszych braci, które jak dotąd trzymały ją przy jasności umysłu.
Poradzą sobie, ja nie.
Ta myśl odebrała głos wszelkim innym.
Mięśnie zesztywniały wpierw pod wpływem pozornie niechcianego dotyku, którego teraz bała się bardziej niż czegokolwiek. Jednakże stopniowo jej zmysły przekonywały umysł, że nie ma się czego bać. Otulił ją znajomy zapach, a jednocześnie tak inny od tego, który kojarzył się z pełnymi łez i strachu nocami spędzonymi w jego ramionach. Te, w których znalazła się teraz, nie przynosiły bólu, a ukojenie. Dlatego powoli poddawała się temu uściskowi, schowała się w jego ramionach, ukryła twarz w zgięciu przy szyi. Oplotła go ciasno w pasie.
Nie puszczaj.
Fizycznie wyczerpana, uginała się pod naporem skrzywdzonej duszy. Po raz kolejny opierała się na nim, chociaż obiecała sobie, że pozwoli mu wyrwać się z tego piekła. Czyż nie był jej tarczą wystarczająco długo? Dlaczego przed nim nie umiała już grać? A może to jedynie zrządzenie losu. Może gdyby znowu spotkali się w salonie, zmusiłaby się do delikatnego uśmiechu, zdołałaby wpleść radosną nutę pomiędzy słowa i odegrać swoją rolę. Na tyle, aby uspokoić swoje i jego sumienie. Została jednak przyłapana bez maski, naga, obdarta z pozorów. Skrzywdzona i pokaleczona przez codzienność w barokowym przepychu.
Przeświadczenie o tym, że nawet on nie mógł stanąć między nią a nim sprawiło, że łzy jeszcze rzewniej popłynęły po policzkach, a ramiona zaczęły trząść się pod ich wpływem. Wstyd wiązał głos w krtani, nie pozwalał ubrać koszmarów w słowa. Krzyk palił klatkę piersiową. Pragnęła, aby wszyscy dowiedzieli się o tym, co działo się, gdy noc spowijała upiorne mury rodowej twierdzy, jednocześnie chcąc ukryć tę prawdę głęboko w sobie.
Dlatego spomiędzy urywanych oddechów zaczęły się wyrywać słowa równie chaotyczne co jej myśli.
-N-nie chcę, nie mogę już. Nie mam siły – głos drżał od strachu, był przesiąknięty zmęczeniem. Poddała się. W tym momencie czuła się nieporadna, niczym dziecko, które dopiero uczy się stawiać pierwsze kroki.
Wstyd palił klatkę piersiową i nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła zaciskać zęby na dolnej wardze, dopóki metaliczny posmak nagle nie rozlał się w jej ustach.
- Nie zostawiaj mnie. On znowu tu przyjdzie, zawsze przychodzi, ciągle – kolejne chaotyczne słowa opuściły jej usta. Nie sądziła, że z utęsknieniem będzie wypatrywała uniesione pięści, że będzie drżała na dźwięk skrzypiącej podłogi.
Jak on mógł obiecać jej, że zawsze tu będzie? Drzwi posiadłości zamknął się za nim kiedyś. A ona znowu zostanie sama w czterech ścianach, między czterema kolumnami podtrzymującymi baldachim łóżka. Z jego dłonią na jej ciele. Obrazy, które należały do nocy, które wypierała, gdy słońce nieśmiało wychylało się zza horyzontu, teraz zaczęły napływać, przebijając się przez chwiejną tamę. A ona jedynie kręciła głową z czołem opartym o jego ramię, jak gdyby chciała tym prostym ruchem odgonić wszelkie wspomnienia.
Umierała, dzień po dniu cząstka jej duszy poddawała się niszczącemu uczuciu, obumierając. Jej oczy coraz bardziej przypominały oczy matki, ale nie te uwiecznione na fotografiach, kiedy potrafiła się śmiać samym spojrzeniem, ale na chwilę przed oddaniem ostatniego tchnienia - puste. To się już stało, zapadła się w sobie. Duch w niej zmarł, jedynie powłoka jeszcze chodziła, oddychała i zmuszała ją do czegoś, co do złudzenia przypominało czucie.
Dlatego wstrętne myśli coraz częściej podpowiadały najprostsze i zarazem najtrudniejsze z rozwiązań. Skrzące się w nielicznych promieniach słonecznych docierających przez okno do środka komnaty ostrze kusiło wizją spokoju nie pierwszy raz. Jednakże po raz pierwszy nie pojawiło się ostrzeżenie, zdrowy rozsądek nie podsuwał obrazów starszych braci, które jak dotąd trzymały ją przy jasności umysłu.
Poradzą sobie, ja nie.
Ta myśl odebrała głos wszelkim innym.
Mięśnie zesztywniały wpierw pod wpływem pozornie niechcianego dotyku, którego teraz bała się bardziej niż czegokolwiek. Jednakże stopniowo jej zmysły przekonywały umysł, że nie ma się czego bać. Otulił ją znajomy zapach, a jednocześnie tak inny od tego, który kojarzył się z pełnymi łez i strachu nocami spędzonymi w jego ramionach. Te, w których znalazła się teraz, nie przynosiły bólu, a ukojenie. Dlatego powoli poddawała się temu uściskowi, schowała się w jego ramionach, ukryła twarz w zgięciu przy szyi. Oplotła go ciasno w pasie.
Nie puszczaj.
Fizycznie wyczerpana, uginała się pod naporem skrzywdzonej duszy. Po raz kolejny opierała się na nim, chociaż obiecała sobie, że pozwoli mu wyrwać się z tego piekła. Czyż nie był jej tarczą wystarczająco długo? Dlaczego przed nim nie umiała już grać? A może to jedynie zrządzenie losu. Może gdyby znowu spotkali się w salonie, zmusiłaby się do delikatnego uśmiechu, zdołałaby wpleść radosną nutę pomiędzy słowa i odegrać swoją rolę. Na tyle, aby uspokoić swoje i jego sumienie. Została jednak przyłapana bez maski, naga, obdarta z pozorów. Skrzywdzona i pokaleczona przez codzienność w barokowym przepychu.
Przeświadczenie o tym, że nawet on nie mógł stanąć między nią a nim sprawiło, że łzy jeszcze rzewniej popłynęły po policzkach, a ramiona zaczęły trząść się pod ich wpływem. Wstyd wiązał głos w krtani, nie pozwalał ubrać koszmarów w słowa. Krzyk palił klatkę piersiową. Pragnęła, aby wszyscy dowiedzieli się o tym, co działo się, gdy noc spowijała upiorne mury rodowej twierdzy, jednocześnie chcąc ukryć tę prawdę głęboko w sobie.
Dlatego spomiędzy urywanych oddechów zaczęły się wyrywać słowa równie chaotyczne co jej myśli.
-N-nie chcę, nie mogę już. Nie mam siły – głos drżał od strachu, był przesiąknięty zmęczeniem. Poddała się. W tym momencie czuła się nieporadna, niczym dziecko, które dopiero uczy się stawiać pierwsze kroki.
Wstyd palił klatkę piersiową i nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła zaciskać zęby na dolnej wardze, dopóki metaliczny posmak nagle nie rozlał się w jej ustach.
- Nie zostawiaj mnie. On znowu tu przyjdzie, zawsze przychodzi, ciągle – kolejne chaotyczne słowa opuściły jej usta. Nie sądziła, że z utęsknieniem będzie wypatrywała uniesione pięści, że będzie drżała na dźwięk skrzypiącej podłogi.
Jak on mógł obiecać jej, że zawsze tu będzie? Drzwi posiadłości zamknął się za nim kiedyś. A ona znowu zostanie sama w czterech ścianach, między czterema kolumnami podtrzymującymi baldachim łóżka. Z jego dłonią na jej ciele. Obrazy, które należały do nocy, które wypierała, gdy słońce nieśmiało wychylało się zza horyzontu, teraz zaczęły napływać, przebijając się przez chwiejną tamę. A ona jedynie kręciła głową z czołem opartym o jego ramię, jak gdyby chciała tym prostym ruchem odgonić wszelkie wspomnienia.
Bezimienny
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:58
Jej ból był jego bólem.
Od zawsze i najprawdopodobniej na zawsze, dopóki będzie oddychał, żył.
Od kiedy tylko sięgał pamięcią, przedzierając się przez gąszcz najgłębiej skrywanych wspomnień, rodzeństwo stanowiło najsłabszy punkt — wręcz krytyczny; taki, po którym kończyły się bzdurne, pokojowe argumenty, a następował agresywny, niezapowiedziany atak kończący się krwawymi śladami na podłodze, ścianach, sercu. Nieumiejętnie za młodu maskował własne emocje rysowane pędzlem uczuciowości, jednak upływający czas pozwolił poznać samego siebie, nauczył kamiennej twarzy, wymuszonych uśmiechów, wstrzymanych w połowie gestów. Rezydencja złowrogo majaczyła ponad horyzontem. Pomimo tego, iż uciekł stąd zaraz na początku studiów, w rzeczywistości zimne mury rodzinnej posiadłości były więzieniem wbrew wszelkim odległościom, kamiennym, okrutnym strażnikiem, dla którego nie istniały jakiekolwiek ograniczenia a czas tkwił, niby zawieszony, pomiędzy rozciągniętymi ramionami przeszłości, gdzie tonął raz po raz.
Bezgłośnie. Ciągnięty w dół. Obciążony kamieniami wspomnień.
Pozornie jego cierpienie zostało zakończone wraz z chwilą, która wyzwoliła nieludzkie pokłady furii buntującej się pod powłoką młodzieńczego ciała, dlatego gwałtowny wybuch był zaskoczeniem, rozpraszający wszelkie wątpliwości i miał nie zapomnieć tych ulotnych sekund, kiedy pięść napotkała twarz najstarszego brata; bez zastanowienia, bez wątpliwości, bez niedopowiedzenia. Jednoznacznie wyznaczając pomiędzy nimi nową, ostro zarysowaną granicę, jakiej więcej nie przekroczył ani w stosunku do Terje, ani młodszego rodzeństwa tak długo, jak ten był obok. Jednak wystarczyło, by ostatni raz uścisnął siostrę lub bratersko poklepał po ramieniu Erika, powracając między uliczki Midgardu, a koszmar powracał z mniejszym bądź większym natężeniem. Wiedział doskonale, listy nie kłamały.
Puste spojrzenie Eir również.
Wyzute ze wszystkiego oczy będące lustrzanym obiciem jego własnego. Piękne a zarazem przerażające w swej bladości. Pozbawione jakiegokolwiek życia, którego niegdyś tak wiele nosiła.
Pozwolił siostrze utonąć we własnych ramionach, jeszcze mocniej otulając jej delikatne ciało, przyjmując każdą słoną, kurewsko palącą łzę spływającą policzkami, a wsiąkającą w materiał jego koszuli, czego nawet nie zauważał. Mięsiste krople rozpaczy przemieszanej wstydem oraz bezradnością, której obecność była tak boleśnie namacalna w ciasnocie ich wspólnego cierpienia i — chociaż jeszcze nie wiedziała — tajemnicy, jaka wkrótce miała okryć czarnym całunem posiadłość na obrzeżach Oslo. Wrócił, ponieważ obiecał ratunek, a Terje Tordenskiold zawsze dotrzymywał własnych obietnic; dlatego składał ich tak niewiele, tak rzadko. Drżenie ramion naprzemiennie ze szlochem miało straszny wydźwięk, jednak najokrutniejsze okazały się słowa, jakie wkrótce wybrzmiały pomiędzy nimi. W tej cienkiej przestrzeni, jaka zdawała się tkwić pomiędzy ciałami rodzeństwa.
Przychodzi?, rozbrzmiało pośród myśli.
Nieludzka złość szarpnęła ołowianą smyczą zawieszoną na szyi, bestialsko zanosząc się złowieszczym rykiem ciągnącym przez wszystkie zawiłości labiryntu młodego umysłu, który błyskawicznie podpowiedział jedyną słuszną odpowiedź i Terje poczuł, jak coś głęboko pod spojrzeniem zlewającym antracyt z bladym błękitem, pęka. Niespodziewanie, bez uprzedzenia, jak potłuczony kieliszek czy roztrzaskana filiżanka.
Wreszcie nieznacznie odsunął od siebie Eir, spoglądając jej w oczy, zapłakane oraz spuchnięte, niewyobrażalnie puste, jednak wciąż piękne, mimo tego co wydarł z niej tek przeklęty bydlak, którego okrucieństwo zaczynało przerastać samego Karstena. Zaślepionego chorą miłością przelewaną na pierworodnego syna, dlatego tak łatwo przychodziło mu zamykanie oczu wraz z zatykaniem uszu, ilekroć korytarze wypełniało echo płaczu.
— Nigdzie się nie wybieram, siostrzyczko — odparł cicho na granicy szeptu. Płynące słowa skrywały spokój całego świata wbrew złości, której pazury drapały wściekle od środka, jednak nie pozwolił jej wypełznąć. Nie teraz, nie dziś, nie przy niej. Delikatnie przyłożył dłoń do naznaczonego łzami policzka. — Za to Erlinga czeka podróż, z której nigdy nie powróci. Obiecuję ci to. — Spojrzenie nabrało intensywności.
Zachwiała się delikatnie pewność, czy drugie dno wypowiedzianego zdania dotrze do szatynki przez barierę własnego bólu, jednak prawda pobrzmiewająca pod sylwetką każdego wyrazu była nadzwyczaj namacalna. Nigdy nie okłamywał własnego rodzeństwa, dlatego zawsze sięgał po szczerość, niekiedy brzydką, brutalną, ale będącą jedynym słusznym wyborem, jak morderstwo, którego dopiero zamierzał dokonać.
Poprowadził siostrę na krawędź łóżka, chcąc by usiadła i spróbowała przynajmniej na chwilę odnaleźć oparcie w meblu, a wszystko podyktowane pytaniem, które jeszcze nie padło ze strony Terje, chociaż było to kwestią czasu.
— Eir, siostrzyczko. — Odgarnął jej ciemne włosy zasłaniające twarz i wsunął kosmyki za ucho, klęknąwszy przed nią na podłodze. Gdzieś w kieszeniach płaszcza odnalazł haftowaną chustkę, jedna z nielicznych pamiątek po matce, zachowana sentymentem oraz zawsze noszona przy sobie, po czym podał jej dla otarcia łez. — Opowiedz mi wszystko, jeśli tylko chcesz. Wiesz, że nie musisz nieść tego bólu sama.
Smutek wymalował mu grymas na twarzy.
Od zawsze i najprawdopodobniej na zawsze, dopóki będzie oddychał, żył.
Od kiedy tylko sięgał pamięcią, przedzierając się przez gąszcz najgłębiej skrywanych wspomnień, rodzeństwo stanowiło najsłabszy punkt — wręcz krytyczny; taki, po którym kończyły się bzdurne, pokojowe argumenty, a następował agresywny, niezapowiedziany atak kończący się krwawymi śladami na podłodze, ścianach, sercu. Nieumiejętnie za młodu maskował własne emocje rysowane pędzlem uczuciowości, jednak upływający czas pozwolił poznać samego siebie, nauczył kamiennej twarzy, wymuszonych uśmiechów, wstrzymanych w połowie gestów. Rezydencja złowrogo majaczyła ponad horyzontem. Pomimo tego, iż uciekł stąd zaraz na początku studiów, w rzeczywistości zimne mury rodzinnej posiadłości były więzieniem wbrew wszelkim odległościom, kamiennym, okrutnym strażnikiem, dla którego nie istniały jakiekolwiek ograniczenia a czas tkwił, niby zawieszony, pomiędzy rozciągniętymi ramionami przeszłości, gdzie tonął raz po raz.
Bezgłośnie. Ciągnięty w dół. Obciążony kamieniami wspomnień.
Pozornie jego cierpienie zostało zakończone wraz z chwilą, która wyzwoliła nieludzkie pokłady furii buntującej się pod powłoką młodzieńczego ciała, dlatego gwałtowny wybuch był zaskoczeniem, rozpraszający wszelkie wątpliwości i miał nie zapomnieć tych ulotnych sekund, kiedy pięść napotkała twarz najstarszego brata; bez zastanowienia, bez wątpliwości, bez niedopowiedzenia. Jednoznacznie wyznaczając pomiędzy nimi nową, ostro zarysowaną granicę, jakiej więcej nie przekroczył ani w stosunku do Terje, ani młodszego rodzeństwa tak długo, jak ten był obok. Jednak wystarczyło, by ostatni raz uścisnął siostrę lub bratersko poklepał po ramieniu Erika, powracając między uliczki Midgardu, a koszmar powracał z mniejszym bądź większym natężeniem. Wiedział doskonale, listy nie kłamały.
Puste spojrzenie Eir również.
Wyzute ze wszystkiego oczy będące lustrzanym obiciem jego własnego. Piękne a zarazem przerażające w swej bladości. Pozbawione jakiegokolwiek życia, którego niegdyś tak wiele nosiła.
Pozwolił siostrze utonąć we własnych ramionach, jeszcze mocniej otulając jej delikatne ciało, przyjmując każdą słoną, kurewsko palącą łzę spływającą policzkami, a wsiąkającą w materiał jego koszuli, czego nawet nie zauważał. Mięsiste krople rozpaczy przemieszanej wstydem oraz bezradnością, której obecność była tak boleśnie namacalna w ciasnocie ich wspólnego cierpienia i — chociaż jeszcze nie wiedziała — tajemnicy, jaka wkrótce miała okryć czarnym całunem posiadłość na obrzeżach Oslo. Wrócił, ponieważ obiecał ratunek, a Terje Tordenskiold zawsze dotrzymywał własnych obietnic; dlatego składał ich tak niewiele, tak rzadko. Drżenie ramion naprzemiennie ze szlochem miało straszny wydźwięk, jednak najokrutniejsze okazały się słowa, jakie wkrótce wybrzmiały pomiędzy nimi. W tej cienkiej przestrzeni, jaka zdawała się tkwić pomiędzy ciałami rodzeństwa.
Przychodzi?, rozbrzmiało pośród myśli.
Nieludzka złość szarpnęła ołowianą smyczą zawieszoną na szyi, bestialsko zanosząc się złowieszczym rykiem ciągnącym przez wszystkie zawiłości labiryntu młodego umysłu, który błyskawicznie podpowiedział jedyną słuszną odpowiedź i Terje poczuł, jak coś głęboko pod spojrzeniem zlewającym antracyt z bladym błękitem, pęka. Niespodziewanie, bez uprzedzenia, jak potłuczony kieliszek czy roztrzaskana filiżanka.
Wreszcie nieznacznie odsunął od siebie Eir, spoglądając jej w oczy, zapłakane oraz spuchnięte, niewyobrażalnie puste, jednak wciąż piękne, mimo tego co wydarł z niej tek przeklęty bydlak, którego okrucieństwo zaczynało przerastać samego Karstena. Zaślepionego chorą miłością przelewaną na pierworodnego syna, dlatego tak łatwo przychodziło mu zamykanie oczu wraz z zatykaniem uszu, ilekroć korytarze wypełniało echo płaczu.
— Nigdzie się nie wybieram, siostrzyczko — odparł cicho na granicy szeptu. Płynące słowa skrywały spokój całego świata wbrew złości, której pazury drapały wściekle od środka, jednak nie pozwolił jej wypełznąć. Nie teraz, nie dziś, nie przy niej. Delikatnie przyłożył dłoń do naznaczonego łzami policzka. — Za to Erlinga czeka podróż, z której nigdy nie powróci. Obiecuję ci to. — Spojrzenie nabrało intensywności.
Zachwiała się delikatnie pewność, czy drugie dno wypowiedzianego zdania dotrze do szatynki przez barierę własnego bólu, jednak prawda pobrzmiewająca pod sylwetką każdego wyrazu była nadzwyczaj namacalna. Nigdy nie okłamywał własnego rodzeństwa, dlatego zawsze sięgał po szczerość, niekiedy brzydką, brutalną, ale będącą jedynym słusznym wyborem, jak morderstwo, którego dopiero zamierzał dokonać.
Poprowadził siostrę na krawędź łóżka, chcąc by usiadła i spróbowała przynajmniej na chwilę odnaleźć oparcie w meblu, a wszystko podyktowane pytaniem, które jeszcze nie padło ze strony Terje, chociaż było to kwestią czasu.
— Eir, siostrzyczko. — Odgarnął jej ciemne włosy zasłaniające twarz i wsunął kosmyki za ucho, klęknąwszy przed nią na podłodze. Gdzieś w kieszeniach płaszcza odnalazł haftowaną chustkę, jedna z nielicznych pamiątek po matce, zachowana sentymentem oraz zawsze noszona przy sobie, po czym podał jej dla otarcia łez. — Opowiedz mi wszystko, jeśli tylko chcesz. Wiesz, że nie musisz nieść tego bólu sama.
Smutek wymalował mu grymas na twarzy.
Nieznajomy
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:58
Jej wybuch jeszcze nie nadszedł.
Nawet teraz, kiedy tama, krucha fasada, powoli pękała, to woda, która powoli uchodziła, była zaledwie kroplą w morzu cierpienia, które otulało ją szczelnie każdego dnia. Codzienność w barokowym przepychu rodzinnej posiadłości wypalała z niej zwyczajną, najczystszą radość życia. W końcu znaleźli sposób na to, aby ją złamać, aby spomiędzy szaro-niebieskich nici wyciągnąć skrawki szczęścia. Jej oczy nie skrzyły się już tak żywo, jasno, jak kiedyś. Spojrzenie zionęło desperacją, od której wszyscy odwracali wzrok. Nie pozostało jej już nic, tylko zachłysnąć się tym, pozwolić, aby ból wypełnił jej płuca i sprawił, że za którymś razem po prostu nie weźmie kolejnego oddechu.
I wtedy pojawiało się światełko w tunelu. Złudne poczucie bezpieczeństwa odnalezione w ciasnym uścisku starszego brata. Tego, któremu ufała, nie tego, przed którego dotykiem drżała.
Musiała to powiedzieć, inaczej się tym wszystkim udusi.
W myślał błagała, aby i tym razem zrozumiał ją, kiedy głos zawodzi, a słowa więzną w krtani. Gniew, który pomalował słowa Terje wypełnił strachem spojrzenie Eir. Tego się obawiała. Jego reakcji. Tego, że pod wpływem emocji zachowanie się nieracjonalnie. Niebezpiecznie. Przecież on miał karierę przed sobą, miał szansę na uwolnienie się z tego piekła.
One miały mieć nieco mniej szczęścia.
Tak, o ironio, to myśl o kilkuletniej śnieżynce beztrosko błąkającej się po korytarzach klanowej posiadłości, sprawiała, że trwała, że słowa w ogóle opuszczały jej usta. Któż wie do czego jeszcze ten zwyrodnialec był zdolny. A co, jeżeli dając jej spokój po prostu przeniósłby swoją braterską miłość na Kidę? Na roześmiane, niewinne dziecko, które dopiero nabierało cech przypisywanych kobiecie.
Dlatego zaczęła niemalże panicznie kręcić głową. Paznokcie wbiły się w jego przedramiona. -Terje błagam, nie. Ty nie możesz – ryzykować tak dla mnie. Głos zawisł w gęstej ciszy. Rozwiązanie zaklęte między słowami kusiło wiecznym spokojem uciemiężonej duszy. Jednakże miało też odcisnąć piętno na jego duszy. Czy była to cena warta zapłaty?
Oszołomiona dała zaprowadzić się w stronę łóżka, na którym usiadła niepewnie. Grzecznie złożyła drżące dłonie na udach, nerwowo mnąc między palcami materiał nocnej koszuli. Na chwilę jej wzrok stał się znowu nieobecny. Jakby na chwilę przeniosła się w kompletnie inne miejsce. Dryfowała gdzieś między wspomnieniami minionych nocy i obrazami, które chroniły ją przed popadnięciem w obłęd, z którego nie miałaby już możliwości powrotu.
Miękko, może nawet smutno, wypowiedziane imię niczym zaklęcie przywołało ją do teraźniejszości. Do momentu, w którym Terje klęczał przed nią z zatroskanym wyrazem twarzy wpatrując się w nią, zupełnie jakby widział ją pierwszy raz. Drżące palce zacisnęły się na delikatnym materiale chustki. Wytarła słone łzy, które już znowu bezgłośnie spływały po policzkach.
- Boję się, Terje – jej głos drżał, jak nie drżał nigdy wcześniej. Trzęsła się chociaż nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. – Już mnie nie biję – cztery słowa wypowiedziane absurdalnie melancholicznie i smutno. – Wolałabym, żeby do tego wrócił – broda znowu zaczęła się trząść. Wciągnęła powietrze do płuc, jakby to miało pomóc jej zapanować nad brzmieniem własnego głosu. – Ale ja mu pozwalam. Bo się boję, bo co, jeżeli zacznie chodzić do Kidy? - przerywany oddech szatkuje jej wypowiedź. Przecież ona była tylko dzieckiem, ale Erl pokazał, że potrafił przesuwać niebezpiecznie granice własnej moralności.
Nawet teraz, kiedy tama, krucha fasada, powoli pękała, to woda, która powoli uchodziła, była zaledwie kroplą w morzu cierpienia, które otulało ją szczelnie każdego dnia. Codzienność w barokowym przepychu rodzinnej posiadłości wypalała z niej zwyczajną, najczystszą radość życia. W końcu znaleźli sposób na to, aby ją złamać, aby spomiędzy szaro-niebieskich nici wyciągnąć skrawki szczęścia. Jej oczy nie skrzyły się już tak żywo, jasno, jak kiedyś. Spojrzenie zionęło desperacją, od której wszyscy odwracali wzrok. Nie pozostało jej już nic, tylko zachłysnąć się tym, pozwolić, aby ból wypełnił jej płuca i sprawił, że za którymś razem po prostu nie weźmie kolejnego oddechu.
I wtedy pojawiało się światełko w tunelu. Złudne poczucie bezpieczeństwa odnalezione w ciasnym uścisku starszego brata. Tego, któremu ufała, nie tego, przed którego dotykiem drżała.
Musiała to powiedzieć, inaczej się tym wszystkim udusi.
W myślał błagała, aby i tym razem zrozumiał ją, kiedy głos zawodzi, a słowa więzną w krtani. Gniew, który pomalował słowa Terje wypełnił strachem spojrzenie Eir. Tego się obawiała. Jego reakcji. Tego, że pod wpływem emocji zachowanie się nieracjonalnie. Niebezpiecznie. Przecież on miał karierę przed sobą, miał szansę na uwolnienie się z tego piekła.
One miały mieć nieco mniej szczęścia.
Tak, o ironio, to myśl o kilkuletniej śnieżynce beztrosko błąkającej się po korytarzach klanowej posiadłości, sprawiała, że trwała, że słowa w ogóle opuszczały jej usta. Któż wie do czego jeszcze ten zwyrodnialec był zdolny. A co, jeżeli dając jej spokój po prostu przeniósłby swoją braterską miłość na Kidę? Na roześmiane, niewinne dziecko, które dopiero nabierało cech przypisywanych kobiecie.
Dlatego zaczęła niemalże panicznie kręcić głową. Paznokcie wbiły się w jego przedramiona. -Terje błagam, nie. Ty nie możesz – ryzykować tak dla mnie. Głos zawisł w gęstej ciszy. Rozwiązanie zaklęte między słowami kusiło wiecznym spokojem uciemiężonej duszy. Jednakże miało też odcisnąć piętno na jego duszy. Czy była to cena warta zapłaty?
Oszołomiona dała zaprowadzić się w stronę łóżka, na którym usiadła niepewnie. Grzecznie złożyła drżące dłonie na udach, nerwowo mnąc między palcami materiał nocnej koszuli. Na chwilę jej wzrok stał się znowu nieobecny. Jakby na chwilę przeniosła się w kompletnie inne miejsce. Dryfowała gdzieś między wspomnieniami minionych nocy i obrazami, które chroniły ją przed popadnięciem w obłęd, z którego nie miałaby już możliwości powrotu.
Miękko, może nawet smutno, wypowiedziane imię niczym zaklęcie przywołało ją do teraźniejszości. Do momentu, w którym Terje klęczał przed nią z zatroskanym wyrazem twarzy wpatrując się w nią, zupełnie jakby widział ją pierwszy raz. Drżące palce zacisnęły się na delikatnym materiale chustki. Wytarła słone łzy, które już znowu bezgłośnie spływały po policzkach.
- Boję się, Terje – jej głos drżał, jak nie drżał nigdy wcześniej. Trzęsła się chociaż nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. – Już mnie nie biję – cztery słowa wypowiedziane absurdalnie melancholicznie i smutno. – Wolałabym, żeby do tego wrócił – broda znowu zaczęła się trząść. Wciągnęła powietrze do płuc, jakby to miało pomóc jej zapanować nad brzmieniem własnego głosu. – Ale ja mu pozwalam. Bo się boję, bo co, jeżeli zacznie chodzić do Kidy? - przerywany oddech szatkuje jej wypowiedź. Przecież ona była tylko dzieckiem, ale Erl pokazał, że potrafił przesuwać niebezpiecznie granice własnej moralności.
Bezimienny
Re: Let it bleed (E. Tordenskiold & T. Tordenskiold, grudzień 1990) Nie 10 Gru - 8:58
Dom, który dawno przestał być domem. Pozostał jedynie miejscem, kolebką najwcześniejszych wspomnień, konstrukcją wzniesioną pośród norweskich krajobrazów, między leśnymi ostępami a pejzażem jezior i fiordów, labiryntem szerokich korytarzy, przestronnych pomieszczeń, ich wyzutych z życia sypialni, gdzie skrywali się raz za razem, dopóki nie zdołali (dopóki On nie zdołał) uciec daleko poza rodzinną posiadłość. Dostrzegał, za każdym razem, jak gasły jej przepięknie splatające szarość z błękitem tęczówki i gwałtownie wciągał powietrze w płuca na samą tylko myśl — dosięgła ją choroba Tordenskioldów.
Tak bardzo nienawidził siebie za to, że go zabrakło, że nie potrafił jej ochronić;
Wiele pytań wyrosło niespodziewanie pod czaszką, prześcigając się między myślami, poczuciem niemocy oraz głębokiego wstydu wżerającego się leniwie w strukturę kości, jednak Terje nie zamierzał runąć ani się poddać. Wrócił, jak czynił zawsze, jednocześnie niosąc złowrogi śmiech, który będzie jedyną melodią asystującą temu, co miało nadejść.
Wyczuł jej niepokój.
Wyczuł jej sprzeciw.
Posmakował ostrych paznokci wbitych w barierę wzniesioną materiałem płaszcza. Pragnęła tak desperacko wyrwania się ze złotej klatki, do której została wtrącona własnymi narodzinami, zarazem chciała odepchnąć go daleko stąd, nie pozwolić wpełznąć pod brudy, jakie były wciąż zamiatane pod dywan, jakby zło wcale nie zamieszkało pośród zimnych korytarzy domu; miejsca, w którym się wychowali. Wcześniej brakowało mu odwagi, jednak pewnych krzywd nikomu nie należało zapominać ani tym bardziej wybaczać, czy co gorsza wybielać, bowiem tak nieustannie czynił ich ojciec. Opuszczał wzrok, ilekroć ciemność zalewała duszę jednego z jego dzieci.
— Eir, posłuchaj mnie — słowa zawisły w powietrzu. Próbował do niej dotrzeć, nabierając nieludzkiej łagodności wtłoczonej pod wypowiedzianą prośbę, chciał uniesienia jej wzroku, pragnął zanurkować pod powierzchnię dziesiątek myśli kłębiących się w głowie siostry krzyczącej tak głośno, tak rozpaczliwie, iż niemal złapał się za skronie. Przede wszystkim ból przybierający najokrutniejszą formę, przekroczenie nieprzekraczalnych granic, wyszarpnięcie kobiecej niewinności wraz z całokształtem piękna, które przecież skrywała.
Tak wiele sprzeczności wypełniało jej głowę, a łaska Odyna, jaka spłynęła na Terje przed miesiącami, pozwalała mu wnikliwie chwytać każde przeczucie, zawahanie czy wreszcie niewypowiedziane cierpienie; wystarczyło być tuż obok. W labiryntach myśli oraz wspomnień Eir odnalazł wszystko, czego odszukać nie chciał — ostatkiem, nieco dziecięcej, naiwności zapragnął okłamać samego siebie, jednak prawda była zbyt namacalna. Czuł jej piekącą nienawiść, którą kąsała Erlinga we wszystkich swoich snach, jakie pozwolił śnić; posmakował namacalnego lęku, drżała niespokojnie przy każdym dźwięku głębokich kroków czy szarpnięcia klamki; wreszcie pusta, po wszystkim była wyzutą marionetką w szorstkich dłoniach potwora, który usilnie kształtował jaj ciało pod siebie, czuła się brudna, absolutnie zbrukana, to było najgorsze.
Wreszcie się wycofał, musiał. Emocji oraz wspomnień było zbyt wiele, by mógł wszystkie udźwignąć, dlatego spuścił własny wzrok, usiłując zapanować nad przyspieszonym oddechem. Zapowiedzią narastającego gniewu.
— Eir — głos się załamał. Na krótko. Ujął twarz siostry wewnętrzną stroną dłoni, opuszkiem starł kilka łez spływających policzkiem, usiłując zapanować nad sobą, nad złowieszczą furią, nad wściekłością wypełniającą żyły. — Przepraszam, że mnie zabrakło. — Wtedy przytulił jej drżącą, śmiertelną powłokę do siebie. Pogładził gęste, ciemnie kaskady włosów. Pozwalał wyładować bezsilność. Samemu wypowiadając słowa, które musiały paść.
— Zabiję go, Eir. Zabiję.
Terje i Eir z tematu
Tak bardzo nienawidził siebie za to, że go zabrakło, że nie potrafił jej ochronić;
czy przed okrucieństwem najstarszego brata którekolwiek mogło rzeczywiście uciec? czy nie pozostaną przypadkiem jego więźniami, przykuci kajdanami wspomnień, po kres życia?
Wiele pytań wyrosło niespodziewanie pod czaszką, prześcigając się między myślami, poczuciem niemocy oraz głębokiego wstydu wżerającego się leniwie w strukturę kości, jednak Terje nie zamierzał runąć ani się poddać. Wrócił, jak czynił zawsze, jednocześnie niosąc złowrogi śmiech, który będzie jedyną melodią asystującą temu, co miało nadejść.
Wyczuł jej niepokój.
Wyczuł jej sprzeciw.
Posmakował ostrych paznokci wbitych w barierę wzniesioną materiałem płaszcza. Pragnęła tak desperacko wyrwania się ze złotej klatki, do której została wtrącona własnymi narodzinami, zarazem chciała odepchnąć go daleko stąd, nie pozwolić wpełznąć pod brudy, jakie były wciąż zamiatane pod dywan, jakby zło wcale nie zamieszkało pośród zimnych korytarzy domu; miejsca, w którym się wychowali. Wcześniej brakowało mu odwagi, jednak pewnych krzywd nikomu nie należało zapominać ani tym bardziej wybaczać, czy co gorsza wybielać, bowiem tak nieustannie czynił ich ojciec. Opuszczał wzrok, ilekroć ciemność zalewała duszę jednego z jego dzieci.
— Eir, posłuchaj mnie — słowa zawisły w powietrzu. Próbował do niej dotrzeć, nabierając nieludzkiej łagodności wtłoczonej pod wypowiedzianą prośbę, chciał uniesienia jej wzroku, pragnął zanurkować pod powierzchnię dziesiątek myśli kłębiących się w głowie siostry krzyczącej tak głośno, tak rozpaczliwie, iż niemal złapał się za skronie. Przede wszystkim ból przybierający najokrutniejszą formę, przekroczenie nieprzekraczalnych granic, wyszarpnięcie kobiecej niewinności wraz z całokształtem piękna, które przecież skrywała.
Tak wiele sprzeczności wypełniało jej głowę, a łaska Odyna, jaka spłynęła na Terje przed miesiącami, pozwalała mu wnikliwie chwytać każde przeczucie, zawahanie czy wreszcie niewypowiedziane cierpienie; wystarczyło być tuż obok. W labiryntach myśli oraz wspomnień Eir odnalazł wszystko, czego odszukać nie chciał — ostatkiem, nieco dziecięcej, naiwności zapragnął okłamać samego siebie, jednak prawda była zbyt namacalna. Czuł jej piekącą nienawiść, którą kąsała Erlinga we wszystkich swoich snach, jakie pozwolił śnić; posmakował namacalnego lęku, drżała niespokojnie przy każdym dźwięku głębokich kroków czy szarpnięcia klamki; wreszcie pusta, po wszystkim była wyzutą marionetką w szorstkich dłoniach potwora, który usilnie kształtował jaj ciało pod siebie, czuła się brudna, absolutnie zbrukana, to było najgorsze.
Wreszcie się wycofał, musiał. Emocji oraz wspomnień było zbyt wiele, by mógł wszystkie udźwignąć, dlatego spuścił własny wzrok, usiłując zapanować nad przyspieszonym oddechem. Zapowiedzią narastającego gniewu.
— Eir — głos się załamał. Na krótko. Ujął twarz siostry wewnętrzną stroną dłoni, opuszkiem starł kilka łez spływających policzkiem, usiłując zapanować nad sobą, nad złowieszczą furią, nad wściekłością wypełniającą żyły. — Przepraszam, że mnie zabrakło. — Wtedy przytulił jej drżącą, śmiertelną powłokę do siebie. Pogładził gęste, ciemnie kaskady włosów. Pozwalał wyładować bezsilność. Samemu wypowiadając słowa, które musiały paść.
— Zabiję go, Eir. Zabiję.
z a b i j e
g o
g o
Terje i Eir z tematu