:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
13.10.2000 – Pomnik Norn – Nieznajomy: L. Lindahl & Bezimienny: L. Lindahl
2 posters
Bezimienny
13.10.2000
Przeczucia obsiadają go jak muchy. Wiedział, jeszcze zanim z Håkonem przenieśli się do Midgardu, że dzisiejszy wieczór będzie dla nich lodowatym prysznicem; wiedział, jeszcze zanim zdecydował się na przekroczenie progu Piwnicy Fenrira, że rankiem żałować będzie wszystkiego, co zdarzyło się od niefortunnie wypowiedzianego przez niego tak dwa tygodnie wcześniej, kiedy okazja na zdobycie mało unikatowych, acz dużych ilości podręczników traktujących o magii leczniczej sama wpadła im w ręce. Wiedział, że to nie będzie jego dzień; że zamiast zapijać gorycz porażki w przypadkowym barze w mieście, które nie było jego, którego częścią już wiele lat temu przestał się czuć, powinien poprosić o odstawienie go do domu – tego właściwego, znajdującego się setki kilometrów dalej – i pozostawienie w świętym spokoju na najbliższych kilka dni; że zamiast samemu radzić sobie z problemami, których nie potrafi przepracować i których ogrom wreszcie, tego dnia okazał się zbyt duży, by mógł pozwolić sobie na zmaganie się z nimi na trzeźwo, powinien w końcu chwycić wyciąganą nieustannie w jego kierunku dłoń siostry.
Wiedział, a mimo to pozwolił – pozwala wciąż, by ostrzegawcze brzęczenie zagłuszane było wybrzmiewającą głośno dewizą co ma być, to będzie, wypowiadaną radośnie, beztrosko, z zapałem przez Håkona odkąd się poznali. Co ma być, to będzie dźwięczy tuż przed spotkaniem; roznosi się donośnie w gwarze Fenrira – w tłumie stałych bywalców prędko gubi wspólnika z oczu, trochę później z myśli, które bezwiednie krążyć zaczynają wokół wszystkiego innego niż kwasota odrzuconej oferty i niedobitego targu. Obce problemy – obcych ludzi, obcych spraw – przenikają do loarowej świadomości. Nasiąka nimi jak gąbka, pochłania je zachłannie jak kolejne kieliszki alkoholu sumiennie podsuwane przez wielkodusznego barmana, by w którymś momencie, w przebłysku ostrza rozsądku, zostawić to wszystko za sobą.
Wstaje nie bez trudu, w stanie półnieważkości, półnieświadomości zamyka przed czasem rozdział tego dnia – uświadamiając sobie, że tak musiało być. Co ma być, to będzie, a w piątek trzynastego nie miało prawa wyjść nic. Dość, które wreszcie sobie narzuca wraz z decyzją o ruszeniu w miasto, w stronę domu – tego, który majaczy na obrzeżach Midgardu – powiedziane jest jednak za późno, by cokolwiek móc zmienić; by zatrzymać machinę problemów, które rozpętało ponowne przybycie Loara do miasta magią i obietnicami płynącego. Na obietnicach zawsze się jednak tylko kończyło, tak jak na obietnicach poznania przyszłości kończy się jego przeglądanie w bezdusznych ślepiach posągu.
Nieznajomy
Nocny dyżur traktowany był jak straszak na niepokornych lekarzy. Kij, którym w pierwszej kolejności dostawali po łapskach ci niepokorni, w drugiej dopiero pechowcy, którzy natknęli się na ordynatora w momencie, gdy ten myślał intensywnie, kogo wpisać w odpowiednią rubryczkę. Trudno było bowiem odnaleźć jednostkę, która z miłą chęcią poświęci tradycyjny obraz dnia — mikre okruchy słonecznych promieni, namiastkę normalności we wstawaniu o szóstej i powrocie o szesnastej, możliwość kontaktu z bliskimi w godzinach społecznie akceptowalnych — na rzecz misji, konieczności i przesunięcia własnego zegaru biologicznego.
W świadomości doktor Lindahl pojawiał się jeszcze jeden problem. Strach związany z powrotem do domu. Powszechnie bowiem wiadomo, że w okienku czasowym pomiędzy końcem nocnych hulanek a początkiem dnia roboczego można było zostać świadkiem rzeczy dziwnych, specyficznych i umykających zazwyczaj percepcji zwykłego obywatela. Jak świat długi i szeroki, od Midgardu do Kapsztadu wyjątkowo wczesny poranek lub — jak kto woli — szczególnie późna noc niosła ze sobą absurd wymykający się sztywnym ramom codzienności.
A jednak po kilku szczególnie intensywnych nocnych dyżurach Lora zauważyła, że coraz częściej wyczekuje momentu wyjścia z oddziału. Nie wybiegała myślami do odpoczynku, który mógł czekać ją w domowych pieleszach, jednak trwała w antycypacji do tego, czymże uraczyć mogą ją dziś ulice miasta. Miasta, które niemal zawsze zdawało się być pogrążone w śnie, w dziwnym letargu, a które w rzeczywistości tętniło życiem. Należało tylko wyściubić nos poza granice wyznaczane przez często uczęszczane ścieżki.
Zjawić się na przykład u Ragnhildy Potężnej. Pomnik Norn znajdujący się w tej dzielnicy mijała rzadko, zazwyczaj wybierając inną drogę powrotu do znajdującego się na przedmieściach rodzinnego domu. Dziś jednak, jakby tknięta impulsem, gromadzącym się tuż pod skórą przeczuciem i chyba nadmiarem posiadającego czasu (złośliwy powiedziałby, że całkiem świadomie pakowała się w kłopoty), zamiast skręcić w lewo, ruszyła w przeciwnym kierunku.
Naturalna krzywizna nosa zaburzona została przez zmarszczenie skóry. Wyraz niezadowolenia wynikał z jednego prostego faktu — skuszona opowieściami o specjalnych możliwościach pomnika sióstr—boginek stwierdziła bowiem, że nie znajdzie innej okazji, by sprawdzić je na własnej skórze.
A o to ktoś śmiał zaburzyć jej plan własną obecnością, wpatrując się w nie z zaskakująco znajomą intensywnością.
Brak okularów korekcyjnych po raz kolejny zrzucił na zmęczone, chude plecy Lory ciężar konsekwencji upartego odmawiania pomocy w wyostrzeniu wzroku. Dlatego też, gdy znajdowała się jeszcze w bezpiecznej odległości od — teraz mogła już powiedzieć z przypuszczeniem graniczącym z pewnością, iż był to mężczyzna — potencjalnego nieznajomego, uznała, że najlepiej będzie po prostu przejść obok niego pewnym krokiem i zajrzeć w oczy Norn wyłącznie przelotem. Gdzieś w głębi duszy wierzyła, że odpowiednio wyrażona w gestach pewność siebie przepłoszy intruza, pozwalając na zrealizowanie planu.
Nie spodziewała się jednak, że gdy zmrużone oczy przestaną być mrużone z konieczności, gdy zbliży się na tyle, by dostrzec znajome — zmienione upływem czasu, lecz wciąż wypalone w pamięci — rysy twarzy, jakikolwiek plan powstały w jej głowie przestanie mieć znaczenie.
— Loar? — nie tak miało wyglądać ich spotkanie. Nie tak wyobrażała sobie brata, gdy kilka tygodni wcześniej wystosowała do niego żałosny w jej mniemaniu, poruszający według matki i prawdopodobnie niespodziewany przez starszego brata list.
— Na Odyna, ty jesteś pijany — pijany, albo niespełna rozumu, dodała w myślach, a lewa dłoń zacisnęła się w nagłym wyrazie złości. Potraktowane jaskrawo—zielonym lakierem paznokcie wbiły się w delikatną skórę wnętrza dłoni. Co właściwie spowodowało podobną reakcję? Fakt upojenia alkoholowego brata, to, że w dalszym ciągu nie odpowiedział jej na list, czy, że zjawił się w Midgardzie bez wcześniejszej zapowiedzi?
A może to, że Lora szybko dodała sobie — prawdziwe czy nie, to bez znaczenia — dwa do dwóch i doszła do wniosku, iż jej własny, rodzony brat postanowił umyślnie jej unikać?
— Dobra, nieważne. Pogadamy, jak wytrzeźwiejesz. Idziemy do domu. — szorstkość zamknięta w słowach miała ukryć wyraźne rozżalenie, które wraz z krwią zaczynało krążyć w żyłach kobiety. Zaciśnięta z nerwów szczęka, ściągnięte w wyrazie skrajnej irytacji brwi i spojrzenie utkwione gdzieś nad lewym ramieniem brata, byle tylko nie spojrzeć w jego oczy, niebieskie jak jej same, ostateczny dowód na pokrewieństwo — wszystko to nie napawało optymizmem co do szans na uspokojenie sytuacji tu i teraz.
W świadomości doktor Lindahl pojawiał się jeszcze jeden problem. Strach związany z powrotem do domu. Powszechnie bowiem wiadomo, że w okienku czasowym pomiędzy końcem nocnych hulanek a początkiem dnia roboczego można było zostać świadkiem rzeczy dziwnych, specyficznych i umykających zazwyczaj percepcji zwykłego obywatela. Jak świat długi i szeroki, od Midgardu do Kapsztadu wyjątkowo wczesny poranek lub — jak kto woli — szczególnie późna noc niosła ze sobą absurd wymykający się sztywnym ramom codzienności.
A jednak po kilku szczególnie intensywnych nocnych dyżurach Lora zauważyła, że coraz częściej wyczekuje momentu wyjścia z oddziału. Nie wybiegała myślami do odpoczynku, który mógł czekać ją w domowych pieleszach, jednak trwała w antycypacji do tego, czymże uraczyć mogą ją dziś ulice miasta. Miasta, które niemal zawsze zdawało się być pogrążone w śnie, w dziwnym letargu, a które w rzeczywistości tętniło życiem. Należało tylko wyściubić nos poza granice wyznaczane przez często uczęszczane ścieżki.
Zjawić się na przykład u Ragnhildy Potężnej. Pomnik Norn znajdujący się w tej dzielnicy mijała rzadko, zazwyczaj wybierając inną drogę powrotu do znajdującego się na przedmieściach rodzinnego domu. Dziś jednak, jakby tknięta impulsem, gromadzącym się tuż pod skórą przeczuciem i chyba nadmiarem posiadającego czasu (złośliwy powiedziałby, że całkiem świadomie pakowała się w kłopoty), zamiast skręcić w lewo, ruszyła w przeciwnym kierunku.
Naturalna krzywizna nosa zaburzona została przez zmarszczenie skóry. Wyraz niezadowolenia wynikał z jednego prostego faktu — skuszona opowieściami o specjalnych możliwościach pomnika sióstr—boginek stwierdziła bowiem, że nie znajdzie innej okazji, by sprawdzić je na własnej skórze.
A o to ktoś śmiał zaburzyć jej plan własną obecnością, wpatrując się w nie z zaskakująco znajomą intensywnością.
Brak okularów korekcyjnych po raz kolejny zrzucił na zmęczone, chude plecy Lory ciężar konsekwencji upartego odmawiania pomocy w wyostrzeniu wzroku. Dlatego też, gdy znajdowała się jeszcze w bezpiecznej odległości od — teraz mogła już powiedzieć z przypuszczeniem graniczącym z pewnością, iż był to mężczyzna — potencjalnego nieznajomego, uznała, że najlepiej będzie po prostu przejść obok niego pewnym krokiem i zajrzeć w oczy Norn wyłącznie przelotem. Gdzieś w głębi duszy wierzyła, że odpowiednio wyrażona w gestach pewność siebie przepłoszy intruza, pozwalając na zrealizowanie planu.
Nie spodziewała się jednak, że gdy zmrużone oczy przestaną być mrużone z konieczności, gdy zbliży się na tyle, by dostrzec znajome — zmienione upływem czasu, lecz wciąż wypalone w pamięci — rysy twarzy, jakikolwiek plan powstały w jej głowie przestanie mieć znaczenie.
— Loar? — nie tak miało wyglądać ich spotkanie. Nie tak wyobrażała sobie brata, gdy kilka tygodni wcześniej wystosowała do niego żałosny w jej mniemaniu, poruszający według matki i prawdopodobnie niespodziewany przez starszego brata list.
— Na Odyna, ty jesteś pijany — pijany, albo niespełna rozumu, dodała w myślach, a lewa dłoń zacisnęła się w nagłym wyrazie złości. Potraktowane jaskrawo—zielonym lakierem paznokcie wbiły się w delikatną skórę wnętrza dłoni. Co właściwie spowodowało podobną reakcję? Fakt upojenia alkoholowego brata, to, że w dalszym ciągu nie odpowiedział jej na list, czy, że zjawił się w Midgardzie bez wcześniejszej zapowiedzi?
A może to, że Lora szybko dodała sobie — prawdziwe czy nie, to bez znaczenia — dwa do dwóch i doszła do wniosku, iż jej własny, rodzony brat postanowił umyślnie jej unikać?
— Dobra, nieważne. Pogadamy, jak wytrzeźwiejesz. Idziemy do domu. — szorstkość zamknięta w słowach miała ukryć wyraźne rozżalenie, które wraz z krwią zaczynało krążyć w żyłach kobiety. Zaciśnięta z nerwów szczęka, ściągnięte w wyrazie skrajnej irytacji brwi i spojrzenie utkwione gdzieś nad lewym ramieniem brata, byle tylko nie spojrzeć w jego oczy, niebieskie jak jej same, ostateczny dowód na pokrewieństwo — wszystko to nie napawało optymizmem co do szans na uspokojenie sytuacji tu i teraz.
Bezimienny
Konstrukcja miasta rozsypuje się jak babka z piasku w chwili, kiedy wzrokiem prześlizguje się po coraz rzadziej otaczających go fasadach budynków i gdy spojrzeniem śledzi niesioną na skrzydłach wiatru reklamówkę mknącą ponad obco-znajomą ulicą. Kontury słów rozmywają się w mętnej wodzie pamięci, gdy nieporadnie stara się wtłoczyć je w solidne, znajome formy znaczeń. Panika przez chwilę szarpie się w przestrzeni ciasnej, kościanej klatki, utrudniając zaczerpnięcie ostrego, jesiennego powietrza. Pozwala sobie jednak na dobre wypuścić z dłoni świat; zostawić za sobą to nagłe uczucie lęku rozrastające się wewnątrz niego, rozpychające jak niechciany lokator. Przeszywająca, lodowata iskra ekscytacji wprawia w ruch nieoczekiwanie zastygły mechanizm eksploracji, pchając dziwnie wyzwolone od trosk ciało w dół uliczki o nic nie mówiącej mu nazwie; w dół, ku równie pozbawionym znaczenia kamiennym sylwetkom.
Pustka śpiewnie ogłasza swój triumf pośród nocnego szmeru błagalnie wyciągniętych ku niebu ramion drzew; wśród perełek wody skraplającej się na trzech zastygłych w wyrazie wyniosłości i braku litości twarzach, odcinającej kolejne, nieznaczące nic fragmenty z linii czasu wraz z rytmicznym gromadzeniem się w wyżłobionym palcem wieczności zagłębieniu u stóp pań losu. Melodia niewiedzy roznosi się donośnie korytarzami myśli, w których jej echo wybrzmiewa jeszcze długo po tym, jak z wolna zastępuje ją ostre, dokuczliwe brzmienie zagubienia. Przeświadczenie, że już tu kiedyś był, że przed laty w tak samo beznadziejnej pozie niezrozumienia tkwił przed trzyosobowym składem katowskim, którego niewidzialny topór prawdy z hukiem odseparował jakąś jego cząstkę od prowadzonego dotychczas życia, skomle niewyraźnie u podwoi rozsądku.
Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś jest nie w porządku.
Chwiejnie podchodzi bliżej, jeszcze bliżej pomnika, wstępując nie bez trudności na wysoki piedestał, by zrównać się z górującymi nad okolicą, zaklętymi w kamień kobietami i aby z ich obojętnych, (nie)wszystkowidzących oczu wyczytać to, co starają się przed nim ukryć. I niemal spada, zaskoczony wybrzmiewającym za jego plecami głosem. Chwieje się, niepewny, czy Norny nie zechcą za chwilę zepchnąć go z miejsca, które nie jest mu przeznaczone.
- Co? – Kwintesencja elokwencji. Lata nauki, lata obcowania z ludźmi, skraplają się w tym jednym słowie jak zaklęcie; wypluwa tę pojedynczą, tańczącą mu na czubku języka sylabę jak plwocinę, przez ramię, by odczarować całą sytuację, jakby spotkanie z nieznajomą mogło sprowadzić na niego większe nieszczęście niż dotychczas. – Chyb… – Czknięcie staje się gwoździem do wzniesionej naprędce trumny. Stopa ześlizguje się z podwyższenia, a zapraszająco wyciągnięte ku niemu ramiona ziemi pochwycają go brutalnie. Krawędź piedestału składa zimny pocałunek na loarowym policzku, który prędko nabiega krwią. – Chyba mnie z kimś mylisz, kobieto – kończy wreszcie, niepomny bólu okaleczonej dumy i ciała, mętnym, nieskażonym choćby przebłyskiem rozpoznania wzrokiem lustrując postać przed sobą.
Pustka śpiewnie ogłasza swój triumf pośród nocnego szmeru błagalnie wyciągniętych ku niebu ramion drzew; wśród perełek wody skraplającej się na trzech zastygłych w wyrazie wyniosłości i braku litości twarzach, odcinającej kolejne, nieznaczące nic fragmenty z linii czasu wraz z rytmicznym gromadzeniem się w wyżłobionym palcem wieczności zagłębieniu u stóp pań losu. Melodia niewiedzy roznosi się donośnie korytarzami myśli, w których jej echo wybrzmiewa jeszcze długo po tym, jak z wolna zastępuje ją ostre, dokuczliwe brzmienie zagubienia. Przeświadczenie, że już tu kiedyś był, że przed laty w tak samo beznadziejnej pozie niezrozumienia tkwił przed trzyosobowym składem katowskim, którego niewidzialny topór prawdy z hukiem odseparował jakąś jego cząstkę od prowadzonego dotychczas życia, skomle niewyraźnie u podwoi rozsądku.
Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś jest nie w porządku.
Chwiejnie podchodzi bliżej, jeszcze bliżej pomnika, wstępując nie bez trudności na wysoki piedestał, by zrównać się z górującymi nad okolicą, zaklętymi w kamień kobietami i aby z ich obojętnych, (nie)wszystkowidzących oczu wyczytać to, co starają się przed nim ukryć. I niemal spada, zaskoczony wybrzmiewającym za jego plecami głosem. Chwieje się, niepewny, czy Norny nie zechcą za chwilę zepchnąć go z miejsca, które nie jest mu przeznaczone.
- Co? – Kwintesencja elokwencji. Lata nauki, lata obcowania z ludźmi, skraplają się w tym jednym słowie jak zaklęcie; wypluwa tę pojedynczą, tańczącą mu na czubku języka sylabę jak plwocinę, przez ramię, by odczarować całą sytuację, jakby spotkanie z nieznajomą mogło sprowadzić na niego większe nieszczęście niż dotychczas. – Chyb… – Czknięcie staje się gwoździem do wzniesionej naprędce trumny. Stopa ześlizguje się z podwyższenia, a zapraszająco wyciągnięte ku niemu ramiona ziemi pochwycają go brutalnie. Krawędź piedestału składa zimny pocałunek na loarowym policzku, który prędko nabiega krwią. – Chyba mnie z kimś mylisz, kobieto – kończy wreszcie, niepomny bólu okaleczonej dumy i ciała, mętnym, nieskażonym choćby przebłyskiem rozpoznania wzrokiem lustrując postać przed sobą.
Nieznajomy
Trudno było wskazać, co przysporzyło Lorze największego kłopotu w obecnej sytuacji.
Nie chciała wchodzić w rozmowy z nieznajomym; nieważne jak bardzo zaszedłby jej za skórę koniecznością niezapowiedzianej zmiany kreślonego na kolanie planu. Strzępienie języka wpisywało się w jej pracę, kontakt z ludźmi świadomymi swych problemów i tymi należącymi do drugiej, znacznie osobliwszej kategorii sprawiały, że nie pałała miłością do otwierania gęby, gdy można było tego uniknąć. Tak, nawet osoba równie ekstrawertyczna co Lora Lindahl potrzebowała czasami ciszy i spokoju.
Przynajmniej umownego.
Na to się jednak nie zapowiadało. Widok mężczyzny wchodzącego wprost na podest pomnika w pierwszym momencie nie zrobił na niej wielkiego wrażenia. Ot co, kolejny pijany, który dzięki swemu odmiennemu stanowi świadomości musi dowieść czegoś zupełnie nieistotnego. Istnienia nabytej przypadkiem umiejętności miejskiej wspinaczki. Tego, że nie boi się kamiennych lic strażniczek losu. Albo może tego, że pogłoski, które słyszał chyba każdy dorastający w Midgardzie brzdąc — w szczególności te o zsyłanych przez Norny wizjach — były prawdziwe.
Gdy jednak do grona pijanych głupców dołączał jej własny, rodzony brat, nie mogła przejść wobec tego obojętnie.
— Jajco — dobrze, że chociaż poziom elokwencji prezentowali ten sam. Rów kopany przez ciągnące się w nieskończoność lata rozłąki wypełnił się dziwnym wrażeniem zrozumienia, może nawet i swojskości zaskakująco szybko. — Złaź stamtąd, ale już.
Wcześniej pobrzękujące w słowach rozżalenie zniknęło, pozostawiając pole do popisu pospolitemu rozdrażnieniu. Nie miała ochoty dyskutować o zaletach ponownego zjawienia się na ziemi, ciągnąć rozmowy w kierunku dziesięciu powodów, dla których powinien po prostu poddać się jej woli i dać zaprowadzić do rodzinnego domu na przedmieściach miasta. Była zmęczona, zła i smutna; a takie połączenie nigdy nie stanowiło dobrego gruntu na konstruktywną rozmowę.
Grunt — tak fizyczny, czy metaforyczny — postanowił dziś zagrać na nosie rodzeństwa Lindahl.
Zaskoczony pisk był pierwszą reakcją na tragedię, która rozegrała się przed jej oczami. Widąc ześlizgującego się z pomnika brata zawahała się na ledwie ułamek sekundy. Tyle wystarczyło, by obserwować niezwykle krótki, lecz zakończony bolesnym lądowaniem lot pijanego mężczyzny. Może przynajmniej to zapadnie mu w pamięć i stanowić będzie przestrogę przed podobnymi ekscesami w przyszłości.
— Ale nie tak! — zupełnie żałosny pisk stał się nagle obrazem bezradności pani doktor. Bezradności, która nie musiała kłuć jej serca więcej niż raz, by obudzić wypracowane latami nauki i stażu reakcje.
Odległość dzieląca ich od siebie stopniała w oczach, bo i Lora nie miała czasu do stracenia. Przykucnąwszy obok brata, ułożyła dłoń na wolnym od obrażeń policzku. Ostrożnie, choć z dozą stanowczości uniosła twarz brata do góry, niewzruszona potencjalnymi próbami oswobodzenia się z nagłego kontaktu fizycznego.
— Siedź spokojnie, zaraz się tym zajmę.
Gdyby nie zadra zapomnienia, zapewne zabrałaby go do domu lub zawróciła do szpitala. Opatrzyłaby go w sposób podobny jej śniącym kolegom, bez użycia magii. Zawsze przecież zwracała uwagę na to, by czarów w obecności brata używać wyłącznie w sytuacjach, które nie mogłyby zostać rozwiązane inaczej. Teraz jednak miała nadzieję, że kolejna manifestacja tego, co ich różniło — podstawowego powodu, dla którego więzi Lindahlów nie przypominały obrazu idyllistycznej rodziny — stanowić będzie symboliczny wymiar kary. Kary, na którą zasłużył samym zjawieniem się w mieście bez wcześniejszej zapowiedzi.
— Sárr — palce lewej dłoni ledwo musnęły świeżą ranę, pozwalając na zatrzymanie krwawej strugi, nim wezbrała na dobre. Skupiona na swoim zadaniu, poświęciła kilka sekund na poszukiwanie kolejnego zaklęcia, które mogłoby pomóc zniwelować skutki jego głupoty. Czegoś, o co nigdy wcześniej nie miałaby śmiałości go posądzić.
Natchnienie przyszło samo.
— Beiskr létta — kolejny szept wypchnął w rześkie powietrze poranka następną nazwę zaklęcia. Tym razem dłoń przylgnęła ściślej do drugiego z policzków, chcąc upewnić się, że jakikolwiek ból, który mógł odczuwać, zostanie odpowiednio uśmierzony. Na końcu świadomości pojawiło się jeszcze jedno zaklęcie, teraz już bardziej dekoratywne niż potrzebne. Kim jednak by była, gdyby nie zapewniła bratu najwyższej opieki? — Fetill.
Dopiero po tym, jak magiczny bandaż stworzył odpowiedni opatrunek, wypuściła jego twarz z ciepłych objęć własnych rąk. Odsunęła się nawet, zachowując między nimi bezpieczną, choć niedaleką odległość jednego kroku. W dalszym ciągu pozostawała jednak w kuckach, spoglądając na niego spod byka.
— Kobieto? Tym dla ciebie się stałam?
Nie chciała wchodzić w rozmowy z nieznajomym; nieważne jak bardzo zaszedłby jej za skórę koniecznością niezapowiedzianej zmiany kreślonego na kolanie planu. Strzępienie języka wpisywało się w jej pracę, kontakt z ludźmi świadomymi swych problemów i tymi należącymi do drugiej, znacznie osobliwszej kategorii sprawiały, że nie pałała miłością do otwierania gęby, gdy można było tego uniknąć. Tak, nawet osoba równie ekstrawertyczna co Lora Lindahl potrzebowała czasami ciszy i spokoju.
Przynajmniej umownego.
Na to się jednak nie zapowiadało. Widok mężczyzny wchodzącego wprost na podest pomnika w pierwszym momencie nie zrobił na niej wielkiego wrażenia. Ot co, kolejny pijany, który dzięki swemu odmiennemu stanowi świadomości musi dowieść czegoś zupełnie nieistotnego. Istnienia nabytej przypadkiem umiejętności miejskiej wspinaczki. Tego, że nie boi się kamiennych lic strażniczek losu. Albo może tego, że pogłoski, które słyszał chyba każdy dorastający w Midgardzie brzdąc — w szczególności te o zsyłanych przez Norny wizjach — były prawdziwe.
Gdy jednak do grona pijanych głupców dołączał jej własny, rodzony brat, nie mogła przejść wobec tego obojętnie.
— Jajco — dobrze, że chociaż poziom elokwencji prezentowali ten sam. Rów kopany przez ciągnące się w nieskończoność lata rozłąki wypełnił się dziwnym wrażeniem zrozumienia, może nawet i swojskości zaskakująco szybko. — Złaź stamtąd, ale już.
Wcześniej pobrzękujące w słowach rozżalenie zniknęło, pozostawiając pole do popisu pospolitemu rozdrażnieniu. Nie miała ochoty dyskutować o zaletach ponownego zjawienia się na ziemi, ciągnąć rozmowy w kierunku dziesięciu powodów, dla których powinien po prostu poddać się jej woli i dać zaprowadzić do rodzinnego domu na przedmieściach miasta. Była zmęczona, zła i smutna; a takie połączenie nigdy nie stanowiło dobrego gruntu na konstruktywną rozmowę.
Grunt — tak fizyczny, czy metaforyczny — postanowił dziś zagrać na nosie rodzeństwa Lindahl.
Zaskoczony pisk był pierwszą reakcją na tragedię, która rozegrała się przed jej oczami. Widąc ześlizgującego się z pomnika brata zawahała się na ledwie ułamek sekundy. Tyle wystarczyło, by obserwować niezwykle krótki, lecz zakończony bolesnym lądowaniem lot pijanego mężczyzny. Może przynajmniej to zapadnie mu w pamięć i stanowić będzie przestrogę przed podobnymi ekscesami w przyszłości.
— Ale nie tak! — zupełnie żałosny pisk stał się nagle obrazem bezradności pani doktor. Bezradności, która nie musiała kłuć jej serca więcej niż raz, by obudzić wypracowane latami nauki i stażu reakcje.
Odległość dzieląca ich od siebie stopniała w oczach, bo i Lora nie miała czasu do stracenia. Przykucnąwszy obok brata, ułożyła dłoń na wolnym od obrażeń policzku. Ostrożnie, choć z dozą stanowczości uniosła twarz brata do góry, niewzruszona potencjalnymi próbami oswobodzenia się z nagłego kontaktu fizycznego.
— Siedź spokojnie, zaraz się tym zajmę.
Gdyby nie zadra zapomnienia, zapewne zabrałaby go do domu lub zawróciła do szpitala. Opatrzyłaby go w sposób podobny jej śniącym kolegom, bez użycia magii. Zawsze przecież zwracała uwagę na to, by czarów w obecności brata używać wyłącznie w sytuacjach, które nie mogłyby zostać rozwiązane inaczej. Teraz jednak miała nadzieję, że kolejna manifestacja tego, co ich różniło — podstawowego powodu, dla którego więzi Lindahlów nie przypominały obrazu idyllistycznej rodziny — stanowić będzie symboliczny wymiar kary. Kary, na którą zasłużył samym zjawieniem się w mieście bez wcześniejszej zapowiedzi.
— Sárr — palce lewej dłoni ledwo musnęły świeżą ranę, pozwalając na zatrzymanie krwawej strugi, nim wezbrała na dobre. Skupiona na swoim zadaniu, poświęciła kilka sekund na poszukiwanie kolejnego zaklęcia, które mogłoby pomóc zniwelować skutki jego głupoty. Czegoś, o co nigdy wcześniej nie miałaby śmiałości go posądzić.
Natchnienie przyszło samo.
— Beiskr létta — kolejny szept wypchnął w rześkie powietrze poranka następną nazwę zaklęcia. Tym razem dłoń przylgnęła ściślej do drugiego z policzków, chcąc upewnić się, że jakikolwiek ból, który mógł odczuwać, zostanie odpowiednio uśmierzony. Na końcu świadomości pojawiło się jeszcze jedno zaklęcie, teraz już bardziej dekoratywne niż potrzebne. Kim jednak by była, gdyby nie zapewniła bratu najwyższej opieki? — Fetill.
Dopiero po tym, jak magiczny bandaż stworzył odpowiedni opatrunek, wypuściła jego twarz z ciepłych objęć własnych rąk. Odsunęła się nawet, zachowując między nimi bezpieczną, choć niedaleką odległość jednego kroku. W dalszym ciągu pozostawała jednak w kuckach, spoglądając na niego spod byka.
— Kobieto? Tym dla ciebie się stałam?
Bezimienny
Pejzaż emocji rozpościera się na nagle, nienaturalnie podatnej zmianom tkance twarzy. Jakby wraz z utratą tożsamości, z ciała spada ciężar dotychczas krępujący pełnię mimicznych możliwości. Jakby wraz z nowo oferowaną mu perspektywą stania się kimkolwiek, na powierzchnię wypływa skutecznie tłamszona od kilkunastu lat dziecięca beztroska.
Konsternacja sprawiedliwym ostrzem patronujących mu dziś Norn rozdarta zostaje na pół. Najpierw zabarwiona złością, gdy jajco w mało elegancki, zaskakujący sposób trąca wrażliwą na niewybredne żarty strunę. Odłamek gniewu migoce krótko w kąciku oka, kiedy nie poświęcając obcej kobiecie pełni uwagi, ledwie w połowie zwrócony w jej stronę, śledzi majaczącą na skraju pola widzenia sylwetkę – uparcie orbitującą wokół pomnika, wokół niego, jak uszkodzony satelita. Nie rozumie dlaczego. Dlaczego zwraca się do niego w taki sposób? Dlaczego w ogóle się nim interesuje – dlaczego nie przeszła obok, nie zostawiła go w spokoju? Dlaczego jest taka… Dekoncentrująca?
Upadek wytrąca mu wszystkie pytania z rąk. Konsternacja wchłania nowy pigment – wesołość niepasująca do sytuacji maluje się wyjątkowo jaskrawą barwą na jego obliczu. Bawi go ten nieoczekiwany zwrot akcji; bawi sposób, w jaki grunt pozostaje niewzruszony na cios, który mu zadaje; bawi reakcja kobiety – świdrujący głos, rozgrzebujący ciszę jak ranę; rysy twarzy zmieniające się jak w kalejdoskopie; cenna, wypowiedziana rychło w czas wskazówka.
- A jak? Jak umiesz lepiej, to pokaż. – Rzuca nieznajomej wyzwanie – zupełnie poważne, choć wypowiedziane całkiem niepoważnym tonem – tuż przed tym, jak ta decyduje się na interwencję. Znów zmieniającą wszystko.
Rozdrażnienie wyłania się szybko zza maski rozbawienia, jakby, przyczajone, tylko czekało na pierwsze muśnięcie obcej skóry. Bruzda irytacji przecina czoło, kiedy obca dłoń, niepomna na rozpaczliwe starania wyswobodzenia się, wydaje się być przyklejona do jego policzka. Chaotyczna szarpanina ukoronowana pełną klęski próbą wycofania się rakiem, jest jak gwóźdź do trumny, w której grzebie nie tylko pogwałconą granicę strefy osobistej, ale również intymnej.
- S… S… Spadaj – duka urażony, ostatni raz mierząc się z niewzruszoną jego oporem kobietą, zaciskając prawą dłoń na przegubie jej ręki. Daremność tego gestu uderza go ze zdwojoną siłą w chwili, kiedy z ust blondynki ulatuje kolejne słowo. Równie obce jak ona. Jak to miejsce. Jak on sam. Wzdryga się, gdy skóra na czole zaczyna go mrowić w sposób zupełnie inny niż dotychczas; wzdryga się wraz z kolejną wypowiadaną przez nią frazą – kiedy uczucie mrowienia ustaje gwałtownie, nienaturalnie. Ostatnie, nieznane słowo staje się jak policzek, wymierzony w niego z siłą zwalającą z nóg.
Przerażenie wyskrobuje sobie drogę przez oczy. Dłonie natychmiast sięgają ku opatrunkowi, który dopiero co oplótł opiekuńczo jego głowę. Zrywa go natychmiast, tym razem pieczołowicie dokładając wszelkich starań, by dzieląca go od kobiety odległość zwiększyła się niezwłocznie. Mechaniczna sekwencja prostych ruchów – perfekcyjnie wygrywana symfonia instynktu samozachowawczego – pozwala na znalezienie się w bezpiecznym oddaleniu od potencjalnego zagrożenia.
- Co to, kurwa, ma zna… czyć? – Czknięcie bestialsko burzy wywołane napięcie, nie stanowi jednak przeszkody do kontynuowania aktu oskarżenia wyrażonego w kolejnym pytaniu. – Co mi zrobiłaś, wiedźmo?
Konsternacja sprawiedliwym ostrzem patronujących mu dziś Norn rozdarta zostaje na pół. Najpierw zabarwiona złością, gdy jajco w mało elegancki, zaskakujący sposób trąca wrażliwą na niewybredne żarty strunę. Odłamek gniewu migoce krótko w kąciku oka, kiedy nie poświęcając obcej kobiecie pełni uwagi, ledwie w połowie zwrócony w jej stronę, śledzi majaczącą na skraju pola widzenia sylwetkę – uparcie orbitującą wokół pomnika, wokół niego, jak uszkodzony satelita. Nie rozumie dlaczego. Dlaczego zwraca się do niego w taki sposób? Dlaczego w ogóle się nim interesuje – dlaczego nie przeszła obok, nie zostawiła go w spokoju? Dlaczego jest taka… Dekoncentrująca?
Upadek wytrąca mu wszystkie pytania z rąk. Konsternacja wchłania nowy pigment – wesołość niepasująca do sytuacji maluje się wyjątkowo jaskrawą barwą na jego obliczu. Bawi go ten nieoczekiwany zwrot akcji; bawi sposób, w jaki grunt pozostaje niewzruszony na cios, który mu zadaje; bawi reakcja kobiety – świdrujący głos, rozgrzebujący ciszę jak ranę; rysy twarzy zmieniające się jak w kalejdoskopie; cenna, wypowiedziana rychło w czas wskazówka.
- A jak? Jak umiesz lepiej, to pokaż. – Rzuca nieznajomej wyzwanie – zupełnie poważne, choć wypowiedziane całkiem niepoważnym tonem – tuż przed tym, jak ta decyduje się na interwencję. Znów zmieniającą wszystko.
Rozdrażnienie wyłania się szybko zza maski rozbawienia, jakby, przyczajone, tylko czekało na pierwsze muśnięcie obcej skóry. Bruzda irytacji przecina czoło, kiedy obca dłoń, niepomna na rozpaczliwe starania wyswobodzenia się, wydaje się być przyklejona do jego policzka. Chaotyczna szarpanina ukoronowana pełną klęski próbą wycofania się rakiem, jest jak gwóźdź do trumny, w której grzebie nie tylko pogwałconą granicę strefy osobistej, ale również intymnej.
- S… S… Spadaj – duka urażony, ostatni raz mierząc się z niewzruszoną jego oporem kobietą, zaciskając prawą dłoń na przegubie jej ręki. Daremność tego gestu uderza go ze zdwojoną siłą w chwili, kiedy z ust blondynki ulatuje kolejne słowo. Równie obce jak ona. Jak to miejsce. Jak on sam. Wzdryga się, gdy skóra na czole zaczyna go mrowić w sposób zupełnie inny niż dotychczas; wzdryga się wraz z kolejną wypowiadaną przez nią frazą – kiedy uczucie mrowienia ustaje gwałtownie, nienaturalnie. Ostatnie, nieznane słowo staje się jak policzek, wymierzony w niego z siłą zwalającą z nóg.
Przerażenie wyskrobuje sobie drogę przez oczy. Dłonie natychmiast sięgają ku opatrunkowi, który dopiero co oplótł opiekuńczo jego głowę. Zrywa go natychmiast, tym razem pieczołowicie dokładając wszelkich starań, by dzieląca go od kobiety odległość zwiększyła się niezwłocznie. Mechaniczna sekwencja prostych ruchów – perfekcyjnie wygrywana symfonia instynktu samozachowawczego – pozwala na znalezienie się w bezpiecznym oddaleniu od potencjalnego zagrożenia.
- Co to, kurwa, ma zna… czyć? – Czknięcie bestialsko burzy wywołane napięcie, nie stanowi jednak przeszkody do kontynuowania aktu oskarżenia wyrażonego w kolejnym pytaniu. – Co mi zrobiłaś, wiedźmo?
Nieznajomy
Mizerna nić cierpliwości podtrzymuje obraz absurdu z siłą dwojga. Gdy bowiem Loar, niesiony na skrzydłach głupoty, czy pijaństwa, zawiesza się na pomniku, jak w kalekim locie, nie przyznając się do niej ani przez chwilę (co dziwne), Lora wstrzymuje oddech. Łapie w nim resztki czułości i kobiecego zrozumienia dla niego. Chwyta między zęby strąconą w kąt empatię. Zagryza ją delikatnie, niemal ckliwie, czując rosnącą w niej potrzebę pomocy kuzynowi.
W końcu nie może go porzucić. Nie chce, nie umie.
Choć nitka ich relacji – z roku na rok niemal niknąca – dziś jest cienka i wiotka, wciąż nosi w sobie znamiona pajęczej wici. Uelastycznionej i wzmocnionej ostrym jadem rozsądku. To dlatego nie odpuszcza. Trzyma ciężar Lindahla, pomimo dystansu, jaki zrodził się między nimi przy wieloletnim braku kontaktu. Wypuszcza z siebie kolejne wicie, oplatając nimi dyskretnie ciało Loara, jak w matczynej pułapce. A te rosną, splatają się, umacniają w sieci rodzinnej miłości, nie dając mu upaść niżej, niż dotychczas. Niżej, niż na materialny bruk.
Rodzinie się pomaga. Rodziny samej sobie się nie zostawia.
Kiedy więc on postanawia zagrać kartą agresora, ona podnosi sarnie oczy na loarowską twarz. Z początku z chęcią fuknięcia na niego. W końcu opór w przyjęciu pomocy jest tu zbędny, druzgocząco niepotrzebny. Z ustami gotowymi do wyperswadowania mu wszystkich jego samczych wad, porusza się więc niespokojnie i... zaraz sztywnieje niespodziewanie. Wraz z paraliżem ciała, również wargi zastygają w zdziwieniu. Ręka ściskająca przegub niesie ból. Ale to oczy przyprawiają o największy niepokój.
Oczy bezdennie puste, prawie czyste. Nie poznaje ich.
Perliste kulki otumanienia, lśniące paciorki nieświadomości, które wpatrują się w nią w pobłażaniu i zupełnej obojętności. To nie oczy, które zna. Obrys rzęs kryje w sobie obłość gałki, której nie tylko nie poznaje, ale również nie jest w stanie w żaden sposób sklasyfikować. Jakby natrafiła na przypadek beznadziejny – przypadek bez przeszłości.
Bez przeszłości...? Sama nie wie, skąd to skojarzenie, ale gdy mężczyzna nagle zrywa się jak poparzony, rozszarpując skrzętnie zawinięty chwilę temu opatrunek, ona sama, targana emocjami, podrywa się do pionu.
— Sama chciałabym to wiedzieć… — mruczy zaniepokojona stanem Loara, zachowując względnie bezpieczną odległość tylko po to, by przyjrzeć mu się z lekkiego dystansu.
Postawa iście pijacka, korpus niepewny, jakby bujający się w rytm wiatru, choć dzisiejszego wieczoru nie czuć go na ciele wcale. Głos pretensjonalny, pełen napięcia, zamknięty we wrogiej tonacji. Pojedyncze czknięcie, zdradzające sowito plamiony procentami wieczór.
I niby mogłaby tą obcość zrzucić na karb nietrzeźwości, gdyby nie upór i determinacja, z jaką na nią patrzy. Oburzenie i niezrozumienie, które atakują ją w postaci gestów i w postaci słów. Ba! Nawet w postaci pytań.
— Wiedźmo...?— powtarza za nim ostrożnie.
— Loa... – z początku górę biorą nad nią emocje, już ma brnąć w zaparte, ciągnąć go za język, by dowiedzieć się od niego czegoś więcej. Gdy uderza w nią bezsens działania.
Nie odpowie, podpowiadają myśli.
— Dobrze się Pan czuje? — choć wyrażenie to zdaje się jej absurdalne, w równie absurdalnej chwili nabiera sensu. Próbowała. Nie udało się. Czas na inne środki.
— Chodźmy do szpitala... tam Ci pomogą — zachęca łagodnie, nie podchodząc do niego ani o krok. Tkwi w odległości, którą jej narzucił, próbując zachować się spokojnie, co przychodzi jej z ogromnym trudem.
Pozostając twarzą w twarz z Loarem, czuje bowiem jak szarańcza niewiadomych właśnie kąsa ją po pozostawionym bez opieki „ogonie”.
W końcu nie może go porzucić. Nie chce, nie umie.
Choć nitka ich relacji – z roku na rok niemal niknąca – dziś jest cienka i wiotka, wciąż nosi w sobie znamiona pajęczej wici. Uelastycznionej i wzmocnionej ostrym jadem rozsądku. To dlatego nie odpuszcza. Trzyma ciężar Lindahla, pomimo dystansu, jaki zrodził się między nimi przy wieloletnim braku kontaktu. Wypuszcza z siebie kolejne wicie, oplatając nimi dyskretnie ciało Loara, jak w matczynej pułapce. A te rosną, splatają się, umacniają w sieci rodzinnej miłości, nie dając mu upaść niżej, niż dotychczas. Niżej, niż na materialny bruk.
Rodzinie się pomaga. Rodziny samej sobie się nie zostawia.
Kiedy więc on postanawia zagrać kartą agresora, ona podnosi sarnie oczy na loarowską twarz. Z początku z chęcią fuknięcia na niego. W końcu opór w przyjęciu pomocy jest tu zbędny, druzgocząco niepotrzebny. Z ustami gotowymi do wyperswadowania mu wszystkich jego samczych wad, porusza się więc niespokojnie i... zaraz sztywnieje niespodziewanie. Wraz z paraliżem ciała, również wargi zastygają w zdziwieniu. Ręka ściskająca przegub niesie ból. Ale to oczy przyprawiają o największy niepokój.
Oczy bezdennie puste, prawie czyste. Nie poznaje ich.
Perliste kulki otumanienia, lśniące paciorki nieświadomości, które wpatrują się w nią w pobłażaniu i zupełnej obojętności. To nie oczy, które zna. Obrys rzęs kryje w sobie obłość gałki, której nie tylko nie poznaje, ale również nie jest w stanie w żaden sposób sklasyfikować. Jakby natrafiła na przypadek beznadziejny – przypadek bez przeszłości.
Bez przeszłości...? Sama nie wie, skąd to skojarzenie, ale gdy mężczyzna nagle zrywa się jak poparzony, rozszarpując skrzętnie zawinięty chwilę temu opatrunek, ona sama, targana emocjami, podrywa się do pionu.
— Sama chciałabym to wiedzieć… — mruczy zaniepokojona stanem Loara, zachowując względnie bezpieczną odległość tylko po to, by przyjrzeć mu się z lekkiego dystansu.
Postawa iście pijacka, korpus niepewny, jakby bujający się w rytm wiatru, choć dzisiejszego wieczoru nie czuć go na ciele wcale. Głos pretensjonalny, pełen napięcia, zamknięty we wrogiej tonacji. Pojedyncze czknięcie, zdradzające sowito plamiony procentami wieczór.
I niby mogłaby tą obcość zrzucić na karb nietrzeźwości, gdyby nie upór i determinacja, z jaką na nią patrzy. Oburzenie i niezrozumienie, które atakują ją w postaci gestów i w postaci słów. Ba! Nawet w postaci pytań.
— Wiedźmo...?— powtarza za nim ostrożnie.
— Loa... – z początku górę biorą nad nią emocje, już ma brnąć w zaparte, ciągnąć go za język, by dowiedzieć się od niego czegoś więcej. Gdy uderza w nią bezsens działania.
Nie odpowie, podpowiadają myśli.
— Dobrze się Pan czuje? — choć wyrażenie to zdaje się jej absurdalne, w równie absurdalnej chwili nabiera sensu. Próbowała. Nie udało się. Czas na inne środki.
— Chodźmy do szpitala... tam Ci pomogą — zachęca łagodnie, nie podchodząc do niego ani o krok. Tkwi w odległości, którą jej narzucił, próbując zachować się spokojnie, co przychodzi jej z ogromnym trudem.
Pozostając twarzą w twarz z Loarem, czuje bowiem jak szarańcza niewiadomych właśnie kąsa ją po pozostawionym bez opieki „ogonie”.
Bezimienny
Wyraz bezgranicznego zdumienia, pospołu zmieszany z coraz bardziej ogarniającą go złością rysującą się na jego twarzy marsem przecinającym jeszcze chwilę wcześniej niesplamione jakąkolwiek myślą czoło, zasnuwa fizjonomię Loara nieprzyjemnym cieniem, upodabniając go w pewnym stopniu do górujących nad nimi kamiennych figur boginek losu. Hardość w spojrzeniu; drętwiejące w napięciu, kamieniejące ciało; nieustępliwa pewność – wrażenie, że naigrywają się z niego w najbardziej podły, najbardziej ubliżający mu sposób – zasnuwa jego myśli jak trujący opar, sprawiając że we wszystkim zaczyna doszukiwać się spisku i zasadzki, w jaką z premedytacją go wepchnięto, chcąc pozbawić zdrowych zmysłów.
- Sama chciałabym to wiedzieć – powtarza za nią przedrzeźniacko, prawie wypluwa każde słowo, jakby były rozgniecionymi ziarnami gorczycy palącymi go w język. – Nie udawaj cnotki i mów co to za czary. Was się powinno… Powinno… – Kolejne czknięcie maskuje zwątpienie spowodowane rozciągającym się przed nim oceanem niewiedzy, z którego zanurzone, zatopione słowa nie chcą wypływać, pozostawiając go z pustymi rękoma, z pustą głową, z suchym językiem, na końcu którego żaden wyraz nie daje znać o swojej lichej obecności. Chwila – zbyt długa, nasączająca się wstydem jak papierek lakmusowy – nim udaje mu się wyłowić z odmętów pamięci właściwe skojarzenie, nie pozostawia mu żadnych wątpliwości, że mimo okazywanej buty, daleki jest od panowania nad sytuacją, w jakiej się znajduje. A to potęguje jedynie trawiącą go irytację i wzmaga potrzebę bycia jeszcze bardziej nieprzyjemnym w obyciu. – Powinno się was wszystkich na stosie spalić. – Triumf, z jakim wypowiada propozycję wymierzenia karty, zupełnie nie pasuje do powagi sytuacji i do nieustannie wzmożonej czujności wobec uciążliwie obcej kobiety; nie pasuje do napiętej postawy, do ogników gniewu czających się w oczach tuż za alkoholową mgłą przesłaniającą zmętniałe spojrzenie.
Chłód podłoża, na którym wspiera rękę, które – poza zdradzieckim pomnikiem – zdaje się jedyną możliwą drogą zapanowania nad ciążącym ciałem, wcale nie trzeźwi, choć uparcie wbija palce w ściętą pierwszymi przymrozkami glebę, choć pod paznokcie i w skórę dostają się ostrzejsze grudki ziemi. Kolejne chwiejne kroki w tył, stanowią równie niepotrzebny ruch, co niefortunne zejście z piedestału kamiennych bogiń – potyka się o własne nogi, znów tracąc na chwilę równowagę, balansując komicznie byleby tylko utrzymać się na nogach z waty, byleby już tylko nie ośmieszać się więcej w oczach rozmówczyni.
- Nie. – Kolejne splunięcie; lakoniczne i zaskakująco szczere, bo świadomość że coś jednak jest nie tak, jak powinno, że świat malujący się wcześniej w obiecująco obcych – nowych – barwach, przestaje wyglądać zachęcająco, wypuszczając z każdego kąta, z każdej dziury, z każdego cienia potwory i zagrożenie, z jakim nie umie sobie w obecnym stanie poradzić, zaczyna wydrapywać wewnątrz umysłu znaki ostrzegawcze. – Nigdzie z tobą nie idę, nie prób… Nie próbuj mnie nawet dotykać. – Buńczuczne oświadczenie, nawet mimo ostrzegawczo wyciągniętego w stronę Lory palca, nie brzmi tak groźnie, jak tego chce, bo wypowiedź kolejny raz przerwana jest głośnym, niestosownym czknięciem. – Bo cię… Bo cię… Bo cię zgłoszę policji za praktykowanie czarów.
- Sama chciałabym to wiedzieć – powtarza za nią przedrzeźniacko, prawie wypluwa każde słowo, jakby były rozgniecionymi ziarnami gorczycy palącymi go w język. – Nie udawaj cnotki i mów co to za czary. Was się powinno… Powinno… – Kolejne czknięcie maskuje zwątpienie spowodowane rozciągającym się przed nim oceanem niewiedzy, z którego zanurzone, zatopione słowa nie chcą wypływać, pozostawiając go z pustymi rękoma, z pustą głową, z suchym językiem, na końcu którego żaden wyraz nie daje znać o swojej lichej obecności. Chwila – zbyt długa, nasączająca się wstydem jak papierek lakmusowy – nim udaje mu się wyłowić z odmętów pamięci właściwe skojarzenie, nie pozostawia mu żadnych wątpliwości, że mimo okazywanej buty, daleki jest od panowania nad sytuacją, w jakiej się znajduje. A to potęguje jedynie trawiącą go irytację i wzmaga potrzebę bycia jeszcze bardziej nieprzyjemnym w obyciu. – Powinno się was wszystkich na stosie spalić. – Triumf, z jakim wypowiada propozycję wymierzenia karty, zupełnie nie pasuje do powagi sytuacji i do nieustannie wzmożonej czujności wobec uciążliwie obcej kobiety; nie pasuje do napiętej postawy, do ogników gniewu czających się w oczach tuż za alkoholową mgłą przesłaniającą zmętniałe spojrzenie.
Chłód podłoża, na którym wspiera rękę, które – poza zdradzieckim pomnikiem – zdaje się jedyną możliwą drogą zapanowania nad ciążącym ciałem, wcale nie trzeźwi, choć uparcie wbija palce w ściętą pierwszymi przymrozkami glebę, choć pod paznokcie i w skórę dostają się ostrzejsze grudki ziemi. Kolejne chwiejne kroki w tył, stanowią równie niepotrzebny ruch, co niefortunne zejście z piedestału kamiennych bogiń – potyka się o własne nogi, znów tracąc na chwilę równowagę, balansując komicznie byleby tylko utrzymać się na nogach z waty, byleby już tylko nie ośmieszać się więcej w oczach rozmówczyni.
- Nie. – Kolejne splunięcie; lakoniczne i zaskakująco szczere, bo świadomość że coś jednak jest nie tak, jak powinno, że świat malujący się wcześniej w obiecująco obcych – nowych – barwach, przestaje wyglądać zachęcająco, wypuszczając z każdego kąta, z każdej dziury, z każdego cienia potwory i zagrożenie, z jakim nie umie sobie w obecnym stanie poradzić, zaczyna wydrapywać wewnątrz umysłu znaki ostrzegawcze. – Nigdzie z tobą nie idę, nie prób… Nie próbuj mnie nawet dotykać. – Buńczuczne oświadczenie, nawet mimo ostrzegawczo wyciągniętego w stronę Lory palca, nie brzmi tak groźnie, jak tego chce, bo wypowiedź kolejny raz przerwana jest głośnym, niestosownym czknięciem. – Bo cię… Bo cię… Bo cię zgłoszę policji za praktykowanie czarów.
Nieznajomy
W zaciśnięciu szczęki, jak pod ciasno upiętym kołnierzem cierpliwości, chowają się emocje, których wbrew swojemu temperamentowi nie pragnie dziś wznosić siłą głosu, czy złożonością słów na piedestał rozmowy. Wprawdzie na język cisną się właśnie wszystkie znane jej przekleństwa midgardzkie, zamiast jednak dać się ponieść jadowitemu upojeniu złości, połyka w sobie chęć srogiego upomnienia, wzdychając tylko głośno.
Drobne kobiece palce opadają na skronie w chwilowej pasywności. Zasłania tym jarzący się przed nią obraz desperacji, bijącej od Loara z siłą zbyt silną, by była w stanie spojrzeć na niego tak po prostu, normalnie.
Martwi się i całą swoją troskę spina w klamrze niepokoju tak ciasnej, że czuje to już nie tylko żołądek, ale również krtań, nagle zawężona do rozmiarów dotkliwie niknących, że ledwie udaje jej się przełknąć ślinę. Postawa pogardy, rzucona wraz z ochłapem loarowskich, boleśnie nienawistnych słów, rozbryzguje się po połach kobiecej, delikatnej świadomości i nim Lora zdąża zareagować, strach, bezsilność i wtłoczona w organizm kolejna dawka niepokoju, szukają ujścia w inny, niż krzyk sposób.
Pierwsza łza upokorzenia spływa po łagodnym licu, przecinając kość jarzmową w całej jej długości, gdy ze skrzącymi od wilgoci oczami wreszcie ośmiela się wznieść na niego wzrok.
— Loar, jeśli to jest żart, to bardzo, bardzo nieśmieszny... wróć do mnie, bo Cię zdzielę jak nigdy dotąd!
Przerywa wcześniejszy teatrzyk „nieznajomości”. Przez zasłonę licznych obaw wkrada się również animusz w dążeniu do celu i odwaga, widziana jako uparte stawanie w opozycji do przeciwności.
Choć przez chwilę miała nadzieję, że przekona go spokojem i neutralnością, nie potrafi dłużej udawać, że go nie zna. W zasadzie nie potrafi również złapać cugów rozsądku na dłużej niż chwilę, gdy rosnąca niewiedza, naturalna jej choleryczność i odrobina paniki, wstrząsają jej ciałem, utrudniając racjonalne myślenie. Nie musi jednak myśleć zupełnie trzeźwo, żeby podjąć się śmiałego działania.
Choć czuje, jak ambiwalentność emocji dociska ją do gleby, utrudniając ruch, wydaje z siebie głos sprzeciwu:
— To nie w porządku... Tak nie powinno być! Otrząśnij się, Loar!
Stanowcza próba dotarcia do mężczyzny.
Zawęża dystans między nimi, łapiąc gwałtownie za smukłość męskich palców. Chwyta w dłonie ciepło płynące od kuzyna, w nadziei na to, że chociaż dotyk go otrzeźwi. Znajomy, niespodziewany, acz subtelny. Przy tym, oczy wciąż wilgotne, skrzące, jak wodne oczko, odbijają promienie troski i strachu wprost przed nim.
— Spójrz na mnie.. musisz mnie pamiętać. Znamy się od lat. To ja... Lora
Kolejne łzy, wypełnione przepływem emocji, ulatują spod gęstych rzęs. Mimo płaczu, patrzy na niego z determinacją. Wyprostowana i gotowa do walki o jego biedny, opustoszały od wspomnień, umysł.
— Twoja kuzynka — dodaje, bo przecież nic nie jest teraz dla Niego jasne.
Drobne kobiece palce opadają na skronie w chwilowej pasywności. Zasłania tym jarzący się przed nią obraz desperacji, bijącej od Loara z siłą zbyt silną, by była w stanie spojrzeć na niego tak po prostu, normalnie.
Martwi się i całą swoją troskę spina w klamrze niepokoju tak ciasnej, że czuje to już nie tylko żołądek, ale również krtań, nagle zawężona do rozmiarów dotkliwie niknących, że ledwie udaje jej się przełknąć ślinę. Postawa pogardy, rzucona wraz z ochłapem loarowskich, boleśnie nienawistnych słów, rozbryzguje się po połach kobiecej, delikatnej świadomości i nim Lora zdąża zareagować, strach, bezsilność i wtłoczona w organizm kolejna dawka niepokoju, szukają ujścia w inny, niż krzyk sposób.
Pierwsza łza upokorzenia spływa po łagodnym licu, przecinając kość jarzmową w całej jej długości, gdy ze skrzącymi od wilgoci oczami wreszcie ośmiela się wznieść na niego wzrok.
— Loar, jeśli to jest żart, to bardzo, bardzo nieśmieszny... wróć do mnie, bo Cię zdzielę jak nigdy dotąd!
Przerywa wcześniejszy teatrzyk „nieznajomości”. Przez zasłonę licznych obaw wkrada się również animusz w dążeniu do celu i odwaga, widziana jako uparte stawanie w opozycji do przeciwności.
Choć przez chwilę miała nadzieję, że przekona go spokojem i neutralnością, nie potrafi dłużej udawać, że go nie zna. W zasadzie nie potrafi również złapać cugów rozsądku na dłużej niż chwilę, gdy rosnąca niewiedza, naturalna jej choleryczność i odrobina paniki, wstrząsają jej ciałem, utrudniając racjonalne myślenie. Nie musi jednak myśleć zupełnie trzeźwo, żeby podjąć się śmiałego działania.
Choć czuje, jak ambiwalentność emocji dociska ją do gleby, utrudniając ruch, wydaje z siebie głos sprzeciwu:
— To nie w porządku... Tak nie powinno być! Otrząśnij się, Loar!
Stanowcza próba dotarcia do mężczyzny.
Zawęża dystans między nimi, łapiąc gwałtownie za smukłość męskich palców. Chwyta w dłonie ciepło płynące od kuzyna, w nadziei na to, że chociaż dotyk go otrzeźwi. Znajomy, niespodziewany, acz subtelny. Przy tym, oczy wciąż wilgotne, skrzące, jak wodne oczko, odbijają promienie troski i strachu wprost przed nim.
— Spójrz na mnie.. musisz mnie pamiętać. Znamy się od lat. To ja... Lora
Kolejne łzy, wypełnione przepływem emocji, ulatują spod gęstych rzęs. Mimo płaczu, patrzy na niego z determinacją. Wyprostowana i gotowa do walki o jego biedny, opustoszały od wspomnień, umysł.
— Twoja kuzynka — dodaje, bo przecież nic nie jest teraz dla Niego jasne.
Bezimienny
Odwrotność powszedniego zachowania jest niełatwa do zignorowania w obecnej konfrontacji — nawet mimo dzielącego ich od ostatniego spotkania czasu, nietrudno dostrzec, że coś przeobraziło, prawie wynaturzyło typowe, loarowe maniery: jak nagle, przy byle zgrzycie, podnosi głos coraz bardziej, pewny że krzykiem zagłuszy niechciane, perswadowane mu przez kobietę prawdy; jak emocje wzbierają w nim sztormową falą, zalewając każdy fragment płótna twarzy, przelewając się jeszcze dalej, by hojnie otoczyć każdy mięsień, każdy fragment skóry rozpalony kwestiami, których nie potrafi pojąć, które nie mieszczą mu się w głowie, nadając ruchom toporności i dziwnej agresji; jak nie potrafi zapanować nad słowami i działaniami, pozwalając by kontrolę nad wszystkim, czego się podejmuje, przejęła gwałtowność i buńczuczność, zaś zdrowy rozsądek i chłodne myślenie pozostały uśpione.
Prycha z irytacją, gdy w mętnym świetle latarni dostrzega paciorki łez toczące się po zaróżowionej chłodem i poruszeniem skórze policzków swojej rozmówczyni. Drażni go tak nieoczekiwanie okazana słabość, tak prędka kapitulacja. Potrzeba natychmiastowego starcia — zdarcia — z jej twarzy świeżo wytyczonego traktu łez zaczyna szumieć mu w głowie i żyłach znajomym riffem, jak odległa zapomniana melodia.
— Wiesz, co jest żartem? W dodatku kurewsko kiepskim? Ty. — Słowa sypią się z jego ust jak kamienie, ciężko opadając nie tylko na bruk, ale przede wszystkim na kobietę, której coraz bardziej absurdalne zachowanie staje się jak głaz uwiązany u szyi, niosąc go wraz z niemożliwie zaogniającą się sytuacją w dół, ściągając do miejsca, którego wcale nie chce widzieć, które swoją obskurnością przypomina to… z przeszłości.
Potrząsa głową, wybuchając nieprzystającym do zdarzenia śmiechem. Głośno, gwałtownie wbija się z szyderstwem w ciszę otulającą miasto całunem nocnego czuwania, jakby kierowała nim wyłącznie niepohamowana potrzeba rozbudzenia pogrążonej we śnie mieściny, wyrwania jej z rzuconej nań klątwy. I chociaż w ściśniętym pierwszymi przymrozkami powietrzu śmiech trwa jeszcze przez chwilę, mimo że ciało wciąż jeszcze przez moment drży w spazmach rozbawienia, wesołość ulatuje z Loara wraz z kolejny raz powtórzonym przez blondynkę jego imieniem.
Wiedźma zaklinająca rzeczywistość.
Grymas wściekłości powraca na jego twarz — trudno mu jedynie określić, czym tym razem jest prowokowany: ponownym dotykiem obcej dłoni, zaciskającym się jak kleszcze na rozgrzanych od zaciskania w pięści palcach; wcale niesłabnącą zaciętością kobiecych, dziwnych starań, zacietrzewienia w próbie wmówienia mu, że nie są dla siebie jedynie dwojgiem przypadkowo spotkanych ludzi; rysującym się coraz wyraźniej na płótnie świadomości przeświadczeniem, że kobieta może wcale się nie myli, że dając zaprowadzić jej się do domu, pozwalając poprowadzić nieznanymi ścieżkami, zyskałby więcej niż obecna czcza przepychanka.
Wola walki, która jeszcze przed chwilą wierzgała nieposkromienie, wiotczeje, jakby zaciskając się na jego skórze dłoń blokowała rozrastanie się w nim buty. Nie wyrywa ręki; zmarszczone w gniewie czoło, chyli kornie, pełen wstydu wzrok kierując na pobrużdżony bezlitosnym czasem chodnik, którego ciemnoszara płyta nagle wydaje się bardziej interesująca od zroszonej łzami twarzy rozmówczyni.
Loar. Loar.
Lora.
— Zapamiętaj dokładnie to, jak się teraz czujesz, żeby następnym razem, kiedy Amund będzie cokolwiek na temat śniących pipczał, zamknąć mu mordę, a nie pozwalać na ten cyrk, który znoszę od ponad dwudziestu lat. — Podnosi wreszcie spojrzenie na Lorę — tę Lorę, z którą wykradał babci poziomki; która uczyła się na nim, jak prawidłowo naklejać plastry bez użycia magia; która zawsze przychodziła za późno, by powstrzymać kuzynowski konflikt w zarodku — i nie ma w sobie żalu, że i te słowa są jak szpilki, które z premedytacją w nią wbija. Nie potrafi wykrztusić z siebie przepraszam, godząc się jedynie, by w milczeniu wrócili do domu.
Loar i Lora z tematu
Prycha z irytacją, gdy w mętnym świetle latarni dostrzega paciorki łez toczące się po zaróżowionej chłodem i poruszeniem skórze policzków swojej rozmówczyni. Drażni go tak nieoczekiwanie okazana słabość, tak prędka kapitulacja. Potrzeba natychmiastowego starcia — zdarcia — z jej twarzy świeżo wytyczonego traktu łez zaczyna szumieć mu w głowie i żyłach znajomym riffem, jak odległa zapomniana melodia.
— Wiesz, co jest żartem? W dodatku kurewsko kiepskim? Ty. — Słowa sypią się z jego ust jak kamienie, ciężko opadając nie tylko na bruk, ale przede wszystkim na kobietę, której coraz bardziej absurdalne zachowanie staje się jak głaz uwiązany u szyi, niosąc go wraz z niemożliwie zaogniającą się sytuacją w dół, ściągając do miejsca, którego wcale nie chce widzieć, które swoją obskurnością przypomina to… z przeszłości.
Potrząsa głową, wybuchając nieprzystającym do zdarzenia śmiechem. Głośno, gwałtownie wbija się z szyderstwem w ciszę otulającą miasto całunem nocnego czuwania, jakby kierowała nim wyłącznie niepohamowana potrzeba rozbudzenia pogrążonej we śnie mieściny, wyrwania jej z rzuconej nań klątwy. I chociaż w ściśniętym pierwszymi przymrozkami powietrzu śmiech trwa jeszcze przez chwilę, mimo że ciało wciąż jeszcze przez moment drży w spazmach rozbawienia, wesołość ulatuje z Loara wraz z kolejny raz powtórzonym przez blondynkę jego imieniem.
Wiedźma zaklinająca rzeczywistość.
Grymas wściekłości powraca na jego twarz — trudno mu jedynie określić, czym tym razem jest prowokowany: ponownym dotykiem obcej dłoni, zaciskającym się jak kleszcze na rozgrzanych od zaciskania w pięści palcach; wcale niesłabnącą zaciętością kobiecych, dziwnych starań, zacietrzewienia w próbie wmówienia mu, że nie są dla siebie jedynie dwojgiem przypadkowo spotkanych ludzi; rysującym się coraz wyraźniej na płótnie świadomości przeświadczeniem, że kobieta może wcale się nie myli, że dając zaprowadzić jej się do domu, pozwalając poprowadzić nieznanymi ścieżkami, zyskałby więcej niż obecna czcza przepychanka.
Wola walki, która jeszcze przed chwilą wierzgała nieposkromienie, wiotczeje, jakby zaciskając się na jego skórze dłoń blokowała rozrastanie się w nim buty. Nie wyrywa ręki; zmarszczone w gniewie czoło, chyli kornie, pełen wstydu wzrok kierując na pobrużdżony bezlitosnym czasem chodnik, którego ciemnoszara płyta nagle wydaje się bardziej interesująca od zroszonej łzami twarzy rozmówczyni.
Loar. Loar.
Lora.
— Zapamiętaj dokładnie to, jak się teraz czujesz, żeby następnym razem, kiedy Amund będzie cokolwiek na temat śniących pipczał, zamknąć mu mordę, a nie pozwalać na ten cyrk, który znoszę od ponad dwudziestu lat. — Podnosi wreszcie spojrzenie na Lorę — tę Lorę, z którą wykradał babci poziomki; która uczyła się na nim, jak prawidłowo naklejać plastry bez użycia magia; która zawsze przychodziła za późno, by powstrzymać kuzynowski konflikt w zarodku — i nie ma w sobie żalu, że i te słowa są jak szpilki, które z premedytacją w nią wbija. Nie potrafi wykrztusić z siebie przepraszam, godząc się jedynie, by w milczeniu wrócili do domu.
Loar i Lora z tematu