Von 99 luftballons (K. Tordenskiold & T. Tordenskiold, wrzesień 1999)
2 posters
Nieznajomy
Von 99 luftballons (K. Tordenskiold & T. Tordenskiold, wrzesień 1999) Nie 10 Gru - 3:15
denkst Du vielleicht grad' an mich, dann singe ich ein lied für Dich
von 99 Luftballons und dass sowas von sowas kommt
ost.
von 99 Luftballons und dass sowas von sowas kommt
ost.
Ciężka kropla uderzyła w odsłonięty, wyziębiony kark - za nią kolejna, i następna, zignorowane całkowicie, niezauważone, pominięte; cały świat zakryty kotarą gęstniejącej ulewy, wypędzającej niedobitki ludzkiej masy do przytulnych mieszkań i ciepła sklepików, aromatycznych kawiarni i przypadkowych lokali – cały świat zrzucony gdzieś na bok, zapomniany i niedorzeczny.
Nieistotny, bowiem nie było już dla niej w nim miejsca.
Ni po jednej, ni po drugiej stronie - ni w czerni i ni w bieli; wzgardziła obiema, a one wzgardziły nią, naznaczając poczuciem winy, wstydem, trwogą; jak długo miała udawać, że wcale się nie boi?
Chlupoczące wypełnienia kałuży żarłocznie wdzierały się za ciemną skórę obuwia, niedługo później zalewając stopy; deszcz jak bombardowanie zajął się włosami, płaszczem i każdym kolejnym skrawkiem ciała. O dziwo nie czuła już zimna, choć dygoczące ciało co rusz przechodziły dreszcze, a zęby skubały dolną wargę ust w machinalnym, nerwowym odruchu. Nie czuła nawet chropowatej powierzchni jednej z kamiennych ścian, którą podtrzymywała jakiś czas później, gdy główna ulica samoistnie zmieniła się w jeden z zakrętów, rzadziej uczęszczany, tak samo pogrążony w bezlitosnym płaczu natury.
Jesień zagarniała dla siebie wszystko wokół, podkreślając swoje panowanie za sprawą ciemnych chmur, opustoszałych ulic, podłych nastrojów i codziennych tragedii, które znane były tylko tym, którzy ów katastrofy dzierżyli we własnych sercach.
Ściemniało się – a może tylko jej się wydawało – kiedy pokonywała, niemal na oślep, kolejne metry, uliczki i zaułki, w głowie powtarzając tylko jeden zwrot; jego adres. Trzymała się go desperacko; zasłyszanego, później zapisanego i przechowywanego w ostatniej szufladce białej szkatułki rzędu słów i cyferek, jak ostatniego punktu choć trochę przypominającego nadzieję, kurczowo skupiała myśli na tym i tylko na tym.
Midgard był deszczowy, brudny, ciemny. I przeklęty.
Nie widziała dawnej światłości, o zgrozo, nie widziała nawet bogów, nie widziała niczego poza smugami deszczu, czernią czubków własnych butów i rzędów drzwi, które mijała, na jednych zatrzymując wzrok na dłużej niż to wymagane, inne pomijając całkowicie w rozjuszonej uwadze.
Ciężki wydech zatrzymał w końcu bezsensowną tułaczkę po nieznanej – tylko pozornie, przecież bywała tutaj nie raz – okolicy. Ciało przylgnęło do wilgoci jednej ze ścian, odrobinę nadniszczonej i skrytej smugą deszczu; niemal białe pasma – nie długie i zachwycające, a sięgające do podbródka, niedbale obcięte, rozjuszone i naznaczone deszczem – skrzyżowały się kontrastem z cieniami okolicy. Wyblakła zieleń spojrzenia osiadła na celu; drewnianym, prostokątnym, z mosiężną klamką; odległym i przejmująco bliskim zarazem.
Ty idiotko.
Chciała się odwrócić, odejść, uderzyć samą siebie w policzek. Oprzytomnieć.
Ty głupia idiotko.
Jeszcze bardziej chciała go zobaczyć. I zwolnić. Przestać.
Cichy syk nie przedostał się przez odgłosy rozlewających się kropel; nie przedarł przez głuche pukanie.
Odwróć się i odejdź. Już, do diaska, idź stąd.
Nie odeszła.
Bezimienny
Otuliło go milczenie.
Boleśnie znajome oraz zamykające w ciasnej klatce, niemalże czuł ołowiane pręty własnego więzienia wpijające się coraz głębiej we wszystkie myśli; niczym jadowite żmije kąsające go zaciekle, wspomnienia nawracały jedno za drugim i przynosiły chmury niepokoju narastającego nieprzerwanie tygodniami, nerwowe oczekiwanie grzmiało za to gdzieś w oddali — jednocześnie blisko, a daleko. Brakowało pogodnych dni otulających Midgard swymi słodkimi, letnimi oddechami smakującymi beztroskim ciepłem popołudniowego słońca, bowiem jesiennie melancholie nawiedziły wszystkich nieoczekiwanie, zaskakująco wdzierając się między ścieżki codzienności.
Bogowie zdawali się rozlać bezdenne naczynie, pozwalając deszczom spłynąć opustoszałymi ulicami oraz dachami poszarzałych budynków o ścianach naznaczonych tłustymi kroplami. Ich niedawno zrodzone, jeszcze szybciej konające siostry wciąż skapywały z ciemnego, kruczoczarnego płaszcza powieszonego w korytarzu; tego wieczoru wrócił później niż poprzedniego, jednakże przyzwyczajenie wpisane do życiorysu zdawało się nawet tego nie zauważać. Bywały te dni, kiedy nie wracał. Znikał na tydzień, dwa, dobrowolnie oddając własne dnie i noce Wysłannikom, wśród których odnajdywał namiastkę utraconego przed dekadami domu.
Wilgotne włosy wciąż nosiły znamiona potwornej ulewy.
Pojedyncze krople skapnęły na nagi kark, kiedy wprawnym ruchem odwijał bandaże ciasno obejmujące skórę przedramienia i wkrótce oczom ukazała się paskudna rana; opatrzona szwami, jednak nieprzyjemnie poszarpana, jak wiele wcześniej i jeszcze więcej później. Okaleczenia ciała oraz psychiki byłe nieodłącznym elementem kruczego egzystowania, czemu przestał poświęcać jakiekolwiek rozważania. Wpisał to pochyłym atramentem gdzieś między zyski a straty.
I właśnie wtedy usłyszał.
Ciche pukanie, jakby zlęknione. Niepewne. Wątpiące.
Zesztywniał, gwałtownie znieruchomiał.
Dotąd rozluźnione mięśnie utraciły wcześniejszą swobodę, napięły się bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, zmuszając obolałe ciało do irracjonalnego wysiłku, jakim było uniesienie zesztywniałej szyi znad szpetnego widoku poranionej skóry oraz podążenie odrobinę zaniepokojonym, lekko zaintrygowanym wzrokiem ku przeciwległym ścianom korytarza. Nasłuchiwał przez krótką chwilę, ignorując niespodziewaną gonitwę myśli, pytań, pozbawionych dokończenia zdań.
Ubrudzony bandaż wraz z resztą opatrunku wylądował w koszu, pozostawiając na kuchennym blacie jedynie średnich rozmiarów apteczkę, teraz dziwnie osamotnioną, kiedy Terje ruszył w kierunku drzwi. Nagi tors zalśnił pojedynczymi, deszczowymi łzami ześlizgującymi się przez wilgoć włosów na bladość szyi, skąd każda kropla zaczynała własną podróż; gdzieś po drodze chwycił wymiętą koszulę, którą pospiesznie wciągnął.
Niemal bezgłośne syknięcie wydobyło się spomiędzy zawiasów szarpniętych drzwi, zza których wyłoniła się Ona — namiastka przeszłości, dźwięczny okrzyk wdzierający się agresywnie pomiędzy utrwalone ramy pozornej schematyczności, pobladły obraz utraconej niewinności o zapadłych policzkach, podkrążonych oczach, zagryzionej wardze, przemoczonym ubraniu oraz nędznym usprawiedliwieniu.
— Wróciłaś z piekła? — spytał cicho.
Bo tak właśnie wyglądasz, dopowiedziały myśli.
Subtelny jak zawsze.
— Właź do środka — dodał zaraz potem. Objął braterskim ramieniem kruche, delikatne ciałko drobnej nieścisłości we wszelkich obliczeniach, jakie zostały dokonane przez zakrzywiony los, bowiem Kida Tordenskiold, ukochana ambicja ojca, niedawna przyszłość figurowego łyżwiarstwa, słodycz letnich dni, jego przyrodnia siostra, była ostatnią osobą jaką spodziewałby się ujrzeć w progu mieszkania. — A teraz się rozbierz, bez marudzenia, zanim rozchorujesz się w gościnie. — Był konkretny, a ona zdążyła tego wielokrotnie doświadczyć, jednak każde słowo podszyte zostało szczerą troską i o tym wiedzieli obydwoje.
Wydeptał drogę do własnego pokoju niemal na ślepo, zastanawiając się w istocie nad jednym. Jak, u licha, najmłodsza latorośl rodziny zawędrowała pod jego mieszkanie, uprzednio znikając z dnia na dzień, dosłownie zapadając się pod ziemię; nie odnajdując pomimo zaciekłych (wciąż dyskretnych) poszukiwań zarówno kierowanych pieniędzmi Karstena, jak i niewielką namiastką władzy dzierżonej przez jego najstarszego syna, starszego rangą oficera Kruczej Straży. Człowieka, którego sami bogowie — gdyby rzucili wyzwanie — nie zdołaliby przechytrzyć.
Chwycił ubrania, jakie wygrzebał z wierzchu szafy i wrócił błyskawicznie tam, gdzie ją zostawił. Wychłodzoną, drżącą, przerażoną; nie musiał zaglądać w głąb jej dziewczęcej duszy, by doskonale odczuwać targające wychudłym ciałem emocje, by wygrzebać spod zmętniałej tafli pobladłego jadeitu spojrzenia prawdziwe uczucia. Chciała tego czy nie, okazała się otwartą księgą, którą przeczytał jednym uderzeniem własnego serca.
Bezgłośnie wyciągnął ku niej ubrania. Ciepłe, suche, za duże o kilka rozmiarów, przesycone jego zapachem, kiedy sama wyglądała jak zagubiony oraz zabiedzony kundel błąkający się ulicami, dopóki nie odnalazł czegoś znajomego. Kogoś. Jego.
— Mała, coś ty sobie zrobiła? — otulił ją ciepłem głosu.
Ułamek sekundy później objął drżące ciało siostry ramionami, zamykając w szczerym, stęsknionym uścisku własnego ciepła oraz obecności niczym w bezpiecznym schronieniu, do którego dotarła przez wszystkie burze i sztormy.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się martwiłem, Hjerte.
Boleśnie znajome oraz zamykające w ciasnej klatce, niemalże czuł ołowiane pręty własnego więzienia wpijające się coraz głębiej we wszystkie myśli; niczym jadowite żmije kąsające go zaciekle, wspomnienia nawracały jedno za drugim i przynosiły chmury niepokoju narastającego nieprzerwanie tygodniami, nerwowe oczekiwanie grzmiało za to gdzieś w oddali — jednocześnie blisko, a daleko. Brakowało pogodnych dni otulających Midgard swymi słodkimi, letnimi oddechami smakującymi beztroskim ciepłem popołudniowego słońca, bowiem jesiennie melancholie nawiedziły wszystkich nieoczekiwanie, zaskakująco wdzierając się między ścieżki codzienności.
Bogowie zdawali się rozlać bezdenne naczynie, pozwalając deszczom spłynąć opustoszałymi ulicami oraz dachami poszarzałych budynków o ścianach naznaczonych tłustymi kroplami. Ich niedawno zrodzone, jeszcze szybciej konające siostry wciąż skapywały z ciemnego, kruczoczarnego płaszcza powieszonego w korytarzu; tego wieczoru wrócił później niż poprzedniego, jednakże przyzwyczajenie wpisane do życiorysu zdawało się nawet tego nie zauważać. Bywały te dni, kiedy nie wracał. Znikał na tydzień, dwa, dobrowolnie oddając własne dnie i noce Wysłannikom, wśród których odnajdywał namiastkę utraconego przed dekadami domu.
Wilgotne włosy wciąż nosiły znamiona potwornej ulewy.
Pojedyncze krople skapnęły na nagi kark, kiedy wprawnym ruchem odwijał bandaże ciasno obejmujące skórę przedramienia i wkrótce oczom ukazała się paskudna rana; opatrzona szwami, jednak nieprzyjemnie poszarpana, jak wiele wcześniej i jeszcze więcej później. Okaleczenia ciała oraz psychiki byłe nieodłącznym elementem kruczego egzystowania, czemu przestał poświęcać jakiekolwiek rozważania. Wpisał to pochyłym atramentem gdzieś między zyski a straty.
I właśnie wtedy usłyszał.
Ciche pukanie, jakby zlęknione. Niepewne. Wątpiące.
Zesztywniał, gwałtownie znieruchomiał.
Dotąd rozluźnione mięśnie utraciły wcześniejszą swobodę, napięły się bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, zmuszając obolałe ciało do irracjonalnego wysiłku, jakim było uniesienie zesztywniałej szyi znad szpetnego widoku poranionej skóry oraz podążenie odrobinę zaniepokojonym, lekko zaintrygowanym wzrokiem ku przeciwległym ścianom korytarza. Nasłuchiwał przez krótką chwilę, ignorując niespodziewaną gonitwę myśli, pytań, pozbawionych dokończenia zdań.
Ubrudzony bandaż wraz z resztą opatrunku wylądował w koszu, pozostawiając na kuchennym blacie jedynie średnich rozmiarów apteczkę, teraz dziwnie osamotnioną, kiedy Terje ruszył w kierunku drzwi. Nagi tors zalśnił pojedynczymi, deszczowymi łzami ześlizgującymi się przez wilgoć włosów na bladość szyi, skąd każda kropla zaczynała własną podróż; gdzieś po drodze chwycił wymiętą koszulę, którą pospiesznie wciągnął.
Niemal bezgłośne syknięcie wydobyło się spomiędzy zawiasów szarpniętych drzwi, zza których wyłoniła się Ona — namiastka przeszłości, dźwięczny okrzyk wdzierający się agresywnie pomiędzy utrwalone ramy pozornej schematyczności, pobladły obraz utraconej niewinności o zapadłych policzkach, podkrążonych oczach, zagryzionej wardze, przemoczonym ubraniu oraz nędznym usprawiedliwieniu.
— Wróciłaś z piekła? — spytał cicho.
Bo tak właśnie wyglądasz, dopowiedziały myśli.
Subtelny jak zawsze.
— Właź do środka — dodał zaraz potem. Objął braterskim ramieniem kruche, delikatne ciałko drobnej nieścisłości we wszelkich obliczeniach, jakie zostały dokonane przez zakrzywiony los, bowiem Kida Tordenskiold, ukochana ambicja ojca, niedawna przyszłość figurowego łyżwiarstwa, słodycz letnich dni, jego przyrodnia siostra, była ostatnią osobą jaką spodziewałby się ujrzeć w progu mieszkania. — A teraz się rozbierz, bez marudzenia, zanim rozchorujesz się w gościnie. — Był konkretny, a ona zdążyła tego wielokrotnie doświadczyć, jednak każde słowo podszyte zostało szczerą troską i o tym wiedzieli obydwoje.
Wydeptał drogę do własnego pokoju niemal na ślepo, zastanawiając się w istocie nad jednym. Jak, u licha, najmłodsza latorośl rodziny zawędrowała pod jego mieszkanie, uprzednio znikając z dnia na dzień, dosłownie zapadając się pod ziemię; nie odnajdując pomimo zaciekłych (wciąż dyskretnych) poszukiwań zarówno kierowanych pieniędzmi Karstena, jak i niewielką namiastką władzy dzierżonej przez jego najstarszego syna, starszego rangą oficera Kruczej Straży. Człowieka, którego sami bogowie — gdyby rzucili wyzwanie — nie zdołaliby przechytrzyć.
Chwycił ubrania, jakie wygrzebał z wierzchu szafy i wrócił błyskawicznie tam, gdzie ją zostawił. Wychłodzoną, drżącą, przerażoną; nie musiał zaglądać w głąb jej dziewczęcej duszy, by doskonale odczuwać targające wychudłym ciałem emocje, by wygrzebać spod zmętniałej tafli pobladłego jadeitu spojrzenia prawdziwe uczucia. Chciała tego czy nie, okazała się otwartą księgą, którą przeczytał jednym uderzeniem własnego serca.
Bezgłośnie wyciągnął ku niej ubrania. Ciepłe, suche, za duże o kilka rozmiarów, przesycone jego zapachem, kiedy sama wyglądała jak zagubiony oraz zabiedzony kundel błąkający się ulicami, dopóki nie odnalazł czegoś znajomego. Kogoś. Jego.
— Mała, coś ty sobie zrobiła? — otulił ją ciepłem głosu.
Ułamek sekundy później objął drżące ciało siostry ramionami, zamykając w szczerym, stęsknionym uścisku własnego ciepła oraz obecności niczym w bezpiecznym schronieniu, do którego dotarła przez wszystkie burze i sztormy.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się martwiłem, Hjerte.
Nieznajomy
Raz, dwa, trzy; nie do końca zarejestrowała, kiedy przyszło sześć, i, do licha, dlaczego tak prędko?
Nerwowe odliczanie było ulgą i boskim skaraniem jednocześnie; wydłużało bezdenny czas naznaczony brudnym deszczem w nieskończoność, przynosiło morza niepewności i tysiące pytań. W bębiących odgłosach i szeptach we własnej głowie przeoczyła nawet moment drobnego drgnięcia; zrywu ciała, które instynktownie chciało uciec, czym prędzej, jak najdalej. Porzucić idiotyczny pomysł i jeszcze idiotyczniejszy problem, który miała na niego zesłać. Którym była sama.
Wstrzymała oddech – kiedy otwierały się drzwi i kiedy bała się podnieść wzroku – a bezdech trwał odrobinę za długo, gdy szeroko otwarte ślepia poszybowały mimowolnie w górę, odnajdując jego twarz. Zmęczoną, nieco zbyt bladą.
Znajomą.
Kolejny trzask, choć bezgłośny, potoczył się ciężką falą w młodzieńczym sercu; wciągnęła powietrze gwałtownie, jakby w obawie, równocześnie geście przypominającym łapczywe ściganie tlenu po wiecznościach spędzonych w bezlitosnej głębinie.
Usta rozchyliły się w momencie, gdy uszy zarejestrowały głos; codzienny, niesłyszany od wielu tygodni – być może skłonna była coś powiedzieć, nie do końca wiedząc jakie idiotyczne słowa wypuszczą wargi i jak bardzo nieskładnie wybrzmią w zdaniach, o których istnieniu nawet nie zdawała sobie sprawy.
W innym momencie, innych okolicznościach, innym czasie i innym miejscu, być może by się zaśmiała; tak jak zwykła to robić, chichocząc cicho, kręcąc głową, czasem udając oburzenie na kolejne z jego codziennych, podsycanych nader realistyczną wizją okrutnego świata żartach.
Tym razem słowa Terje przywitała tylko cisza.
Wsunęła się do środka niepewnie, ostrożnie, jak gdyby sama obecność skażonego – w jej mniemaniu – ciała, umysłu, życia, mogła zagrozić jego czterem ścianom; nie powinna tutaj być. Nie powinna prosić o pomoc, nie powinna przyznawać się do błędu.
Głupia, marnotrawna dziewczynko, co chciałaś udowodnić?
Wciąż milczała, niemalże jak w transie, bez słów, bez nadmiernych gestów, miała wrażenie, że nawet bez oddechu; jedynie jasne spojrzenie sunęło wraz z każdym poruszeniem; z jego ust i z jego dłoni. Na kolejny, ciężki wydech pozwoliła sobie dopiero po kolejnych nastu sekundach.
Uścisk trzęsących się dłoni osiadł na przemoczonym do cna materiale kurtki; zsuwała ją z ramion niemalże z trudem, jak gdyby ta przylgnęła boleśnie do ciała – a może to dygoczące palce przecinające zabrudzony, wciąż ociekający deszczem materiał nie pozwalały jej na normalne odruchy.
Stała wciąż w tym samym miejscu, dopiero po upływie dłuższej chwili dzierżąc kurtkę w dłoniach. Nie ośmieliła się stawić choć kroku, wzrokiem podążając za wpierw oddalającą się, później wracającą sylwetką; finalnie zawiesiła spojrzenie znowu na własnych butach.
I drobnej kałuży która oplotła całą jej osobę, przypominając teraz mokry portal to innego świata na posadzce przedpokoju.
— Ja... — wypuszczone słowa ocierały się o granice słyszalności, gdy wciąż uparcie spoglądała w dół — przepraszam, jeśli jesteś zajęty, bo...bo nie spytałam...nie spytałam czy w ogóle mogę — krótkie, sykliwe wciągnięcie powietrza było jedyną szansą na uspokojenie choć trochę zaciskającej się krtani — czy mogę tutaj przyjść.
Lichy szept był ostatnim – ostatnią próbą udawania, ostatnim podmuchem względnego spokoju, ostatnią maską wybrakowanej siły. Nie zdążyła nawet przyjąć zawiniątka w postaci suchych ubrań.
Drobne palce kurczowo wczepiły się w cienki materiał, a zimne, mokre czoło wsparło na granicy niedbale zarzuconej koszuli i rozgrzanego torsu.
Łzy zmieszały z deszczem; jak to dobrze, że nie będzie ich tak widać.
Został tylko szloch.
Cichy, drobny, niemal dziecięcy w brzmieniu. Szloch i drżące ramiona.
Brzmiał przez chwilę. Albo i dwie. Albo tysiąc chwili, które przestała już liczyć i zauważać; zdecydowanie za długo. Głupiutki, żałosny, bolesny; niekończący się, dziewczęcy płacz.
A później dziwna cisza.
— Mogłabym przespać się na twojej... kanapie? Dziś?
Nerwowe odliczanie było ulgą i boskim skaraniem jednocześnie; wydłużało bezdenny czas naznaczony brudnym deszczem w nieskończoność, przynosiło morza niepewności i tysiące pytań. W bębiących odgłosach i szeptach we własnej głowie przeoczyła nawet moment drobnego drgnięcia; zrywu ciała, które instynktownie chciało uciec, czym prędzej, jak najdalej. Porzucić idiotyczny pomysł i jeszcze idiotyczniejszy problem, który miała na niego zesłać. Którym była sama.
Wstrzymała oddech – kiedy otwierały się drzwi i kiedy bała się podnieść wzroku – a bezdech trwał odrobinę za długo, gdy szeroko otwarte ślepia poszybowały mimowolnie w górę, odnajdując jego twarz. Zmęczoną, nieco zbyt bladą.
Znajomą.
Kolejny trzask, choć bezgłośny, potoczył się ciężką falą w młodzieńczym sercu; wciągnęła powietrze gwałtownie, jakby w obawie, równocześnie geście przypominającym łapczywe ściganie tlenu po wiecznościach spędzonych w bezlitosnej głębinie.
Usta rozchyliły się w momencie, gdy uszy zarejestrowały głos; codzienny, niesłyszany od wielu tygodni – być może skłonna była coś powiedzieć, nie do końca wiedząc jakie idiotyczne słowa wypuszczą wargi i jak bardzo nieskładnie wybrzmią w zdaniach, o których istnieniu nawet nie zdawała sobie sprawy.
W innym momencie, innych okolicznościach, innym czasie i innym miejscu, być może by się zaśmiała; tak jak zwykła to robić, chichocząc cicho, kręcąc głową, czasem udając oburzenie na kolejne z jego codziennych, podsycanych nader realistyczną wizją okrutnego świata żartach.
Tym razem słowa Terje przywitała tylko cisza.
Wsunęła się do środka niepewnie, ostrożnie, jak gdyby sama obecność skażonego – w jej mniemaniu – ciała, umysłu, życia, mogła zagrozić jego czterem ścianom; nie powinna tutaj być. Nie powinna prosić o pomoc, nie powinna przyznawać się do błędu.
Głupia, marnotrawna dziewczynko, co chciałaś udowodnić?
Wciąż milczała, niemalże jak w transie, bez słów, bez nadmiernych gestów, miała wrażenie, że nawet bez oddechu; jedynie jasne spojrzenie sunęło wraz z każdym poruszeniem; z jego ust i z jego dłoni. Na kolejny, ciężki wydech pozwoliła sobie dopiero po kolejnych nastu sekundach.
Uścisk trzęsących się dłoni osiadł na przemoczonym do cna materiale kurtki; zsuwała ją z ramion niemalże z trudem, jak gdyby ta przylgnęła boleśnie do ciała – a może to dygoczące palce przecinające zabrudzony, wciąż ociekający deszczem materiał nie pozwalały jej na normalne odruchy.
Stała wciąż w tym samym miejscu, dopiero po upływie dłuższej chwili dzierżąc kurtkę w dłoniach. Nie ośmieliła się stawić choć kroku, wzrokiem podążając za wpierw oddalającą się, później wracającą sylwetką; finalnie zawiesiła spojrzenie znowu na własnych butach.
I drobnej kałuży która oplotła całą jej osobę, przypominając teraz mokry portal to innego świata na posadzce przedpokoju.
— Ja... — wypuszczone słowa ocierały się o granice słyszalności, gdy wciąż uparcie spoglądała w dół — przepraszam, jeśli jesteś zajęty, bo...bo nie spytałam...nie spytałam czy w ogóle mogę — krótkie, sykliwe wciągnięcie powietrza było jedyną szansą na uspokojenie choć trochę zaciskającej się krtani — czy mogę tutaj przyjść.
Lichy szept był ostatnim – ostatnią próbą udawania, ostatnim podmuchem względnego spokoju, ostatnią maską wybrakowanej siły. Nie zdążyła nawet przyjąć zawiniątka w postaci suchych ubrań.
Drobne palce kurczowo wczepiły się w cienki materiał, a zimne, mokre czoło wsparło na granicy niedbale zarzuconej koszuli i rozgrzanego torsu.
Łzy zmieszały z deszczem; jak to dobrze, że nie będzie ich tak widać.
Został tylko szloch.
Cichy, drobny, niemal dziecięcy w brzmieniu. Szloch i drżące ramiona.
Brzmiał przez chwilę. Albo i dwie. Albo tysiąc chwili, które przestała już liczyć i zauważać; zdecydowanie za długo. Głupiutki, żałosny, bolesny; niekończący się, dziewczęcy płacz.
A później dziwna cisza.
— Mogłabym przespać się na twojej... kanapie? Dziś?
Bezimienny
Skłamałby, mówiąc, iż była mu obojętna.
Nie była nigdy — ani wcześniej, ani później.
Ani wczoraj, ani teraz.
Na pozór dzieliło ich wszystko, czym mogli zostać podzieleni, odgrodzeni wysokim murem bycia przyrodnim rodzeństwem, gdzie jedno dziecko brutalnie zepchnięto w ciemny kąt, obdarzając ojcowskim uczuciem tylko najmłodszą córkę spłodzone lędźwiami Karstena. Istotę tak delikatną we własnym jestestwie, iż przywodzącą myślami mityczną rusałkę, nieziemską ułudę wykreowaną wrażliwą wyobraźnią, unoszoną nad ziemię motylimi skrzydłami.
Nieuchwytne piękno pasteli wymalowane na alabastrowej twarzy. Jadeitowe tafle głębokich zwierciadeł spoglądających przez załzawione deszczem zasłony jasnych, blond kosmyków, przyciętych niedbale, jakby na szybko, może w pośpiechu pragnęła zgubić wszystko, od czego niespodziewanie uciekła — jednak wciąż ją dostrzegał. Mimo strachu wżerającego się bezdusznie pod kopułę rozbieganych myśli wraz z przydługim milczeniem, jakie posłała mu w odpowiedzi oraz bólem, którym przeżarte zdawały się być jej oczy niegdyś jaskrawo pełne słodkiej beztroski; tej samej, której zachłannie winno się strzec.
Mimo ponurej pustki wyzierającej przy każdym kroku dostrzegał Ją.
Wychudzona ludzka powłoka tonąca pod naporem braterskiego uścisku oraz własnych, niewypowiedzianych słów otaczających zewsząd. Wystarczyło, by wychłodzone zimnym deszczem jesieni palce wczepiły się w materiał wymiętej koszuli, a dziwnie dusząca woń gwałtownie wypełniła przestrzeń dookoła nich; swąd palonych tropów, echo zacieranych śladów, gwałtowność podejmowanych decyzji; skądkolwiek wróciła, była w piekle, wiedział to. Chłodnym oddechem zsiniałych warg musnęła jego rozgrzanej skóry rodząc okrutny kontrast wymalowany przewrotnością losu.
Mógł jedynie zmierzyć się ze wszystkim, pozwalając by wstrząsnął nią szloch i perliste krople łez spłynęły bladymi policzkami zmieszane wraz z reliktami dudniącej przez szyby ulewy, podążające niepojętym szlakiem przez jedwabie skóry.
Okrutny świat zagnał ją właśnie tu.
Wprost do człowieka przeklętego przez własne wybory.
Przegranego, poniekąd też bezpańskiego.
Przeżartego ostatnimi tygodniami zwodniczej monotonii, w której nurkował dzień za dniem, próbując oszukać samego siebie natłokiem zadań, akt, papierów zalewających zarówno biurko, jak i kartony wypełnione po brzegi możliwymi powiązaniami szukanych wręcz na siłę. Byleby odszukać Kidę.
Kowale własnego losu. Rzeźbiarze zgubnych przewinień.
Tuląc do piersi przerażone, drżące ciało siostry mógł jedynie trwać w tym niezdrowym impasie małomówności oraz przemilczanych prawd, przymknąwszy na ulotne ułamki sekund powieki, usiłując wyciszyć samego siebie. Gęstość niedawnych — a może i tych bardziej odległych — wspomnień rozdrapujących duszę młodziutkiej Tordenskiold była więcej niż namacalna, gdyby tylko miał przy sobie nóż mógłby je pokroić, poporcjować, wreszcie wydzielać jedno po drugim dla poskładania rozbitej układanki. Rozsypane dookoła elementy przypominały puzzle. Wystarczyło złączyć pierwsze dwa. Na początek.
Później należało poskładać resztę.
Kidę.
Jej głos docierał jakby z otchłani, taki był zachrypnięty, jednak odpowiedź nie nadeszła od razu. Musiał spojrzeć, aby i ona mogła zobaczyć jego.
— Hjerte. — Była sercem.
Sercem ich rozbitej rodziny, gdzie radosnym śmiechem kolorowała ponure rzeczywistości wszystkich pozostałych. Sercem każdego z zagubionych przed laty włóczęgów usilnie poszukujących własnego miejsca między gwiazdami a morzem, między światłem a ciemnością, między prawdą a kłamstwem. Sercem ogrzewającym zmarznięte, ponure wnętrza pustych pałaców wzniesionych na granicy pajęczyn tajemnic a duszących mgieł słów, wśród których zamieszkali. Sercem wystukującym nieśmiałe akordy w opustoszałym naczyniu obleczonym mieszaniną ścięgien, mięśni czy delikatnej skóry, pod którą ukrywały się resztki zbolałej duszy.
Sercem, które pękło.
Paskudna, nieregularna w swym czerniejącym konturze blizna przecinała wpół nastoletnią szkatułę myśli, uczuć, marzeń, jednak otulające ich milczenie musiało zostać przerwane i słowa musiały wybrzmieć dalej.
— Kanapa jest wygodna, ale tobie lepiej będzie w łóżku. Musisz się przespać, wyglądasz gorzej niż źle — wydał wyrok. Głosem nieznającym jakiegokolwiek sprzeciwu. — Nawet nie będę pytał, czy jesteś głodna, znam odpowiedź. Załóż to siebie i chodź za mną do kuchni; chyba nie pogardzisz herbatą?
Delikatnie objął palcami jej drżący podbródek, zachęcając subtelnie do podniesienia wzroku. Intensywnie grafitowe spojrzenie wyraźnie złagodniało, naznaczając jasnymi, popielatymi smugami to żywe i martwe, które skrzyżował z jadeitem siostry.
— Witaj w domu, mała.
Nie musiał mówić więcej, wsunąwszy jeden z mokrych kosmyków za ucho. Wkładając w ten gest ogromy własnej ostrożności, świadomy kruchości porcelanowej laleczki, zanim drżącymi ustami złożył szczery pocałunek na czubku mokrych, przesiąkniętych wonią deszczu włosów. Wreszcie stawiając krok do tyłu.
Oddając jej przestrzeń, jakiej potrzebowała oraz wycofując się bezszelestnie do kuchni. Wystarczył szept prostego zaklęcia a palnik zaskrzył ogniem, kolorowa porcelana filiżanki (czyżby pamiątka wręczona dłońmi Eir?) zatańczyła w ręku, uderzenie serca później liściasta kompozycja herbaty wypełniła dno. Zmęczenie, jakie do niedawna odczuwał, ustąpiło.
— Myślę, że zupa wystarczy za serum prawdy — powiedział do samego siebie.
Oczami wyobraźni obrysował garnek zajmujący zaszczytne miejsce w lodówce i nie zastanawiając się dłużej, wkomponował do kuchennego krajobrazu, jaki roztaczał się przed jego oczami. Usiłował powstrzymać strumień pytań nasuwających się na usta, wśród których jedno jarzyło się niczym neonowy drogowskaz w ciemną noc — gdzie byłaś, Kido.
g d z i e
Usłyszał szelest kroków wiedziony własnymi doświadczeniami i uniósł głowę znad własnych myśli.
g d z i e
— Zawsze lubiłaś zaskakiwać.
Objął ją ciepłem głosu. Obrysował szczerze zmartwionym spojrzeniem.
— Co… — zawahał się. — Usiądź, mała. Odetchnij, przyda ci się.
Beznamiętnym ruchem głowy wskazał jedno z krzeseł.
— Skąd się tutaj wzięłaś?
Proste pytanie, na które nie było prostej odpowiedzi.
Nie była nigdy — ani wcześniej, ani później.
Ani wczoraj, ani teraz.
Na pozór dzieliło ich wszystko, czym mogli zostać podzieleni, odgrodzeni wysokim murem bycia przyrodnim rodzeństwem, gdzie jedno dziecko brutalnie zepchnięto w ciemny kąt, obdarzając ojcowskim uczuciem tylko najmłodszą córkę spłodzone lędźwiami Karstena. Istotę tak delikatną we własnym jestestwie, iż przywodzącą myślami mityczną rusałkę, nieziemską ułudę wykreowaną wrażliwą wyobraźnią, unoszoną nad ziemię motylimi skrzydłami.
Nieuchwytne piękno pasteli wymalowane na alabastrowej twarzy. Jadeitowe tafle głębokich zwierciadeł spoglądających przez załzawione deszczem zasłony jasnych, blond kosmyków, przyciętych niedbale, jakby na szybko, może w pośpiechu pragnęła zgubić wszystko, od czego niespodziewanie uciekła — jednak wciąż ją dostrzegał. Mimo strachu wżerającego się bezdusznie pod kopułę rozbieganych myśli wraz z przydługim milczeniem, jakie posłała mu w odpowiedzi oraz bólem, którym przeżarte zdawały się być jej oczy niegdyś jaskrawo pełne słodkiej beztroski; tej samej, której zachłannie winno się strzec.
Mimo ponurej pustki wyzierającej przy każdym kroku dostrzegał Ją.
Wychudzona ludzka powłoka tonąca pod naporem braterskiego uścisku oraz własnych, niewypowiedzianych słów otaczających zewsząd. Wystarczyło, by wychłodzone zimnym deszczem jesieni palce wczepiły się w materiał wymiętej koszuli, a dziwnie dusząca woń gwałtownie wypełniła przestrzeń dookoła nich; swąd palonych tropów, echo zacieranych śladów, gwałtowność podejmowanych decyzji; skądkolwiek wróciła, była w piekle, wiedział to. Chłodnym oddechem zsiniałych warg musnęła jego rozgrzanej skóry rodząc okrutny kontrast wymalowany przewrotnością losu.
Mógł jedynie zmierzyć się ze wszystkim, pozwalając by wstrząsnął nią szloch i perliste krople łez spłynęły bladymi policzkami zmieszane wraz z reliktami dudniącej przez szyby ulewy, podążające niepojętym szlakiem przez jedwabie skóry.
Okrutny świat zagnał ją właśnie tu.
Wprost do człowieka przeklętego przez własne wybory.
Przegranego, poniekąd też bezpańskiego.
Przeżartego ostatnimi tygodniami zwodniczej monotonii, w której nurkował dzień za dniem, próbując oszukać samego siebie natłokiem zadań, akt, papierów zalewających zarówno biurko, jak i kartony wypełnione po brzegi możliwymi powiązaniami szukanych wręcz na siłę. Byleby odszukać Kidę.
Kowale własnego losu. Rzeźbiarze zgubnych przewinień.
Tuląc do piersi przerażone, drżące ciało siostry mógł jedynie trwać w tym niezdrowym impasie małomówności oraz przemilczanych prawd, przymknąwszy na ulotne ułamki sekund powieki, usiłując wyciszyć samego siebie. Gęstość niedawnych — a może i tych bardziej odległych — wspomnień rozdrapujących duszę młodziutkiej Tordenskiold była więcej niż namacalna, gdyby tylko miał przy sobie nóż mógłby je pokroić, poporcjować, wreszcie wydzielać jedno po drugim dla poskładania rozbitej układanki. Rozsypane dookoła elementy przypominały puzzle. Wystarczyło złączyć pierwsze dwa. Na początek.
Później należało poskładać resztę.
Kidę.
Jej głos docierał jakby z otchłani, taki był zachrypnięty, jednak odpowiedź nie nadeszła od razu. Musiał spojrzeć, aby i ona mogła zobaczyć jego.
— Hjerte. — Była sercem.
Sercem ich rozbitej rodziny, gdzie radosnym śmiechem kolorowała ponure rzeczywistości wszystkich pozostałych. Sercem każdego z zagubionych przed laty włóczęgów usilnie poszukujących własnego miejsca między gwiazdami a morzem, między światłem a ciemnością, między prawdą a kłamstwem. Sercem ogrzewającym zmarznięte, ponure wnętrza pustych pałaców wzniesionych na granicy pajęczyn tajemnic a duszących mgieł słów, wśród których zamieszkali. Sercem wystukującym nieśmiałe akordy w opustoszałym naczyniu obleczonym mieszaniną ścięgien, mięśni czy delikatnej skóry, pod którą ukrywały się resztki zbolałej duszy.
Sercem, które pękło.
Paskudna, nieregularna w swym czerniejącym konturze blizna przecinała wpół nastoletnią szkatułę myśli, uczuć, marzeń, jednak otulające ich milczenie musiało zostać przerwane i słowa musiały wybrzmieć dalej.
— Kanapa jest wygodna, ale tobie lepiej będzie w łóżku. Musisz się przespać, wyglądasz gorzej niż źle — wydał wyrok. Głosem nieznającym jakiegokolwiek sprzeciwu. — Nawet nie będę pytał, czy jesteś głodna, znam odpowiedź. Załóż to siebie i chodź za mną do kuchni; chyba nie pogardzisz herbatą?
Delikatnie objął palcami jej drżący podbródek, zachęcając subtelnie do podniesienia wzroku. Intensywnie grafitowe spojrzenie wyraźnie złagodniało, naznaczając jasnymi, popielatymi smugami to żywe i martwe, które skrzyżował z jadeitem siostry.
— Witaj w domu, mała.
Nie musiał mówić więcej, wsunąwszy jeden z mokrych kosmyków za ucho. Wkładając w ten gest ogromy własnej ostrożności, świadomy kruchości porcelanowej laleczki, zanim drżącymi ustami złożył szczery pocałunek na czubku mokrych, przesiąkniętych wonią deszczu włosów. Wreszcie stawiając krok do tyłu.
Oddając jej przestrzeń, jakiej potrzebowała oraz wycofując się bezszelestnie do kuchni. Wystarczył szept prostego zaklęcia a palnik zaskrzył ogniem, kolorowa porcelana filiżanki (czyżby pamiątka wręczona dłońmi Eir?) zatańczyła w ręku, uderzenie serca później liściasta kompozycja herbaty wypełniła dno. Zmęczenie, jakie do niedawna odczuwał, ustąpiło.
— Myślę, że zupa wystarczy za serum prawdy — powiedział do samego siebie.
Oczami wyobraźni obrysował garnek zajmujący zaszczytne miejsce w lodówce i nie zastanawiając się dłużej, wkomponował do kuchennego krajobrazu, jaki roztaczał się przed jego oczami. Usiłował powstrzymać strumień pytań nasuwających się na usta, wśród których jedno jarzyło się niczym neonowy drogowskaz w ciemną noc — gdzie byłaś, Kido.
g d z i e
Usłyszał szelest kroków wiedziony własnymi doświadczeniami i uniósł głowę znad własnych myśli.
g d z i e
— Zawsze lubiłaś zaskakiwać.
Objął ją ciepłem głosu. Obrysował szczerze zmartwionym spojrzeniem.
— Co… — zawahał się. — Usiądź, mała. Odetchnij, przyda ci się.
Beznamiętnym ruchem głowy wskazał jedno z krzeseł.
— Skąd się tutaj wzięłaś?
Proste pytanie, na które nie było prostej odpowiedzi.
Nieznajomy
Paradoksy prześcigały się, jeden za drugim; miały trwać już nieprzerwanie, niosąc za sobą absurdy i całe morza wyrzutów sumienia. Nie była do końca pewna, w którym momencie – i dlaczego – zdecydowała się przyjść akurat do niego. Wtargnąć do jego świata, który mimo, że częściowo z nią dzielił, nigdy nie należał, i miał nie należeć, do niej. Wpełznąć nieproszona, zakłócić względny spokój, zaburzyć rytm dnia i nocy; tysiące ale, miliony przeciw, nieskończone pokłady pytań, które nigdy nie wybrzmiały i na które nie chciała i tak znać odpowiedzi.
Strach, wstyd, poczucie winy; mieszały się ze sobą bezustannie, tworząc coś na kształt duszącej woni, obcej, przerażającej, desperacko usuwanej i nader szybko powracającej, utrudniającej oddychanie i skupienie się na czymś, czymkolwiek innym.
Wiedziała, że ją przyjmie.
Jednocześnie ciepło jego ramion było czymś tak abstrakcyjnym, że nie zarejestrowała momentu, w którym żałosny, wymęczony szloch zmienił się w cichy płacz stworzony z ulgi.
Jego słowa i jego dotyk, odległe i bliskie jednocześnie – były dawnym wspomnieniem i lichym obrazem przyszłości, w której coś, nie potrafiła określić co, jaśniało ułudą blasku. Rozsypywało okruchy nadziei, za którymi stąpała niemal na oślep, zdeterminowana, by na nowo znaleźć choć najdrobniejsze światło.
By wrócić.
Uspokoiła ciche łkanie, kiedy serce wciąż wystukiwało niespokojny rytm, obijało się niemal boleśnie o żebra, tłukło motylimi skrzydłami, ocierając się o kolejne złoża pytań i wyjaśnień, jakie była mu winna. Jemu, im, wszystkim, być może nawet samej sobie, o której zapomniała wiele miesięcy temu. Kim była Kida Tordenskiold?
Wiedziała doskonale kim była kiedyś, ile szczęścia niosło niemal wszystko, od słodkiego słońca przemykającego o poranku po bladości zaspanej twarzy, gdy wraz z pomrukiem urokliwego niezadowolenia prosiła los, by podarował jej choć kilka kolejnych minut na sen. Przez chichoty, błyski w jasnej zieleni spojrzenia, rozemocjonowane zaciśnięcia palców i wzniosłe zrywy, które towarzyszyły jej każdego dnia; każdy dzień był inny, wspaniały, taki, którego można było jej zazdrościć.
Kim była Kida Tordenskiold?
Kto stał na jej miejscu, kto przyodział powłokę, naznaczoną deszczem, brudem, smugą czasu i lepką dłonią grzechu; kimże – czymże – była marnotrawna istota, potakująca głową na jego zapewnienia, balansując na krawędzi kolejnego, żałosnego płaczu?
– Dziękuję – wypowiedziane niemal bezgłośnie, kiedy wstyd wyparty został przez potrzebę; uniosła na niego spojrzenie, zawieszając je na nim na kilka uderzeń serca zbyt długo, spoglądając jak sunie po pomieszczeniu, wykonuje gesty, wypowiada słowa, robi wszystko to, co naturalne.
Naturalne, troskliwe, braterskie.
Zawsze będziemy rodziną.
Nie wypowiedziała niczego; jedynie potakiwanie głową, raz po raz, być może do jego słów, być może samej siebie, kiedy znów na kilka chwil straciła kontakt z rzeczywistością, towarzyszyło stawianym krokom i śladom deszczu znaczącymi posadzkę, kiedy przemknęła do jednego z pomieszczeń, całkowicie przypadkowego, okazującego się łazienką
Przemoczone ubrania odkleiły się od ciała; próbowała nawet sięgnąć po ręcznik i zetrzeć wilgotne plamy z bladej skóry, nim suchy, ciemny materiał męskiego swetra nie dosięgnął kruchych, posiniaczonych kolan. Osuszyła także – na tyle ile było to możliwe i na tyle ile wymamrotane zaklęcie zadziałało – włosy; posklejane do tej pory pasma rozsypały się wokół jasnej buzi z ciemnymi śladami okalającymi zmęczone spojrzenie.
Mokre zawiniątko zostało w pomieszczeniu, kiedy boso wróciła do kuchni, przez dłuższą chwilę znów wlepiając wzrok w podłogę; wstydliwie, z niepewnością, winą wymalowaną na niemych wargach.
Zęby zaciśnięte na wardze; no właśnie, gdzie byłaś?
W piekle?
Zajęła wskazane miejsce, podsuwając kolana pod własną brodę, bez większego trudu mieszcząc się w takiej pozycji na kuchennym krześle.
– Mam twój adres zapisany na kartce – infantylna, głupia odpowiedź, nie stanowiąca nawet krzty tego, co chciał usłyszeć i co winna była mu powiedzieć. Ale gdyby nie ten mały zwitek, nie trafiłaby tutaj.
– Naprawdę nie chcę sprawiać ci kłopotu – to też nie było odpowiedzią, wymamrotane gdzieś we własne, podkulone nogi – ale nie mogę wrócić do domu.
Bo to nie jest już mój dom.
– Przyszłam pieszo – ot, stąd się wzięłam.
Najprostsze odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
Strach, wstyd, poczucie winy; mieszały się ze sobą bezustannie, tworząc coś na kształt duszącej woni, obcej, przerażającej, desperacko usuwanej i nader szybko powracającej, utrudniającej oddychanie i skupienie się na czymś, czymkolwiek innym.
Wiedziała, że ją przyjmie.
Jednocześnie ciepło jego ramion było czymś tak abstrakcyjnym, że nie zarejestrowała momentu, w którym żałosny, wymęczony szloch zmienił się w cichy płacz stworzony z ulgi.
Jego słowa i jego dotyk, odległe i bliskie jednocześnie – były dawnym wspomnieniem i lichym obrazem przyszłości, w której coś, nie potrafiła określić co, jaśniało ułudą blasku. Rozsypywało okruchy nadziei, za którymi stąpała niemal na oślep, zdeterminowana, by na nowo znaleźć choć najdrobniejsze światło.
By wrócić.
Uspokoiła ciche łkanie, kiedy serce wciąż wystukiwało niespokojny rytm, obijało się niemal boleśnie o żebra, tłukło motylimi skrzydłami, ocierając się o kolejne złoża pytań i wyjaśnień, jakie była mu winna. Jemu, im, wszystkim, być może nawet samej sobie, o której zapomniała wiele miesięcy temu. Kim była Kida Tordenskiold?
Wiedziała doskonale kim była kiedyś, ile szczęścia niosło niemal wszystko, od słodkiego słońca przemykającego o poranku po bladości zaspanej twarzy, gdy wraz z pomrukiem urokliwego niezadowolenia prosiła los, by podarował jej choć kilka kolejnych minut na sen. Przez chichoty, błyski w jasnej zieleni spojrzenia, rozemocjonowane zaciśnięcia palców i wzniosłe zrywy, które towarzyszyły jej każdego dnia; każdy dzień był inny, wspaniały, taki, którego można było jej zazdrościć.
Kim była Kida Tordenskiold?
Kto stał na jej miejscu, kto przyodział powłokę, naznaczoną deszczem, brudem, smugą czasu i lepką dłonią grzechu; kimże – czymże – była marnotrawna istota, potakująca głową na jego zapewnienia, balansując na krawędzi kolejnego, żałosnego płaczu?
– Dziękuję – wypowiedziane niemal bezgłośnie, kiedy wstyd wyparty został przez potrzebę; uniosła na niego spojrzenie, zawieszając je na nim na kilka uderzeń serca zbyt długo, spoglądając jak sunie po pomieszczeniu, wykonuje gesty, wypowiada słowa, robi wszystko to, co naturalne.
Naturalne, troskliwe, braterskie.
Zawsze będziemy rodziną.
Nie wypowiedziała niczego; jedynie potakiwanie głową, raz po raz, być może do jego słów, być może samej siebie, kiedy znów na kilka chwil straciła kontakt z rzeczywistością, towarzyszyło stawianym krokom i śladom deszczu znaczącymi posadzkę, kiedy przemknęła do jednego z pomieszczeń, całkowicie przypadkowego, okazującego się łazienką
Przemoczone ubrania odkleiły się od ciała; próbowała nawet sięgnąć po ręcznik i zetrzeć wilgotne plamy z bladej skóry, nim suchy, ciemny materiał męskiego swetra nie dosięgnął kruchych, posiniaczonych kolan. Osuszyła także – na tyle ile było to możliwe i na tyle ile wymamrotane zaklęcie zadziałało – włosy; posklejane do tej pory pasma rozsypały się wokół jasnej buzi z ciemnymi śladami okalającymi zmęczone spojrzenie.
Mokre zawiniątko zostało w pomieszczeniu, kiedy boso wróciła do kuchni, przez dłuższą chwilę znów wlepiając wzrok w podłogę; wstydliwie, z niepewnością, winą wymalowaną na niemych wargach.
Zęby zaciśnięte na wardze; no właśnie, gdzie byłaś?
W piekle?
Zajęła wskazane miejsce, podsuwając kolana pod własną brodę, bez większego trudu mieszcząc się w takiej pozycji na kuchennym krześle.
– Mam twój adres zapisany na kartce – infantylna, głupia odpowiedź, nie stanowiąca nawet krzty tego, co chciał usłyszeć i co winna była mu powiedzieć. Ale gdyby nie ten mały zwitek, nie trafiłaby tutaj.
– Naprawdę nie chcę sprawiać ci kłopotu – to też nie było odpowiedzią, wymamrotane gdzieś we własne, podkulone nogi – ale nie mogę wrócić do domu.
Bo to nie jest już mój dom.
– Przyszłam pieszo – ot, stąd się wzięłam.
Najprostsze odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
Bezimienny
Paradoksy były poniekąd tym, co wybudowało ich świat oraz wspólną przyszłość. Paradoksalnie gdyby jego matka wciąż żyła, blondwłosa rusałka o łagodnym spojrzeniu nie narodziłaby się. Świat zadrżał mu w posadach na samą myśl. Pozornie grube, solidne fundamenty niespodziewanie nadkruszyły się; bezgłośnie spytał, jak wówczas wyglądałaby rzeczywistość dookoła, dokąd zaprowadziłyby wybory podejmowane przed dekadami.
Cofnął się o krok.
Wpuścił do własnej codzienności — właśnie teraz.
T U
Świadomie bądź nie zawiązał ze sobą wspólne losy, pozwalając przeznaczeniu spleść dwie pozornie różne drogi, którymi obydwoje kroczyli przez blaski oraz cienie, przez śmiechy i łzy, przez ciernie a nawet gwiazdy. Mógłby okazać bezduszność, brutalnie spychając jestestwo Kidy na granice obłędu, zamykając przed nią drzwi prowadzące dalej. W głąb. Odsuwając daleko od samego siebie. Odgradzając brutalnie od bezpiecznej przystani, jakiej wszyscy szukali zawsze pomiędzy rodzinnymi ramionami. Mógłby zrobić wiele więcej i nigdy później sobie tego nie wybaczyć.
Wyglądała gorzej niż nędznie.
Pierwotnie wszystkie słowa ugrzęzły mu głęboko w gardle, gdzieś poniżej strun głosowych i za cholerę nie chciały wyjść ze swojej kryjówki, ciemnej, przytulnej, karmiącej naiwnością, jakoby wcale nie musiał pytać. Stawianie znaków zapytania zazwyczaj rodziło trudności oraz przywoływało między ludzi nieprzyjemnie duszne milczenie, które wypełniało po brzegi przestrzeń wyzutą ze wszelkich dźwięków. Paradoksalnie chciał wiedzieć. Jednym spojrzeniem zapragnął wydobyć każdą prawdę, nawet tę najbrzydszą, najcięższą, najszkaradniejszą, która niczym paskudne piętno wypalone na alabastrowej skórze splamiła dziewczęce serce — bo przecież tak ją zapamiętał.
Kida, która bosymi stopami wytyczyła nowy szlak wśród znajomych mu korytarzy, była inna. Głębsza oraz dojrzalsza, przy tym zagubiona. Zawieszona cienką tasiemką nad granicą dwóch światów. Westchnienie, jakie wydobyło się męskimi wargami na zewnątrz jednoznacznie odpowiedziało światu, iż na ten krótki moment skapitulował; wycofał się, nie chcąc ani spłoszyć, ani zbyt gwałtownie dopchnąć do ściany prawdomówności. Na wszystko jeszcze przyjdzie czas. Na właściwe odpowiedzi oraz jeszcze właściwsze pytania.
— Cieszę się, że cię widzę, że jesteś cała i zdrowa — ciepło głosu sięgnęło jej ciała jeszcze przed łagodnym, jasnym spojrzeniem.
Wiedziała, krążąc zawiłymi labiryntami dylematów, zastanawiając się wielokrotnie przed podjęciem decyzji, rozważając a może nawet rozgrywając ich spotkanie w głowie, wiedziała, że jej nie wyrzuci, że przygarnie, że nie pozwoli uciec drugi raz.
Zresztą, dokąd miałaby pójść?
Nie chciał dywagować.
Wrzątek wypełnił filiżankę cieczą, jak herbaciana woń wypełniła kuchnię, kiedy podsunął jej skrawek rozgrzewającego naparu pod nos. Doprowadzona do porządku na tyle, na ile zdołała to uczynić, siedziała przed nim skulona oraz wciąż niepewna, niejako wycofana, zawstydzona rozgrywaną dobre dwadzieścia minut sztuką, w której uczestniczyli, jednak tym razem była bezpieczna. Bardziej niż kiedykolwiek przez ostatnie tygodnie, czego zapewne nigdy mu nie powie, bo i on nie będzie pytał.
— Dobrze wiesz, że nie sprawiasz mi kłopotu. Jesteśmy rodziną, mała — odparł bez jakichkolwiek wyrzutów. Owszem, zaburzyła swoistą harmonię, o ile Terje mógł uchwycić się tego słówka, codzienności, lecz nie na tyle, by urosła momentalnie i monumentalnie do rangi problemu. — Zostań tutaj tak długo, jak tylko chcesz. Teraz to jest twój dom.
Proste i klarowne. Słodkie w smaku.
Postawienie jej przed faktem dokonanym, wypowiedzenie dwóch zdań zmieniających diametralnie przekrzywioną rzeczywistość, będące ocaleniem i wybawieniem, kołem ratunkowym rzuconym w gęsto spienione fale morskiej otchłani, gdzie dostrzeżono rozbitka dryfującego jedynie marnymi ochłapami siły woli ponad śmiercią. Podejmowanie trudnych decyzji leżało w naturze mężczyzny, którym życie uczyniło go dawno temu; na tyle dawno, by nawet nie cofał się między zamknięte, odrobinę przygaszone wersety zapisanej księgi. Była wśród nich imieniem oraz twarzą, skrajnie odmiennymi od tego, co widział żywym okiem, jednak więzy krwi przesądziły bezpowrotnie o jej losie.
— Jesteśmy rodziną, a rodzina musi trzymać się razem. — Antracyt tęczówek zamigotał cieniem uśmiechu, jaki rozświetlił mu oblicze. — Obiecuję ci, że ojciec się nie dowie, przynajmniej póki co; dopóki nie zdecydujesz, co zamierzasz, dokąd będziesz zmierzać, dobrze? Wyślę za to list do Eir, no i do Śpiącej Wiwerny, niech wiedzą o znalezionej zgubie. Wszyscy się o ciebie martwiliśmy, Kido.
Pierwszy raz od powrotu wypowiedział dźwięczne imię.
Głoski rytmicznie ze sobą zespolone. Nietknięte dziwnym ciężarem zalegającym mu gdzieś w okolicach serca pulsującego boleśnie pod szkieletem ludzkich mięśni, uczuć oraz słów wdzierających się coraz głębiej.
Nie naciskał.
— Mogę ci zaoferować jedynie zupę, to bergensk fiskesuppe, więc gwarancja dobrego smaku została właśnie zapewniona. — Zamieszał chochlą w bulgoczącym garnku, porzucając jednoznacznie temat wszelkich wątpliwości, pytań czy niecodziennych decyzji podejmowanych przez siostrę na przestrzeni ostatnich tygodni. Nie musiała długo czekać, by obok herbaty pojawiła się miska ciepłego, szczęśliwie parującego posiłku. — Rzadko spodziewam się nieproszonych gości, więc musisz wybaczyć to biedne menu.
Samemu poczęstował się szklanką alkoholu. Ciężki, głęboki smak whisky błyskawicznie wypełnił gardło, przyćmiewając na ulotną chwilę brzemię sytuacji.
— Zmieniłaś się.
Proste stwierdzenie.
Wyjątkowo płytsze niż mogła zakładać.
— Ścięłaś włosy.
Ot, jak przyjście pieszo.
Cofnął się o krok.
Wpuścił do własnej codzienności — właśnie teraz.
T U
Świadomie bądź nie zawiązał ze sobą wspólne losy, pozwalając przeznaczeniu spleść dwie pozornie różne drogi, którymi obydwoje kroczyli przez blaski oraz cienie, przez śmiechy i łzy, przez ciernie a nawet gwiazdy. Mógłby okazać bezduszność, brutalnie spychając jestestwo Kidy na granice obłędu, zamykając przed nią drzwi prowadzące dalej. W głąb. Odsuwając daleko od samego siebie. Odgradzając brutalnie od bezpiecznej przystani, jakiej wszyscy szukali zawsze pomiędzy rodzinnymi ramionami. Mógłby zrobić wiele więcej i nigdy później sobie tego nie wybaczyć.
Wyglądała gorzej niż nędznie.
Pierwotnie wszystkie słowa ugrzęzły mu głęboko w gardle, gdzieś poniżej strun głosowych i za cholerę nie chciały wyjść ze swojej kryjówki, ciemnej, przytulnej, karmiącej naiwnością, jakoby wcale nie musiał pytać. Stawianie znaków zapytania zazwyczaj rodziło trudności oraz przywoływało między ludzi nieprzyjemnie duszne milczenie, które wypełniało po brzegi przestrzeń wyzutą ze wszelkich dźwięków. Paradoksalnie chciał wiedzieć. Jednym spojrzeniem zapragnął wydobyć każdą prawdę, nawet tę najbrzydszą, najcięższą, najszkaradniejszą, która niczym paskudne piętno wypalone na alabastrowej skórze splamiła dziewczęce serce — bo przecież tak ją zapamiętał.
Kida, która bosymi stopami wytyczyła nowy szlak wśród znajomych mu korytarzy, była inna. Głębsza oraz dojrzalsza, przy tym zagubiona. Zawieszona cienką tasiemką nad granicą dwóch światów. Westchnienie, jakie wydobyło się męskimi wargami na zewnątrz jednoznacznie odpowiedziało światu, iż na ten krótki moment skapitulował; wycofał się, nie chcąc ani spłoszyć, ani zbyt gwałtownie dopchnąć do ściany prawdomówności. Na wszystko jeszcze przyjdzie czas. Na właściwe odpowiedzi oraz jeszcze właściwsze pytania.
— Cieszę się, że cię widzę, że jesteś cała i zdrowa — ciepło głosu sięgnęło jej ciała jeszcze przed łagodnym, jasnym spojrzeniem.
Wiedziała, krążąc zawiłymi labiryntami dylematów, zastanawiając się wielokrotnie przed podjęciem decyzji, rozważając a może nawet rozgrywając ich spotkanie w głowie, wiedziała, że jej nie wyrzuci, że przygarnie, że nie pozwoli uciec drugi raz.
Zresztą, dokąd miałaby pójść?
Nie chciał dywagować.
Wrzątek wypełnił filiżankę cieczą, jak herbaciana woń wypełniła kuchnię, kiedy podsunął jej skrawek rozgrzewającego naparu pod nos. Doprowadzona do porządku na tyle, na ile zdołała to uczynić, siedziała przed nim skulona oraz wciąż niepewna, niejako wycofana, zawstydzona rozgrywaną dobre dwadzieścia minut sztuką, w której uczestniczyli, jednak tym razem była bezpieczna. Bardziej niż kiedykolwiek przez ostatnie tygodnie, czego zapewne nigdy mu nie powie, bo i on nie będzie pytał.
— Dobrze wiesz, że nie sprawiasz mi kłopotu. Jesteśmy rodziną, mała — odparł bez jakichkolwiek wyrzutów. Owszem, zaburzyła swoistą harmonię, o ile Terje mógł uchwycić się tego słówka, codzienności, lecz nie na tyle, by urosła momentalnie i monumentalnie do rangi problemu. — Zostań tutaj tak długo, jak tylko chcesz. Teraz to jest twój dom.
Proste i klarowne. Słodkie w smaku.
Postawienie jej przed faktem dokonanym, wypowiedzenie dwóch zdań zmieniających diametralnie przekrzywioną rzeczywistość, będące ocaleniem i wybawieniem, kołem ratunkowym rzuconym w gęsto spienione fale morskiej otchłani, gdzie dostrzeżono rozbitka dryfującego jedynie marnymi ochłapami siły woli ponad śmiercią. Podejmowanie trudnych decyzji leżało w naturze mężczyzny, którym życie uczyniło go dawno temu; na tyle dawno, by nawet nie cofał się między zamknięte, odrobinę przygaszone wersety zapisanej księgi. Była wśród nich imieniem oraz twarzą, skrajnie odmiennymi od tego, co widział żywym okiem, jednak więzy krwi przesądziły bezpowrotnie o jej losie.
— Jesteśmy rodziną, a rodzina musi trzymać się razem. — Antracyt tęczówek zamigotał cieniem uśmiechu, jaki rozświetlił mu oblicze. — Obiecuję ci, że ojciec się nie dowie, przynajmniej póki co; dopóki nie zdecydujesz, co zamierzasz, dokąd będziesz zmierzać, dobrze? Wyślę za to list do Eir, no i do Śpiącej Wiwerny, niech wiedzą o znalezionej zgubie. Wszyscy się o ciebie martwiliśmy, Kido.
Pierwszy raz od powrotu wypowiedział dźwięczne imię.
Głoski rytmicznie ze sobą zespolone. Nietknięte dziwnym ciężarem zalegającym mu gdzieś w okolicach serca pulsującego boleśnie pod szkieletem ludzkich mięśni, uczuć oraz słów wdzierających się coraz głębiej.
Nie naciskał.
— Mogę ci zaoferować jedynie zupę, to bergensk fiskesuppe, więc gwarancja dobrego smaku została właśnie zapewniona. — Zamieszał chochlą w bulgoczącym garnku, porzucając jednoznacznie temat wszelkich wątpliwości, pytań czy niecodziennych decyzji podejmowanych przez siostrę na przestrzeni ostatnich tygodni. Nie musiała długo czekać, by obok herbaty pojawiła się miska ciepłego, szczęśliwie parującego posiłku. — Rzadko spodziewam się nieproszonych gości, więc musisz wybaczyć to biedne menu.
Samemu poczęstował się szklanką alkoholu. Ciężki, głęboki smak whisky błyskawicznie wypełnił gardło, przyćmiewając na ulotną chwilę brzemię sytuacji.
— Zmieniłaś się.
Proste stwierdzenie.
Wyjątkowo płytsze niż mogła zakładać.
— Ścięłaś włosy.
Ot, jak przyjście pieszo.
Nieznajomy
Nie chciała być ciężarem.
Nie dla niego, i nie dla reszty rodziny; nader wszystko nie dla strudzonego życiem i zawiedzionego rzeczywistością ojca, ni pani matki, której usta wciąż milczały, a oczy zdradzały smutek. Gdzieś w ogromnej niechęci i brzydkim, uciążliwym poczuciu winy zaczęło kiełkować coś, co starsi zwykli nazywać młodzieńczym buntem; w pewnym momencie faktycznie tak się czuła, tak jak gdyby rodzice nie widzieli wszystkiego, co chciała im zaoferować, dostrzegając tylko mdłą gorycz porażki; paradoksalnie, bo mimo iż byli najbliżej, widzieli najmniej. Przez jakiś czas chciała coś powiedzieć; wykrzyczeć, wypłakać, wypowiedzieć cokolwiek, byleby tylko ciężar spojrzenia w końcu osiadł kolejno na siniakach, później strupach, finalnie na bliznach, tych drobnych i tej największej, wstydliwej, wciąż świeżej, szpecącej blade, drobne udo.
Nie mogli na nią patrzeć.
Niemal tak bardzo jak sama nie potrafiła, w momencie w którym ulotna niewinność, dziewczęca beztroska i urokliwa pewność siebie wyparowały, stłamszone przez przejmujące poczucie wstydu. Absurdalne, nowe, obce; jakże jednak silne, skoro potrafiło dotąd niezlęknione spojrzenie zmusić do obrzydzenia przed własnym odbiciem w lustrzanej tafli.
Nie chciała być ciężarem dla samej siebie, a mimo to obarczyła Kidę Tordenskiold najbardziej z nich wszystkich.
Zaciągnęła ciemny materiał swetra za podkulone pod brodą kolana, kiedy myśli wciąż dryfowały; zdawało się, że kręciły się gdzieś tuż pod sufitem jego mieszkania, że toczą wojnę, w jednej chwili zażartą, by zaraz w kolejnych sekundach zmienić się w bezkształtny byt, zupełnie jak gdyby ktoś jednym pociągnięciem, pstryknięciem palców czy drobnym zaklęciem wyszeptanym w eter, odbierał jej świadomość. Ten stan jednak nie trwał długo, bo nader prędko wracało wszystko to, czego nie chciała.
Wszystko to, co zaprowadziło ją do niego.
Zadrżała, słysząc jego słowa.
Oczywiste, ciepłe, miękkie – całe takie, jakim był on.
Mimo to, uderzające gdzieś w dziewczęce serce, pragnące zacisnąć się na rozedrganej krtani.
Nie płacz, głupia.
Nie mogła się mazać, nie mogła płakać, nie mogła przepraszać – choć przeprosiny należały mu się nader wszystko już w chwili, w której odważyła się podnieść zaciśniętą piąstkę w okolice jego drzwi – nie po tym wszystkim, na co sama się skazała.
Przyjęła kubek z herbatą, pospiesznie otulając porcelanę dłońmi; zmarznięte opuszki powitały kojące ciepło niemal z radością, kiedy nachylała się ku naczyniu i układając wargi w maleńką literę "O", pozbywała się parującego gorąca.
Dom.
Zabrzmiało wzniośle. Przykryło ulgę suchego odzienia i przejmujące dobro napoju, później zupy; gdzieś pomiędzy przypomniało również o dziwacznym rozgardiaszu we własnej głowie – gdzie teraz tak naprawdę miała dom?
Przez chwilę patrzyła na dryfujące we wrzątku, ususzone liści, zupełnie jak gdyby świeżo zaparzona herbata miała przynieść odpowiedzi na wszystkie pytania i uchronić od kolejnych; pozorny spokój był chwilowy, bo musiała podnieść w końcu spojrzenie i zmierzyć się z rzeczywistością.
– Dobrze – wychrypiałe, ciche, zanim kłopotliwy grymas mający przypominać uśmiech – w praktyce wyglądający jak blade rozczulenie – zamigotał na dziewczęcych ustach.
Martwili się. On się martwił.
Może ojciec schował sentyment do kieszeni, tak jak zwykle to robił, gdy w grę wchodziło dobro rodziny i słowa, które będą wypowiadane z ust najwyższych przez następny kwartał.
Ale on się martwił. Terje się martwił.
Terje nigdy jej nie okłamywał.
Gdzieś w morzu niepewności i sekretów, których nie potrafiła z siebie wyrzucić, mrugnęło ciepło; na pewno nie to z herbaty, bo nie zdążyła jej jeszcze upić.
Za to postawiona na blacie stołu miska nader prędko znalazła właściciela; doprawdy wyglądała jak zbłąkany, zagłodzony kundel, zabierając się za jedzenie.
Poza ukojeniem rozstrojonego żołądka miało jedną główną zaletę – na chwilę odsuwało rozmowę na dalszy plan - nie była pewna, czy to dobrze; ambiwalentne zamiary prześcigały się pod roztrzęsionymi kosmykami blond włosów, potrzeba wypowiedzenia tu i teraz wszystkiego, co musiał usłyszeć – co chciała, żeby usłyszał – prędko zagłuszana była przez warkliwe wyrzuty własnego sumienia.
Spierały się ze sobą, kiedy łyżka za łyżką pochłaniała parujący talerz zupy, a kiedy wybrzmiały kolejne słowa, potrzebowała dłuższej chwili, by podnieść wzrok. Powieki uniosły się i opadły kilkukrotnie; wyglądała doprawdy na zdumioną, dziwnie i nieco zabawnie, zupełnie jak wyrwaną z transu własnych myśli, przewinień i zobowiązań.
– Mhm, sama – odpowiedziała, z dziwaczną lekkością, może nawet odrobiną niezrozumiałej dumy w danym momencie; brzmiąc tak, jak brzmi zadowolone z czegoś dziecko – Mam też tatuaż, chcesz zobaczyć?
Nie było już grzechów rodziców; nie było wstydu, bólu, strachu i jej własnych demonów. Absurdalnie wyparte najprostszym z najprostszych, rozmową o codzienności, o włosach i ozdobach – tym razem ciała – tak, jak gdyby wszystko to, co ich rozdzieliło i złączyło na nowo, nie istniało. Przez chwile była dawną Kidą; małą, roześmianą, beztroską, odrobinę nieprzewidywalną i dzielącą się z nim sekretem - ogromnym, bo ojciec dostałby zawału, gdyby dowiedział się o malunku na skórze. Jak gdyby opowiadała mu, jaka wspaniała przygoda spotkała ją podczas tej dalekiej wędrówki. Jak gdyby miała tylko kilka lat, a to wszystko było tylko dziecięcym osiągnięciem.
Łyżka z brzdękiem uderzyła o kant miski, kiedy – nie myśląc wiele, może nie myśląc wcale, być może myśląc za dużo i w tych przeklętych myślach się gubiąc – panna Tordenskiold zsunęła kolana dół, zaraz potem unosząc niebotycznie za duży sweter w górę; prezentując nagą, wciąż pokrytą dreszczem skórę i ów nabytek, tatuaż, obrazeczek – nieduże, czarne serduszko bez wypełnienia – nieco na środku, nieco pod zarysem piersi częściowo przykrytych miękkością materiału.
– Ładne, hm? – może postradała zmysły, może z pełną premedytacją oddała je w niebyt, byleby tylko nie czuć; tego, tamtego, niczego?
Później, jak gdyby nigdy nic, z momentalnym bólem głowy i powrotem tego, co już nigdy miało nie odejść, opuściła sweter w dół, wracając do posiłku.
– I przebiłam ucho. Parę razy – tej informacji nie towarzyszyło już dokładne ukazanie faktycznego stanu; darowała sobie odsłonięcie ucha naznaczonego dodatkową biżuterią, tak samo jak darowała mu swoje żałosne spojrzenie – bolało tylko trochę.
Nie dla niego, i nie dla reszty rodziny; nader wszystko nie dla strudzonego życiem i zawiedzionego rzeczywistością ojca, ni pani matki, której usta wciąż milczały, a oczy zdradzały smutek. Gdzieś w ogromnej niechęci i brzydkim, uciążliwym poczuciu winy zaczęło kiełkować coś, co starsi zwykli nazywać młodzieńczym buntem; w pewnym momencie faktycznie tak się czuła, tak jak gdyby rodzice nie widzieli wszystkiego, co chciała im zaoferować, dostrzegając tylko mdłą gorycz porażki; paradoksalnie, bo mimo iż byli najbliżej, widzieli najmniej. Przez jakiś czas chciała coś powiedzieć; wykrzyczeć, wypłakać, wypowiedzieć cokolwiek, byleby tylko ciężar spojrzenia w końcu osiadł kolejno na siniakach, później strupach, finalnie na bliznach, tych drobnych i tej największej, wstydliwej, wciąż świeżej, szpecącej blade, drobne udo.
Nie mogli na nią patrzeć.
Niemal tak bardzo jak sama nie potrafiła, w momencie w którym ulotna niewinność, dziewczęca beztroska i urokliwa pewność siebie wyparowały, stłamszone przez przejmujące poczucie wstydu. Absurdalne, nowe, obce; jakże jednak silne, skoro potrafiło dotąd niezlęknione spojrzenie zmusić do obrzydzenia przed własnym odbiciem w lustrzanej tafli.
Nie chciała być ciężarem dla samej siebie, a mimo to obarczyła Kidę Tordenskiold najbardziej z nich wszystkich.
Zaciągnęła ciemny materiał swetra za podkulone pod brodą kolana, kiedy myśli wciąż dryfowały; zdawało się, że kręciły się gdzieś tuż pod sufitem jego mieszkania, że toczą wojnę, w jednej chwili zażartą, by zaraz w kolejnych sekundach zmienić się w bezkształtny byt, zupełnie jak gdyby ktoś jednym pociągnięciem, pstryknięciem palców czy drobnym zaklęciem wyszeptanym w eter, odbierał jej świadomość. Ten stan jednak nie trwał długo, bo nader prędko wracało wszystko to, czego nie chciała.
Wszystko to, co zaprowadziło ją do niego.
Zadrżała, słysząc jego słowa.
Oczywiste, ciepłe, miękkie – całe takie, jakim był on.
Mimo to, uderzające gdzieś w dziewczęce serce, pragnące zacisnąć się na rozedrganej krtani.
Nie płacz, głupia.
Nie mogła się mazać, nie mogła płakać, nie mogła przepraszać – choć przeprosiny należały mu się nader wszystko już w chwili, w której odważyła się podnieść zaciśniętą piąstkę w okolice jego drzwi – nie po tym wszystkim, na co sama się skazała.
Przyjęła kubek z herbatą, pospiesznie otulając porcelanę dłońmi; zmarznięte opuszki powitały kojące ciepło niemal z radością, kiedy nachylała się ku naczyniu i układając wargi w maleńką literę "O", pozbywała się parującego gorąca.
Dom.
Zabrzmiało wzniośle. Przykryło ulgę suchego odzienia i przejmujące dobro napoju, później zupy; gdzieś pomiędzy przypomniało również o dziwacznym rozgardiaszu we własnej głowie – gdzie teraz tak naprawdę miała dom?
Przez chwilę patrzyła na dryfujące we wrzątku, ususzone liści, zupełnie jak gdyby świeżo zaparzona herbata miała przynieść odpowiedzi na wszystkie pytania i uchronić od kolejnych; pozorny spokój był chwilowy, bo musiała podnieść w końcu spojrzenie i zmierzyć się z rzeczywistością.
– Dobrze – wychrypiałe, ciche, zanim kłopotliwy grymas mający przypominać uśmiech – w praktyce wyglądający jak blade rozczulenie – zamigotał na dziewczęcych ustach.
Martwili się. On się martwił.
Może ojciec schował sentyment do kieszeni, tak jak zwykle to robił, gdy w grę wchodziło dobro rodziny i słowa, które będą wypowiadane z ust najwyższych przez następny kwartał.
Ale on się martwił. Terje się martwił.
Terje nigdy jej nie okłamywał.
Gdzieś w morzu niepewności i sekretów, których nie potrafiła z siebie wyrzucić, mrugnęło ciepło; na pewno nie to z herbaty, bo nie zdążyła jej jeszcze upić.
Za to postawiona na blacie stołu miska nader prędko znalazła właściciela; doprawdy wyglądała jak zbłąkany, zagłodzony kundel, zabierając się za jedzenie.
Poza ukojeniem rozstrojonego żołądka miało jedną główną zaletę – na chwilę odsuwało rozmowę na dalszy plan - nie była pewna, czy to dobrze; ambiwalentne zamiary prześcigały się pod roztrzęsionymi kosmykami blond włosów, potrzeba wypowiedzenia tu i teraz wszystkiego, co musiał usłyszeć – co chciała, żeby usłyszał – prędko zagłuszana była przez warkliwe wyrzuty własnego sumienia.
Spierały się ze sobą, kiedy łyżka za łyżką pochłaniała parujący talerz zupy, a kiedy wybrzmiały kolejne słowa, potrzebowała dłuższej chwili, by podnieść wzrok. Powieki uniosły się i opadły kilkukrotnie; wyglądała doprawdy na zdumioną, dziwnie i nieco zabawnie, zupełnie jak wyrwaną z transu własnych myśli, przewinień i zobowiązań.
– Mhm, sama – odpowiedziała, z dziwaczną lekkością, może nawet odrobiną niezrozumiałej dumy w danym momencie; brzmiąc tak, jak brzmi zadowolone z czegoś dziecko – Mam też tatuaż, chcesz zobaczyć?
Nie było już grzechów rodziców; nie było wstydu, bólu, strachu i jej własnych demonów. Absurdalnie wyparte najprostszym z najprostszych, rozmową o codzienności, o włosach i ozdobach – tym razem ciała – tak, jak gdyby wszystko to, co ich rozdzieliło i złączyło na nowo, nie istniało. Przez chwile była dawną Kidą; małą, roześmianą, beztroską, odrobinę nieprzewidywalną i dzielącą się z nim sekretem - ogromnym, bo ojciec dostałby zawału, gdyby dowiedział się o malunku na skórze. Jak gdyby opowiadała mu, jaka wspaniała przygoda spotkała ją podczas tej dalekiej wędrówki. Jak gdyby miała tylko kilka lat, a to wszystko było tylko dziecięcym osiągnięciem.
Łyżka z brzdękiem uderzyła o kant miski, kiedy – nie myśląc wiele, może nie myśląc wcale, być może myśląc za dużo i w tych przeklętych myślach się gubiąc – panna Tordenskiold zsunęła kolana dół, zaraz potem unosząc niebotycznie za duży sweter w górę; prezentując nagą, wciąż pokrytą dreszczem skórę i ów nabytek, tatuaż, obrazeczek – nieduże, czarne serduszko bez wypełnienia – nieco na środku, nieco pod zarysem piersi częściowo przykrytych miękkością materiału.
– Ładne, hm? – może postradała zmysły, może z pełną premedytacją oddała je w niebyt, byleby tylko nie czuć; tego, tamtego, niczego?
Później, jak gdyby nigdy nic, z momentalnym bólem głowy i powrotem tego, co już nigdy miało nie odejść, opuściła sweter w dół, wracając do posiłku.
– I przebiłam ucho. Parę razy – tej informacji nie towarzyszyło już dokładne ukazanie faktycznego stanu; darowała sobie odsłonięcie ucha naznaczonego dodatkową biżuterią, tak samo jak darowała mu swoje żałosne spojrzenie – bolało tylko trochę.
Bezimienny
Roześmiał się wesoło we własnym wnętrzu.
Gdzieś między żebrami a sercem poczuł przyjemne ciepło zalewające ciało, docierające niespiesznie we wszystkie zakamarki, uczucia czy nawet myśli jakie Terje Tordenskiold skrywał głęboko w tajemnicy przed światem. Gwałtowna przemiana, jaka przetoczyła się przez jego siostrę niemalże szybkością rzuconego zaklęcia, wywołała niezamierzony uśmiech podrygujący kąciki ust ku górze oraz zalała poszarzałe, popielate spojrzenie niezdefiniowanym spokojem, którego sylwetka zarysowała się jaskrawym konturem pod płachtą łagodności już zeń wyzierającej. Powiedzieć, że tęsknił to za mało.
Brakowało mu tej niewinnej iskry rozpalającej jej zachłanność życia, bowiem jeśli czegokolwiek pragnęła Kida — zarówno przed swoim zniknięciem, jak i po tym niespodziewanym odnalezieniu — to było tym właśnie życie samo w sobie. Wszystkie jego pastelowe barwy. Wesołość chwil. Kolekcjonowanie radosnych wspomnień.
Róże oraz bibeloty, pomyślał.
Mętne obrazy przeszłości wyłowiły mu jedne z ostatnich wizyt w rodzinnej posiadłości, wśród których zawsze zachodził do pokoju na piętrze; przesłodka przesada wylewała się przez ledwo uchylone drzwi, jednak właśnie taka była Ona. Lekka we wszystkich swoich słowach oraz snutych potajemnie (bądź mniej) planach, eterycznych marzeniach zmieniających kształty w bardziej wyraźne im starsza się stawała, lecz zawsze zatrzymanych gdzieś na granicy jawy a fantazji. Głód zakrawający o łyżwiarskie ambicje rozrastał się dookoła niczym bluszcze, pożerając wszystko na swojej drodze, dając jej same wspaniałości, na jakie zasługiwała — bo i Kida otoczona splendorem i śmiechem wspaniałością była.
Drgnął nieznacznie przy podrygu, delikatnie krzywiąc się na dźwięk łyżki uderzającej bezlitośnie o kant miski, upijając łyk szkockiego alkoholu coraz bardziej rozbawiony. Dokładnie tak się zachowywali, jakby nigdy nie wydarzyło się nic złego, jakby ciężka, cuchnąca ciemnością woń wcale nie przesiąkała ciała jasnowłosej, jakby wydarzenia ostatnich tygodni oraz gorzkie niewiadome wyparowały, tracąc na własnym znaczeniu. I chociaż obydwoje wiedzieli, iż nie unikną pytań ani trudnych do przełknięcia odpowiedzi, dopiero miał nadejść właściwszy czas.
Czymkolwiek był ten właściwszy czas.
Szykował kolejną wpół ironiczną, wpół wesołą uwagę, jednak zaskoczyła go, stawiając przed własną i nader spontaniczną decyzją pochwalenia się czymś, czego dokonała sama; jak ścięcia włosów. Parsknął szczerym śmiechem, kiedy niebywale ożywiona podciągnęła sweter, za duży co najmniej cztery rozmiary, do góry, ukazując bladość skóry okraszonej gęsią skórą oraz wspomniany tatuaż, co rozbawiło jeszcze bardziej. Pod zarysem piersi dostrzegł skromne arcydzieło o czarnych brzegach, wypełnione atłasowym alabastrem cielistej powłoki i brew powędrowała mu niespiesznie ku górze.
Zagryzł nieznacznie wargę, powstrzymując drugą, silniejszą falę śmiechu napływającą gdzieś ze środka i przyozdobił oblicze hologramem arbitralnego krytycyzmu, niczym recenzent przystępujący do surowej oceny zaprezentowanego dzieła.
— Ładne — skomentował cicho.
Proste słowo dla prostej indagacji.
— Niech zgadnę… Prezent na osiemnaste urodziny? — padło pytanie i poważny ton rozbrzmiał dookoła. Jedynie chochlikowe płomyki żarzące pod antracytem tęczówek zdradzały wesołość. Pokręcił jeszcze nieznacznie głową, wyrażając coś na kształt bezgłośnej, nieco pokracznej aprobaty. — Chociaż nie powinienem o tym mówić, to Eir też kiedyś się wytatuowała. Bez wiedzy ojca, rzecz jasna, sama wiesz dlaczego. Nazywa to kwiatową kompozycją czy jakoś tak, tuż pod lewym obojczykiem, o tu. — Nakreślił na własnej skórze dokładne miejsce, jednocześnie wyjawiając jedną ze strzeżonych usilnie tajemnic.
Przez krótką chwilą, trwającą może uderzenie serca, zastanowił się nad tym, jak zachowałaby się Eir, co takiego by powiedziała, czy jej spojrzenie byłoby plątaniną łudząco zbliżoną do spojrzenia własnego brata, czy w ogóle zabrałaby głos; każdy bowiem wiedział, iż upodobała sobie milczenie ponad zabawianiem ludzi brzmieniem słów.
Echo błyskawicznie umilkło, kiedy kuchnię zalały dalsze wieści, a on słuchał wszystkiego cierpliwie. Nigdy nie szczędził jej uwagi, usiłując zapełnić wszystkie puste miejsca na mapie egzystencji.
— I co jeszcze mi powiesz? — Zawadiacki uśmiech wpełznął na twarz. — Czyżbyś nauczyła się palić, jak ja? Jeśli tak to będziesz zobowiązana do wypalenia ze mną przynajmniej jednej fajki. — Wszystko odpychane było na bok.
Przez moment poczuł, jakby zawarli między sobą niepisaną umowę, samymi tylko spojrzeniami odkładając pytania, niewygodne treści i jeszcze mniej komfortowe odpowiedzi na stos głupot, które wystarczyło później podpalić cienkim płomieniem lub zepchnąć stromym urwiskiem wprost do głębokiego morza codzienności, gdzie wyrzucano przejściowe niedogodności; takie, o których zapominano wraz z zapadnięciem w sen.
Rozłożył ręce na boki, korząc się przed Kidą.
— Przykro mnie to mówić, ale chyba nie mam żadnych, równie spektakularnych wieści dla ciebie. No chyba że przewalanie setek papierów oraz akt w siedzibie Kruczej Straży nosi znamiona ciekawego zajęcia — odparł po krótkiej chwili. Dobierał słowa dość ostrożnie, balansując na niezwykle cienkiej granicy między tym, co mógł a chciałby powiedzieć, jednocześnie chwytając się kruchej nadziei podpowiadającej, iż jego praca jest ostatnią rzeczą, jaka Kidę może interesować. — Chociaż nie, zaczekaj! Coś mam!
Ze spokojem wybrzmiewającym przy każdym postawionym kroku, skierował się swobodnie do salonu majaczącego za plecami siostry pojedynczymi światłami zapalonych żarówek o przydymionej, bursztynowej barwie wypełniającej loft ciepłem. Swoiste zboczenie cholernego estety, wszystko musiało być idealnie dobrane, wkomponowane pomiędzy siebie niczym akwarele na najpiękniejszym obrazie i było to widać; wystarczyło się rozejrzeć.
Zatrzymał się dopiero przed drewnianym stolikiem, na który spoczywała perła w koronie.
Gramofon.
Serce tego mieszkania.
Wraz z nim setki czarnych płyt zgromadzonych na przestrzeni lat. Winyle zajmowały zaszczytne miejsce tuż obok na zaprojektowanym, drewnianym regale sięgającym sufitu — krążki starannie ułożone według przebiegłego planu samego Tordenskiolda na półkach były prawdziwą mieszanką melodii. Jego miłość, jaką obdarzył przed dekadami muzykę, mogła równać się jedynie z głębokim uczuciem względem dobrych alkoholi, a i ono zdawało się blednąć, ilekroć objął wzrokiem kontur gramofonu.
Coś, czym dzielił się tylko z nielicznymi.
Takimi, których uważał za godnych własnego czasu i myśli.
Wielokrotnie powtarzał, iż wpuszczenie człowieka do intymnego świata dźwięków, brzmień rozpalających duszę pierwszymi taktami, słowami czy basem, uchodziło za najgłębszą oznakę zaufania. Było niczym otworzenie serca oraz wszystkich myśli zgromadzonych pod kopułą. Tym bardziej, że wielokrotnie piosenki potrafiły powiedzieć coś, czego ludzkie wargi nie umiały właściwie skomponować.
Odszukał właściwe sobie arcydzieło, jakie trafiło do niego (wraz z wieloma innych) od zaufanego człowieka żyjącego na granicy dwóch światów; magicznego i śniącego. To za jego sprawą poznał niezliczone pokłady talentu, które skrywały się po niemagicznej stronie, jednocześnie nabywając coraz więcej tytułów coraz to różniejszych imion oraz nazwisk.
— To ze świata śniących. — Odszukał siostrę wzrokiem. — Smooth Operator z albumu Diamond Life, śpiewa niejaka Säde.
Nie czekali długo, igła gramofonu wreszcie natrafiła na spiralę dźwięku.
Kobiecy głos wybrzmiał płynnie.
Wreszcie ciepło słów rozlało się dookoła.
Gdzieś między żebrami a sercem poczuł przyjemne ciepło zalewające ciało, docierające niespiesznie we wszystkie zakamarki, uczucia czy nawet myśli jakie Terje Tordenskiold skrywał głęboko w tajemnicy przed światem. Gwałtowna przemiana, jaka przetoczyła się przez jego siostrę niemalże szybkością rzuconego zaklęcia, wywołała niezamierzony uśmiech podrygujący kąciki ust ku górze oraz zalała poszarzałe, popielate spojrzenie niezdefiniowanym spokojem, którego sylwetka zarysowała się jaskrawym konturem pod płachtą łagodności już zeń wyzierającej. Powiedzieć, że tęsknił to za mało.
Brakowało mu tej niewinnej iskry rozpalającej jej zachłanność życia, bowiem jeśli czegokolwiek pragnęła Kida — zarówno przed swoim zniknięciem, jak i po tym niespodziewanym odnalezieniu — to było tym właśnie życie samo w sobie. Wszystkie jego pastelowe barwy. Wesołość chwil. Kolekcjonowanie radosnych wspomnień.
Róże oraz bibeloty, pomyślał.
Mętne obrazy przeszłości wyłowiły mu jedne z ostatnich wizyt w rodzinnej posiadłości, wśród których zawsze zachodził do pokoju na piętrze; przesłodka przesada wylewała się przez ledwo uchylone drzwi, jednak właśnie taka była Ona. Lekka we wszystkich swoich słowach oraz snutych potajemnie (bądź mniej) planach, eterycznych marzeniach zmieniających kształty w bardziej wyraźne im starsza się stawała, lecz zawsze zatrzymanych gdzieś na granicy jawy a fantazji. Głód zakrawający o łyżwiarskie ambicje rozrastał się dookoła niczym bluszcze, pożerając wszystko na swojej drodze, dając jej same wspaniałości, na jakie zasługiwała — bo i Kida otoczona splendorem i śmiechem wspaniałością była.
Drgnął nieznacznie przy podrygu, delikatnie krzywiąc się na dźwięk łyżki uderzającej bezlitośnie o kant miski, upijając łyk szkockiego alkoholu coraz bardziej rozbawiony. Dokładnie tak się zachowywali, jakby nigdy nie wydarzyło się nic złego, jakby ciężka, cuchnąca ciemnością woń wcale nie przesiąkała ciała jasnowłosej, jakby wydarzenia ostatnich tygodni oraz gorzkie niewiadome wyparowały, tracąc na własnym znaczeniu. I chociaż obydwoje wiedzieli, iż nie unikną pytań ani trudnych do przełknięcia odpowiedzi, dopiero miał nadejść właściwszy czas.
Czymkolwiek był ten właściwszy czas.
Szykował kolejną wpół ironiczną, wpół wesołą uwagę, jednak zaskoczyła go, stawiając przed własną i nader spontaniczną decyzją pochwalenia się czymś, czego dokonała sama; jak ścięcia włosów. Parsknął szczerym śmiechem, kiedy niebywale ożywiona podciągnęła sweter, za duży co najmniej cztery rozmiary, do góry, ukazując bladość skóry okraszonej gęsią skórą oraz wspomniany tatuaż, co rozbawiło jeszcze bardziej. Pod zarysem piersi dostrzegł skromne arcydzieło o czarnych brzegach, wypełnione atłasowym alabastrem cielistej powłoki i brew powędrowała mu niespiesznie ku górze.
Zagryzł nieznacznie wargę, powstrzymując drugą, silniejszą falę śmiechu napływającą gdzieś ze środka i przyozdobił oblicze hologramem arbitralnego krytycyzmu, niczym recenzent przystępujący do surowej oceny zaprezentowanego dzieła.
— Ładne — skomentował cicho.
Proste słowo dla prostej indagacji.
— Niech zgadnę… Prezent na osiemnaste urodziny? — padło pytanie i poważny ton rozbrzmiał dookoła. Jedynie chochlikowe płomyki żarzące pod antracytem tęczówek zdradzały wesołość. Pokręcił jeszcze nieznacznie głową, wyrażając coś na kształt bezgłośnej, nieco pokracznej aprobaty. — Chociaż nie powinienem o tym mówić, to Eir też kiedyś się wytatuowała. Bez wiedzy ojca, rzecz jasna, sama wiesz dlaczego. Nazywa to kwiatową kompozycją czy jakoś tak, tuż pod lewym obojczykiem, o tu. — Nakreślił na własnej skórze dokładne miejsce, jednocześnie wyjawiając jedną ze strzeżonych usilnie tajemnic.
Przez krótką chwilą, trwającą może uderzenie serca, zastanowił się nad tym, jak zachowałaby się Eir, co takiego by powiedziała, czy jej spojrzenie byłoby plątaniną łudząco zbliżoną do spojrzenia własnego brata, czy w ogóle zabrałaby głos; każdy bowiem wiedział, iż upodobała sobie milczenie ponad zabawianiem ludzi brzmieniem słów.
Echo błyskawicznie umilkło, kiedy kuchnię zalały dalsze wieści, a on słuchał wszystkiego cierpliwie. Nigdy nie szczędził jej uwagi, usiłując zapełnić wszystkie puste miejsca na mapie egzystencji.
— I co jeszcze mi powiesz? — Zawadiacki uśmiech wpełznął na twarz. — Czyżbyś nauczyła się palić, jak ja? Jeśli tak to będziesz zobowiązana do wypalenia ze mną przynajmniej jednej fajki. — Wszystko odpychane było na bok.
Przez moment poczuł, jakby zawarli między sobą niepisaną umowę, samymi tylko spojrzeniami odkładając pytania, niewygodne treści i jeszcze mniej komfortowe odpowiedzi na stos głupot, które wystarczyło później podpalić cienkim płomieniem lub zepchnąć stromym urwiskiem wprost do głębokiego morza codzienności, gdzie wyrzucano przejściowe niedogodności; takie, o których zapominano wraz z zapadnięciem w sen.
Rozłożył ręce na boki, korząc się przed Kidą.
— Przykro mnie to mówić, ale chyba nie mam żadnych, równie spektakularnych wieści dla ciebie. No chyba że przewalanie setek papierów oraz akt w siedzibie Kruczej Straży nosi znamiona ciekawego zajęcia — odparł po krótkiej chwili. Dobierał słowa dość ostrożnie, balansując na niezwykle cienkiej granicy między tym, co mógł a chciałby powiedzieć, jednocześnie chwytając się kruchej nadziei podpowiadającej, iż jego praca jest ostatnią rzeczą, jaka Kidę może interesować. — Chociaż nie, zaczekaj! Coś mam!
Ze spokojem wybrzmiewającym przy każdym postawionym kroku, skierował się swobodnie do salonu majaczącego za plecami siostry pojedynczymi światłami zapalonych żarówek o przydymionej, bursztynowej barwie wypełniającej loft ciepłem. Swoiste zboczenie cholernego estety, wszystko musiało być idealnie dobrane, wkomponowane pomiędzy siebie niczym akwarele na najpiękniejszym obrazie i było to widać; wystarczyło się rozejrzeć.
Zatrzymał się dopiero przed drewnianym stolikiem, na który spoczywała perła w koronie.
Gramofon.
Serce tego mieszkania.
Wraz z nim setki czarnych płyt zgromadzonych na przestrzeni lat. Winyle zajmowały zaszczytne miejsce tuż obok na zaprojektowanym, drewnianym regale sięgającym sufitu — krążki starannie ułożone według przebiegłego planu samego Tordenskiolda na półkach były prawdziwą mieszanką melodii. Jego miłość, jaką obdarzył przed dekadami muzykę, mogła równać się jedynie z głębokim uczuciem względem dobrych alkoholi, a i ono zdawało się blednąć, ilekroć objął wzrokiem kontur gramofonu.
Coś, czym dzielił się tylko z nielicznymi.
Takimi, których uważał za godnych własnego czasu i myśli.
Wielokrotnie powtarzał, iż wpuszczenie człowieka do intymnego świata dźwięków, brzmień rozpalających duszę pierwszymi taktami, słowami czy basem, uchodziło za najgłębszą oznakę zaufania. Było niczym otworzenie serca oraz wszystkich myśli zgromadzonych pod kopułą. Tym bardziej, że wielokrotnie piosenki potrafiły powiedzieć coś, czego ludzkie wargi nie umiały właściwie skomponować.
Odszukał właściwe sobie arcydzieło, jakie trafiło do niego (wraz z wieloma innych) od zaufanego człowieka żyjącego na granicy dwóch światów; magicznego i śniącego. To za jego sprawą poznał niezliczone pokłady talentu, które skrywały się po niemagicznej stronie, jednocześnie nabywając coraz więcej tytułów coraz to różniejszych imion oraz nazwisk.
— To ze świata śniących. — Odszukał siostrę wzrokiem. — Smooth Operator z albumu Diamond Life, śpiewa niejaka Säde.
Nie czekali długo, igła gramofonu wreszcie natrafiła na spiralę dźwięku.
Kobiecy głos wybrzmiał płynnie.
Wreszcie ciepło słów rozlało się dookoła.
Nieznajomy
Pamiętała momenty, w których wszystko było w znakomitym porządku.
Wszystko na swoim miejscu, przemykając między ładnymi rzeczami jeszcze ładniejszymi strojami, między pastelą a bielą, złotem a srebrem; radośnie skrzące się barwy w zwyczajnej codzienności – pozornej, bo jej życie nigdy nie było całkiem zwyczajne, całkiem pospolite i całkiem nudne; gdzieś pomiędzy tymi najprostszymi czynnościami, między czasopismem a podręcznikiem do biologii, plotką a zrywem złości, zawsze przemykało coś jeszcze; coś więcej.
Czasem nadawało podniosłości prostym chwilom, innym razem przytłaczało; kamienie szlachetne potrafiły być niebywale piękne, migotliwe i zachwycające. Ale te najcudowniejsze z nich zwykle bywały niebywale ciężkie.
Być może zrobiła to podświadomie, być może w całej absurdalności danej chwili, którym początkiem było już same pojawienie się jej u progu drzwi, pragnęła wrócić do tego, od czego paradoksalnie uciekła. Na nowo spojrzeć na porządek, obrzucić wzrokiem wszystko co znane i miłe; przez chwilę nie istniała ani przeszłość ani przyszłość, jedynie ta dziwaczna, ulotna chwila, w której dziecięca duma przeplatała się z czymś na miarę uśmiechu. Wygodniej było wyłączyć wszystko wokół i skupić się na czymś tak pozornie nieistotnym.
A może wręcz przeciwnie – to w najmniejszych szczegółach od zawsze dopatrywała się wzniosłości; być może malunek na ciele, drobny i niemal infantylny, był większym przeżyciem niż cała siatka zawirowań, która finalnie przyprowadziła ją do niego.
Podniosła na niego spojrzenie, wyczekujące, skrzące się nieco, by niedługo później pokiwać głową; tatuaż był ładny – w całej krasie wąskich lini był zwyczajnie uroczy, nieco zabawny.
– Powiedzmy, taki spóźniony, od siebie dla siebie – stwierdziła, wracając wspomnieniem do momentu, w którym faktycznie igła zbliżyła się do bladej skóry; pomijając już sam fakt, że zrobienie sobie malunku na ciele było czymś zgoła nieodpowiednim, sposób, w jaki zdecydowała się na jego wykonanie – coraz to bardziej modną formą diy – pozostawiał wiele do życzenia. Tego jednak starszy brat nie musiał wiedzieć, tak samo jak o samodzielnym przekłuwaniu uszu.
Łyżka raz po raz uderzała o dno talerza; dopiero po chwili na nowo podniosła spojrzenie, ponownie zaciekawione, mrugając kilkukrotnie niczym zdumione dziecię.
– Naprawdę? – wypowiedziała w sposób, który zdradzał poruszenie; może zauważyłaby śliczny, kwiatowy obrazek pod obojczykiem siostry, gdyby spędzały ze sobą odrobinę więcej czasu – ale nawet to, fakt, że były sobie tak dalekie, nie ostudził zapału panny Tordenskiold; nader dobrze potrafiła wyobrazić sobie śliczne, kolorowe płatki wijące się na skórze Eir.
Brzdęk znów potoczył się po pomieszczeniu – wraz z nim i opróżnionym naczyniem pokręciła głową.
– Na pewno nie tyle co ty – hamując parsknięcie śmiechem na nowo podciągnęła kolana pod własną brodę, w międzyczasie przekrzywiając głowę w jedną ze stron, jak gdyby w jakiś niebywale badawczy sposób pragnęła doszukać się oznak tego nadmiernego sięgania po papierosy w jego wydaniu – nie powinieneś tyle palić. To znaczy tyle, ile paliłeś. A teraz pewnie palisz więcej – prosty wyrok, proste stwierdzenie; zabawnie wyglądało to chwilowe odwrócenie ról, choć do faktycznego umoralniania któregokolwiek żadne z nich się nie paliło.
Wtedy wszystko wydawało się takie łatwe; dalekie niepotrzebnym pytaniom, komplikacjom i brzydkim słowom – proste rozmowy o tatuażach, szlugach, zupie i pozornie dorosłym życiu; on wkroczył w nie już dawno temu, ona stała na rozdrożu na miękkich, chwiejnych nogach, wciąż niezdecydowana którą z dróg obrać.
Z cieniem chwilowego wstydu podniosła spojrzenie po raz kolejny; zaraz potem rozbłysło ciekawością, kiedy żywiołowo podążyła za nim wzrokiem, w międzyczasie chwytając w dłonie kubek z herbatą, zsuwając nogi na podłogę i zaraz potem drepcząc w uprzednio obranym przez mężczyznę kierunku.
Znów przekrzywiła głowę, tym razem uniosła też brew ku górze, zatrzymując się w końcu dopiero w połowie pomieszczenia pełniącego rolę salonu; z bosymi stopami na panelach spoglądała jak unosi czarny okrąg i układa go na dziwnym przedmiocie. Być może widywała już takowe, być może z niektórego z nich korzystała trenerka, by po krawędziach lodowiska wybrzmiała muzyka; teraz jednak panna Tordenskiold spoglądała na niecodzienną skrzyneczkę z pewną dozą sceptycyzmu, ale nader wszystko zwyczajnej, prostej ciekawości.
Gdy muzyka zaczęła wpływać w pomieszczenie, podniosła spojrzenie na Terje.
– Moja znajoma umawiała się ze śniącym – rzuciła ot tak, być może w ramach anegdotki, być może wytyczając kolejne dziwne fakty ze swojego życia, kiedy nie było jej przy nim – a on raz przyniósł jej taką skrzynkę na muzykę, ale dużo mniejszą, malutką. Też na płyty, ale małe. I miała kable, które wkładało się do uszu, żeby słyszeć dźwięk.
Walkman, Kido, to jest walkman.
– Dziwne rzeczy mają, prawda? Ciekawe kto im to wszystko wymyśla – wymamrotała, zaraz potem upijając ostrożnie łyk z parującego kubka i milknąc na dłuższą chwilę, kiedy pałeczkę wypowiadanych słów przejęła niejaka Säde.
– Brzmi romantycznie. Ta piosenka.
Wszystko na swoim miejscu, przemykając między ładnymi rzeczami jeszcze ładniejszymi strojami, między pastelą a bielą, złotem a srebrem; radośnie skrzące się barwy w zwyczajnej codzienności – pozornej, bo jej życie nigdy nie było całkiem zwyczajne, całkiem pospolite i całkiem nudne; gdzieś pomiędzy tymi najprostszymi czynnościami, między czasopismem a podręcznikiem do biologii, plotką a zrywem złości, zawsze przemykało coś jeszcze; coś więcej.
Czasem nadawało podniosłości prostym chwilom, innym razem przytłaczało; kamienie szlachetne potrafiły być niebywale piękne, migotliwe i zachwycające. Ale te najcudowniejsze z nich zwykle bywały niebywale ciężkie.
Być może zrobiła to podświadomie, być może w całej absurdalności danej chwili, którym początkiem było już same pojawienie się jej u progu drzwi, pragnęła wrócić do tego, od czego paradoksalnie uciekła. Na nowo spojrzeć na porządek, obrzucić wzrokiem wszystko co znane i miłe; przez chwilę nie istniała ani przeszłość ani przyszłość, jedynie ta dziwaczna, ulotna chwila, w której dziecięca duma przeplatała się z czymś na miarę uśmiechu. Wygodniej było wyłączyć wszystko wokół i skupić się na czymś tak pozornie nieistotnym.
A może wręcz przeciwnie – to w najmniejszych szczegółach od zawsze dopatrywała się wzniosłości; być może malunek na ciele, drobny i niemal infantylny, był większym przeżyciem niż cała siatka zawirowań, która finalnie przyprowadziła ją do niego.
Podniosła na niego spojrzenie, wyczekujące, skrzące się nieco, by niedługo później pokiwać głową; tatuaż był ładny – w całej krasie wąskich lini był zwyczajnie uroczy, nieco zabawny.
– Powiedzmy, taki spóźniony, od siebie dla siebie – stwierdziła, wracając wspomnieniem do momentu, w którym faktycznie igła zbliżyła się do bladej skóry; pomijając już sam fakt, że zrobienie sobie malunku na ciele było czymś zgoła nieodpowiednim, sposób, w jaki zdecydowała się na jego wykonanie – coraz to bardziej modną formą diy – pozostawiał wiele do życzenia. Tego jednak starszy brat nie musiał wiedzieć, tak samo jak o samodzielnym przekłuwaniu uszu.
Łyżka raz po raz uderzała o dno talerza; dopiero po chwili na nowo podniosła spojrzenie, ponownie zaciekawione, mrugając kilkukrotnie niczym zdumione dziecię.
– Naprawdę? – wypowiedziała w sposób, który zdradzał poruszenie; może zauważyłaby śliczny, kwiatowy obrazek pod obojczykiem siostry, gdyby spędzały ze sobą odrobinę więcej czasu – ale nawet to, fakt, że były sobie tak dalekie, nie ostudził zapału panny Tordenskiold; nader dobrze potrafiła wyobrazić sobie śliczne, kolorowe płatki wijące się na skórze Eir.
Brzdęk znów potoczył się po pomieszczeniu – wraz z nim i opróżnionym naczyniem pokręciła głową.
– Na pewno nie tyle co ty – hamując parsknięcie śmiechem na nowo podciągnęła kolana pod własną brodę, w międzyczasie przekrzywiając głowę w jedną ze stron, jak gdyby w jakiś niebywale badawczy sposób pragnęła doszukać się oznak tego nadmiernego sięgania po papierosy w jego wydaniu – nie powinieneś tyle palić. To znaczy tyle, ile paliłeś. A teraz pewnie palisz więcej – prosty wyrok, proste stwierdzenie; zabawnie wyglądało to chwilowe odwrócenie ról, choć do faktycznego umoralniania któregokolwiek żadne z nich się nie paliło.
Wtedy wszystko wydawało się takie łatwe; dalekie niepotrzebnym pytaniom, komplikacjom i brzydkim słowom – proste rozmowy o tatuażach, szlugach, zupie i pozornie dorosłym życiu; on wkroczył w nie już dawno temu, ona stała na rozdrożu na miękkich, chwiejnych nogach, wciąż niezdecydowana którą z dróg obrać.
Z cieniem chwilowego wstydu podniosła spojrzenie po raz kolejny; zaraz potem rozbłysło ciekawością, kiedy żywiołowo podążyła za nim wzrokiem, w międzyczasie chwytając w dłonie kubek z herbatą, zsuwając nogi na podłogę i zaraz potem drepcząc w uprzednio obranym przez mężczyznę kierunku.
Znów przekrzywiła głowę, tym razem uniosła też brew ku górze, zatrzymując się w końcu dopiero w połowie pomieszczenia pełniącego rolę salonu; z bosymi stopami na panelach spoglądała jak unosi czarny okrąg i układa go na dziwnym przedmiocie. Być może widywała już takowe, być może z niektórego z nich korzystała trenerka, by po krawędziach lodowiska wybrzmiała muzyka; teraz jednak panna Tordenskiold spoglądała na niecodzienną skrzyneczkę z pewną dozą sceptycyzmu, ale nader wszystko zwyczajnej, prostej ciekawości.
Gdy muzyka zaczęła wpływać w pomieszczenie, podniosła spojrzenie na Terje.
– Moja znajoma umawiała się ze śniącym – rzuciła ot tak, być może w ramach anegdotki, być może wytyczając kolejne dziwne fakty ze swojego życia, kiedy nie było jej przy nim – a on raz przyniósł jej taką skrzynkę na muzykę, ale dużo mniejszą, malutką. Też na płyty, ale małe. I miała kable, które wkładało się do uszu, żeby słyszeć dźwięk.
Walkman, Kido, to jest walkman.
– Dziwne rzeczy mają, prawda? Ciekawe kto im to wszystko wymyśla – wymamrotała, zaraz potem upijając ostrożnie łyk z parującego kubka i milknąc na dłuższą chwilę, kiedy pałeczkę wypowiadanych słów przejęła niejaka Säde.
– Brzmi romantycznie. Ta piosenka.
Bezimienny
Jej zamglony obraz zapisany na krawędziach powiek ostatkiem snów.
Mógłby żartobliwie powiedzieć, że wdarła się na salony i nieskrępowanie wędrowała życiem nie oglądając się za siebie przez pastelową codzienność; miłość, jakiej ze strony ojca nikt nie otrzymał, przelana została właśnie na tę niepozorną, rozweseloną istotę, teraz tylko nieco ubrudzoną własnymi decyzjami, których jednocześnie nie kwestionował. Samemu niekiedy cofał się do wspomnień, jakże odległych obrazów sprzed dziesięciu czy nawet piętnastu lat, obserwował przez pryzmat czasu obcego człowieka, który niczym nie przypominał mężczyzny stojącego właśnie tu, właśnie teraz przed obliczem siostry.
Słodkiej, niewinnej, niespaczonej rzeczywistością, jaka rozgrywała się dookoła.
Samotna we wszystkim, co się wydarzyło, jednak wciąż potrafiącej odnaleźć drogę właśnie do Niego; do ostatniego człowieka, który mógłby ocenić czy wydać bez zastanowienia własnemu ojcu rozpaczliwie szukającego córki.
Codzienność.
Prostota chwil.
Eteryczna sylwetka majacząca ponad kontuarem wydawanych na ten dzień zdarzeń losowych, jakie przydarzały się każdemu — chciał tego, czy nie. Rzeczywistość równie przejrzysta co linie układające się w drobne kontury tatuażu zdobiącego mlecznobiałą skórę Kidy; rysunek będący dokładnie takim, by oddawał Ją w całości oraz kawałek po kawałku. Skomponowany gwałtownym pragnieniem, spętaną surowością nazwiska młodością, niespodziewanym zrywem zbuntowania. Nierozerwalnie splatający dziewczynę ze wszystkimi widmami, jakie napotkała przez ostatnie tygodnie.
Jej zaskoczeniu, które wykwitło w spojrzeniu po wiadomości o Eir, odpowiedział jedynie delikatnym skinieniem głowy, nim roześmiał się szczerze rozbawiony. Naturalnie, temat palenia — niegdyś wyjątkowo paskudnie zatruwający nie tyle płuca, co życie — zawsze wiązał się z podzielnością zdań, tym razem jednak wyszedł naprzeciw niespodziewaną linią obrony.
— Wręcz przeciwnie — odpowiedział, torując spokojem myśli ścieżkę w kierunku salonu. — Od dawna palę znacznie mniej, po prostu spotkania z ojcem źle na mnie działają. Przy nim pochłaniam fajkę za fajką; normalnie zapominam po nie sięgać. — Błysk zwycięstwa tryumfującego pod jednolitą taflą spojrzenia. Prostota prawdy. Krótkie stwierdzenie. Niewymowny ton.
Wreszcie czas mierzony ilością wygranych dźwięków otulających mieszkanie ciepłem głosu, zdawał się przystanąć. Zatrzymać niespodziewanie w pół kroku, gdzieś między jedną głoską a kolejną, na granicy jawu oraz snu, zdziesiątkowany brutalnie ze wszystkich chwil do jednego momentu; powierzony im na własność wspomnień; wciśnięty pomiędzy dziewczęcą ciekawość i męską dumę prężącą się pod sylwetką starego, wciąż brzmiącego pełnią dźwięków gramofonu.
Zastanowił się nad jej słowami.
Nad znajomą, nad śniący, nad niewielką skrzyneczką, nad wszystkimi tymi sprawami, jakie właśnie odpływały łodzią z wymalowanym widmem nieistotności na sterburcie gdzieś w dal, w nieznane, w poszukiwanie właściwego momentu, o ile taki kiedykolwiek nadejdzie. Myślał o tym odrobinę za długo, samemu ruszając ku wspomnieniom dnia, kiedy czarny krążek trafił pod opiekę wytrwałego melomana; pomyślał o słowach, rzeczywiście, romantycznych. Zatrzymanych dożywotnio czasem oraz przestrzenią, pozwalających posmakować artyście słusznej nieśmiertelności przy jednoczesnym podzieleniu się ze światem — tym magicznym i tym śniącym — własną wrażliwością, umiłowaniem piękna, sztuki czy samego życia. Mógłby jeszcze sięgnąć Kidy pierwszymi słowami konwersacji, mogliby rozmawiać przez niekończącą się grę cienia nocy ze światłem pojedynczych żarówek do bladego świtu, mogłaby mu opowiedzieć o rzeczach błahych oraz prostych, omijających wszelkie skomplikowanie szerokim łukiem.
Jednocześnie wiedział, iż potrzebowała snu.
Chociaż zapragnął zatrzymać ją odrobinę dłużej, nacieszyć się zaginioną obecnością, o którą drżał przy każdym dniu pozbawionym nowych wieści, przy każdym kroku stawianym gdzieś w nieznane, gdzie mogła podążyć jednak tego nie zrobiła, lawirując dziwnymi labiryntami — takimi, których nawet Szarlatan nie odnalazł.
Sięgnął jej troskliwością spojrzenia na długo przed brzmieniem głosu.
— Kido. — Zdążył zapomnieć. Przez te kilka lat, jakie dzieliły ich światy, pozornie bliskie, w rzeczywistości zwodniczo dalekie. Zdążył zapomnieć brzemię szczerości, którą skrupulatnie otulał jej imię wraz ze swoistym ciepłem. — Powinnaś odpocząć, przespać się. Mawiają, że sen bywa najlepszym lekarstwem na wszystko.
Ona potrzebowała go bez cienia wątpliwości.
Ciepłego łóżka, miękkości pościeli, braterskiego pocałunku w czubek włosów, kojącego spojrzenia, bezgłośnego zapewnienia, że nikt ani nic jej tutaj nie znajdzie — ani tym bardziej, nie skrzywdzi. Nie, dopóki znajduje się pod jego opieką. Otoczona melodią oraz słowami, jego obecnością.
Pokonał dzielący ich dystans, rzucając jednym z tych żartów, jakie tylko ona potrafiła zrozumieć i pozwalając płycie winylowej wygrywać zapisane na niej dźwięki, skinął nieznacznie głową ku sypialni, przyjmując Kidę Tordenskiold, swą przyrodnią siostrę, rodzinną radość, koneserkę pastelowych marzeń, we własne życie — pod krucze skrzydła.
Terje i Kida z tematu
Mógłby żartobliwie powiedzieć, że wdarła się na salony i nieskrępowanie wędrowała życiem nie oglądając się za siebie przez pastelową codzienność; miłość, jakiej ze strony ojca nikt nie otrzymał, przelana została właśnie na tę niepozorną, rozweseloną istotę, teraz tylko nieco ubrudzoną własnymi decyzjami, których jednocześnie nie kwestionował. Samemu niekiedy cofał się do wspomnień, jakże odległych obrazów sprzed dziesięciu czy nawet piętnastu lat, obserwował przez pryzmat czasu obcego człowieka, który niczym nie przypominał mężczyzny stojącego właśnie tu, właśnie teraz przed obliczem siostry.
Słodkiej, niewinnej, niespaczonej rzeczywistością, jaka rozgrywała się dookoła.
Samotna we wszystkim, co się wydarzyło, jednak wciąż potrafiącej odnaleźć drogę właśnie do Niego; do ostatniego człowieka, który mógłby ocenić czy wydać bez zastanowienia własnemu ojcu rozpaczliwie szukającego córki.
Codzienność.
Prostota chwil.
Eteryczna sylwetka majacząca ponad kontuarem wydawanych na ten dzień zdarzeń losowych, jakie przydarzały się każdemu — chciał tego, czy nie. Rzeczywistość równie przejrzysta co linie układające się w drobne kontury tatuażu zdobiącego mlecznobiałą skórę Kidy; rysunek będący dokładnie takim, by oddawał Ją w całości oraz kawałek po kawałku. Skomponowany gwałtownym pragnieniem, spętaną surowością nazwiska młodością, niespodziewanym zrywem zbuntowania. Nierozerwalnie splatający dziewczynę ze wszystkimi widmami, jakie napotkała przez ostatnie tygodnie.
Jej zaskoczeniu, które wykwitło w spojrzeniu po wiadomości o Eir, odpowiedział jedynie delikatnym skinieniem głowy, nim roześmiał się szczerze rozbawiony. Naturalnie, temat palenia — niegdyś wyjątkowo paskudnie zatruwający nie tyle płuca, co życie — zawsze wiązał się z podzielnością zdań, tym razem jednak wyszedł naprzeciw niespodziewaną linią obrony.
— Wręcz przeciwnie — odpowiedział, torując spokojem myśli ścieżkę w kierunku salonu. — Od dawna palę znacznie mniej, po prostu spotkania z ojcem źle na mnie działają. Przy nim pochłaniam fajkę za fajką; normalnie zapominam po nie sięgać. — Błysk zwycięstwa tryumfującego pod jednolitą taflą spojrzenia. Prostota prawdy. Krótkie stwierdzenie. Niewymowny ton.
Wreszcie czas mierzony ilością wygranych dźwięków otulających mieszkanie ciepłem głosu, zdawał się przystanąć. Zatrzymać niespodziewanie w pół kroku, gdzieś między jedną głoską a kolejną, na granicy jawu oraz snu, zdziesiątkowany brutalnie ze wszystkich chwil do jednego momentu; powierzony im na własność wspomnień; wciśnięty pomiędzy dziewczęcą ciekawość i męską dumę prężącą się pod sylwetką starego, wciąż brzmiącego pełnią dźwięków gramofonu.
Zastanowił się nad jej słowami.
Nad znajomą, nad śniący, nad niewielką skrzyneczką, nad wszystkimi tymi sprawami, jakie właśnie odpływały łodzią z wymalowanym widmem nieistotności na sterburcie gdzieś w dal, w nieznane, w poszukiwanie właściwego momentu, o ile taki kiedykolwiek nadejdzie. Myślał o tym odrobinę za długo, samemu ruszając ku wspomnieniom dnia, kiedy czarny krążek trafił pod opiekę wytrwałego melomana; pomyślał o słowach, rzeczywiście, romantycznych. Zatrzymanych dożywotnio czasem oraz przestrzenią, pozwalających posmakować artyście słusznej nieśmiertelności przy jednoczesnym podzieleniu się ze światem — tym magicznym i tym śniącym — własną wrażliwością, umiłowaniem piękna, sztuki czy samego życia. Mógłby jeszcze sięgnąć Kidy pierwszymi słowami konwersacji, mogliby rozmawiać przez niekończącą się grę cienia nocy ze światłem pojedynczych żarówek do bladego świtu, mogłaby mu opowiedzieć o rzeczach błahych oraz prostych, omijających wszelkie skomplikowanie szerokim łukiem.
Jednocześnie wiedział, iż potrzebowała snu.
Chociaż zapragnął zatrzymać ją odrobinę dłużej, nacieszyć się zaginioną obecnością, o którą drżał przy każdym dniu pozbawionym nowych wieści, przy każdym kroku stawianym gdzieś w nieznane, gdzie mogła podążyć jednak tego nie zrobiła, lawirując dziwnymi labiryntami — takimi, których nawet Szarlatan nie odnalazł.
Sięgnął jej troskliwością spojrzenia na długo przed brzmieniem głosu.
— Kido. — Zdążył zapomnieć. Przez te kilka lat, jakie dzieliły ich światy, pozornie bliskie, w rzeczywistości zwodniczo dalekie. Zdążył zapomnieć brzemię szczerości, którą skrupulatnie otulał jej imię wraz ze swoistym ciepłem. — Powinnaś odpocząć, przespać się. Mawiają, że sen bywa najlepszym lekarstwem na wszystko.
Ona potrzebowała go bez cienia wątpliwości.
Ciepłego łóżka, miękkości pościeli, braterskiego pocałunku w czubek włosów, kojącego spojrzenia, bezgłośnego zapewnienia, że nikt ani nic jej tutaj nie znajdzie — ani tym bardziej, nie skrzywdzi. Nie, dopóki znajduje się pod jego opieką. Otoczona melodią oraz słowami, jego obecnością.
Pokonał dzielący ich dystans, rzucając jednym z tych żartów, jakie tylko ona potrafiła zrozumieć i pozwalając płycie winylowej wygrywać zapisane na niej dźwięki, skinął nieznacznie głową ku sypialni, przyjmując Kidę Tordenskiold, swą przyrodnią siostrę, rodzinną radość, koneserkę pastelowych marzeń, we własne życie — pod krucze skrzydła.
Terje i Kida z tematu