w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000)
2 posters
Bezimienny
w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:55
Chyba nigdy nie trzeba było wiele, abym kreślone palcem po wodzie plany wcielała natychmiast w życie. Wystarczy odpowiednia osoba, która równie odpowiednim tonem wypowiedziałaby odpowiednie słowa, jak tajemniczą, nęcącą zakazaną wiedzą inkantację, by wprawić w ruch mój bezpretensjonalny, prymitywny mechanizm spełniania własnych potrzeb. Nie potrafię wszak nie ulegać tym pragnieniom, rzucanym przez świat, przez ludzi wyzwaniom, jakby w obawie, że jakakolwiek odmowa, wątpliwość przekroczenia mało istotnych granic, strach przed pochwyceniem życia za rogi wywoła wewnętrzny paraliż, jak wirus infekujący wszelkie łączące mnie z rzeczywistością – ze środowiskiem, z każdą żywą istotą – połączenia, zostawiając samą.
Wystarczy drobny, najbardziej nawet nieskomplikowany, znak od wszechświata; błogosławieństwo samych Norn wplecione między miejskie dźwięki i kolory, zespolone z pulsującym nerwowo sercem galdryjskiej społeczności, by rozbudzić we mnie pragnienie dopisania do niego odpowiadającego mi, przede wszystkim mi, znaczenia dającego złudne przyzwolenie na podejmowanie impulsywnych działań. Ciekawość silniejsza jest niż strach, dlatego nigdy nie pozwalam sobie na zbyt długo trwające zawahanie, na nonsensowne pozostawanie na rozstaju dróg w obawie przed wykonaniem kolejnego kroku w niepoznane; dlatego zagryzam zęby, zaciskam wargi, zadzieram przesadnie wysoko brodę, na przekór wszystkiemu – nie pozostawiając w sobie miejsca na przedwczesną kapitulację.
Idź jest jak iskra zapalna – tylko tyle potrzebuję, by wszelkie wątpliwości szybkim ruchem zgarnąć w ciemny kąt zapomnienia o konsekwencjach. Idź, potrzebują cię – i im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie mogę się nie zgodzić. Wyławiając z pamięci odległy, zamglony kolaż wystraszonych – gniewnych, zawziętych – niezrozumiałych twarzy, byłabym niepoważna (i na pewno głupia), nie podejmując jakiegokolwiek starania, by wspomóc sierociniec swoją, wątpliwie użyteczną, obecnością. Niepoważnie czułam się jednak już na miejscu, jakbym nie potrafiła zharmonizować się z otoczeniem, gubiąc pośród niewerbalnie stawianych mi oczekiwań, pośród bardziej – w ogóle – doświadczonych wolontariuszy. Niepoważne wydawały mi się pierwsze, kalekie próby nawiązania nici porozumienia z wychowankami i wychowawcami; niepoważne było przemykanie, jak intruz, długimi korytarzami, w których w każdy centymetr ścian, w każdy fragment podłogi wpisane były historie, jakich nie potrafiłabym pojąć; niepoważne były usilne, kończące się poza sierocińcem wybuchami płaczu frustracji, starania przełożenia skomplikowanych, akademickich definicji rytualnych procesów na prosty, przystępny język dopiero poznających magię dzieci. Niepoważne były wreszcie też niekończące się, uparte wysiłki sprostania własnym oczekiwaniom, nie mające końca – i w końcu zakończone sukcesem – próby wdrożenia się w nową, narzuconą samej sobie rzeczywistość.
Dopiero kiedy udaje mi się oswoić z samą sobą, z rolą korepetytora i powierniczki dziecięcych sekretów, dopiero wtedy zaczynają docierać do mnie chowające się dotychczas szczegóły – dopiero wtedy naprawdę zaczynam zauważać otaczające mnie nowe twarze, zapamiętuję kolejne imiona, wychwytuję, jak wyjątkowo o tej porze roku z drugiego piętra, z okna wychodzącego na wschód, wyglądają Góry Bardal, tonące w kaskadach wyzłacających ich stoki ubranych jesiennie drzew. Zaczynam też słuchać – podsłuchiwać nauk innych. Będąc w domu, nie potrafię na dłużej skupić się na słowach Ingmara, nie potrafię przyswoić ich sensu; nagle niezrozumiałe stają się dla mnie najprostsze słowa. Pragnę jedynie, by ciepło jego oddechu, w nieodłącznym towarzystwie dłoni, znaczyło ślady na mojej skórze. Tu potrzeba wiedzy, pragnienie spijania słów z cudzych warg przebija się ponad wszystko inne. Nawet ponad osiadający ciężko na sercu niepokój, gdy rosła sylwetka unikanego dotychczas mężczyzny zastyga przede mną jak fatum.
- Czy… Czy można? – pytam ostrożnie, podbródkiem wskazując przygotowany w pokoju socjalnym stół. Na swój sposób urzeka mnie brak jakichkolwiek mebli nadających się do siedzenia – jedynie ściany i szeroki parapet w części zastawiony kasztanowymi ludzikami, najświeższymi pracami wychowanków. – Nie chciałabym pana kłopotać, ale chyba potrzebuję schować się przed tym nieustannym gradem pytań.
Wystarczy drobny, najbardziej nawet nieskomplikowany, znak od wszechświata; błogosławieństwo samych Norn wplecione między miejskie dźwięki i kolory, zespolone z pulsującym nerwowo sercem galdryjskiej społeczności, by rozbudzić we mnie pragnienie dopisania do niego odpowiadającego mi, przede wszystkim mi, znaczenia dającego złudne przyzwolenie na podejmowanie impulsywnych działań. Ciekawość silniejsza jest niż strach, dlatego nigdy nie pozwalam sobie na zbyt długo trwające zawahanie, na nonsensowne pozostawanie na rozstaju dróg w obawie przed wykonaniem kolejnego kroku w niepoznane; dlatego zagryzam zęby, zaciskam wargi, zadzieram przesadnie wysoko brodę, na przekór wszystkiemu – nie pozostawiając w sobie miejsca na przedwczesną kapitulację.
Idź jest jak iskra zapalna – tylko tyle potrzebuję, by wszelkie wątpliwości szybkim ruchem zgarnąć w ciemny kąt zapomnienia o konsekwencjach. Idź, potrzebują cię – i im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie mogę się nie zgodzić. Wyławiając z pamięci odległy, zamglony kolaż wystraszonych – gniewnych, zawziętych – niezrozumiałych twarzy, byłabym niepoważna (i na pewno głupia), nie podejmując jakiegokolwiek starania, by wspomóc sierociniec swoją, wątpliwie użyteczną, obecnością. Niepoważnie czułam się jednak już na miejscu, jakbym nie potrafiła zharmonizować się z otoczeniem, gubiąc pośród niewerbalnie stawianych mi oczekiwań, pośród bardziej – w ogóle – doświadczonych wolontariuszy. Niepoważne wydawały mi się pierwsze, kalekie próby nawiązania nici porozumienia z wychowankami i wychowawcami; niepoważne było przemykanie, jak intruz, długimi korytarzami, w których w każdy centymetr ścian, w każdy fragment podłogi wpisane były historie, jakich nie potrafiłabym pojąć; niepoważne były usilne, kończące się poza sierocińcem wybuchami płaczu frustracji, starania przełożenia skomplikowanych, akademickich definicji rytualnych procesów na prosty, przystępny język dopiero poznających magię dzieci. Niepoważne były wreszcie też niekończące się, uparte wysiłki sprostania własnym oczekiwaniom, nie mające końca – i w końcu zakończone sukcesem – próby wdrożenia się w nową, narzuconą samej sobie rzeczywistość.
Dopiero kiedy udaje mi się oswoić z samą sobą, z rolą korepetytora i powierniczki dziecięcych sekretów, dopiero wtedy zaczynają docierać do mnie chowające się dotychczas szczegóły – dopiero wtedy naprawdę zaczynam zauważać otaczające mnie nowe twarze, zapamiętuję kolejne imiona, wychwytuję, jak wyjątkowo o tej porze roku z drugiego piętra, z okna wychodzącego na wschód, wyglądają Góry Bardal, tonące w kaskadach wyzłacających ich stoki ubranych jesiennie drzew. Zaczynam też słuchać – podsłuchiwać nauk innych. Będąc w domu, nie potrafię na dłużej skupić się na słowach Ingmara, nie potrafię przyswoić ich sensu; nagle niezrozumiałe stają się dla mnie najprostsze słowa. Pragnę jedynie, by ciepło jego oddechu, w nieodłącznym towarzystwie dłoni, znaczyło ślady na mojej skórze. Tu potrzeba wiedzy, pragnienie spijania słów z cudzych warg przebija się ponad wszystko inne. Nawet ponad osiadający ciężko na sercu niepokój, gdy rosła sylwetka unikanego dotychczas mężczyzny zastyga przede mną jak fatum.
- Czy… Czy można? – pytam ostrożnie, podbródkiem wskazując przygotowany w pokoju socjalnym stół. Na swój sposób urzeka mnie brak jakichkolwiek mebli nadających się do siedzenia – jedynie ściany i szeroki parapet w części zastawiony kasztanowymi ludzikami, najświeższymi pracami wychowanków. – Nie chciałabym pana kłopotać, ale chyba potrzebuję schować się przed tym nieustannym gradem pytań.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:55
Uczyniono mu jeden z podlejszych żartów, najgorszym zaś było to, że nie dopatrywał się w słowach swych towarzyszy żadnej niechlubnej zdrady i wypchnięcia go przed szereg tylko dlatego, że żaden inny nie miał ochoty wysilać się dla umorusanych i zapłakanych dzieciaków – o twarzach doświadczonych licznymi nieszczęściami, pomimo tak młodego wieku. Nie było tajemnicą, że wielu z łowców zwyczajnie nie chciało pamiętać – krzywiąc się jedynie i wywracając oczyma: bo przecież żaden nie miał się dobrze z myślą, iż była to kiedyś również ich niedola. Sam sierociniec wspominali niekiedy bardzo kiepsko, przez perturbacje, których doświadczali często za własnym przyzwoleniem, czyniąc rzeczy, które tylko i wyłącznie zbliżały ich do momentu, gdy jedynie ucieczka z murów placówki była najwłaściwsza. Ucieczka i błaganie, by w Samotniej Wieży znalazł się dla nich choć jeden kąt w obdrapanym, brudnym pomieszczeniu, gdzie kłębowisko podobnych im podrostków – ledwo wkraczających w dorosłość – marzyło o zarobku i wspaniałych przygodach wśród rozciągających się w nieskończoność lasów Skandynawii.
W pewien sposób nie miał im za złe, że tak usilnie próbują wymówić się, by nie przekraczać ponownie skrzypiącego progu w holu. Kosztem jednak tej wyrozumiałości, sam został obsadzony w roli, co do której nie miał ani odrobiny przekonania. Nie wiedział, czym była podyktowana zgoda dyrektorki placówki, dlaczego ta nie wytrzeszczyła jedynie oczu i nie pokiwała głową ze znajomym mu rysem przestrachu. Czy chodziło o różnorodność? O chęć przełamania stereotypów? Nie potrafił odgadnąć i chyba nie miał nawet na tyle samozaparcia, aby dalej analizować tę sytuację. Faktem było, że jakimś cudem znalazł się w „Nadziei” i miał służyć dzieciakom pomocą i dobrym słowem. Tych miał w sobie aż zanadto – szybko zdobywając sympatię jako olbrzymia, ruda maskotka, bliższa w swej naturze dziecięcej beztrosce, niż surowości i wyważeniu dorosłości. Ani przez chwilę nie udawał, że ma predyspozycje, by być dla nich mentorem, wciskając się raczej w fartuszek „dobrego, wyrośniętego kolegi” potrafiącego opowiadać w nieskończoność o faunie i florze Midgardu – choć nie tylko. Było to zaskakująco przyjemne i satysfakcjonujące zajęcie, więc chętnie pojawiał się przez kolejne dni, niezmiennie z jedną, wysłużoną już książką, którą posiadał od małego i której nie potrafił porzucić; wertując jej strony nieskończoną ilość razy, ilekroć tylko czuł, że nie panował nad burzą emocji we własnym ciele.
Motyle czyli łuskoskrzydłe (Lepidoptera) stanowią, jeden z rzędów gromady owadów (Insecta). Cechy ich są następujące: pyszczek, uzbrojony trąbką ssącą, w spoczynku skręconą ślimakowato; 2 pary jednakowych błoniastych skrzydeł, okrytych z obu stron barwnemi, pyłkowatemi łuskami; przeobrażenia zupełne. Ciało motyli, jak w ogóle wszystkich owadów, składa się z 3-ch części (fig. 1): głowy, tułowia i odwłoka. Charakterystyczną jego cechę stanowi to, iż jest ono kosmate, to jest porosłe włoskami. Głowa jest połączona ruchomo z tułowiem. Na niej znajdują się oczy, różki i narzędzia pyszczkowe.
Jęk zawiasów wyrwał go na ułamek sekundy i zmusił, by podniósł głowę znad pachnącego starością papieru. Nieprzytomnie patrzył – siedząc na ziemi, wyjątkowo pokracznie, z nogami skurczonymi gdzieś pod brodą – ni to na postać, ni na książkę.
Oczy (fig. 2)
Oczy niebieskie…
Niebieskie?
Zreflektował się, że słowa zapisane na kartkach uciekły mu zupełnie, a on wcale nie studiował czarno-białej ryciny modelowego motyla.
Znał ją. Z widzenia. Bardzo dobrze. Choć myśl ta, zamiast go upewnić i przywołać na twarz uśmiech, wywołała falę wzbierającego w klatce piersiowej gorąca i zmieszania. Czy domyślała się? Nagle wszystkie głupie, infantylne zachowania, których dopuszczał się w przeszłości przychodząc do biblioteki, paliły go żywym ogniem. Przełknął gęstniejącą ślinę i potrząsnął głową z nastroszoną aureolą rudych loków. Dźwignął się nagle, w nerwowości zahaczając ramieniem o parapet, a głową o sufit, gdy wyprostował się gwałtownie, zapominając o wysokości pokoju socjalnego – umożliwiającej mu na styk mieścić się w oferowanej przezeń przestrzeni. Stęknął tylko przez zaciśnięte zęby, przywołując na twarzy najbardziej promienny uśmiech. Atlas motyli leżał plackiem na linoleum, czego nie zdołał jeszcze dostrzec.
– Tak! Tak, proszę… proszę się nie krępować… – wyrzucił, chwytając się dłonią za czubek głowy, próbował rozmasować pulsujące bólem miejsce. – Tak tylko… czytałem, zupełnie się nie zorientowałem, że pani przyszła, stąd moje, ała… roztargnienie – westchnął i zachęcił gestem, by podążyła do środka.
W pewien sposób nie miał im za złe, że tak usilnie próbują wymówić się, by nie przekraczać ponownie skrzypiącego progu w holu. Kosztem jednak tej wyrozumiałości, sam został obsadzony w roli, co do której nie miał ani odrobiny przekonania. Nie wiedział, czym była podyktowana zgoda dyrektorki placówki, dlaczego ta nie wytrzeszczyła jedynie oczu i nie pokiwała głową ze znajomym mu rysem przestrachu. Czy chodziło o różnorodność? O chęć przełamania stereotypów? Nie potrafił odgadnąć i chyba nie miał nawet na tyle samozaparcia, aby dalej analizować tę sytuację. Faktem było, że jakimś cudem znalazł się w „Nadziei” i miał służyć dzieciakom pomocą i dobrym słowem. Tych miał w sobie aż zanadto – szybko zdobywając sympatię jako olbrzymia, ruda maskotka, bliższa w swej naturze dziecięcej beztrosce, niż surowości i wyważeniu dorosłości. Ani przez chwilę nie udawał, że ma predyspozycje, by być dla nich mentorem, wciskając się raczej w fartuszek „dobrego, wyrośniętego kolegi” potrafiącego opowiadać w nieskończoność o faunie i florze Midgardu – choć nie tylko. Było to zaskakująco przyjemne i satysfakcjonujące zajęcie, więc chętnie pojawiał się przez kolejne dni, niezmiennie z jedną, wysłużoną już książką, którą posiadał od małego i której nie potrafił porzucić; wertując jej strony nieskończoną ilość razy, ilekroć tylko czuł, że nie panował nad burzą emocji we własnym ciele.
Motyle czyli łuskoskrzydłe (Lepidoptera) stanowią, jeden z rzędów gromady owadów (Insecta). Cechy ich są następujące: pyszczek, uzbrojony trąbką ssącą, w spoczynku skręconą ślimakowato; 2 pary jednakowych błoniastych skrzydeł, okrytych z obu stron barwnemi, pyłkowatemi łuskami; przeobrażenia zupełne. Ciało motyli, jak w ogóle wszystkich owadów, składa się z 3-ch części (fig. 1): głowy, tułowia i odwłoka. Charakterystyczną jego cechę stanowi to, iż jest ono kosmate, to jest porosłe włoskami. Głowa jest połączona ruchomo z tułowiem. Na niej znajdują się oczy, różki i narzędzia pyszczkowe.
Jęk zawiasów wyrwał go na ułamek sekundy i zmusił, by podniósł głowę znad pachnącego starością papieru. Nieprzytomnie patrzył – siedząc na ziemi, wyjątkowo pokracznie, z nogami skurczonymi gdzieś pod brodą – ni to na postać, ni na książkę.
Oczy (fig. 2)
Oczy niebieskie…
Niebieskie?
Zreflektował się, że słowa zapisane na kartkach uciekły mu zupełnie, a on wcale nie studiował czarno-białej ryciny modelowego motyla.
Znał ją. Z widzenia. Bardzo dobrze. Choć myśl ta, zamiast go upewnić i przywołać na twarz uśmiech, wywołała falę wzbierającego w klatce piersiowej gorąca i zmieszania. Czy domyślała się? Nagle wszystkie głupie, infantylne zachowania, których dopuszczał się w przeszłości przychodząc do biblioteki, paliły go żywym ogniem. Przełknął gęstniejącą ślinę i potrząsnął głową z nastroszoną aureolą rudych loków. Dźwignął się nagle, w nerwowości zahaczając ramieniem o parapet, a głową o sufit, gdy wyprostował się gwałtownie, zapominając o wysokości pokoju socjalnego – umożliwiającej mu na styk mieścić się w oferowanej przezeń przestrzeni. Stęknął tylko przez zaciśnięte zęby, przywołując na twarzy najbardziej promienny uśmiech. Atlas motyli leżał plackiem na linoleum, czego nie zdołał jeszcze dostrzec.
– Tak! Tak, proszę… proszę się nie krępować… – wyrzucił, chwytając się dłonią za czubek głowy, próbował rozmasować pulsujące bólem miejsce. – Tak tylko… czytałem, zupełnie się nie zorientowałem, że pani przyszła, stąd moje, ała… roztargnienie – westchnął i zachęcił gestem, by podążyła do środka.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:55
Nie zapominam twarzy. O niektórych, zwyczajnie, chciałabym nie pamiętać. Wymazać je z płótna pamięci magiczną gumką, wybawić za pomocą właściwego czaru, pozostawiając nową, czystą przestrzeń na stosowniejsze wspomnienia, na obrazy nie spędzające snu z powiek. Nie pozwalam sobie jednak na komfort bycia ignorantką, na beztroskie lekceważenie tych, z którymi kiedykolwiek przyszło mi się zetknąć; którzy – lub wkoło których bezwiednie ja sama – orbitują wokół mnie, oddziałując w bardziej lub mniej inwazyjny sposób na trajektorię mojego życia. Niektóre natomiast chowam we wspomnieniach jak najcenniejsze skarby, powracając do nich z systematyczną regularnością, przewijając klatka po klatce jak najdroższe sercu kadry filmów – i tylko żałuję, że większości z nich nie mam możliwości pochwycić w sztywne ramy fotografii, zdając się tym samym na wątpliwą trwałość materiału pamięci.
Nie zapominam również jego twarzy – bladości nakrapianej ciemniejszymi plamkami piegów, okolonej ognistą aureolą niezdyscyplinowanych kosmyków. Choć wydaje się to wręcz kpiną, nie jestem sobie w stanie jedynie przypomnieć momentu, w którym zauważyłam go po raz pierwszy; kiedy jego sylwetka zaigrała zbyt nienachalnie na peryferiach mojego spojrzenia, by zostać faktycznie dostrzeżoną. Dopiero później, przesadnie zaaferowana, na skraju wewnętrznej paniki, zbierałam kolejne podsuwane przez Norny okruszki, karmiąc nimi irracjonalny lęk wywołany osobą olbrzyma, tak mi niepasującego do wyszukanego, okazałego otoczenia Wielkiej Biblioteki. Ani wtedy, ani teraz nie potrafię stwierdzić, dlaczego uznałam, że biblioteczne zasoby, że panujący wewnątrz spokój i ta typowa dla tego miejsca atmosfera dociekliwości, miałyby nie być dla niego – czy to przez początkową nieporadność, z jaką poruszał się między niekiedy zbyt wąskimi gardzielami tworzonymi przez regały, gdy kilkukrotnie ciszę przerywał dojmujący odgłos strąconego tomiszcza, czy może sam fakt, że na przestrzeni ostatnich miesięcy był bodaj pierwszym olbrzymem, który zapuszczał się w tę część biblioteki.
Patrząc na niego w tym momencie, czuję jak serce zaczyna bić mi coraz prędzej, jakby wraz ze mną bało się, że w zazwyczaj przestronnej przestrzeni pomieszczenia socjalnego nie starczy miejsca dla naszej dwójki. Dłoń zawieszam na klamce, która z nerwów wyślizguje mi się spod zwilgoconych palców – jestem rozdarta pomiędzy chęcią pozostawienia drzwi otwartymi, a palącą mnie potrzebą kategorycznego odizolowania się od kakofonii dziecięcej dociekliwości. Ostatecznie – w dziwny sposób rozczulona jego zachowaniem i zaniepokojona stanem, w jakim może się znaleźć – pociągam za klamkę, nie domykając jednak drzwi do końca, zostawiając je uchylonymi ledwie na kilka bezpiecznych centymetrów.
- Wszystko w porządku? – Powątpiewanie rozlewa się po powierzchni pytania w ślad za ściągniętymi w zafrasowaniu brwiami. Niepewnie, wciąż z obawą, pokonuję dzielącą nas odległość, by kucnąć u stóp mężczyzny, sięgając po zostawioną przez niego książkę i z przyzwyczajenia otrzepując ją z niewidocznych śladów kurzu. Palcem wskazującym zakładam miejsce, w którym prawdopodobnie przerwane zostało czytanie, by zerknąć na okładkę, a następnie, cofnąwszy się kilka kroków w stronę znajdującej się naprzeciwko okna ściany, wzrok przenosząc ponownie na olbrzyma. – Jeśli… Jeśli pan potrzebuje, mogę zerknąć, czy na pewno nie rozciął pan sobie głowy – ofiaruję zupełnie niespodziewanie, nieświadomie przyciskając atlas do piersi, zaś drugą dłoń zaciskając na jego grzbiecie.
Niezręczność tej sytuacji – fakt, że zupełnie nie wiem, jak się zachować, co powiedzieć, gdzie patrzeć – sprawia, że zaczyna być mi dziwnie niedobrze. Nie przywykłam do tego, że w tak prozaicznych chwilach nagle całkowicie gubię grunt pod nogami. Nawet kiedy pierwszego dnia w sierocińcu przyszło mi zmierzyć się z najgorszym – bo dziecięcym – rodzajem niesprawiedliwości, podziałem na lepszych i gorszych w miejscu, poza którym każdego z tych pędraków społeczeństwo traktuje tak samo, szufladkując odgórnie jako ostatnich w szeregu po wszelkie benefity, nawet wtedy nie straciłam rezonu, akceptując ten niecodzienny rozłam i postanawiając wcale się z nim, na dłuższą metę, nie godzić. Teraz czuję jednak, jak spychany dotąd na margines strach wypełza wreszcie, pozbawiając jasności umysłu – jednocześnie pragnę go oswoić i uciec od niego tak daleko, jak tylko się da.
Nie zapominam również jego twarzy – bladości nakrapianej ciemniejszymi plamkami piegów, okolonej ognistą aureolą niezdyscyplinowanych kosmyków. Choć wydaje się to wręcz kpiną, nie jestem sobie w stanie jedynie przypomnieć momentu, w którym zauważyłam go po raz pierwszy; kiedy jego sylwetka zaigrała zbyt nienachalnie na peryferiach mojego spojrzenia, by zostać faktycznie dostrzeżoną. Dopiero później, przesadnie zaaferowana, na skraju wewnętrznej paniki, zbierałam kolejne podsuwane przez Norny okruszki, karmiąc nimi irracjonalny lęk wywołany osobą olbrzyma, tak mi niepasującego do wyszukanego, okazałego otoczenia Wielkiej Biblioteki. Ani wtedy, ani teraz nie potrafię stwierdzić, dlaczego uznałam, że biblioteczne zasoby, że panujący wewnątrz spokój i ta typowa dla tego miejsca atmosfera dociekliwości, miałyby nie być dla niego – czy to przez początkową nieporadność, z jaką poruszał się między niekiedy zbyt wąskimi gardzielami tworzonymi przez regały, gdy kilkukrotnie ciszę przerywał dojmujący odgłos strąconego tomiszcza, czy może sam fakt, że na przestrzeni ostatnich miesięcy był bodaj pierwszym olbrzymem, który zapuszczał się w tę część biblioteki.
Patrząc na niego w tym momencie, czuję jak serce zaczyna bić mi coraz prędzej, jakby wraz ze mną bało się, że w zazwyczaj przestronnej przestrzeni pomieszczenia socjalnego nie starczy miejsca dla naszej dwójki. Dłoń zawieszam na klamce, która z nerwów wyślizguje mi się spod zwilgoconych palców – jestem rozdarta pomiędzy chęcią pozostawienia drzwi otwartymi, a palącą mnie potrzebą kategorycznego odizolowania się od kakofonii dziecięcej dociekliwości. Ostatecznie – w dziwny sposób rozczulona jego zachowaniem i zaniepokojona stanem, w jakim może się znaleźć – pociągam za klamkę, nie domykając jednak drzwi do końca, zostawiając je uchylonymi ledwie na kilka bezpiecznych centymetrów.
- Wszystko w porządku? – Powątpiewanie rozlewa się po powierzchni pytania w ślad za ściągniętymi w zafrasowaniu brwiami. Niepewnie, wciąż z obawą, pokonuję dzielącą nas odległość, by kucnąć u stóp mężczyzny, sięgając po zostawioną przez niego książkę i z przyzwyczajenia otrzepując ją z niewidocznych śladów kurzu. Palcem wskazującym zakładam miejsce, w którym prawdopodobnie przerwane zostało czytanie, by zerknąć na okładkę, a następnie, cofnąwszy się kilka kroków w stronę znajdującej się naprzeciwko okna ściany, wzrok przenosząc ponownie na olbrzyma. – Jeśli… Jeśli pan potrzebuje, mogę zerknąć, czy na pewno nie rozciął pan sobie głowy – ofiaruję zupełnie niespodziewanie, nieświadomie przyciskając atlas do piersi, zaś drugą dłoń zaciskając na jego grzbiecie.
Niezręczność tej sytuacji – fakt, że zupełnie nie wiem, jak się zachować, co powiedzieć, gdzie patrzeć – sprawia, że zaczyna być mi dziwnie niedobrze. Nie przywykłam do tego, że w tak prozaicznych chwilach nagle całkowicie gubię grunt pod nogami. Nawet kiedy pierwszego dnia w sierocińcu przyszło mi zmierzyć się z najgorszym – bo dziecięcym – rodzajem niesprawiedliwości, podziałem na lepszych i gorszych w miejscu, poza którym każdego z tych pędraków społeczeństwo traktuje tak samo, szufladkując odgórnie jako ostatnich w szeregu po wszelkie benefity, nawet wtedy nie straciłam rezonu, akceptując ten niecodzienny rozłam i postanawiając wcale się z nim, na dłuższą metę, nie godzić. Teraz czuję jednak, jak spychany dotąd na margines strach wypełza wreszcie, pozbawiając jasności umysłu – jednocześnie pragnę go oswoić i uciec od niego tak daleko, jak tylko się da.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Refleksja nad własną nieporadnością docierała do niego rzadko – gdyż zwykle też nieszczególnie przejmował się tym, w jaki sposób postrzegało go otoczenie. Siląc się nawet na najbardziej przyjacielskie usposobienie, niemal nigdy nie doświadczał uprzejmości z drugiej strony. Być może, ci bardziej wyuczeni i orientujący się w świecie, próbowali zrozumieć, jednak wciąż był to jedynie niewielki odsetek w morzu twarzy wykrzywionych raczej w geście niechęci, niż szczerej przyjaźni. Nie miał pojęcia, w jaki sposób odbierała go towarzyszka, która wdarła się (choć wcale nie gwałtownie, jednak na tyle niespodziewanie, by w zamieszaniu przyprawił się o uszczerbek na zdrowiu) w pachnącą świeżo położoną lamperią atmosferę pokoju socjalnego. Stał wciąż lekko zgarbiony z dłonią przyklejoną do czubka głowy i jednym okiem wyraźnie przymkniętym, by pochwycić ostrość rozmazującego się obrazu. Wciąż nie widział sterczącego wyraźnie ponad posadzką grzbietu atlasu, porzuconego w geście panicznego zaskoczenia. Nagle jego skarb stał się niemal zupełnie nieważny i przyćmiony niezręcznością zaistniałej sytuacji. Wstrzymał na chwilę oddech jakby bał się, że zbyt gwałtowne poruszenie zniechęci kobietę i postanowi wycofać się, by zniknąć w gardzieli korytarza.
W głowie ziała mu ogromna pustka, gdyż nie wiedział, co powinien powiedzieć – przez chwilę zastanawiał się nawet nad głupią wymówką, próbą usprawiedliwienia, bo założył, że na pewno wie o powodzie jego eskapad do biblioteki. Kiedy rozwarł jednak usta, jak grom spadła świadomość o nieodpowiedzialności i niedorzeczności podszeptów ogłupiałego od uderzenia instynktu. Nie chciał pogarszać czegoś, co i tak wyglądało już wystarczająco źle. Bywał już w podobnych sytuacjach i wiedział, że nawet z najszczerszych intencji, osoby nieprzychylnie nastawione, mogą ukuć historię dalece krzywdzącą. Nie podejrzewał wprawdzie o to swej towarzyszki, dziecinnie ufny, że gdyby było inaczej, nie poczułby przy pierwszym spotkaniu impulsu bezgranicznego zaciekawienia i zafascynowania istotą kryjącą się w cieniu ogromnych regałów Wielkiej Biblioteki. Matka powtarzała mu zawsze, że ma dobrą intuicję względem ludzi, choć powinien być i tak ostrożny. Niestety zdawało się, że Molander głównie zapamiętał pierwszą część wypowiedzi rodzicielki.
Ból rozlewał się pod palcami i był gotów stwierdzić, że obejmuje każdy skrawek zmiażdżonej uderzeniem tkanki, co dobitnie pokazywało wrażenie, jak mu się zdawało, obolałości wszyściuteńkich cebulek włosowych. Nieprzyjemne odczucie powodowało nawet najmniejsze drgnienie rudych kosmyków. Słynął z wytrzymałości, jednak siła, z którą przywitał się z sufitem, była jak na olbrzyma przystało – słuszna. Pokiwał głową z niepewnością, przyglądając się kobiecej twarzy z wyraźnym zmieszaniem, ale i z ulgą, gdyż postanowiła wejść do środka.
– Tak, wszystko dobrze – zapewnił ją niezwykle szybko i uśmiechnął się krzywo, wciąż jednak kurczowo przyciskając palce do skóry. Wyglądało to tak, jakby obawiał się, że bez asekuracji spod opuszek popłynie wyimaginowana strużka krwi. Kiedy zmniejszyła dystans i schyliła się po tomiszcze atlasu, przypomniał sobie, że faktycznie jeszcze kilka chwil temu był zajęty czytaniem wstępu, że przecież sam ją o tym poinformował, zrzucając całą winę na zbytnie zaabsorbowanie lekturą. Rozchylił w końcu kurczące się powieki prawego oka, łapiąc odpowiedni kontrast. Pierwsza fala bólu przeszła, jednak wciąż czuł dzwonienie w uszach. Wzdrygnął się przerażony, gdy wydźwięk kobiecych słów w końcu do niego dotarł. – Nie, nie trzeba, naprawdę, wszystko w porządku, chyba trzeba nieco więcej, aby faktycznie rozwalić ten czerep – zaśmiał się donośnie dopiero z czasem zdając sobie sprawę, że robi to zdecydowanie zbyt głośno i entuzjastycznie. Odchrząknął, poprawiając się i markotniejąc nieco, gdyż dostrzegł niepewność malującą się wciąż na twarzy Asty. Świadomość, że sam doprowadził do takiego stanu rzeczy wcale go nie uspokajała, gdyż faktycznie zawinił: po pierwsze ciekawością, po wtóre nieumiejętnością stosowania się do zasad dobrego taktu. Roztarł kark wolną dłonią, gdyż wciąż równocześnie przytrzymywał miejsce uderzenia. – No ale... – zaczął zupełnie nieprzekonany do tego, czy faktycznie przyzwolenie naprawi cokolwiek – jeśli to panią jakoś uspokoi – dodał i posłusznie, niczym mały, zdający sobie sprawę z przewiny, szczeniak, opadł na linoleum, siadając na zimnej powierzchni i nadstawiając karku, by spojrzała pomiędzy rdzawe pukle. Dłoń odjął od czaszki niespiesznie, czując jak rumieniec wstępuje mu najpierw na policzki, następnie zajmuje nos i wykwita gorącem na obrzeżach uszu. – Proszę nie czuć się zobowiązaną, chyba nie krwawię – przyznał, wbijając uporczywość spojrzenia w zupełnie czyste opuszki palców. – Jak się pani pracuje z dzieciakami? – Dopytał jeszcze, by nie paść ofiarą gęstniejącej ciszy.
W głowie ziała mu ogromna pustka, gdyż nie wiedział, co powinien powiedzieć – przez chwilę zastanawiał się nawet nad głupią wymówką, próbą usprawiedliwienia, bo założył, że na pewno wie o powodzie jego eskapad do biblioteki. Kiedy rozwarł jednak usta, jak grom spadła świadomość o nieodpowiedzialności i niedorzeczności podszeptów ogłupiałego od uderzenia instynktu. Nie chciał pogarszać czegoś, co i tak wyglądało już wystarczająco źle. Bywał już w podobnych sytuacjach i wiedział, że nawet z najszczerszych intencji, osoby nieprzychylnie nastawione, mogą ukuć historię dalece krzywdzącą. Nie podejrzewał wprawdzie o to swej towarzyszki, dziecinnie ufny, że gdyby było inaczej, nie poczułby przy pierwszym spotkaniu impulsu bezgranicznego zaciekawienia i zafascynowania istotą kryjącą się w cieniu ogromnych regałów Wielkiej Biblioteki. Matka powtarzała mu zawsze, że ma dobrą intuicję względem ludzi, choć powinien być i tak ostrożny. Niestety zdawało się, że Molander głównie zapamiętał pierwszą część wypowiedzi rodzicielki.
Ból rozlewał się pod palcami i był gotów stwierdzić, że obejmuje każdy skrawek zmiażdżonej uderzeniem tkanki, co dobitnie pokazywało wrażenie, jak mu się zdawało, obolałości wszyściuteńkich cebulek włosowych. Nieprzyjemne odczucie powodowało nawet najmniejsze drgnienie rudych kosmyków. Słynął z wytrzymałości, jednak siła, z którą przywitał się z sufitem, była jak na olbrzyma przystało – słuszna. Pokiwał głową z niepewnością, przyglądając się kobiecej twarzy z wyraźnym zmieszaniem, ale i z ulgą, gdyż postanowiła wejść do środka.
– Tak, wszystko dobrze – zapewnił ją niezwykle szybko i uśmiechnął się krzywo, wciąż jednak kurczowo przyciskając palce do skóry. Wyglądało to tak, jakby obawiał się, że bez asekuracji spod opuszek popłynie wyimaginowana strużka krwi. Kiedy zmniejszyła dystans i schyliła się po tomiszcze atlasu, przypomniał sobie, że faktycznie jeszcze kilka chwil temu był zajęty czytaniem wstępu, że przecież sam ją o tym poinformował, zrzucając całą winę na zbytnie zaabsorbowanie lekturą. Rozchylił w końcu kurczące się powieki prawego oka, łapiąc odpowiedni kontrast. Pierwsza fala bólu przeszła, jednak wciąż czuł dzwonienie w uszach. Wzdrygnął się przerażony, gdy wydźwięk kobiecych słów w końcu do niego dotarł. – Nie, nie trzeba, naprawdę, wszystko w porządku, chyba trzeba nieco więcej, aby faktycznie rozwalić ten czerep – zaśmiał się donośnie dopiero z czasem zdając sobie sprawę, że robi to zdecydowanie zbyt głośno i entuzjastycznie. Odchrząknął, poprawiając się i markotniejąc nieco, gdyż dostrzegł niepewność malującą się wciąż na twarzy Asty. Świadomość, że sam doprowadził do takiego stanu rzeczy wcale go nie uspokajała, gdyż faktycznie zawinił: po pierwsze ciekawością, po wtóre nieumiejętnością stosowania się do zasad dobrego taktu. Roztarł kark wolną dłonią, gdyż wciąż równocześnie przytrzymywał miejsce uderzenia. – No ale... – zaczął zupełnie nieprzekonany do tego, czy faktycznie przyzwolenie naprawi cokolwiek – jeśli to panią jakoś uspokoi – dodał i posłusznie, niczym mały, zdający sobie sprawę z przewiny, szczeniak, opadł na linoleum, siadając na zimnej powierzchni i nadstawiając karku, by spojrzała pomiędzy rdzawe pukle. Dłoń odjął od czaszki niespiesznie, czując jak rumieniec wstępuje mu najpierw na policzki, następnie zajmuje nos i wykwita gorącem na obrzeżach uszu. – Proszę nie czuć się zobowiązaną, chyba nie krwawię – przyznał, wbijając uporczywość spojrzenia w zupełnie czyste opuszki palców. – Jak się pani pracuje z dzieciakami? – Dopytał jeszcze, by nie paść ofiarą gęstniejącej ciszy.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Dezaprobata – rozedrgany w swojej niecierpliwości na rozciągniętym płótnie emocji cień – przemyka mi po twarzy, pozostawiając po swojej obecności ślad wyłącznie w postaci skazy ściągniętych w wyraźnym zafrasowaniu brwi. Mizerny kiełek szczerego zmartwienia przebija się przez ściętą do tej pory bojaźnią i potrzebą zachowania bezpiecznego dystansu, zakrawającego może nawet o protekcjonalność, glebę, prowokując do podjęcia jakiegokolwiek działania nie będącego wyłącznie bierną obserwacją, do jakiej wielokrotnie zdarzało mi się uciekać w momentach, w których wypadałoby – w których powinnam – mierzyć się z własnymi lękami. Tymczasem bierność chowa się gwałtownie pod ciężarem nagle wypełzłych spod świadomości spostrzeżeń.
Niewłaściwe byłoby wszak pozostawienie kogokolwiek bez pomocy. W miejscu takim jak to, gdzie nadzieja niemalże wyżłobiona jest w strukturze budowli – tej czysto fizycznej, jak i poskładanej z fragmentów ludzkich istnień – prawdziwą zbrodnią jawi mi się możliwość zbagatelizowania czyjegokolwiek problemu, nieważne jak ambiwalentne mogłabym żywić doń uczucia; demonstrowania własną postawą przyzwolenia na napędzanie tej nieustannie, leniwie toczącej się machiny bezduszności. Mimo trawiących mnie rozterek, nie potrafię postawić siebie w jednym szeregu z tymi, którzy bez wahania odwróciliby głowy i bez jakiejkolwiek refleksji przeszli dalej.
Przede wszystkim jednak nie wierzę; nie wierzę w ani jedno słowo, które wypowiada mężczyzna. Niewinne kłamstwo – wywołane wszak wstydem, troską i trywialną, niepotrzebną chęcią pozostania niezależnym – wciąż pozostaje jedynie kłamstwem. Nadto często karmiona jestem tymi samymi słowami, które teraz z taką pasją skierował w moją stronę; zbyt często słyszę ten sam ton głosu, bym nie potrafiła pośród solennych zapewnień, że pomoc wcale nie jest potrzebna, że wszystko w porządku, nie wychwycić skrzących się desperacją nitek zażenowania sprowokowanego faktyczną bezradnością. I choć w głębi serca mierzi mnie podobne zachowanie, ostatecznie nie mam wpływu na podejmowane przez kogokolwiek decyzje; staram się nigdy nie naciskać, zawsze będąc wyłącznie gdzieś obok, gotowa w każdej chwili pokornie służyć pomocą, zupełnie jak w tym momencie.
Z wciąż przyciskanym do piersi atlasem, jak z tarczą, odpycham się lekko od ściany i chwiejnie, ostrożnie postępuję kilka kroków do przodu, z każdą chwila coraz bardziej, systematycznie skracając dzielący nas dystans. Serce trzepocze mi w piersi niespokojnie; zachowuje się, jakby było pochwyconym w klatkę, żądnym skradzionej wolności ptakiem, tłukąc wymęczonymi skrzydłami o krępujące go pręty. Wstrzymuję oddech, przeświadczona, że gdy tylko znajdę się tuż przy mężczyźnie, ten z łatwością wychwyci nierówny, głośny rytm strachu tętniący w całym moim ciele; że gdy tylko odłożę książkę na blat stołu, tuż obok niegustownego, żółtego wazonu, jeszcze bardziej zdradzę się z nie do końca szczerymi intencjami. Otwieram jednak trzymany podręcznik, na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na zdobiących karty ryciny motyli, nim odkładam go grzbietem do góry. Dłonie nagle pozbawione czegokolwiek, za czym mogłyby ukryć rozdygotanie, zaciskam najpierw mocno, strzelając kostkami, by wreszcie niepewnie zanurzyć zimne z nerwów palce w skrzących się w słońcu jak miód kosmykach i, po kilku długich chwilach rozdzieranych raz po raz kołataniem obijającego się o klatkę żeber serca, odnaleźć miejsce, w którym skóra olbrzyma była wyraźniej zaczerwieniona.
- Nie uspokoi – odpowiadam wreszcie, krótko, nie próbując nawet udawać, że mogłoby być inaczej. I milknę na chwilę, mimo że myśli pełne pytań są jak rój pszczół. Nie wydaje mi się stosowne – czy w ogóle potrzebne – poruszenie grząskiego gruntu tematu bytności mężczyzny w pieleszach biblioteki. Może odrobinę obawiam się, jakiej odpowiedzi mógłby mi udzielić i że niekoniecznie wiedziałabym, jak zareagować na otrzymane rewelacje, jeśli nie dotyczyłyby bezpośrednio bibliotecznych zbiorów. Może po części mam nadzieję, że za, teraz wzbudzającymi krępację na samo ich wspomnienie, eskapadami kryje się zupełnie nieoczekiwana anegdota, z którą nie wypada dzielić się z postronnymi osobami. Nade wszystko jednak – w tym momencie w ogóle nie czuję konieczności zacieśniania z mężczyzną jakichkolwiek więzi wymagających tak poufałych rozmów. Dlatego jestem mu wdzięczna za to pozornie banalne, niezobowiązujące pytanie, choć wcale prędko się do niego nie odnoszę. – Od tej chwili zawsze towarzyszyć będzie mi myśl, że… Wystarczy sam mój widok, żeby ludziom działa się krzywda. Núningur. – Zaklęcie spływa łagodnie, choć nie bez kolejnego budzącego się we mnie niepokoju, z moich ust, w mgnieniu oka lecząc skaleczenie. – Teraz na pewno nie będzie pan krwawił. Przynajmniej przez jakiś czas – kwituję, prędko odstępując od mężczyzny na kilka kroków i równie szybko dłonie splatając za plecami. Nie uciekam już jednak spojrzeniem, nie uciekam nawet w drugi kraniec pokoju, biodrem opierając się o kant stołu; nie uciekam też już od oczekującego odpowiedzi pytania. – Czasem odnoszę wrażenie, że uczę się od nich więcej niż sama im daję. Zauważył pan coś podobnego? Ale jest to niezwykle przyjemne, mimo że nieraz jedynie po kilku godzinach tutaj wracam do domu wycieńczona – zwierzam się i, zaskoczona własną wylewnością, kieruję spojrzenie na pozostawiony atlas, stukając w niego knykciem z niewypowiedzianym pytaniem.
Niewłaściwe byłoby wszak pozostawienie kogokolwiek bez pomocy. W miejscu takim jak to, gdzie nadzieja niemalże wyżłobiona jest w strukturze budowli – tej czysto fizycznej, jak i poskładanej z fragmentów ludzkich istnień – prawdziwą zbrodnią jawi mi się możliwość zbagatelizowania czyjegokolwiek problemu, nieważne jak ambiwalentne mogłabym żywić doń uczucia; demonstrowania własną postawą przyzwolenia na napędzanie tej nieustannie, leniwie toczącej się machiny bezduszności. Mimo trawiących mnie rozterek, nie potrafię postawić siebie w jednym szeregu z tymi, którzy bez wahania odwróciliby głowy i bez jakiejkolwiek refleksji przeszli dalej.
Przede wszystkim jednak nie wierzę; nie wierzę w ani jedno słowo, które wypowiada mężczyzna. Niewinne kłamstwo – wywołane wszak wstydem, troską i trywialną, niepotrzebną chęcią pozostania niezależnym – wciąż pozostaje jedynie kłamstwem. Nadto często karmiona jestem tymi samymi słowami, które teraz z taką pasją skierował w moją stronę; zbyt często słyszę ten sam ton głosu, bym nie potrafiła pośród solennych zapewnień, że pomoc wcale nie jest potrzebna, że wszystko w porządku, nie wychwycić skrzących się desperacją nitek zażenowania sprowokowanego faktyczną bezradnością. I choć w głębi serca mierzi mnie podobne zachowanie, ostatecznie nie mam wpływu na podejmowane przez kogokolwiek decyzje; staram się nigdy nie naciskać, zawsze będąc wyłącznie gdzieś obok, gotowa w każdej chwili pokornie służyć pomocą, zupełnie jak w tym momencie.
Z wciąż przyciskanym do piersi atlasem, jak z tarczą, odpycham się lekko od ściany i chwiejnie, ostrożnie postępuję kilka kroków do przodu, z każdą chwila coraz bardziej, systematycznie skracając dzielący nas dystans. Serce trzepocze mi w piersi niespokojnie; zachowuje się, jakby było pochwyconym w klatkę, żądnym skradzionej wolności ptakiem, tłukąc wymęczonymi skrzydłami o krępujące go pręty. Wstrzymuję oddech, przeświadczona, że gdy tylko znajdę się tuż przy mężczyźnie, ten z łatwością wychwyci nierówny, głośny rytm strachu tętniący w całym moim ciele; że gdy tylko odłożę książkę na blat stołu, tuż obok niegustownego, żółtego wazonu, jeszcze bardziej zdradzę się z nie do końca szczerymi intencjami. Otwieram jednak trzymany podręcznik, na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na zdobiących karty ryciny motyli, nim odkładam go grzbietem do góry. Dłonie nagle pozbawione czegokolwiek, za czym mogłyby ukryć rozdygotanie, zaciskam najpierw mocno, strzelając kostkami, by wreszcie niepewnie zanurzyć zimne z nerwów palce w skrzących się w słońcu jak miód kosmykach i, po kilku długich chwilach rozdzieranych raz po raz kołataniem obijającego się o klatkę żeber serca, odnaleźć miejsce, w którym skóra olbrzyma była wyraźniej zaczerwieniona.
- Nie uspokoi – odpowiadam wreszcie, krótko, nie próbując nawet udawać, że mogłoby być inaczej. I milknę na chwilę, mimo że myśli pełne pytań są jak rój pszczół. Nie wydaje mi się stosowne – czy w ogóle potrzebne – poruszenie grząskiego gruntu tematu bytności mężczyzny w pieleszach biblioteki. Może odrobinę obawiam się, jakiej odpowiedzi mógłby mi udzielić i że niekoniecznie wiedziałabym, jak zareagować na otrzymane rewelacje, jeśli nie dotyczyłyby bezpośrednio bibliotecznych zbiorów. Może po części mam nadzieję, że za, teraz wzbudzającymi krępację na samo ich wspomnienie, eskapadami kryje się zupełnie nieoczekiwana anegdota, z którą nie wypada dzielić się z postronnymi osobami. Nade wszystko jednak – w tym momencie w ogóle nie czuję konieczności zacieśniania z mężczyzną jakichkolwiek więzi wymagających tak poufałych rozmów. Dlatego jestem mu wdzięczna za to pozornie banalne, niezobowiązujące pytanie, choć wcale prędko się do niego nie odnoszę. – Od tej chwili zawsze towarzyszyć będzie mi myśl, że… Wystarczy sam mój widok, żeby ludziom działa się krzywda. Núningur. – Zaklęcie spływa łagodnie, choć nie bez kolejnego budzącego się we mnie niepokoju, z moich ust, w mgnieniu oka lecząc skaleczenie. – Teraz na pewno nie będzie pan krwawił. Przynajmniej przez jakiś czas – kwituję, prędko odstępując od mężczyzny na kilka kroków i równie szybko dłonie splatając za plecami. Nie uciekam już jednak spojrzeniem, nie uciekam nawet w drugi kraniec pokoju, biodrem opierając się o kant stołu; nie uciekam też już od oczekującego odpowiedzi pytania. – Czasem odnoszę wrażenie, że uczę się od nich więcej niż sama im daję. Zauważył pan coś podobnego? Ale jest to niezwykle przyjemne, mimo że nieraz jedynie po kilku godzinach tutaj wracam do domu wycieńczona – zwierzam się i, zaskoczona własną wylewnością, kieruję spojrzenie na pozostawiony atlas, stukając w niego knykciem z niewypowiedzianym pytaniem.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Układając palce na chłodzie posadzki starał się nie podglądać, czy faktycznie postanowiła sprawdzić miejsce uderzenia. Był wyjątkowo skołowany, a uśmiech, który nosił jeszcze kilka minut temu, przeistoczył się w niewyraźny grymas podszyty strachem, a o ten pozornie trudno było go posądzić. Miał nadzieję, że jednak unikną tego krępującego momentu, a kobieca niepewność wygra, przez co postanowi zostawić go samemu sobie. Nie miałby jej tego za złe, odetchnąłby pewnie z ulgą, choć jednocześnie jakaś cząstka nie chciała, by towarzyszka zniknęła za zamykanymi w pośpiechu drzwiami. Dostrzegł w międzyczasie nitkę zwieszającą się z obrzeża brązowego swetra, nadającą się jak ulał do skupienia niepokornego spojrzenia. Pochwycił ją między opuszki i skubiąc nieprzerwanie przeżuwał stwierdzenie, którym uraczyła go Asta. Jej słowa – jak mu się wydawało, przepełnione szczerością, której nie potrafił zrozumieć – jeszcze mocniej wpędziły w poczucie winy. Teraz chciał uciec, gdyż nie mógł się ukorzyć: oznaczałoby to przyznanie się do wszystkich czynów, których dopuszczał się z premedytacją, a na to nie był gotowy. Nie w placówce, gdzie należało dbać o nienaganność obyczajów i czystość zamiarów. Musiał przyznać, że cała ciekawość, którą w sobie miał, nagle stała się najpaskudniejszą przywarą i grzechem, nieważne jak bardzo niewinna była w swej istocie.
– Nie, nie, to nie tak, proszę tak nie myśleć – Okruchy odwagi wypłynęły z następnego gestu, w którym uniósł talary zielonych tęczówek i ułożył, wciąż płocho, na kobiecej twarzy. – To nie pani wina, nie mogłaby być, przecież pani… – Ukąszenie spóźnionej refleksji zasznurowało mu szczelnie usta. Poczucie, że pogrąża się każdym słowem owinęło klatkę piersiową, w której serce i tak już od kilku minut łomotało szaleńczo. Lęk przed kolejnymi słowami wymusił na nim posłuszne oczekiwanie w milczeniu. Oddał się w jej dłonie, muśnięcie naruszające strukturę rudych rulonów przyprawiło go o dreszcz przesuwający się wytrwale po drabinie kręgów. Oberwał umęczoną nitkę, nie pozostało mu nic więcej z pozorów spokoju. Zaciskał mocno wargi, gdy iskra magii spłynęła na czubek jego głowy i zaleczyła felerny uraz. – Dziękuję – wymamrotał niewyraźnie, czuł, że zaschło mu w gardle, a język niebezpiecznie przywarł do podniebienia.
Pozwolił, by oddaliła się na bezpieczną odległość; dopiero wtedy, gdy oparła się o stół, poczuł opuszczające ciało napięcie i ze swobodą, objął ramionami kolana, które podkurczył blisko klatki piersiowej. Podświadomie uznał, że lepiej pozostać w tej pozycji, spoglądając na Astę z niższego poziomu, nie zaś górować swym wzrostem, który sam z siebie był już powodem do tworzenia się dystansu. Oparł brodę na kolanach, nie chciał w żaden sposób potęgować poczucia niebezpieczeństwa kiełkującego z gleby niedomówień. Kilka głębszych oddechów przywróciło mu pierwotną równowagę i pozwoliło kontynuować rozpoczętą naprędce rozmowę. Zaśmiał się dźwięcznie, wspominając pierwsze wizyty w sierocińcu i zajęcia, podczas których został postawiony przed zadaniem okiełznania grupki niesfornych dzieci. Nawet nie próbował wychodzić z założeniem, że może ich czegokolwiek nauczyć.
– Przyznam pani, że ja właściwie na początku strasznie się bałem – stwierdził, nie próbując nawet udawać, że było inaczej. – Że sobie nie poradzę i że dzieciaki będą rozczarowane, bo przecież nigdy nie robiłem nic podobnego i zupełnie nie wiedziałem, czy mogę ich czegoś nauczyć. – Zadarł nieco głowę, by lepiej przyjrzeć się reakcji Asty; badał czy wciąż jej ruchy podszyte są niepewnością. – Na szczęście niepotrzebnie się martwiłem i wracając do pani słów i moich własnych wrażeń, to faktycznie… Do tej pory nie potrafię pojąć, jak wiele dobrego od nich dostaję i okazało się przy okazji, że często w zamian nie chcą nic więcej, tylko obecności i otwartości, by wysłuchać, albo porozmawiać. Niby wydaje się, że tak niewiele, a jednak to dla nich ogromne dobro. – Z lat swojego dzieciństwa wyniósł raczej mało przyjemne wspomnienia relacji rówieśniczych. Wielokrotnie okazywało się bowiem, że dzieci potrafiły być względem niego okrutne; dopiero tutaj doznał przyjemnego rozczarowania, zyskując więcej akceptacji, niż mógłby sobie zamarzyć. – A zmęczenie, no cóż. Pierwszego dnia przeniosłem chyba na barana wszystkich wychowanków i proszę mi wierzyć, raczej nie narzekam na brak krzepy i wytrzymałości, ale gdy wróciłem do siebie i padłem na łóżko, to spałem do samego rana. – W jego głosie brzmiała swoista duma, jakby faktycznie dopuścił się czynu heroicznego. Kobiece palce wskazujące na atlas uprzytomniły mu, że zupełnie zapomniał o książce, którą uważał za jeden z najcenniejszych skarbów.
– Och, mój atlas. – Zakłopotanie pomieszane ze zdziwieniem przecięło poprzeczną zmarszczką cętkowane czoło. – Pomyślałem, że może któreś z dzieci zainteresuje się taką tematyką. Mi kiedyś to bardzo pomogło. Widzi pani, lepidopterologia to jedna z tych dziedzin, na których znam się chyba całkiem dobrze. A ten atlas recytuję z pamięci – przyznał. Zmrużył lekko oczy i chcąc rozluźnić nieco zgęstniałą atmosferę rzucił żartobliwie. – Może pani otworzyć na chybił-trafił i podać mi stronę, ja bez zająknięcia powiem, jaki znajduje się tam gatunek i opiszę dokładnie.
– Nie, nie, to nie tak, proszę tak nie myśleć – Okruchy odwagi wypłynęły z następnego gestu, w którym uniósł talary zielonych tęczówek i ułożył, wciąż płocho, na kobiecej twarzy. – To nie pani wina, nie mogłaby być, przecież pani… – Ukąszenie spóźnionej refleksji zasznurowało mu szczelnie usta. Poczucie, że pogrąża się każdym słowem owinęło klatkę piersiową, w której serce i tak już od kilku minut łomotało szaleńczo. Lęk przed kolejnymi słowami wymusił na nim posłuszne oczekiwanie w milczeniu. Oddał się w jej dłonie, muśnięcie naruszające strukturę rudych rulonów przyprawiło go o dreszcz przesuwający się wytrwale po drabinie kręgów. Oberwał umęczoną nitkę, nie pozostało mu nic więcej z pozorów spokoju. Zaciskał mocno wargi, gdy iskra magii spłynęła na czubek jego głowy i zaleczyła felerny uraz. – Dziękuję – wymamrotał niewyraźnie, czuł, że zaschło mu w gardle, a język niebezpiecznie przywarł do podniebienia.
Pozwolił, by oddaliła się na bezpieczną odległość; dopiero wtedy, gdy oparła się o stół, poczuł opuszczające ciało napięcie i ze swobodą, objął ramionami kolana, które podkurczył blisko klatki piersiowej. Podświadomie uznał, że lepiej pozostać w tej pozycji, spoglądając na Astę z niższego poziomu, nie zaś górować swym wzrostem, który sam z siebie był już powodem do tworzenia się dystansu. Oparł brodę na kolanach, nie chciał w żaden sposób potęgować poczucia niebezpieczeństwa kiełkującego z gleby niedomówień. Kilka głębszych oddechów przywróciło mu pierwotną równowagę i pozwoliło kontynuować rozpoczętą naprędce rozmowę. Zaśmiał się dźwięcznie, wspominając pierwsze wizyty w sierocińcu i zajęcia, podczas których został postawiony przed zadaniem okiełznania grupki niesfornych dzieci. Nawet nie próbował wychodzić z założeniem, że może ich czegokolwiek nauczyć.
– Przyznam pani, że ja właściwie na początku strasznie się bałem – stwierdził, nie próbując nawet udawać, że było inaczej. – Że sobie nie poradzę i że dzieciaki będą rozczarowane, bo przecież nigdy nie robiłem nic podobnego i zupełnie nie wiedziałem, czy mogę ich czegoś nauczyć. – Zadarł nieco głowę, by lepiej przyjrzeć się reakcji Asty; badał czy wciąż jej ruchy podszyte są niepewnością. – Na szczęście niepotrzebnie się martwiłem i wracając do pani słów i moich własnych wrażeń, to faktycznie… Do tej pory nie potrafię pojąć, jak wiele dobrego od nich dostaję i okazało się przy okazji, że często w zamian nie chcą nic więcej, tylko obecności i otwartości, by wysłuchać, albo porozmawiać. Niby wydaje się, że tak niewiele, a jednak to dla nich ogromne dobro. – Z lat swojego dzieciństwa wyniósł raczej mało przyjemne wspomnienia relacji rówieśniczych. Wielokrotnie okazywało się bowiem, że dzieci potrafiły być względem niego okrutne; dopiero tutaj doznał przyjemnego rozczarowania, zyskując więcej akceptacji, niż mógłby sobie zamarzyć. – A zmęczenie, no cóż. Pierwszego dnia przeniosłem chyba na barana wszystkich wychowanków i proszę mi wierzyć, raczej nie narzekam na brak krzepy i wytrzymałości, ale gdy wróciłem do siebie i padłem na łóżko, to spałem do samego rana. – W jego głosie brzmiała swoista duma, jakby faktycznie dopuścił się czynu heroicznego. Kobiece palce wskazujące na atlas uprzytomniły mu, że zupełnie zapomniał o książce, którą uważał za jeden z najcenniejszych skarbów.
– Och, mój atlas. – Zakłopotanie pomieszane ze zdziwieniem przecięło poprzeczną zmarszczką cętkowane czoło. – Pomyślałem, że może któreś z dzieci zainteresuje się taką tematyką. Mi kiedyś to bardzo pomogło. Widzi pani, lepidopterologia to jedna z tych dziedzin, na których znam się chyba całkiem dobrze. A ten atlas recytuję z pamięci – przyznał. Zmrużył lekko oczy i chcąc rozluźnić nieco zgęstniałą atmosferę rzucił żartobliwie. – Może pani otworzyć na chybił-trafił i podać mi stronę, ja bez zająknięcia powiem, jaki znajduje się tam gatunek i opiszę dokładnie.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Wbrew oczekiwaniom (że przecież sytuacja nie będzie wcale krępująca; że tak nieważki gest bezinteresowności w kontakcie z kimkolwiek innym – a więc dlaczegóżby i nie z nim? – nie byłby ani odrobinę niespotykany), które ostatecznie popchnęły mnie do podjęcia – wydającej się na tamtą chwilę jedyną słuszną – decyzji o przełamaniu się, zduszeniu w sobie wszelkich wątpliwości i zbliżeniu się do olbrzyma, pochłaniać zaczął mnie niepokój wywołany zmieszaniem mężczyzny i zawisłym ciężko miedzy nami niedopowiedzeniem. Bezpiecznie kryjąc się ze swoją zdradliwą ekspresją ponad jego wzrokiem, odrobinę zbyt długo pozwalając sobie w tak mało profesjonalny sposób zbadać jego uraz, czułam, jak i mi policzki barwią się szkarłatem zawstydzenia. Prawdopodobnie bardziej właściwe byłoby odnalezienie dyżurującego w sierocińcu medyka, powiadomienie o zaistniałej sytuacji i przymuszenie do przeprowadzenia profesjonalnego badania, celem wykluczenia jakichkolwiek długofalowych skutków urazu, bowiem zbyt wiele słyszałam przykrych historii bagatelizowania stłuczeń głowy, by móc pozwolić na podobne zaniechanie, a jednak… Jednak możliwość osobistego skontrolowania jutro, za tydzień, za miesiąc, czy aby na pewno jest tak samo w porządku, jak gorliwie stara się mnie zapewnić, zwycięża z moralnym obowiązkiem. Pozostaje mi jedynie zawierzyć osądowi mężczyzny i ufać łaskawości bogów, że udzielona mu doraźna pomoc jest wystarczająca.
Rozluźnienie przychodzi niespodziewanie, jak gdyby ścieżka, którą może podążyć odsłonięta została dopiero po przejściu nieoczekiwanej lawiny słów wyrzucanych z siebie przez olbrzyma. Chociaż napięcie trzymające dotychczas w karbach mięśnie i nerwy puszcza powoli, sprawiając że dokładnie czuję, w których miejscach rozsznurowuje się uciskający mnie gorset nerwowości, puszczając węzły najpierw w okolicach ściśniętego gardła, następnie pozwalając zaczerpnąć pewniejszego, głębszego oddechu w zbolałe od poruszenia płuca, by ostatecznie lekkością wypełnić brzuch, to wystarcza, bym poczuła się pewniej – by od pierwszych chwil bojaźliwie nasunięta na twarz maska przestrachu w końcu opadła, zastąpiona zwyczajowym, powściągliwym zainteresowaniem, jakim obdarzam każdego, z kim w kontakt wchodzę pierwszy raz. Nie mam wszak powodu, by traktować go inaczej, nawet jeśli pod świadomość wkradł się nieprzyjemnie uwierający kamyk wspomnień o dyskusyjnych wyprawach mężczyzny do biblioteki – na poczet tych kilku chwil jestem skłonna zignorować istnienie tego szkopułu.
- Dopiero później okazuje się, że każde spotkanie ich z nami jest dla nich jak niezapomniana przygoda – dopowiadam ostrożnie z lekkim uśmiechem, kiedy udaje mi się na chwilę wbić pomiędzy rozszalałe fale słów mężczyzny. – Że na początku mogą wydawać się niepewne tego, co je czeka, ale w ostatecznym rozrachunku są szczęśliwe i wdzięczne za każdą spędzoną z nimi chwilę, za tę poświęcaną im uwagę i za to, że są rozumiani, bo mogą dzielić swoje problemy z innymi.
Niemal każdy dzień spędzony w sierocińcu, choć nie było ich do tej pory zbyt wiele, pozostawił na mnie wyraźne piętno; trudno zliczyć mi dni, które poza poczuciem spełnienia obowiązku i wywołaną tym samym ulgą nie pozostawiłyby też wewnętrznego dyskomfortu osiadającego dużo głębiej niż jedynie na wierzchu skóry czy serca, skąd łatwo byłoby je spłukać odprężającą kąpielą, butelką glöggu, niezobowiązującą rozmową. To nie tylko te momenty, w których dostrzegam, jak przekazywana im wiedza trafia na podatny grunt, jak z rumianymi od wysiłku twarzami, po spacerze, z kieszeniami wypchanymi podwórkowymi skarbami, wracają do szarych ścian wcale nie swoich pokoi, ale przede wszystkim te intymne chwile, kiedy dziecięce poczucie odmienności przybiera formę wymierzanych samym sobie kar, gdy niezbędne jest stanie się tarczą przyjmującą ciosy słów wzgardy, jakie kierują ku sobie i ujrzenie wdzięczności w ich oczach, która byłaby w stanie rozkruszyć najbardziej zatwardziałe serca.
- Czyli… Nie pracuje pan tu na co dzień? – Pytanie zadaję z dozą przezorności, nie będąc pewną, czy właściwie interpretuję jego słowa; czy znajdujemy się w podobnej sytuacji, gdzie praca z dziećmi nigdy nie była wpisana we wcześniej powzięte przez nas plany. – Zajmuje się pan ledipo… lepio… lepidotologią? Przepraszam… Z fauną i florą mam niestety od zawsze bardzo skomplikowaną relację – przyznaję z zawstydzeniem, sięgając ponownie po odłożony wcześniej atlas. Kciukiem z zamyśleniem przesuwam po fakturze okładki, zauważając że strony woluminu faktycznie noszą ślady użycia i wyglądają na wielokrotnie wertowane. Podnoszę ponownie wzrok na olbrzyma, tylko przez krótki moment badając malujące się na jego fizjonomii reakcje, po czym w oka mgnieniu, nim sama się rozmyślę, siadam naprzeciwko niego, podciągając jedno kolano pod brodę i opierając ją na nim. Atlas rozkładam między nami, jak mur, jak most. – Zresztą, proszę mówić mi po imieniu. Asta. Asta Mølgaard. Proszę. Nie będę brała cię na spytki, ale miłą odmianą będzie dowiedzenie się czegoś nowego o czymkolwiek, co nie ma związku z runami.
Rozluźnienie przychodzi niespodziewanie, jak gdyby ścieżka, którą może podążyć odsłonięta została dopiero po przejściu nieoczekiwanej lawiny słów wyrzucanych z siebie przez olbrzyma. Chociaż napięcie trzymające dotychczas w karbach mięśnie i nerwy puszcza powoli, sprawiając że dokładnie czuję, w których miejscach rozsznurowuje się uciskający mnie gorset nerwowości, puszczając węzły najpierw w okolicach ściśniętego gardła, następnie pozwalając zaczerpnąć pewniejszego, głębszego oddechu w zbolałe od poruszenia płuca, by ostatecznie lekkością wypełnić brzuch, to wystarcza, bym poczuła się pewniej – by od pierwszych chwil bojaźliwie nasunięta na twarz maska przestrachu w końcu opadła, zastąpiona zwyczajowym, powściągliwym zainteresowaniem, jakim obdarzam każdego, z kim w kontakt wchodzę pierwszy raz. Nie mam wszak powodu, by traktować go inaczej, nawet jeśli pod świadomość wkradł się nieprzyjemnie uwierający kamyk wspomnień o dyskusyjnych wyprawach mężczyzny do biblioteki – na poczet tych kilku chwil jestem skłonna zignorować istnienie tego szkopułu.
- Dopiero później okazuje się, że każde spotkanie ich z nami jest dla nich jak niezapomniana przygoda – dopowiadam ostrożnie z lekkim uśmiechem, kiedy udaje mi się na chwilę wbić pomiędzy rozszalałe fale słów mężczyzny. – Że na początku mogą wydawać się niepewne tego, co je czeka, ale w ostatecznym rozrachunku są szczęśliwe i wdzięczne za każdą spędzoną z nimi chwilę, za tę poświęcaną im uwagę i za to, że są rozumiani, bo mogą dzielić swoje problemy z innymi.
Niemal każdy dzień spędzony w sierocińcu, choć nie było ich do tej pory zbyt wiele, pozostawił na mnie wyraźne piętno; trudno zliczyć mi dni, które poza poczuciem spełnienia obowiązku i wywołaną tym samym ulgą nie pozostawiłyby też wewnętrznego dyskomfortu osiadającego dużo głębiej niż jedynie na wierzchu skóry czy serca, skąd łatwo byłoby je spłukać odprężającą kąpielą, butelką glöggu, niezobowiązującą rozmową. To nie tylko te momenty, w których dostrzegam, jak przekazywana im wiedza trafia na podatny grunt, jak z rumianymi od wysiłku twarzami, po spacerze, z kieszeniami wypchanymi podwórkowymi skarbami, wracają do szarych ścian wcale nie swoich pokoi, ale przede wszystkim te intymne chwile, kiedy dziecięce poczucie odmienności przybiera formę wymierzanych samym sobie kar, gdy niezbędne jest stanie się tarczą przyjmującą ciosy słów wzgardy, jakie kierują ku sobie i ujrzenie wdzięczności w ich oczach, która byłaby w stanie rozkruszyć najbardziej zatwardziałe serca.
- Czyli… Nie pracuje pan tu na co dzień? – Pytanie zadaję z dozą przezorności, nie będąc pewną, czy właściwie interpretuję jego słowa; czy znajdujemy się w podobnej sytuacji, gdzie praca z dziećmi nigdy nie była wpisana we wcześniej powzięte przez nas plany. – Zajmuje się pan ledipo… lepio… lepidotologią? Przepraszam… Z fauną i florą mam niestety od zawsze bardzo skomplikowaną relację – przyznaję z zawstydzeniem, sięgając ponownie po odłożony wcześniej atlas. Kciukiem z zamyśleniem przesuwam po fakturze okładki, zauważając że strony woluminu faktycznie noszą ślady użycia i wyglądają na wielokrotnie wertowane. Podnoszę ponownie wzrok na olbrzyma, tylko przez krótki moment badając malujące się na jego fizjonomii reakcje, po czym w oka mgnieniu, nim sama się rozmyślę, siadam naprzeciwko niego, podciągając jedno kolano pod brodę i opierając ją na nim. Atlas rozkładam między nami, jak mur, jak most. – Zresztą, proszę mówić mi po imieniu. Asta. Asta Mølgaard. Proszę. Nie będę brała cię na spytki, ale miłą odmianą będzie dowiedzenie się czegoś nowego o czymkolwiek, co nie ma związku z runami.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Nigdy nie sądził, że doświadczenie wolontariatu w murach sierocińca przyniesie mu tak wiele. Dochodziło to do niego z każdym dniem coraz mocniej i nie żałował już tak bardzo, że pozwolił, by towarzysze zakpili z niego w tak dziwny sposób. Faktycznie czuł początkowo strach i nie było nawet najmniejszych przesłanek, by uważać, że sprawdzi się w roli opiekuna czy nauczyciela. Teraz jednak, gdy rozmowa z Astą toczyła się powoli, a on zbierał wszystkie swoje odczucia oraz obrazy wspomnień sprzed lat, z zaskoczeniem musiał stwierdzić, że przecież nie był bez zupełnego doświadczenia. Pamięć o rudych puklach wystających spod obszernej, dzierganej przez matkę czapki, połaskotała go czule i wprawiła w błogostan. Pomiędzy nim i Gerdą było kilka lat różnicy i kiedy ta osiągnęła wiek zbliżony do wieku jego podopiecznych z sierocińca, on sam był już niemal pełnoletni. Potrafił nosić ją na plecach, potrafił zajmować historiami przynoszonymi z głębin lasu. Nauczył się ocierać jej łzy, a przede wszystkim, chłonął wszystko to, co sama miała mu do powiedzenia. Widział wtedy jak różne spojrzenie na świat można mieć i że z biegiem czasu nawet jego umysł stał się skrępowany granicami dorosłości. Siostra nauczyła go cierpliwości oraz otwartości, i prawdopodobnie był dobrym towarzyszem, gdyż nigdy nie żaliła się matce, że źle się nią zajmuje. Zaprzęgał niemal zawsze wszystkie swoje umiejętności i pomysły, by codziennie przeżywali nowe przygody. Wielokrotnie rozkładał przed nią atlas z rycinami motyli lub podkradał słoiki z ziołami, by pokazywać, że gdy tylko boli ją brzuch, powinna sięgnąć po miętę, a rumianek wspaniale uspokaja. Czuł ukłucie dumy, które towarzyszyło wielu starszym braciom w momentach dostrzeżenia błysku radości w oczach młodszego rodzeństwa wpatującego się z zafascynowaniem w magię przekazywanej wiedzy. Teraz nie sądził, by mógł nauczyć ją czegoś nowego; Gerda dawno przewyższyła go intelektem i bystrością. Mógł jednak poczuć właśnie tutaj namiastkę bezpowrotnie utraconych lat i było to uczucie zaskakująco satysfakcjonujące.
Był prawdziwie wdzięczny za każdą minutę w Toivoii, choć wiedział, że poza zajęciami, gdy korytarze pustoszeją, a noc nakrywa niebo, często niewiele pozostawało tu radości i beztroski. Nawet najbardziej poświęceni sprawie i wyrozumiali opiekunowie nie mogli wymazać złych wspomnień i braku bliskości rodziców. Porażała go myśl, że za każdą twarzą kryje się historia jakiegoś nieszczęścia i odpowiadają za nie ludzie dorośli, którzy powinni strzec i dawać poczucie bezpieczeństwa. Tym bardziej chciał, by przynajmniej te drobne chwile oddalały złe myśli i troski od małych, rozczochranych główek. Tyle było w zasięgu jego możliwości.
– Nie, nie pracuję – w jego głosie zachwiała się niepewność i rzucił kobiecie badawcze spojrzenie. Gleipnir w ostatnich latach nie cieszył się szczególnym uznaniem i stawał w gardle społeczeństwa niczym ość powodująca spazmy krztuszenia się. – Nigdy wcześniej przez myśl mi nie przeszło, aby zajmować się pracą z dziećmi. Choć może był to błąd – zaśmiał się już nieco bardziej swobodnie. Chciał rzucić, że przecież to nie jest również jej naturalne środowisko, lecz ugryzł się w język. Sądził, że byłaby to uwaga dość niestosowna, zważywszy na ich pierwsze spotkania w bibliotece. – Bo ja w sumie jestem tu z zupełnego przypadku, nie planowałem tego w żaden sposób, zostałem, że tak powiem… oddelegowany – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym przekąsem. Nigdy nie sądził, że natknie się tu na Astę, był szczerze tym faktem zaskoczony i skrępowany. – Ale nie krzywduję sobie, tak jak już mówiłem. Cieszę się z tego – dodał jeszcze i ostatecznie pozwolił sobie na komfort dłuższego spojrzenia rzuconego w jej kierunku. Rozpoznał zawstydzenie wywołane nieznajomością terminu. W końcu dostrzegł większą dozę naturalnych, niewymuszonych odruchów, co cieszyło go na swój sposób. – Lepidopterologią. To nauka o motylach i ćmach – wyjaśnił cierpliwie. Decyzja o zagoszczeniu na podłodze spowodowała, że sam rozprostował podkurczone nogi i skrzyżował je następnie ze sobą.
– Gert Molander. Miło mi. – Na jego policzkach pojawił się wyraźny rumieniec sięgający nosa. Poczuł się jak zupełny głupek, który przez tyle miesięcy nieudolnie próbował doprowadzić do tej chwili, rzucając samemu sobie kłody pod nogi kolejnymi nieprzemyślanymi decyzjami. – Więc, Asto – zaczął niepewnie, smakując pierwszy raz głoski jej imienia tak otwarcie i zupełnie na głos. Równocześnie pomknął ku literom układającym się na fakturze papieru i zaraz jego oczy rozbłysły żywiej. – Paziowate. – Położył palec na karcie ponad wytłuszczoną nazwą. – Nazywane także motylowcami lub witeziami. Masz niezwykłe szczęście, wiesz? Z miejsca trafiasz na najwspanialszą rodzinę. Wśród nich jest największy motyl dzienny świata; Ornithoptera alexandrae. – Przewrócił kartkę tam, gdzie zaczynały się ryciny. – Motyle przeważnie zwrotnikowe, wielkie i świetnie ubarwione… Mamy cztery rodzaje o dwunastu gatunkach europejskich i z nich sześć środkowoeuropejskich – wyjaśnił. – Patrz, tu jest Niepylak apollo. Motyle, gdy je dotkniesz, pozostawiają na palcach ślad pyłu. A on? Nie. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem kilka, co nie jest takie oczywiste. Znikają zarówno z terenów Szwecji, jak i Finlandii. – Potrafił opowiadać bardzo długo, dlatego dopiero po czasie reflektował się, że być może zanudza swojego słuchacza. Odchrząknął nagle i wyprostował się, oddalając nieco od rozłożonej księgi. Zmrużył lekko oczy, gdy tuż przy opisie gatunku dostrzegł nagryzmoloną datę (niezwykle nieudolnie, z odwrotnie wypisaną trójką). Cichy śmiech wysączył się spomiędzy lekko rozchylonych warg. – Trzynasty lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty. Tak, to chyba wtedy je widziałem – wyjaśnił znaczenie zapisu i oparł się na dłoniach. – Ale ty mówiłaś o runach. Z kolei ja tutaj okropnie niedomagam i niewiele o nich wiem. Jedynie tyle, co konieczne. – Ich kształty były zupełnie abstrakcyjne, znał w części alfabet, ale zwykle popełniał w nim karygodne błędy.
Był prawdziwie wdzięczny za każdą minutę w Toivoii, choć wiedział, że poza zajęciami, gdy korytarze pustoszeją, a noc nakrywa niebo, często niewiele pozostawało tu radości i beztroski. Nawet najbardziej poświęceni sprawie i wyrozumiali opiekunowie nie mogli wymazać złych wspomnień i braku bliskości rodziców. Porażała go myśl, że za każdą twarzą kryje się historia jakiegoś nieszczęścia i odpowiadają za nie ludzie dorośli, którzy powinni strzec i dawać poczucie bezpieczeństwa. Tym bardziej chciał, by przynajmniej te drobne chwile oddalały złe myśli i troski od małych, rozczochranych główek. Tyle było w zasięgu jego możliwości.
– Nie, nie pracuję – w jego głosie zachwiała się niepewność i rzucił kobiecie badawcze spojrzenie. Gleipnir w ostatnich latach nie cieszył się szczególnym uznaniem i stawał w gardle społeczeństwa niczym ość powodująca spazmy krztuszenia się. – Nigdy wcześniej przez myśl mi nie przeszło, aby zajmować się pracą z dziećmi. Choć może był to błąd – zaśmiał się już nieco bardziej swobodnie. Chciał rzucić, że przecież to nie jest również jej naturalne środowisko, lecz ugryzł się w język. Sądził, że byłaby to uwaga dość niestosowna, zważywszy na ich pierwsze spotkania w bibliotece. – Bo ja w sumie jestem tu z zupełnego przypadku, nie planowałem tego w żaden sposób, zostałem, że tak powiem… oddelegowany – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym przekąsem. Nigdy nie sądził, że natknie się tu na Astę, był szczerze tym faktem zaskoczony i skrępowany. – Ale nie krzywduję sobie, tak jak już mówiłem. Cieszę się z tego – dodał jeszcze i ostatecznie pozwolił sobie na komfort dłuższego spojrzenia rzuconego w jej kierunku. Rozpoznał zawstydzenie wywołane nieznajomością terminu. W końcu dostrzegł większą dozę naturalnych, niewymuszonych odruchów, co cieszyło go na swój sposób. – Lepidopterologią. To nauka o motylach i ćmach – wyjaśnił cierpliwie. Decyzja o zagoszczeniu na podłodze spowodowała, że sam rozprostował podkurczone nogi i skrzyżował je następnie ze sobą.
– Gert Molander. Miło mi. – Na jego policzkach pojawił się wyraźny rumieniec sięgający nosa. Poczuł się jak zupełny głupek, który przez tyle miesięcy nieudolnie próbował doprowadzić do tej chwili, rzucając samemu sobie kłody pod nogi kolejnymi nieprzemyślanymi decyzjami. – Więc, Asto – zaczął niepewnie, smakując pierwszy raz głoski jej imienia tak otwarcie i zupełnie na głos. Równocześnie pomknął ku literom układającym się na fakturze papieru i zaraz jego oczy rozbłysły żywiej. – Paziowate. – Położył palec na karcie ponad wytłuszczoną nazwą. – Nazywane także motylowcami lub witeziami. Masz niezwykłe szczęście, wiesz? Z miejsca trafiasz na najwspanialszą rodzinę. Wśród nich jest największy motyl dzienny świata; Ornithoptera alexandrae. – Przewrócił kartkę tam, gdzie zaczynały się ryciny. – Motyle przeważnie zwrotnikowe, wielkie i świetnie ubarwione… Mamy cztery rodzaje o dwunastu gatunkach europejskich i z nich sześć środkowoeuropejskich – wyjaśnił. – Patrz, tu jest Niepylak apollo. Motyle, gdy je dotkniesz, pozostawiają na palcach ślad pyłu. A on? Nie. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem kilka, co nie jest takie oczywiste. Znikają zarówno z terenów Szwecji, jak i Finlandii. – Potrafił opowiadać bardzo długo, dlatego dopiero po czasie reflektował się, że być może zanudza swojego słuchacza. Odchrząknął nagle i wyprostował się, oddalając nieco od rozłożonej księgi. Zmrużył lekko oczy, gdy tuż przy opisie gatunku dostrzegł nagryzmoloną datę (niezwykle nieudolnie, z odwrotnie wypisaną trójką). Cichy śmiech wysączył się spomiędzy lekko rozchylonych warg. – Trzynasty lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty. Tak, to chyba wtedy je widziałem – wyjaśnił znaczenie zapisu i oparł się na dłoniach. – Ale ty mówiłaś o runach. Z kolei ja tutaj okropnie niedomagam i niewiele o nich wiem. Jedynie tyle, co konieczne. – Ich kształty były zupełnie abstrakcyjne, znał w części alfabet, ale zwykle popełniał w nim karygodne błędy.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:56
Skłamałabym, twierdząc że mężczyzna w absolutnie żaden sposób nie wzbudzał mojej ciekawości; że jego bytność nierozerwalnie pozostawała związana wyłącznie z negatywnymi wrażeniami. Zaciekawienie to było obecne już przed tygodniami, gdy coraz bardziej regularna częstość wizyt olbrzyma w kuluarach Kolegium Sprawiedliwości zaczęła przykuwać uwagę również innych pracowników i gdy niepokój wiążący się z jego widokiem dopiero zaczynał we mnie wzrastać; chęć poznania powodów jego coraz silniej dającego się wszystkim we znaki zainteresowania bibliotecznymi zasobami nieśmiało dawała o sobie znać, ostatecznie zduszona pleniącymi się jak zaraza chwastami uprzedzenia.
I obecne jest także teraz, kiedy z zastanawiającą rezerwą odpowiedział na, w moim odczuciu, zupełnie błahe pytanie, a zadziwiający dystans wkradł się pod rzucone z równie osobliwą nieufnością spojrzenie; kiedy tak nieporadnie kamufluje w swoim głosie tajemnicę poczynającą zaczepnie drażnić mnie samym faktem pojawienia się jej między nami; dociekliwość wiążąca się z zasmakowaniem wiedzy na temat jego osoby przeciąga się jak zaspany kot.
- W porządku, nie będę naciskała, jeśli to drażliwy temat – zapewniam pojednawczo, świadoma tego, jak zaskakująco często poruszanie kwestii pełnionych w społeczeństwie obowiązków wzbudza w ludziach dyskomfort, z ciężkim sercem godząc się na brak zaspokojenia kiełkującego we mnie zainteresowania. Wciąż uczę sama siebie, że to, czego chcę, a to, co mam możliwość otrzymać od innych niekoniecznie idzie ze sobą w parze; w codziennych konfrontacjach nieustannie ćwiczę własną (nie)cierpliwość, wielokrotnie, jak zostało mi wpojone, decydując się na niesatysfakcjonujące mnie kompromisy. – Oddelegowany? I nigdy nie przeszło ci przez myśl, że pomoc tu… – Mimo że godziny spędzane z podopiecznymi przynosiły w większości wyczerpanie, trudno mówić mi o przeznaczanym na przebywanie w Nadziei czasie jak o pracy. – Może być… Pewnego rodzaju przygotowaniem do… Zajmowania się własnymi… Dziećmi? – Zupełnie nieprzypadkowo uciekam wzrokiem w bok, unikając jego spojrzenia, nagle speszona własną śmiałością. Gubię słowa; dobieram je nieporadnie i zbyt ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że to kolejne z serii niewygodnych pytań – na pewno niewygodnych dla mnie. To temat, którego od pewnego czasu unikam, jak ognia; który zadrą wdarł się w moje wystarczająco napięte rodzinne relacje i decyzję, co do którego z rozdzierającym mi serce zrozumieniem przyjął Ingmar (gdy z niezachwianą stanowczością gotowa byłam odrzucić jego oświadczyny, oznajmiając że za bardzo mi na nim zależy, aby ze względu na jątrzące się we mnie obawy – że przekażę komukolwiek dalej swoje wadliwe geny, że ktokolwiek jeszcze obarczony będzie mógł być identycznym ciężarem – miałabym pozbawić go możliwości posiadania potomstwa), zapewniając że problem ten rozwiązać możemy na wiele innych sposobów, niby przypadkiem ledwie kilka dni wcześniej sugerując możliwość adopcji.
Odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu moim życiem zbyt często rządzą wszelkiego rodzaju przypadki. Jakby składało się wyłącznie ze starannie, drobiazgowo wyreżyserowanych scen nie pozwalających na jakąkolwiek improwizację, od początku mających doprowadzić mnie do jednego, konkretnego punktu. Wątpliwości zapuszczają we mnie korzenie coraz głębiej.
Mrugam szybko, przywołując się do porządku, do tu i teraz, zakotwiczając spojrzenie na jego smukłych dłoniach, na dziwnie kościstych nadgarstkach, na wyzłoconej drobinami piegów skórze. Lepidopterologia – słowo przeżuwam w myślach powoli, przez kilka chwil sumiennie ucząc się łączenia poszczególnych sylab, powtarzam dopóki nie zacznie nabierać swobody. Może kiedyś zaskoczę siebie i jego tym, jak bezbłędnie będę w stanie wypowiedzieć na głos tę osobliwą nazwę, teraz jedynie mogę wyłącznie podążać wzrokiem za jego palcem cierpliwie rysującym przede mną mapę motylich zależności.
- Znikają? – podchwytuję z zaskoczeniem, ściągając brwi i na krótki moment podnosząc na olbrzyma wzrok, będąc w pewien sposób rozczulona tą koślawo, dziecinnie nakreśloną datą sprzed dwudziestu lat. Kolejna pchła ciekawości przeskakuje mi między palcami, niemal gotowa jestem sięgnąć po atlas, by przewertować kolejne stronice tylko po to, aby sprawdzić, czy gdzieś jeszcze Gert pozostawił ślady swoich obserwacji. Zamiast tego przytrzymuję palcem jedną ze stron, wskazując na kolejną egzotycznie brzmiącą nazwę: amesia sanguiflua. – Ten też? Zniknął? – dopytuję jeszcze z nieskrywanym zainteresowaniem, coraz lepiej rozumiejąc, skąd brał się wianuszek podopiecznych otaczających olbrzyma, gdy tylko ten rzucał mi się w oczy na terenie sierocińca. Mimo ledwie kilku podstawowych informacji, jakimi się podzielił, trudno było mi nie dostrzec pasji w jego głosie. – Zazwyczaj tyle, co konieczne wystarcza, żeby nie wpaść w kłopoty – kwituję z kąśliwym uśmiechem, podnosząc się na chwilę, by z pozostawionych w rogu parapetu przyborów wyłuskać wymiętą kartkę i zieloną, złamaną w pół kredkę. – Bo obecnie runy stosuje się przede wszystkim do zaklinania, a większość z tych klątw… Jest zwyczajnie paskudna. Wystarczą trzy nieopatrznie postawione znaki, by wyplenić z człowieka miłość albo sprawić, że w jego domu zalęgną się robaki, nie wspominając o tych, które wywołują myśli samobójcze lub doprowadzają do zapominania o tak podstawowej funkcji jak oddychanie. – Poważnieję z każdym kolejnym wypowiadanym słowem, ze skupieniem starannie kreśląc na kartce ciąg czterech run: gebo, ehwaz, raido, tiwaz. – Fuþark, jak nazywa się alfabet runiczny, jest jednym z najstarszych pism germańskich, ale tak naprawdę powstał z o wiele obszerniejszego zbioru znaków – Hallristningar, co tłumaczy się po prostu jako… zbiór runów, które używane były do wróżb i zaklinania. Może stąd to obecne zwyrodnienie przeznaczenia runów – przerywam na moment, rozprostowując jeszcze ostatnie zagięcia na fakturze papieru, na którym wyraźną, soczystą zielenią odznaczają się zapisane znaki ᚷᛖᚱᛏ. – Bo galdrowie zapominają, że Odyn podarował nam je, aby przynosiły szczęście i pomyślność. By nas chroniły, a nie wyrządzały krzywdę. Tak jak te. – Wreszcie pozwalam uśmiechowi wkraść się na nieco dłużej na moją twarz, kiedy podaję mężczyźnie kartkę. – Równowaga, miłość, otwartość i poświęcenie. Tyle mieści się w twoim imieniu. Możesz potraktować to jako talizman. – Albo możesz wyrzucić, dopowiadam sobie z goryczą, zbyt świadoma tego, jak niewiele osób przywiązuje wagę do magii zaklętej w runicznych znakach.
I obecne jest także teraz, kiedy z zastanawiającą rezerwą odpowiedział na, w moim odczuciu, zupełnie błahe pytanie, a zadziwiający dystans wkradł się pod rzucone z równie osobliwą nieufnością spojrzenie; kiedy tak nieporadnie kamufluje w swoim głosie tajemnicę poczynającą zaczepnie drażnić mnie samym faktem pojawienia się jej między nami; dociekliwość wiążąca się z zasmakowaniem wiedzy na temat jego osoby przeciąga się jak zaspany kot.
- W porządku, nie będę naciskała, jeśli to drażliwy temat – zapewniam pojednawczo, świadoma tego, jak zaskakująco często poruszanie kwestii pełnionych w społeczeństwie obowiązków wzbudza w ludziach dyskomfort, z ciężkim sercem godząc się na brak zaspokojenia kiełkującego we mnie zainteresowania. Wciąż uczę sama siebie, że to, czego chcę, a to, co mam możliwość otrzymać od innych niekoniecznie idzie ze sobą w parze; w codziennych konfrontacjach nieustannie ćwiczę własną (nie)cierpliwość, wielokrotnie, jak zostało mi wpojone, decydując się na niesatysfakcjonujące mnie kompromisy. – Oddelegowany? I nigdy nie przeszło ci przez myśl, że pomoc tu… – Mimo że godziny spędzane z podopiecznymi przynosiły w większości wyczerpanie, trudno mówić mi o przeznaczanym na przebywanie w Nadziei czasie jak o pracy. – Może być… Pewnego rodzaju przygotowaniem do… Zajmowania się własnymi… Dziećmi? – Zupełnie nieprzypadkowo uciekam wzrokiem w bok, unikając jego spojrzenia, nagle speszona własną śmiałością. Gubię słowa; dobieram je nieporadnie i zbyt ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że to kolejne z serii niewygodnych pytań – na pewno niewygodnych dla mnie. To temat, którego od pewnego czasu unikam, jak ognia; który zadrą wdarł się w moje wystarczająco napięte rodzinne relacje i decyzję, co do którego z rozdzierającym mi serce zrozumieniem przyjął Ingmar (gdy z niezachwianą stanowczością gotowa byłam odrzucić jego oświadczyny, oznajmiając że za bardzo mi na nim zależy, aby ze względu na jątrzące się we mnie obawy – że przekażę komukolwiek dalej swoje wadliwe geny, że ktokolwiek jeszcze obarczony będzie mógł być identycznym ciężarem – miałabym pozbawić go możliwości posiadania potomstwa), zapewniając że problem ten rozwiązać możemy na wiele innych sposobów, niby przypadkiem ledwie kilka dni wcześniej sugerując możliwość adopcji.
Odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu moim życiem zbyt często rządzą wszelkiego rodzaju przypadki. Jakby składało się wyłącznie ze starannie, drobiazgowo wyreżyserowanych scen nie pozwalających na jakąkolwiek improwizację, od początku mających doprowadzić mnie do jednego, konkretnego punktu. Wątpliwości zapuszczają we mnie korzenie coraz głębiej.
Mrugam szybko, przywołując się do porządku, do tu i teraz, zakotwiczając spojrzenie na jego smukłych dłoniach, na dziwnie kościstych nadgarstkach, na wyzłoconej drobinami piegów skórze. Lepidopterologia – słowo przeżuwam w myślach powoli, przez kilka chwil sumiennie ucząc się łączenia poszczególnych sylab, powtarzam dopóki nie zacznie nabierać swobody. Może kiedyś zaskoczę siebie i jego tym, jak bezbłędnie będę w stanie wypowiedzieć na głos tę osobliwą nazwę, teraz jedynie mogę wyłącznie podążać wzrokiem za jego palcem cierpliwie rysującym przede mną mapę motylich zależności.
- Znikają? – podchwytuję z zaskoczeniem, ściągając brwi i na krótki moment podnosząc na olbrzyma wzrok, będąc w pewien sposób rozczulona tą koślawo, dziecinnie nakreśloną datą sprzed dwudziestu lat. Kolejna pchła ciekawości przeskakuje mi między palcami, niemal gotowa jestem sięgnąć po atlas, by przewertować kolejne stronice tylko po to, aby sprawdzić, czy gdzieś jeszcze Gert pozostawił ślady swoich obserwacji. Zamiast tego przytrzymuję palcem jedną ze stron, wskazując na kolejną egzotycznie brzmiącą nazwę: amesia sanguiflua. – Ten też? Zniknął? – dopytuję jeszcze z nieskrywanym zainteresowaniem, coraz lepiej rozumiejąc, skąd brał się wianuszek podopiecznych otaczających olbrzyma, gdy tylko ten rzucał mi się w oczy na terenie sierocińca. Mimo ledwie kilku podstawowych informacji, jakimi się podzielił, trudno było mi nie dostrzec pasji w jego głosie. – Zazwyczaj tyle, co konieczne wystarcza, żeby nie wpaść w kłopoty – kwituję z kąśliwym uśmiechem, podnosząc się na chwilę, by z pozostawionych w rogu parapetu przyborów wyłuskać wymiętą kartkę i zieloną, złamaną w pół kredkę. – Bo obecnie runy stosuje się przede wszystkim do zaklinania, a większość z tych klątw… Jest zwyczajnie paskudna. Wystarczą trzy nieopatrznie postawione znaki, by wyplenić z człowieka miłość albo sprawić, że w jego domu zalęgną się robaki, nie wspominając o tych, które wywołują myśli samobójcze lub doprowadzają do zapominania o tak podstawowej funkcji jak oddychanie. – Poważnieję z każdym kolejnym wypowiadanym słowem, ze skupieniem starannie kreśląc na kartce ciąg czterech run: gebo, ehwaz, raido, tiwaz. – Fuþark, jak nazywa się alfabet runiczny, jest jednym z najstarszych pism germańskich, ale tak naprawdę powstał z o wiele obszerniejszego zbioru znaków – Hallristningar, co tłumaczy się po prostu jako… zbiór runów, które używane były do wróżb i zaklinania. Może stąd to obecne zwyrodnienie przeznaczenia runów – przerywam na moment, rozprostowując jeszcze ostatnie zagięcia na fakturze papieru, na którym wyraźną, soczystą zielenią odznaczają się zapisane znaki ᚷᛖᚱᛏ. – Bo galdrowie zapominają, że Odyn podarował nam je, aby przynosiły szczęście i pomyślność. By nas chroniły, a nie wyrządzały krzywdę. Tak jak te. – Wreszcie pozwalam uśmiechowi wkraść się na nieco dłużej na moją twarz, kiedy podaję mężczyźnie kartkę. – Równowaga, miłość, otwartość i poświęcenie. Tyle mieści się w twoim imieniu. Możesz potraktować to jako talizman. – Albo możesz wyrzucić, dopowiadam sobie z goryczą, zbyt świadoma tego, jak niewiele osób przywiązuje wagę do magii zaklętej w runicznych znakach.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:57
Nie był to wyjątkowo kłopotliwy temat, bał się jedynie, że odkrywając właśnie teraz kartę swej profesji nadwyręży kruche porozumienie, które zdawało mu się, że kształtował mozolnie pośród wiszących w eterze niedomówień. Nie znał jej na tyle, by jednoznacznie stwierdzić, że nie będzie miała nic przeciwko olbrzymowi pracującemu w okrytym wątpliwą sławą Gleipnirze; nie wiedział, czy nie napełni jej myśli kolejnymi pytaniami i obawami, gdy ponownie zawędruje do biblioteki, lub spotka ją zupełnie przypadkowo w innych okolicznościach, dlatego ociągał się z ewentualną odpowiedzią. Wydawało mu się, że lepiej zamaskował zmieszanie, lecz Asta sprawnie je wychwyciła, rzucając odpowiedzią i mrożąc go w momencie. Nie chciał udawać kogoś, kim nie był, zwłaszcza, że ciężko było przeoczyć taką osobę jak on, jakąkolwiek inną profesję by nie wykonywał. Zdawał sobie sprawę, że jeśli jej nie powie sam, prędzej czy później ktoś uświadomi ją, z kim miała przyjemność rozmawiać w pomieszczeniu socjalnym Toivoii.
— Nie, to nie tak, że to jakieś drażliwe, po prostu… — głoski zamarły, a mężczyzna wytrzeszczył oczy, płonięjąc. — C… co? Że ja, że dzieci — zaśmiał się zupełnie wytrącony z równowagi, trochę tak, jakby usłyszał żart, którego zupełnie nie zrozumiał. — N-nie. Nie myślałem nigdy o tym w taki sposób, ja w ogóle nie myślałem, bo to… to jest, znaczy nie żebym nie chciał. Znaczy nie, co ja mówię, znaczy tak, ale… bo ja… — rozbrojony jednym pytaniem, miotał się niczym zwierzę złapane we wnyki. Kierując spojrzenie na rękaw swetra, choć wysupłał z niego zwisającą nitkę, to znalazł kolejną, jednak pociągnął ją na tyle mocno, że spruł nieco mankiet. Nie rozumiał jej pytania, celu, oraz własnego zakłopotania. Zwykle miał odzywkę na każdą okazję, teraz natomiast poczuł, że nie chce nic więcej odpowiadać. Zamiast tego zmieszany powrócił do lustrowania atlasu.
Motyle uszczęśliwiały go od małego. Fascynowały od momentu, w którym niepozorny bielinek usiadł pewnego letniego popołudnia na dziecięcym nosie, muskając nakrapianą cętkami piegów skórę przejrzystymi skrzydełkami. Odnajdywał w nich coś, czego – jak zdawało mu się – zawsze mu brakowało, tak daleko mu było do tych efemerycznych stworzeń. Był nieporadny, a jego ruchy toporne, nie potrafił panować nad swymi dłońmi, które początkowo zamieniały w pył każdą roślinę przynoszoną przez matkę. Zawsze bardzo chciał jej pomagać, dlatego frustracja tym mocniej kiełkowała w młodej piersi, kiedy widział, że nie potrafi w pełni wykonywać poleceń rodzicielki. Ta jednak zawsze miała w sobie należyte pokłady cierpliwości i była doskonałą obserwatorką, dlatego zręcznie wplątała w codzienność nauki, które miały pomóc Gertowi i utwierdzały go w przekonaniu, że jeśli tylko będzie cierpliwy, to nauczy się wszystkiego, czego tylko zapragnie. Uśmiechała się łagodnie, kiedy kolejne łodyżki i listki mięty rozpadały się w jego dłoniach, zbierała je skrzętnie i wrzucała do kubeczka zalewając napar, po czym z błogim spokojem sączyła twierdząc, że jego dłonie mają magiczną moc i nadają roślinom dodatkowej wartości, że wspanialszej mięty niż ta, naruszona dziecięcymi opuszkami, nie mogłaby sama odnaleźć. Cieszył się więc pełen nadziei, błyskając zielenią tęczówek naelektryzowaną ufnością i szczerą wiarą w matczyne zapewnienia. Czasami opowiadała mu, że bardzo przypomina jej motyle, czułe na najdrobniejsze zmiany zachodzące w przyrodzie. Pochylił się więc nad księgą, spoglądając na rycinę niepylaka – niemalże zupełnie zanikającego gatunku, cierpiącego z powodu nieprzemyślanych działań człowieka. I on doświadczał podobnych nieprzychylności w życiu, a mimo tego, niczym motyl przy wapiennych skałach, krył się w resztkach ludzkiej życzliwości, w tym, co było mu przyjazne i niezagrażające. Rozchylił lekko usta, wydając bezdźwięczne westchnienie.
— To człowiek niemal zupełnie go zniszczył. Nie dbamy o przyrodę, zanieczyszczamy środowisko. Kwaśne deszcze zupełnie przetrzebiły jego populację. Tak mówią naukowcy. Podobno dlatego spotkać go można przy wapiennych występach. Tam jest bezpieczny — wyjaśnił dokładnie, smutniejąc znacznie, gdy trwał nad ilustracją, wodząc po niej palcem. Żałował, tak bardzo żałował, że nie mógł nic zrobić. Poruszył się dopiero na dźwięk pytania. — Och, amesia sanguiflua. — Zastanawiał się wyraźnie przez kilka chwil. — Ćma z rodziny zygaenidae, piękna, prawda? — Rycina przedstawiała stworzenie o niezwykłych skrzydłach, z wyraźnymi niebieskimi plamami. — Nie słyszałem o niej za wiele, musiałbym poszukać dokładnych informacji o obecnej populacji. Występuje w Azji… szkoda, że nigdy tam nie pojadę, by na żywo zobaczyć lokalne gatunki — westchnął zrezygnowany, lecz szybko rozpromienił się, śledząc ruchy kobiety. Przyglądał się jej uważnie, kiedy sięgała po zieloną kredkę i cierpliwie tłumacząc, wypisała runami jego imię. Nieelegancko otworzył usta, chłonąc wszystkie jej słowa, miał w tym momencie coś z dziecka, zafascynowanego przedmiotami, które widziało pierwszy raz w życiu.
— Naprawdę? Tyle w moim imieniu? Nie żartujesz? — Dotknął palcami gładkiej powierzchni kartki, sunął po runach, zerkając na Astę i wciąż nie mógł wyjść z podziwu. — Przecież to tylko imię, tylko moje imię. — Być może wyglądał niedorzecznie, tak bardzo emocjonując się czymś niezwykle prostym, lecz był szczerze przejęty tym, czego się dowiedział. — Zachowam, na pewno zachowam, będę nosił zawsze przy sobie — zapewnił towarzyszkę, skrzętnie chowając karteczkę, lecz nim to zrobił wpatrywał się w nią z drgającym na ustach uśmiechem. — Dziękuję, ale... ale ja nic dla ciebie nie mam — przyznał zakłopotany.
— Nie, to nie tak, że to jakieś drażliwe, po prostu… — głoski zamarły, a mężczyzna wytrzeszczył oczy, płonięjąc. — C… co? Że ja, że dzieci — zaśmiał się zupełnie wytrącony z równowagi, trochę tak, jakby usłyszał żart, którego zupełnie nie zrozumiał. — N-nie. Nie myślałem nigdy o tym w taki sposób, ja w ogóle nie myślałem, bo to… to jest, znaczy nie żebym nie chciał. Znaczy nie, co ja mówię, znaczy tak, ale… bo ja… — rozbrojony jednym pytaniem, miotał się niczym zwierzę złapane we wnyki. Kierując spojrzenie na rękaw swetra, choć wysupłał z niego zwisającą nitkę, to znalazł kolejną, jednak pociągnął ją na tyle mocno, że spruł nieco mankiet. Nie rozumiał jej pytania, celu, oraz własnego zakłopotania. Zwykle miał odzywkę na każdą okazję, teraz natomiast poczuł, że nie chce nic więcej odpowiadać. Zamiast tego zmieszany powrócił do lustrowania atlasu.
Motyle uszczęśliwiały go od małego. Fascynowały od momentu, w którym niepozorny bielinek usiadł pewnego letniego popołudnia na dziecięcym nosie, muskając nakrapianą cętkami piegów skórę przejrzystymi skrzydełkami. Odnajdywał w nich coś, czego – jak zdawało mu się – zawsze mu brakowało, tak daleko mu było do tych efemerycznych stworzeń. Był nieporadny, a jego ruchy toporne, nie potrafił panować nad swymi dłońmi, które początkowo zamieniały w pył każdą roślinę przynoszoną przez matkę. Zawsze bardzo chciał jej pomagać, dlatego frustracja tym mocniej kiełkowała w młodej piersi, kiedy widział, że nie potrafi w pełni wykonywać poleceń rodzicielki. Ta jednak zawsze miała w sobie należyte pokłady cierpliwości i była doskonałą obserwatorką, dlatego zręcznie wplątała w codzienność nauki, które miały pomóc Gertowi i utwierdzały go w przekonaniu, że jeśli tylko będzie cierpliwy, to nauczy się wszystkiego, czego tylko zapragnie. Uśmiechała się łagodnie, kiedy kolejne łodyżki i listki mięty rozpadały się w jego dłoniach, zbierała je skrzętnie i wrzucała do kubeczka zalewając napar, po czym z błogim spokojem sączyła twierdząc, że jego dłonie mają magiczną moc i nadają roślinom dodatkowej wartości, że wspanialszej mięty niż ta, naruszona dziecięcymi opuszkami, nie mogłaby sama odnaleźć. Cieszył się więc pełen nadziei, błyskając zielenią tęczówek naelektryzowaną ufnością i szczerą wiarą w matczyne zapewnienia. Czasami opowiadała mu, że bardzo przypomina jej motyle, czułe na najdrobniejsze zmiany zachodzące w przyrodzie. Pochylił się więc nad księgą, spoglądając na rycinę niepylaka – niemalże zupełnie zanikającego gatunku, cierpiącego z powodu nieprzemyślanych działań człowieka. I on doświadczał podobnych nieprzychylności w życiu, a mimo tego, niczym motyl przy wapiennych skałach, krył się w resztkach ludzkiej życzliwości, w tym, co było mu przyjazne i niezagrażające. Rozchylił lekko usta, wydając bezdźwięczne westchnienie.
— To człowiek niemal zupełnie go zniszczył. Nie dbamy o przyrodę, zanieczyszczamy środowisko. Kwaśne deszcze zupełnie przetrzebiły jego populację. Tak mówią naukowcy. Podobno dlatego spotkać go można przy wapiennych występach. Tam jest bezpieczny — wyjaśnił dokładnie, smutniejąc znacznie, gdy trwał nad ilustracją, wodząc po niej palcem. Żałował, tak bardzo żałował, że nie mógł nic zrobić. Poruszył się dopiero na dźwięk pytania. — Och, amesia sanguiflua. — Zastanawiał się wyraźnie przez kilka chwil. — Ćma z rodziny zygaenidae, piękna, prawda? — Rycina przedstawiała stworzenie o niezwykłych skrzydłach, z wyraźnymi niebieskimi plamami. — Nie słyszałem o niej za wiele, musiałbym poszukać dokładnych informacji o obecnej populacji. Występuje w Azji… szkoda, że nigdy tam nie pojadę, by na żywo zobaczyć lokalne gatunki — westchnął zrezygnowany, lecz szybko rozpromienił się, śledząc ruchy kobiety. Przyglądał się jej uważnie, kiedy sięgała po zieloną kredkę i cierpliwie tłumacząc, wypisała runami jego imię. Nieelegancko otworzył usta, chłonąc wszystkie jej słowa, miał w tym momencie coś z dziecka, zafascynowanego przedmiotami, które widziało pierwszy raz w życiu.
— Naprawdę? Tyle w moim imieniu? Nie żartujesz? — Dotknął palcami gładkiej powierzchni kartki, sunął po runach, zerkając na Astę i wciąż nie mógł wyjść z podziwu. — Przecież to tylko imię, tylko moje imię. — Być może wyglądał niedorzecznie, tak bardzo emocjonując się czymś niezwykle prostym, lecz był szczerze przejęty tym, czego się dowiedział. — Zachowam, na pewno zachowam, będę nosił zawsze przy sobie — zapewnił towarzyszkę, skrzętnie chowając karteczkę, lecz nim to zrobił wpatrywał się w nią z drgającym na ustach uśmiechem. — Dziękuję, ale... ale ja nic dla ciebie nie mam — przyznał zakłopotany.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:57
Zdarza mi się być złośliwą — niekiedy z pełną premedytacją, zazwyczaj jednak całkiem przypadkiem: uszczypliwość weszła mi w krew, wgryzła się w ciało tak głęboko, jak piasek czy żwir pod cienką membranę skóry, zabliźniając się na zdartych do krwi kolanach i łokciach, dlatego nierzadko (niekiedy niemal nagminnie) dopiero po niewczasie orientuję się, że pozornie błaha uwaga, nieszkodliwe pytanie czy bzdurny komentarz — wypowiedziane nawet w najbardziej neutralny sposób — podszyte były nieświadomą cierpkością nieodpowiednio dobranych słów. I wiem, że powinnam żałować; że najwłaściwszą reakcją byłaby skrucha. Wyrzuty częściej jednak zastępuję chęcią dalszej — już zupełnie świadomej — prowokacji.
Pokusa — spowodowana wykwitłym na licu olbrzyma zmieszaniem — by włożyć kij kąśliwości głębiej w tak niefrasobliwie przede mną odsłonięty i wznoszący się kopiec skrępowania, z każdym nieporadnie artykułowanym przez niego słowem rośnie coraz bardziej, odciągając moje myśli od rozmoszczonego wygodnie w świadomości strachu i wyginając kąciki ust w zadziornym uśmiechu. Tym razem jednak nie pozwalam sobie na zbyt wiele; tym razem nie daję jej przesłonić sobie zdrowego rozsądku. Wiem przecież dobrze, że przy bliższym poznaniu, w bezpośredniej relacji, staję się wyłącznie rozczarowaniem, kiedy wznoszona sumiennie w pracy, w towarzystwie ściśniętym gorsetem etykiety fasada powagi i poważania kruszy się, sprawiając że przez prześwity przesącza się tłamszona konwenansami natura. Dziś jeszcze nie muszę mu się pokazywać od tej najgorszej strony.
— To nie mo… — milknę, konfidencjonalnie odwracając się w stronę przymkniętych drzwi. — Wiem, że to nie miejsce na tego typu rozmowy, ale gdybyś… Gdybyś potrzebował porozmawiać. Albo naprawić sweter. — Unoszę na niego spojrzenie, już nie tak całkiem spłoszone, poprzetykane chochlikowatymi iskierkami kryjącymi się pod kurtyną rzęs, i ostrożnie wyciągam dłoń ku sprutemu mankietowi rękawa. Przysuwam się nieco bliżej mężczyzny, siadając na piętach, by chwycić między kciuk a palec wskazujący smętnie zwisającą nitkę i w skupieniu starając się zapobiec ewoluowaniu powstałego dramatu w prawdziwą tragedię. Doraźnie, na szybko, zasupłując nitkę, hamuję dalsze prucie się mankietu. — Wiesz, gdzie mnie znaleźć — mówię swobodnie, ostatecznie nie całkiem potrafiąc powstrzymać się od jeszcze jednego przytyku. — Ale powiem ci w tajemnicy, że czuję w kościach, że byłbyś najlepszym ojcem na świecie. Nie daj na siebie czekać tej jedynej — dodaję już bez cienia dokuczliwości, obdarowując go lekkim, szybkim uśmiechem, który znika pod ponownie przywołanym na twarz skupieniem, kiedy wzrok na powrót przenoszę na atlas.
Myśl, że w ten sposób — tymi słowami — niczego nie ułatwiam ani jemu, ani, tym bardziej, sobie, rozbłyska mi w umyśle jak supernowa. Ale jest już za późno, żeby ugryźć się w język; żeby się pohamować i wybrnąć z pochopnie wypowiedzianych słów. Ze słabą satysfakcją konstatuję tylko, że wreszcie udaje mi się ujarzmić rozbrykaną ciekawość, poskromić własne zapędy do rozgrzebywania cudzej prywatności — ciężko mi bowiem uwierzyć, że czymkolwiek nie zajmuje się Gert, jest to temat wzbudzający komfort rozmowy z drugim człowiekiem, zarówno dla niego, jak i dla jego rozmówcy. Nie chcę jednak weryfikować swojego przekonania, by przypadkiem, nieostrożnie, do reszty nie zepsuć z wolna budowanej między nami komunikacyjnej swobody, której granicę w tak krótkim czasie zdążyłam brawurowo naruszyć. Z pokorą lokuję więc spojrzenie na kolejnej, starannie wykonanej rycinie owada, do złudzenia przypominającego żywego motyla. Dopiero uwaga Gerta uprzytamnia mi, że nie przyglądam się zasuszonemu okazowi, a idealnie wykonanemu odzwierciedleniu parnassius apollo.
— To niesprawiedliwe — stwierdzam nagle, niemal wchodząc mężczyźnie w słowo i z niedowierzaniem kręcąc głową. Nie rozumiem, jak to możliwe; jak można było doprowadzić do stanu, kiedy w skutek zachłanności jednej istoty, druga prawie że wymiera. — One przecież… Nic nikomu nie zrobiły — dodaję nieco spokojniej i ciszej, kojąc wzburzenie urywkami wspomnień sprzed kilku lat, gdy – jestem prawie pewna – pośród białych ścian Møns Klint widziałam motyle do złudzenia przypominające niepylaka. Jego kolejnym słowom przytakuję gorliwie, jeszcze przez moment przypatrując się konstelacjom plamek na skrzydłach ćmy. — Jest niesamowita. Wygląda, jakby miała skrzydła stworzone z nocnego nieba. — Wraz z wypowiedzianą uwagą, przenoszę wzrok na Gerta. Uderza mnie nieoczekiwana myśl, że jego skóra niewiele różni się od skrzydeł amesii – nocą cętki piegów na jej płótnie wyglądałyby wyłącznie jak negatyw. Czuję, jak pod wpływem tak śmiałej koncepcji rumieniec oblewa mi policzki, dlatego zaciskam palce na gładkiej powierzchni obrączki. — Dlaczego tak uważasz? Skoro zostałeś oddelegowany w tak trudne środowisko, może kiedyś wyślą cię też do Azji? — sugeruję z przekąsem i zaczepnością. Idea podróży, nawet w najbardziej odległe zakątki świata, przestała być dla mnie straszna i niemożliwa, gdy Ingmar przed którymś z kolejnych swoich wyjazdów zadeklarował, że na Madagaskar wybierze się wyłącznie, kiedy będę mu towarzyszyła. Towarzyszyłam, niewiele mając w tej kwestii do powiedzenia, z entuzjazmem, który wraz z upływem dni zanikał, zastępowany zmęczeniem klimatem i pogłębiającą się nudą. I choć nie truchleję już i nie dziwię się za każdym razem, kiedy opowiada o następnym egzotycznie brzmiącym kierunku wyprawy, nie zmieniło się samo moje – ambiwalentne – nastawienie do tak odległych podróży.
Wzruszam lekko ramionami, obserwując z dziwnym uczuciem przyjemności zachwyt na twarzy olbrzyma. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ktokolwiek zareagował w podobnie ujmujący sposób na kilka nakreślonych run.
— Aż. To aż twoje imię — poprawiam go uprzejmie, nagle ściągając w zastanowieniu brwi. — Jest najważniejsze i ma naprawdę ogromne znaczenie. Czasem imiona wykorzystuje się do rytuałów, niekoniecznie tych przyjemnych. Dlatego musisz pamiętać, żeby nie zdradzać go bez potrzeby nieznajomym — oznajmiam z powagą i stanowczością. Nie chcę go straszyć — mimo że informacja, jakiej mu udzielam może wydawać się zatrważająca, w rzeczywistości rytuały imienne dawno wyszły z użycia i obecnie wspomina się o nich wyłącznie w formie ciekawostki. — Ale skoro ze mną już się nim podzieliłeś, uznajmy że jednak coś od ciebie dostałam. — Ponownie posyłam w jego stronę uśmiech, bardziej szelmowski niż każdy poprzedni, powoli podnosząc się z kucek. — Czy głowa już przestała cię boleć?
Pokusa — spowodowana wykwitłym na licu olbrzyma zmieszaniem — by włożyć kij kąśliwości głębiej w tak niefrasobliwie przede mną odsłonięty i wznoszący się kopiec skrępowania, z każdym nieporadnie artykułowanym przez niego słowem rośnie coraz bardziej, odciągając moje myśli od rozmoszczonego wygodnie w świadomości strachu i wyginając kąciki ust w zadziornym uśmiechu. Tym razem jednak nie pozwalam sobie na zbyt wiele; tym razem nie daję jej przesłonić sobie zdrowego rozsądku. Wiem przecież dobrze, że przy bliższym poznaniu, w bezpośredniej relacji, staję się wyłącznie rozczarowaniem, kiedy wznoszona sumiennie w pracy, w towarzystwie ściśniętym gorsetem etykiety fasada powagi i poważania kruszy się, sprawiając że przez prześwity przesącza się tłamszona konwenansami natura. Dziś jeszcze nie muszę mu się pokazywać od tej najgorszej strony.
— To nie mo… — milknę, konfidencjonalnie odwracając się w stronę przymkniętych drzwi. — Wiem, że to nie miejsce na tego typu rozmowy, ale gdybyś… Gdybyś potrzebował porozmawiać. Albo naprawić sweter. — Unoszę na niego spojrzenie, już nie tak całkiem spłoszone, poprzetykane chochlikowatymi iskierkami kryjącymi się pod kurtyną rzęs, i ostrożnie wyciągam dłoń ku sprutemu mankietowi rękawa. Przysuwam się nieco bliżej mężczyzny, siadając na piętach, by chwycić między kciuk a palec wskazujący smętnie zwisającą nitkę i w skupieniu starając się zapobiec ewoluowaniu powstałego dramatu w prawdziwą tragedię. Doraźnie, na szybko, zasupłując nitkę, hamuję dalsze prucie się mankietu. — Wiesz, gdzie mnie znaleźć — mówię swobodnie, ostatecznie nie całkiem potrafiąc powstrzymać się od jeszcze jednego przytyku. — Ale powiem ci w tajemnicy, że czuję w kościach, że byłbyś najlepszym ojcem na świecie. Nie daj na siebie czekać tej jedynej — dodaję już bez cienia dokuczliwości, obdarowując go lekkim, szybkim uśmiechem, który znika pod ponownie przywołanym na twarz skupieniem, kiedy wzrok na powrót przenoszę na atlas.
Myśl, że w ten sposób — tymi słowami — niczego nie ułatwiam ani jemu, ani, tym bardziej, sobie, rozbłyska mi w umyśle jak supernowa. Ale jest już za późno, żeby ugryźć się w język; żeby się pohamować i wybrnąć z pochopnie wypowiedzianych słów. Ze słabą satysfakcją konstatuję tylko, że wreszcie udaje mi się ujarzmić rozbrykaną ciekawość, poskromić własne zapędy do rozgrzebywania cudzej prywatności — ciężko mi bowiem uwierzyć, że czymkolwiek nie zajmuje się Gert, jest to temat wzbudzający komfort rozmowy z drugim człowiekiem, zarówno dla niego, jak i dla jego rozmówcy. Nie chcę jednak weryfikować swojego przekonania, by przypadkiem, nieostrożnie, do reszty nie zepsuć z wolna budowanej między nami komunikacyjnej swobody, której granicę w tak krótkim czasie zdążyłam brawurowo naruszyć. Z pokorą lokuję więc spojrzenie na kolejnej, starannie wykonanej rycinie owada, do złudzenia przypominającego żywego motyla. Dopiero uwaga Gerta uprzytamnia mi, że nie przyglądam się zasuszonemu okazowi, a idealnie wykonanemu odzwierciedleniu parnassius apollo.
— To niesprawiedliwe — stwierdzam nagle, niemal wchodząc mężczyźnie w słowo i z niedowierzaniem kręcąc głową. Nie rozumiem, jak to możliwe; jak można było doprowadzić do stanu, kiedy w skutek zachłanności jednej istoty, druga prawie że wymiera. — One przecież… Nic nikomu nie zrobiły — dodaję nieco spokojniej i ciszej, kojąc wzburzenie urywkami wspomnień sprzed kilku lat, gdy – jestem prawie pewna – pośród białych ścian Møns Klint widziałam motyle do złudzenia przypominające niepylaka. Jego kolejnym słowom przytakuję gorliwie, jeszcze przez moment przypatrując się konstelacjom plamek na skrzydłach ćmy. — Jest niesamowita. Wygląda, jakby miała skrzydła stworzone z nocnego nieba. — Wraz z wypowiedzianą uwagą, przenoszę wzrok na Gerta. Uderza mnie nieoczekiwana myśl, że jego skóra niewiele różni się od skrzydeł amesii – nocą cętki piegów na jej płótnie wyglądałyby wyłącznie jak negatyw. Czuję, jak pod wpływem tak śmiałej koncepcji rumieniec oblewa mi policzki, dlatego zaciskam palce na gładkiej powierzchni obrączki. — Dlaczego tak uważasz? Skoro zostałeś oddelegowany w tak trudne środowisko, może kiedyś wyślą cię też do Azji? — sugeruję z przekąsem i zaczepnością. Idea podróży, nawet w najbardziej odległe zakątki świata, przestała być dla mnie straszna i niemożliwa, gdy Ingmar przed którymś z kolejnych swoich wyjazdów zadeklarował, że na Madagaskar wybierze się wyłącznie, kiedy będę mu towarzyszyła. Towarzyszyłam, niewiele mając w tej kwestii do powiedzenia, z entuzjazmem, który wraz z upływem dni zanikał, zastępowany zmęczeniem klimatem i pogłębiającą się nudą. I choć nie truchleję już i nie dziwię się za każdym razem, kiedy opowiada o następnym egzotycznie brzmiącym kierunku wyprawy, nie zmieniło się samo moje – ambiwalentne – nastawienie do tak odległych podróży.
Wzruszam lekko ramionami, obserwując z dziwnym uczuciem przyjemności zachwyt na twarzy olbrzyma. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ktokolwiek zareagował w podobnie ujmujący sposób na kilka nakreślonych run.
— Aż. To aż twoje imię — poprawiam go uprzejmie, nagle ściągając w zastanowieniu brwi. — Jest najważniejsze i ma naprawdę ogromne znaczenie. Czasem imiona wykorzystuje się do rytuałów, niekoniecznie tych przyjemnych. Dlatego musisz pamiętać, żeby nie zdradzać go bez potrzeby nieznajomym — oznajmiam z powagą i stanowczością. Nie chcę go straszyć — mimo że informacja, jakiej mu udzielam może wydawać się zatrważająca, w rzeczywistości rytuały imienne dawno wyszły z użycia i obecnie wspomina się o nich wyłącznie w formie ciekawostki. — Ale skoro ze mną już się nim podzieliłeś, uznajmy że jednak coś od ciebie dostałam. — Ponownie posyłam w jego stronę uśmiech, bardziej szelmowski niż każdy poprzedni, powoli podnosząc się z kucek. — Czy głowa już przestała cię boleć?
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:57
Zaskoczenie wymalowane na jego twarzy nie próbowało się nawet ukryć, nie potrafiłby z resztą zamaskować tak nagłej reakcji na bodziec, którego zupełnie się nie spodziewał. Chyba się wystraszył, gdyż drgnął niespokojnie pragnąc uciekać jak najdalej od pokoju socjalnego (który to już raz podczas tego spotkania reagował tak skrajnie, zupełnie odmiennie, niż mógłby to zakładać, bo przecież spotkał osobę, z którą zawsze chciał porozmawiać, choć nie miał na tyle odwagi?). Nerwowo rzucił spojrzeniem, ratując się tylko tym, że w szczelinie pomiędzy framugą, a skrzydłem drzwiowym nie było żadnych wścibskich oczu. Rumieniec zawstydzenia przybrał barwę jeszcze mocniejszą, przypominającą czerwień letnich leśnych poziomek rosnących na skraju zarośniętej gęstą trawą ścieżyny. Choć jeszcze pamiętał, że nie tak dawno temu układała palce na jego głowie, by sprawdzić, czy nie zranił się poważnie, to wciąż nie był gotów na tak bliskie spotkanie, a muskanie obcego oddechu na powierzchni skóry przyprawiało go o bezdech zażenowania własną nieporadnością. Być może, gdyby tak intensywnie nie myślał o niej za każdym razem, gdy odwiedzał bibliotekę, teraz potrafiłby znieść to z godnością, czy też z jakimś rodzajem obojętności wpisanej w spotkania z innymi wolontariuszami oraz pracownikami sierocińca.
— Naprawdę, to miłe, ale nie powinnaś się tym przejmować — stwierdził, odsuwając się nieco, choć wciąż posłusznie wyciągał rękę, by prowizorycznie naprawiła prujący się rękaw swetra. Nie chciał być odebrany jako ktoś faktycznie zakłopotany swym fachem, gdyż w rzeczywistości wcale tak nie było; kierował się przeczuciem, że być może nie zrozumie go dobrze i będzie jeszcze mocniej zniechęcona, choć nieznośne pragnienie, by wyjawić sekret-nie-będący-sekretem, uwierało go niczym kamyk, który przedostał się za cholewkę buta.
Nerwowy śmiech był jedynym komentarzem, który potrafił z siebie wydusić. Choć intencje nie mogły być złe, czuł, że zaczyna poruszać się po grząskim terenie najgłębiej zaszytych lęków. Pojęcie ojcostwa było mu obce – obracał bezdźwięczne słowo na języku niczym twardą landrynkę o nieokreślonym smaku. Czy potrafiłby faktycznie? Nikt przecież go nie nauczył, znał jedynie matkę. Miał wiele wątpliwości tyczących się stwierdzenia Asty, nawet jeśli rzuciła je zupełnie niezobowiązująco, by podkreślić sympatię. Kolejny raz wybrał taktowne milczenie, lecz zawiesił na jej twarzy przydługie spojrzenie, na które, ponownie, również nie powinien sobie pozwalać. Gdy wychodziła z biblioteki, zawsze wracała do k o g o ś. Nawet nieszczególnie starając się o poznanie takich faktów z jej życia, w pewnym momencie, mimowolnie, zauważył. Wiedział. Tym bardziej było mu źle, gdy słyszał jej słowa, a głowa wysyłała nieśmiałe sygnały, że dobrze by było, gdyby… gdyby rozmawiała z nim częściej, gdyby mogła poświęcić więcej uwagi i gdyby nie obawiała się, bo przecież nigdy nie miał złych intencji, a jedynie zasadnicze braki w umiejętności nawiązywania jakichkolwiek bardziej skomplikowanych relacji.
Z pomocą jak zwykle przychodziły mu motyle i uwaga skierowana niespiesznie na oglądaną przed chwilą rycinę. Tylko dzięki tej prowadzonej mimochodem, zupełnie niezobowiązującej rozmowie, potrafił zachować względny spokój i równowagę.
— Hm, my chyba tak mamy, wiesz? To znaczy ludzie… często niszczymy różne rzeczy zupełnie bez powodu. — Na pewno o tym wiedziała, lecz bezsilność słów zmusiła go do wypowiedzenia truizmu, choćby po to, by w jakiś sposób pozostać w dialogu. — Myślę jednak, że jest też sporo takich ludzi, którzy nawet teraz nie poprzestają w staraniach, aby naprawić błędy. Może nie jest jeszcze za późno, nawet dla niepylaków. — Zawsze była jakaś nadzieja. Potaknął następnie odzyskując utraconą energię. Entuzjazm rozmówcy i zachwyt nad motylimi skrzydłami był czymś, czego pragnął najbardziej na świecie (właśnie w tym momencie). — Jeśli jeszcze się spotkamy tutaj, to pokażę ci więcej takich niezwykłych motyli. Jest na przykład taki, który… och — uśmiechnął się uprzejmie nie będąc do końca pewnym, czy mówi to specjalnie, by zagrać mu na nosie, czy faktycznie nie widzi potencjalnych przeszkód przed jego podróżą w tak odległe zakątki świata, pośród ludzi, o których życiu i kulturze nie miał najmniejszego pojęcia. Pokręcił głową nieco bardziej zrezygnowany, lecz wciąż wskazując na tę samą, cierpliwą łagodność i dobroduszność. — To nie takie proste. Tu… tu przynajmniej wiedzą, że takie wynaturzenia jak ja zdarzają się w przyrodzie — stwierdził zupełnie beznamiętnie używając wobec siebie samego dość krzywdzących słów, na których wydźwięk już dawno temu przestał zwracać uwagę. Gdyby wzruszał się za każdym razem nie mógłby zwyczajnie funkcjonować, dlatego lata temu pokrył się twardą skorupą nieczułości względem uszczypliwości i niewybrednych słów kierowanych pod jego adresem. Sądził, że było to najsłuszniejsze i najmniej bolesne wyjście z sytuacji. — No a tam, tam to nie wiem zupełnie, czy mają takich olbrzymów. Nie chciałbym nikomu dołożyć do szaleństwa, czy zawału. No bo niemagiczni, to wiesz… znaczy może tam są tacy jak my, ale nie wiem. Nie znam się na tym — starał się tłumaczyć sprawę tak jak potrafił najlepiej, choć wyraźnie gubił się w meandrach rozumowania o nieznanym mu świecie. Być może, w lepszych okolicznościach, w bardziej sprzyjającej rzeczywistości, urodziłby się człowiekiem, który nie musiałby przejmować się podobnymi błahostkami. Czasami lubił marzyć o takim życiu, snuł wyobrażenia swej szczęśliwości. Wtedy jednak chwytała go gorzka refleksja zasnuwająca piękny obraz – matka zawsze powtarzała, że nie zamieniłaby tego, co ma na nic wspanialszego, czy łatwiejszego, że choć bywało ciężko, to było to życie najlepsze, o jakie nigdy nie śmiałaby prosić bogów. Zarzucał więc sobie brak pokory i nie potrafił już dalej, choćby nieśmiało, zastanawiać się nad innym losem.
Wydawało mu się, że czuje fakturę kartki nawet przez warstwę ubrań. Zgodził się na jej propozycję, a groza wypowiadanych w niewinności słów zupełnie mu umknęła, choć odnotował w pamięci nową informację tyczącą się magii runicznej.
— Dziękuję, że odpowiedziałaś mi tyle ciekawych rzeczy, mało kiedy mam okazję rozmawiać z kimś tak mądrym — przyznał zupełnie szczerze. Większością wiedzy, tej która wykraczała poza jego codzienność, dzieliła się z nim zwykle siostra, a z wiadomych przyczyn (zastanawiał się, czy wraz z awansem będzie może miała więcej czasu, czy też utknie już na dobre wśród kruczych) widywał się z nią dość rzadko. — Moja siostra na pewno by cię zaraz polubiła — stwierdził idąc za myślą, po czym zrozumiał, że znów próbuje się zbytnio spoufalać. — Znaczy. No z głową wszystko już dobrze, naprawdę. — Dla dowodu klepnął się w sam jej czubek, choć kwaśny grymas tuż po tym, świadczył raczej, że przez jeszcze jakiś czas będzie miał na niej sporego siniaka. — Chyba bez obaw będę mógł wrócić do dzieciaków.
— Naprawdę, to miłe, ale nie powinnaś się tym przejmować — stwierdził, odsuwając się nieco, choć wciąż posłusznie wyciągał rękę, by prowizorycznie naprawiła prujący się rękaw swetra. Nie chciał być odebrany jako ktoś faktycznie zakłopotany swym fachem, gdyż w rzeczywistości wcale tak nie było; kierował się przeczuciem, że być może nie zrozumie go dobrze i będzie jeszcze mocniej zniechęcona, choć nieznośne pragnienie, by wyjawić sekret-nie-będący-sekretem, uwierało go niczym kamyk, który przedostał się za cholewkę buta.
Nerwowy śmiech był jedynym komentarzem, który potrafił z siebie wydusić. Choć intencje nie mogły być złe, czuł, że zaczyna poruszać się po grząskim terenie najgłębiej zaszytych lęków. Pojęcie ojcostwa było mu obce – obracał bezdźwięczne słowo na języku niczym twardą landrynkę o nieokreślonym smaku. Czy potrafiłby faktycznie? Nikt przecież go nie nauczył, znał jedynie matkę. Miał wiele wątpliwości tyczących się stwierdzenia Asty, nawet jeśli rzuciła je zupełnie niezobowiązująco, by podkreślić sympatię. Kolejny raz wybrał taktowne milczenie, lecz zawiesił na jej twarzy przydługie spojrzenie, na które, ponownie, również nie powinien sobie pozwalać. Gdy wychodziła z biblioteki, zawsze wracała do k o g o ś. Nawet nieszczególnie starając się o poznanie takich faktów z jej życia, w pewnym momencie, mimowolnie, zauważył. Wiedział. Tym bardziej było mu źle, gdy słyszał jej słowa, a głowa wysyłała nieśmiałe sygnały, że dobrze by było, gdyby… gdyby rozmawiała z nim częściej, gdyby mogła poświęcić więcej uwagi i gdyby nie obawiała się, bo przecież nigdy nie miał złych intencji, a jedynie zasadnicze braki w umiejętności nawiązywania jakichkolwiek bardziej skomplikowanych relacji.
Z pomocą jak zwykle przychodziły mu motyle i uwaga skierowana niespiesznie na oglądaną przed chwilą rycinę. Tylko dzięki tej prowadzonej mimochodem, zupełnie niezobowiązującej rozmowie, potrafił zachować względny spokój i równowagę.
— Hm, my chyba tak mamy, wiesz? To znaczy ludzie… często niszczymy różne rzeczy zupełnie bez powodu. — Na pewno o tym wiedziała, lecz bezsilność słów zmusiła go do wypowiedzenia truizmu, choćby po to, by w jakiś sposób pozostać w dialogu. — Myślę jednak, że jest też sporo takich ludzi, którzy nawet teraz nie poprzestają w staraniach, aby naprawić błędy. Może nie jest jeszcze za późno, nawet dla niepylaków. — Zawsze była jakaś nadzieja. Potaknął następnie odzyskując utraconą energię. Entuzjazm rozmówcy i zachwyt nad motylimi skrzydłami był czymś, czego pragnął najbardziej na świecie (właśnie w tym momencie). — Jeśli jeszcze się spotkamy tutaj, to pokażę ci więcej takich niezwykłych motyli. Jest na przykład taki, który… och — uśmiechnął się uprzejmie nie będąc do końca pewnym, czy mówi to specjalnie, by zagrać mu na nosie, czy faktycznie nie widzi potencjalnych przeszkód przed jego podróżą w tak odległe zakątki świata, pośród ludzi, o których życiu i kulturze nie miał najmniejszego pojęcia. Pokręcił głową nieco bardziej zrezygnowany, lecz wciąż wskazując na tę samą, cierpliwą łagodność i dobroduszność. — To nie takie proste. Tu… tu przynajmniej wiedzą, że takie wynaturzenia jak ja zdarzają się w przyrodzie — stwierdził zupełnie beznamiętnie używając wobec siebie samego dość krzywdzących słów, na których wydźwięk już dawno temu przestał zwracać uwagę. Gdyby wzruszał się za każdym razem nie mógłby zwyczajnie funkcjonować, dlatego lata temu pokrył się twardą skorupą nieczułości względem uszczypliwości i niewybrednych słów kierowanych pod jego adresem. Sądził, że było to najsłuszniejsze i najmniej bolesne wyjście z sytuacji. — No a tam, tam to nie wiem zupełnie, czy mają takich olbrzymów. Nie chciałbym nikomu dołożyć do szaleństwa, czy zawału. No bo niemagiczni, to wiesz… znaczy może tam są tacy jak my, ale nie wiem. Nie znam się na tym — starał się tłumaczyć sprawę tak jak potrafił najlepiej, choć wyraźnie gubił się w meandrach rozumowania o nieznanym mu świecie. Być może, w lepszych okolicznościach, w bardziej sprzyjającej rzeczywistości, urodziłby się człowiekiem, który nie musiałby przejmować się podobnymi błahostkami. Czasami lubił marzyć o takim życiu, snuł wyobrażenia swej szczęśliwości. Wtedy jednak chwytała go gorzka refleksja zasnuwająca piękny obraz – matka zawsze powtarzała, że nie zamieniłaby tego, co ma na nic wspanialszego, czy łatwiejszego, że choć bywało ciężko, to było to życie najlepsze, o jakie nigdy nie śmiałaby prosić bogów. Zarzucał więc sobie brak pokory i nie potrafił już dalej, choćby nieśmiało, zastanawiać się nad innym losem.
Wydawało mu się, że czuje fakturę kartki nawet przez warstwę ubrań. Zgodził się na jej propozycję, a groza wypowiadanych w niewinności słów zupełnie mu umknęła, choć odnotował w pamięci nową informację tyczącą się magii runicznej.
— Dziękuję, że odpowiedziałaś mi tyle ciekawych rzeczy, mało kiedy mam okazję rozmawiać z kimś tak mądrym — przyznał zupełnie szczerze. Większością wiedzy, tej która wykraczała poza jego codzienność, dzieliła się z nim zwykle siostra, a z wiadomych przyczyn (zastanawiał się, czy wraz z awansem będzie może miała więcej czasu, czy też utknie już na dobre wśród kruczych) widywał się z nią dość rzadko. — Moja siostra na pewno by cię zaraz polubiła — stwierdził idąc za myślą, po czym zrozumiał, że znów próbuje się zbytnio spoufalać. — Znaczy. No z głową wszystko już dobrze, naprawdę. — Dla dowodu klepnął się w sam jej czubek, choć kwaśny grymas tuż po tym, świadczył raczej, że przez jeszcze jakiś czas będzie miał na niej sporego siniaka. — Chyba bez obaw będę mógł wrócić do dzieciaków.
Bezimienny
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:57
Kwaśny uśmiech na krótką, trudną do uchwycenia chwilę wkrada mi się na usta zaraz po wypowiedzianych przez olbrzyma słowach, a ciche westchnienie, które wyrywa mi się mimowolnie spomiędzy warg, opada dużo ciężej między nami, niż podejrzewałam. Mogłabym przysiąc, że niemal słyszę, jak oddech uderza o linoleum z kuriozalnymi znamionami złości. W końcu przygryzam więc tylko wewnętrzną stronę policzka, by bez jakiegokolwiek słowa sprzeciwu czy próby podjęcia jałowej dyskusji przytaknąć jego słowom. Bo zamiast z nim, sprzeczałabym się wyłącznie z własnym sumieniem — wiem przecież, że ma rację, choć ciężko mi to zaakceptować.
Nie powinnam przejmować się wieloma rzeczami. Nie powinnam przejmować się tym, co powiedzą inni: kiedy zamiast obiecanych na spotkanie ciastek owsianych, przyniosę paluszki z kolendrą; gdy w ostatniej chwili rozmyślę się i zamiast do kina, będę chciała pójść do karczmarnego, improwizowanego teatru; kiedy uznam, że podczas kolejnej klanowej fety, na którą zostałam zaproszona wyłącznie ze względu na matczyne nazwisko, wygodniej będę czuła się w spodniach, a nie w ściągniętej na szybko ze sklepowego manekina sukni — równie sztucznej, co atmosfera swobody panująca na towarzyskich spędach. Nie powinnam przejmować się tym, jak wyglądać będzie przyszłość jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok, bo niewiele mam w tym względzie do powiedzenia, musząc — jak co rusz powtarza mi Ingmar — podporządkować się wytyczonym mi przez Norny ścieżkom. Nie powinnam też przejmować się innymi ludźmi — nie tak inwazyjnie, jak robię to obecnie, czasem bezpardonowo wkraczając w ich życie bez pozwolenia, uznając że to będzie najwłaściwsze, że tylko w taki sposób będą mogła pomóc, choć więcej wówczas niosę szkód niż pożytku. Nie powinnam przejmować się tym, czy biorąc dodatkowy dzień wolnego w środku tygodnia, nie zaburzę swoją nieoczekiwaną potrzebą odpoczynku harmonijnego rytmu bibliotecznej pracy. Nie powinnam. Dlatego skrupulatnie, z jątrzącą się głęboko we mnie złością, wiążę na nitce porządny supeł, który nie powinien dać olbrzymowi jakiejkolwiek wymówki, by jednak przyjść do mnie z potrzebą naprawienia raz jeszcze nagle nieznośnie gryzącego mnie w palce swetra.
Ponownie unoszę kąciki ust w szybkim, nerwowym uśmiechu, chcąc już tylko jak najprędzej zapanować nad gromadzącymi się we mnie emocjami, by przypadkiem nie wybuchły, jak pojawiające się znienacka i równie prędko rozpływające się kaskadami rozważania, których kierunek, jaki zaczynają obierać, wywołuje osobliwy ucisk w dołku.
— Zawsze jest jakiś powód — wtrącam cicho, przerażona tym, w jaką stronę biegną moje myśli: że zbyt łatwo przychodzi mi znalezienie dziesiątek wymówek na to — dlaczego (niszczymy, krzywdzimy, postępujemy zupełnie egoistycznie); że prawdopodobnie bez chwili zawahania mogłabym znaleźć pretekst dla każdej z przywołanych przez niego przewin, gdybym tylko zdecydowała się pociągnąć tę dyskusję dalej. — Ale masz rację, może jeszcze nie jest za późno dla niepylaków, dla gulonów, dla selm, dla… Człowieczeństwa. — Nie pozwalam nam jednak na wejście na kolejny, grząski grunt, na zabrnięcie głębiej w tej pozornie swobodnej wymianie zdań, na przeobrażenie tej błahostki w coś, co mogłoby nam stanąć w pewnym momencie jak ość w gardle.
Unoszę zatem wyczekująco brwi, gotowa słuchać dalej o niezwykłych motylach znajdujących się na wyciągnięcie ręki, czując dziwne — przyjemne — mrowienie na myśl o tym, jakie jeszcze owady Gert jest skłonny mi pokazać. Jednak zachęcający, życzliwy uśmiech, który przywołuję na twarz znika niemal w tej samej chwili, w której się pojawia, gdy z ust olbrzyma padają zupełnie zaskakujące i zbijające mnie z tropu słowa. Blednę, szybko mrugając powiekami; nie rozumiem doboru użytych przez mężczyznę określeń, nagle przekonana, że wie — że jakimś cudem się dowiedział — jakimi epitetami zdarzało się nam, tym światłym, obytym pasterzom, określać go w zacisznych, prywatnych zakątkach biblioteki. Zaciskam mocno zęby, wytrzymując jego spojrzenie, nieoczekiwanie będące tak dojmująco smutnym, próbując odnaleźć słowa właściwe dla tej sytuacji.
Nim udaje mi się jakkolwiek zaprotestować, wyrazić jakikolwiek sprzeciw wobec tak krzywdzącego i zupełnie nie na miejscu (sierociniec pełen jest wszak takich wynaturzeń; gdyby którekolwiek z dzieci usłyszało jego słowa…) stwierdzenia, padają kolejne zdania, które jednak ani trochę nie łagodzą tego surrealistycznego uczucia: mieszanki wstydu, złości i współczucia. Czuję, jak policzki znów mi pąsowieją, jak ciepło rozlewa mi się pod skórą, wybarwiając ją rumieńcem, a serce przyspiesza swój galop — jakby nagle w stosunkowo przestronnym pomieszczeniu zrobiło się niemiłosiernie duszno. Aż zerkam w stronę okna, które niezmiennie pozostaje uchylone, a wrześniowy wiatr raz po raz wzdyma miękko opadające i muskające blat stołu zasłony.
Mam ochotę krzyczeć, żeby przestał, żeby się zamknął, żeby już więcej nie mówił choćby słowa, wszystko to jednak grzęźnie mi w gardle, a ja mogę wyłącznie patrzyć na niego ogromnymi ze zdumienia oczami, nie wiedząc, co naprawdę powinnam powiedzieć.
— Takich na pewno nie mają, bo z tym swoim małym rozumkiem jesteś wyjątkiem na skalę światową. — Wyjątkowo desperacko próbuję obrócić w żart tę dziwną konwersację, znów przywołując na usta uśmiech. Czuję tylko, że jest zupełnie sztuczny, jak na siłę włożony w puste miejsce element, którego ostre, niepasujące krawędzie drapią i rozcinają pozostałą powierzchnię. — Żartuję, żartuję. Przepraszam — dodaję prędko, reflektując się, że może wcale nie wyszło to tak zabawnie, jak mi się wydawało, jak bym chciała. — To znaczy… Naprawdę jesteś wyjątkowy i w Azji nie spotkasz drugiego takiego olbrzyma, jak u nas. Tamci są… Ci, na których natknęła się rok temu grupa badawcza mojego narzeczonego, byli bardzo… Nietowarzyscy. Dzicy? Jak tajfuny. Podobno ich gniew wywołuje te wszystkie straszne kataklizmy w tamtym rejonie świata. — Mówię, mówię, mówię gwałtownie, dławiąc się słowami i strachem pęczniejącym w gardle, starając się tylko, by nie próbował ponownie powiedzieć na swój temat czegokolwiek obraźliwego; starając się, by bzdurnym gadaniem zagłuszyć, zatamować podchodzące mi do oczu łzy. — Dlatego tak ich tam szanują. Boją się i szanują.
Przygryzam wargę tak mocno, że pod językiem czuję metaliczny posmak krwi. Za dużo. Mówię za dużo. Na zbyt wiele sobie pozwalam. Za dużo czasu już tu spędziłam, tak nagle znikając sierocińcowemu personelowi z oczu, pozostawiając innych wolontariuszy samych. Uciekam raz jeszcze wzrokiem ku drzwiom, całkowicie niewzruszonym — lekko uchylone skrzydło nie drgnęło, odkąd weszłam do środka. Niemal z ciekawością szukam po pomieszczeniu zegara, chcąc wiedzieć, ile czasu minęło, spojrzenie kładę jednak ponownie na sylwetce Gerta. I znów, znów wracam do postawy obronnej, krzyżując na piersi ramiona.
— To ja… Dziękuję — Wahanie ponownie wkrada się w brzmienie mojego głosu, bo odnoszę wrażenie, że zwyczajne podziękowanie to jednak za mało za to, co w tak przypadkowo wyrwanym fragmencie czasu był mi w stanie podarować. — Oho — krótki śmiech wyrywa mi się spomiędzy rozchylonych warg. — Lepiej uważaj, jakie znajomości mi proponujesz, bo to się może obrócić przeciwko tobie, Gercie Molanderze. Ale skoro z głową już lepie… Nie rób tak, proszę, bo wcale nie wrócisz do dzieciaków, tylko pójdziesz prosto do Alberta. Będę cię miała na oku. Jeden nierozsądny ruch i kończysz pracę na dzisiaj — ostrzegam go z trudną do utrzymania powagą, podchodząc do okna i zamykając je, a następnie jednoznacznie przenosząc spojrzenie na wyjście.
Nie powinnam przejmować się wieloma rzeczami. Nie powinnam przejmować się tym, co powiedzą inni: kiedy zamiast obiecanych na spotkanie ciastek owsianych, przyniosę paluszki z kolendrą; gdy w ostatniej chwili rozmyślę się i zamiast do kina, będę chciała pójść do karczmarnego, improwizowanego teatru; kiedy uznam, że podczas kolejnej klanowej fety, na którą zostałam zaproszona wyłącznie ze względu na matczyne nazwisko, wygodniej będę czuła się w spodniach, a nie w ściągniętej na szybko ze sklepowego manekina sukni — równie sztucznej, co atmosfera swobody panująca na towarzyskich spędach. Nie powinnam przejmować się tym, jak wyglądać będzie przyszłość jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok, bo niewiele mam w tym względzie do powiedzenia, musząc — jak co rusz powtarza mi Ingmar — podporządkować się wytyczonym mi przez Norny ścieżkom. Nie powinnam też przejmować się innymi ludźmi — nie tak inwazyjnie, jak robię to obecnie, czasem bezpardonowo wkraczając w ich życie bez pozwolenia, uznając że to będzie najwłaściwsze, że tylko w taki sposób będą mogła pomóc, choć więcej wówczas niosę szkód niż pożytku. Nie powinnam przejmować się tym, czy biorąc dodatkowy dzień wolnego w środku tygodnia, nie zaburzę swoją nieoczekiwaną potrzebą odpoczynku harmonijnego rytmu bibliotecznej pracy. Nie powinnam. Dlatego skrupulatnie, z jątrzącą się głęboko we mnie złością, wiążę na nitce porządny supeł, który nie powinien dać olbrzymowi jakiejkolwiek wymówki, by jednak przyjść do mnie z potrzebą naprawienia raz jeszcze nagle nieznośnie gryzącego mnie w palce swetra.
Ponownie unoszę kąciki ust w szybkim, nerwowym uśmiechu, chcąc już tylko jak najprędzej zapanować nad gromadzącymi się we mnie emocjami, by przypadkiem nie wybuchły, jak pojawiające się znienacka i równie prędko rozpływające się kaskadami rozważania, których kierunek, jaki zaczynają obierać, wywołuje osobliwy ucisk w dołku.
— Zawsze jest jakiś powód — wtrącam cicho, przerażona tym, w jaką stronę biegną moje myśli: że zbyt łatwo przychodzi mi znalezienie dziesiątek wymówek na to — dlaczego (niszczymy, krzywdzimy, postępujemy zupełnie egoistycznie); że prawdopodobnie bez chwili zawahania mogłabym znaleźć pretekst dla każdej z przywołanych przez niego przewin, gdybym tylko zdecydowała się pociągnąć tę dyskusję dalej. — Ale masz rację, może jeszcze nie jest za późno dla niepylaków, dla gulonów, dla selm, dla… Człowieczeństwa. — Nie pozwalam nam jednak na wejście na kolejny, grząski grunt, na zabrnięcie głębiej w tej pozornie swobodnej wymianie zdań, na przeobrażenie tej błahostki w coś, co mogłoby nam stanąć w pewnym momencie jak ość w gardle.
Unoszę zatem wyczekująco brwi, gotowa słuchać dalej o niezwykłych motylach znajdujących się na wyciągnięcie ręki, czując dziwne — przyjemne — mrowienie na myśl o tym, jakie jeszcze owady Gert jest skłonny mi pokazać. Jednak zachęcający, życzliwy uśmiech, który przywołuję na twarz znika niemal w tej samej chwili, w której się pojawia, gdy z ust olbrzyma padają zupełnie zaskakujące i zbijające mnie z tropu słowa. Blednę, szybko mrugając powiekami; nie rozumiem doboru użytych przez mężczyznę określeń, nagle przekonana, że wie — że jakimś cudem się dowiedział — jakimi epitetami zdarzało się nam, tym światłym, obytym pasterzom, określać go w zacisznych, prywatnych zakątkach biblioteki. Zaciskam mocno zęby, wytrzymując jego spojrzenie, nieoczekiwanie będące tak dojmująco smutnym, próbując odnaleźć słowa właściwe dla tej sytuacji.
Nim udaje mi się jakkolwiek zaprotestować, wyrazić jakikolwiek sprzeciw wobec tak krzywdzącego i zupełnie nie na miejscu (sierociniec pełen jest wszak takich wynaturzeń; gdyby którekolwiek z dzieci usłyszało jego słowa…) stwierdzenia, padają kolejne zdania, które jednak ani trochę nie łagodzą tego surrealistycznego uczucia: mieszanki wstydu, złości i współczucia. Czuję, jak policzki znów mi pąsowieją, jak ciepło rozlewa mi się pod skórą, wybarwiając ją rumieńcem, a serce przyspiesza swój galop — jakby nagle w stosunkowo przestronnym pomieszczeniu zrobiło się niemiłosiernie duszno. Aż zerkam w stronę okna, które niezmiennie pozostaje uchylone, a wrześniowy wiatr raz po raz wzdyma miękko opadające i muskające blat stołu zasłony.
Mam ochotę krzyczeć, żeby przestał, żeby się zamknął, żeby już więcej nie mówił choćby słowa, wszystko to jednak grzęźnie mi w gardle, a ja mogę wyłącznie patrzyć na niego ogromnymi ze zdumienia oczami, nie wiedząc, co naprawdę powinnam powiedzieć.
— Takich na pewno nie mają, bo z tym swoim małym rozumkiem jesteś wyjątkiem na skalę światową. — Wyjątkowo desperacko próbuję obrócić w żart tę dziwną konwersację, znów przywołując na usta uśmiech. Czuję tylko, że jest zupełnie sztuczny, jak na siłę włożony w puste miejsce element, którego ostre, niepasujące krawędzie drapią i rozcinają pozostałą powierzchnię. — Żartuję, żartuję. Przepraszam — dodaję prędko, reflektując się, że może wcale nie wyszło to tak zabawnie, jak mi się wydawało, jak bym chciała. — To znaczy… Naprawdę jesteś wyjątkowy i w Azji nie spotkasz drugiego takiego olbrzyma, jak u nas. Tamci są… Ci, na których natknęła się rok temu grupa badawcza mojego narzeczonego, byli bardzo… Nietowarzyscy. Dzicy? Jak tajfuny. Podobno ich gniew wywołuje te wszystkie straszne kataklizmy w tamtym rejonie świata. — Mówię, mówię, mówię gwałtownie, dławiąc się słowami i strachem pęczniejącym w gardle, starając się tylko, by nie próbował ponownie powiedzieć na swój temat czegokolwiek obraźliwego; starając się, by bzdurnym gadaniem zagłuszyć, zatamować podchodzące mi do oczu łzy. — Dlatego tak ich tam szanują. Boją się i szanują.
Przygryzam wargę tak mocno, że pod językiem czuję metaliczny posmak krwi. Za dużo. Mówię za dużo. Na zbyt wiele sobie pozwalam. Za dużo czasu już tu spędziłam, tak nagle znikając sierocińcowemu personelowi z oczu, pozostawiając innych wolontariuszy samych. Uciekam raz jeszcze wzrokiem ku drzwiom, całkowicie niewzruszonym — lekko uchylone skrzydło nie drgnęło, odkąd weszłam do środka. Niemal z ciekawością szukam po pomieszczeniu zegara, chcąc wiedzieć, ile czasu minęło, spojrzenie kładę jednak ponownie na sylwetce Gerta. I znów, znów wracam do postawy obronnej, krzyżując na piersi ramiona.
— To ja… Dziękuję — Wahanie ponownie wkrada się w brzmienie mojego głosu, bo odnoszę wrażenie, że zwyczajne podziękowanie to jednak za mało za to, co w tak przypadkowo wyrwanym fragmencie czasu był mi w stanie podarować. — Oho — krótki śmiech wyrywa mi się spomiędzy rozchylonych warg. — Lepiej uważaj, jakie znajomości mi proponujesz, bo to się może obrócić przeciwko tobie, Gercie Molanderze. Ale skoro z głową już lepie… Nie rób tak, proszę, bo wcale nie wrócisz do dzieciaków, tylko pójdziesz prosto do Alberta. Będę cię miała na oku. Jeden nierozsądny ruch i kończysz pracę na dzisiaj — ostrzegam go z trudną do utrzymania powagą, podchodząc do okna i zamykając je, a następnie jednoznacznie przenosząc spojrzenie na wyjście.
Nieznajomy
Re: w żółtym wazonie opadają kupione na rynku kwiaty (G. Molander & A. Mølgaard, wrzesień 2000) Nie 10 Gru - 2:57
— Nie wolno myśleć inaczej — stwierdził poważnie, gdy w końcu zreperowała stary sweter. Patrzył na pętelkę z zafrasowaniem i wcisnął ją głębiej, pomiędzy sploty, by nie kusiło go ponowne skubanie nici. Czułby się naprawdę niezręcznie, gdyby musiał kolejny raz zawracać jej głowę podobnymi błahostkami. Ukrył dłonie we wnętrzu rękawów, na jakiś czas zaprzestał śledzenia opisów zawartych w atlasie. Zawsze był wyraźnie ufny, a jego pokłady nadziei zdawały się być niewyczerpywalne. Może i dla niego, podobnie jak dla niepylaków i wymienionych przez Astę stworzeń, nie było za późno? Może i człowieczeństwo wciąż gdzieś się kryło? Przykrył zieleń okalaną rdzawą obręczą gęstą firaną rzęs. Nie potrafił inaczej patrzeć na świat i na człowieka, nawet jeśli głównym uczuciem towarzyszącym mu podczas spotkań z przedstawicielami rasy ludzkiej było rozczarowanie. Matka często stawała w jego obronie, choć zawsze powtarzał, że nic się nie stało. Nie chciał, aby słuchała słów, na których komendę on sam drętwiał obawiając się, że po nich nastąpi brutalny akt przemocy. Kiedy ktoś przekroczył magiczną granicę lęku i czuł prawdziwe zagrożenie, a nie zanosiło się na to, by miał jakąkolwiek możliwość ucieczki, w akcie desperacji i braku innych rozwiązań stawał naprzeciwko próbując odstraszyć go kamieniem, czy nieeleganckim zaklęciem. Z czasem zaczął przypominać szkodliwą dla człowieka zwierzynę, którą z uporem maniaka starano się wyplenić z upraw, czy z lasów, gdzie dokonywano wycinki. Trucizna słów, wnyki wyrządzanych krzywd… Zupełnie tego nie rozumiał, bo nigdy nie czynił nikomu nic złego i podobnie jak niepylak chroniący się w wapiennych występach, tak on pragnął spokoju i namiastki bezpieczeństwa w nieprzyjaznym świecie, zgarniającym coraz więcej i więcej przestrzeni zupełnie uniemożliwiając mu tym samym normalną egzystencję.
Nie sądził, że jego słowa wzbudzą jakąkolwiek reakcję poza pobłażliwym rozbawieniem; chyba nie przywykł do podobnych sytuacji, bo zwykle rozmówcy traktowali go z przymrużeniem oka – poza matką, siostrą i kilkoma bliższymi osobami. Nie wiedział, czy nagłe zdenerwowanie było wynikiem źle dobranych słów, zbytniej swobody, czy tego, że zwyczajnie nie miała ochoty słuchać jego żalów, nawet jeśli były wylewane zupełnie nieintencjonalnie.
— Mnie się boją, bo myślą, że taki jestem, ale to nie ma nic wspólnego z szacunkiem — urwał jednak prędko, gryząc się boleśnie w język, ponownie zbyt łatwo ufając i zbyt chętnie wyrzucając z siebie rzeczy tyczące się spraw osobistych. Zapał skutecznie i ostatecznie ostudziło wspomnienie narzeczonego: jak sądził osoby równie mądrej co Asta, potrafiącej zachowywać się w towarzystwie i ujmującej swą elegancją. — Przepraszam, to zupełnie nie jest miejsce ani czas. Głupoty gadam, jak to bywa ze mną dość często — stwierdził wreszcie i zamilkł trawiąc każde ze słów, każdy z dźwięków i każde, nawet najmniejsze poruszenie na jej twarzy. Sam zaczynał odczuwać, że wymiana zdań utknęła w miejscu, do którego nie powinni nigdy zabrnąć, zwłaszcza podczas pierwszego spotkania oko w oko. Nie sądził, aby po takim popisie z jego strony chciała jeszcze kiedykolwiek dopuścić do tego, by ich drogi skrzyżowały się ponownie. Trwał tak, póki ton rozmowy nie opadł nieco zahaczając o rzeczy bardziej błahe i rodzące nową nadzieję.
— Zupełnie to samo by powiedziała — teraz nie ukrywał już nawet rozbawienia, gdy pomyślał o siostrze i tych wszystkich niewinnych przytykach kierowanych wobec jego osoby. Potrzebował panicznie, by zaśmiać się ponownie i zapomnieć o nietrafionych tematach i historii azjatyckich olbrzymów. Potrafił wyobrazić sobie nawet Gerdę i Astę przy jednym stoliku: rozmawiałyby o czymś z pasją i śmiały się dźwięcznie. — Może kiedyś trzeba po prostu podjąć ryzyko, ja lubię wyzwania — dodał z pełnią dumy w głosie, gdyż czuł, że na tym polu faktycznie wyróżniał się spośród tłumu. Niezmierzona odwaga często wprawdzie wpędzała go w kłopoty i sprawiała, że porywał się na przedsięwzięcia naprawdę niebezpieczne, lecz nie wyobrażał sobie, że można tchórzliwie uciekać nawet w sytuacjach krytycznych. Jego spojrzenie nabrało ostrości, gdy bezgłośnie odbijał zaczepkę gotów, by w przyszłości zrealizować swój plan spotkania. Przerzucił kartki w atlasie, ilustracje zamigotały zlewając się w jedną, wielobarwną plamę sunącą przez całą grubość książki. Ból czaszki zdołał już zelżeć po nieostrożnym potraktowaniu miejsca urazu dłonią. Wbrew pozorom jej groźbę przyjął śmiertelnie poważnie, przełykając głośno ślinę pokiwał głową i stwierdził, że będzie uważał. Nie chciał przysporzyć jej kolejnych zmartwień.
— Jasna sprawa! — płomienne zapewnienie, jak sądził, musiało ją uspokoić, nie było innego wyjścia. — Będę się pilnował, no bo nie chcę opuszczać tego miejsca zbyt szybko. Polubiłem ich wszystkich — wymownie zerknął w kierunku drzwi, a za nimi powoli zaczynała narastać wrzawa. Prawdopodobnie dochodziła godzina powrotu starszych podopiecznych ze szkół, a to zwiastowało konieczność pomocy przy lekcjach; miał nadzieję, że dostali sporo ćwiczeń z botaniki i zoologii. Zacisnął palce na okładce atlasu, po czym zamknął go zdecydowanym ruchem, choć czynił to ze smutkiem, gdyż gest ten zwiastował zakończenie dzisiejszej podróży. Pragnął, by chwila w pokoju socjalnym trwała choć odrobinę dłużej, lecz nie miał odwagi, aby prosić o kolejne minuty wspólnej rozmowy. Patrzył na Astę z niegasnącą wdzięcznością – pierwszy raz po wielu miesiącach niezręczności mógł poznać ją prawdziwie i naiwnie wierzył, że to nie ostatnie spotkanie jakie zgotowali im bogowie (nawet po kiepskim początku i zupełnie nietrafionej rozmowie). Podniósł się z ziemi, tym razem uważając, by przez roztargnienie nie zawadzić głową o strop. Włożył atlas pod pachę. Lekko przygarbiony, wyciągnął w kierunku kobiety rękę. — Miło było cię poznać, Asto. Nie będę zajmował ci więcej czasu. — Starał się być oszczędnym w słowach, choć ich wartki nurt kusił, by mówić więcej i więcej, wyrażając swoją szczęśliwość i ekscytację. Nie powinien… Krótkie pożegnanie rozpuściło się w hałasie, gdy uchylił drzwi i wyszedł na korytarz.
— Ej, Albert, widziałem! — Zagrzmiał donośnie, choć zupełnie bez intencji faktycznego strofowania chłopca. — Może i jesteś większy od Silvii, ale to nie znaczy, że możesz ją bezkarnie ciągnąć za warkocz. Widzisz, kiedyś miałem taką sytuację… — Opowieść ciągnął dalej już poza pokojem socjalnym; bardzo nie chciał się oglądać, choć, gdy położył rękę na kędzierzawej główce dziecka, uległ pokusie i spojrzał, uśmiechając się promiennie do wspomnienia Asty. Następnie zniknęli za zakrętem ciągnącego się w nieskończoność korytarza.
Gert i Asta z tematu
Nie sądził, że jego słowa wzbudzą jakąkolwiek reakcję poza pobłażliwym rozbawieniem; chyba nie przywykł do podobnych sytuacji, bo zwykle rozmówcy traktowali go z przymrużeniem oka – poza matką, siostrą i kilkoma bliższymi osobami. Nie wiedział, czy nagłe zdenerwowanie było wynikiem źle dobranych słów, zbytniej swobody, czy tego, że zwyczajnie nie miała ochoty słuchać jego żalów, nawet jeśli były wylewane zupełnie nieintencjonalnie.
— Mnie się boją, bo myślą, że taki jestem, ale to nie ma nic wspólnego z szacunkiem — urwał jednak prędko, gryząc się boleśnie w język, ponownie zbyt łatwo ufając i zbyt chętnie wyrzucając z siebie rzeczy tyczące się spraw osobistych. Zapał skutecznie i ostatecznie ostudziło wspomnienie narzeczonego: jak sądził osoby równie mądrej co Asta, potrafiącej zachowywać się w towarzystwie i ujmującej swą elegancją. — Przepraszam, to zupełnie nie jest miejsce ani czas. Głupoty gadam, jak to bywa ze mną dość często — stwierdził wreszcie i zamilkł trawiąc każde ze słów, każdy z dźwięków i każde, nawet najmniejsze poruszenie na jej twarzy. Sam zaczynał odczuwać, że wymiana zdań utknęła w miejscu, do którego nie powinni nigdy zabrnąć, zwłaszcza podczas pierwszego spotkania oko w oko. Nie sądził, aby po takim popisie z jego strony chciała jeszcze kiedykolwiek dopuścić do tego, by ich drogi skrzyżowały się ponownie. Trwał tak, póki ton rozmowy nie opadł nieco zahaczając o rzeczy bardziej błahe i rodzące nową nadzieję.
— Zupełnie to samo by powiedziała — teraz nie ukrywał już nawet rozbawienia, gdy pomyślał o siostrze i tych wszystkich niewinnych przytykach kierowanych wobec jego osoby. Potrzebował panicznie, by zaśmiać się ponownie i zapomnieć o nietrafionych tematach i historii azjatyckich olbrzymów. Potrafił wyobrazić sobie nawet Gerdę i Astę przy jednym stoliku: rozmawiałyby o czymś z pasją i śmiały się dźwięcznie. — Może kiedyś trzeba po prostu podjąć ryzyko, ja lubię wyzwania — dodał z pełnią dumy w głosie, gdyż czuł, że na tym polu faktycznie wyróżniał się spośród tłumu. Niezmierzona odwaga często wprawdzie wpędzała go w kłopoty i sprawiała, że porywał się na przedsięwzięcia naprawdę niebezpieczne, lecz nie wyobrażał sobie, że można tchórzliwie uciekać nawet w sytuacjach krytycznych. Jego spojrzenie nabrało ostrości, gdy bezgłośnie odbijał zaczepkę gotów, by w przyszłości zrealizować swój plan spotkania. Przerzucił kartki w atlasie, ilustracje zamigotały zlewając się w jedną, wielobarwną plamę sunącą przez całą grubość książki. Ból czaszki zdołał już zelżeć po nieostrożnym potraktowaniu miejsca urazu dłonią. Wbrew pozorom jej groźbę przyjął śmiertelnie poważnie, przełykając głośno ślinę pokiwał głową i stwierdził, że będzie uważał. Nie chciał przysporzyć jej kolejnych zmartwień.
— Jasna sprawa! — płomienne zapewnienie, jak sądził, musiało ją uspokoić, nie było innego wyjścia. — Będę się pilnował, no bo nie chcę opuszczać tego miejsca zbyt szybko. Polubiłem ich wszystkich — wymownie zerknął w kierunku drzwi, a za nimi powoli zaczynała narastać wrzawa. Prawdopodobnie dochodziła godzina powrotu starszych podopiecznych ze szkół, a to zwiastowało konieczność pomocy przy lekcjach; miał nadzieję, że dostali sporo ćwiczeń z botaniki i zoologii. Zacisnął palce na okładce atlasu, po czym zamknął go zdecydowanym ruchem, choć czynił to ze smutkiem, gdyż gest ten zwiastował zakończenie dzisiejszej podróży. Pragnął, by chwila w pokoju socjalnym trwała choć odrobinę dłużej, lecz nie miał odwagi, aby prosić o kolejne minuty wspólnej rozmowy. Patrzył na Astę z niegasnącą wdzięcznością – pierwszy raz po wielu miesiącach niezręczności mógł poznać ją prawdziwie i naiwnie wierzył, że to nie ostatnie spotkanie jakie zgotowali im bogowie (nawet po kiepskim początku i zupełnie nietrafionej rozmowie). Podniósł się z ziemi, tym razem uważając, by przez roztargnienie nie zawadzić głową o strop. Włożył atlas pod pachę. Lekko przygarbiony, wyciągnął w kierunku kobiety rękę. — Miło było cię poznać, Asto. Nie będę zajmował ci więcej czasu. — Starał się być oszczędnym w słowach, choć ich wartki nurt kusił, by mówić więcej i więcej, wyrażając swoją szczęśliwość i ekscytację. Nie powinien… Krótkie pożegnanie rozpuściło się w hałasie, gdy uchylił drzwi i wyszedł na korytarz.
— Ej, Albert, widziałem! — Zagrzmiał donośnie, choć zupełnie bez intencji faktycznego strofowania chłopca. — Może i jesteś większy od Silvii, ale to nie znaczy, że możesz ją bezkarnie ciągnąć za warkocz. Widzisz, kiedyś miałem taką sytuację… — Opowieść ciągnął dalej już poza pokojem socjalnym; bardzo nie chciał się oglądać, choć, gdy położył rękę na kędzierzawej główce dziecka, uległ pokusie i spojrzał, uśmiechając się promiennie do wspomnienia Asty. Następnie zniknęli za zakrętem ciągnącego się w nieskończoność korytarza.
Gert i Asta z tematu