Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000)
2 posters
Nieznajomy
Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:33
Składam się głównie z wody
I z wątpliwości
Ciało mizerne
Skóra napięta na kości
Czaszka nadpsuta od palących myśli
Sygnał leci przez skórę do pospinanych mięśni
To prawie jak spędzić wieczność w ciemnym, zimnym i mokrym kanale. W czarnej i głuchej studni. Tylko że ten koszmar trwa. Tak w zasadzie wcale nie jest koszmarem. To nawet nie jest sen na jawie. To prawda. Bardzo chciałaby, żeby to był jednak sen. W snach boli mniej. Poza tym to wszystko puszcza, kiedy otworzysz oczy. Tutaj mogłoby być odwrotnie. Wdech. Krok do przodu. Kolejny. Jeszcze jeden. Pociągnięcie nosem. Żyję. Całkiem nieźle. Ciało jeszcze nigdy nie było tak posłuszne. Dzielne. Uparte. Musi tylko złapać dobry rytm.
Włosy już zdecydowanie za długie. Wpadają do oczu, a splątane, tłuste końcówki drażnią kark. Czas się ich pozbyć. Zawsze robił to Pekka, ale Pekki tu teraz nie ma. I nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek wróci. Czy ty kiedykolwiek wrócisz.
Rany na dłoniach nie zdążyły jeszcze całkowicie się zagoić. Swoją drogą Erika nie była pewna, czy kiedykolwiek zasklepiły się do końca. Papieros niechlujnie trzymany przez odmrożone palce. Sine knykcie. Cienka, spękana skóra majaczyła zza rękawów obdartego, spłowiałego płaszcza, który pamięta jeszcze ostatni trzask drzwi rodzinnego domu. Rodzinny dom. Dość egzotyczne określenie na miejsce, które puściłaś z dymem. Co zrobisz teraz? Gdzie przynależysz? Potrafisz zostawić po sobie coś więcej, niż popiół? Potrafisz przestać targać za sobą ten bagaż?
Wspomnienia wracały do niej tak często, że zdążyła się do nich przyzwyczaić, oswoiła je i zaczęła z nimi dyskutować. Czasem powiedziała coś pod nosem, czasem odgoniła myśl energicznym ruchem ręki, raz na jakiś czas ściągając na siebie pytające spojrzenia. Tylko teraz świat był odrobinę bardziej szary i mniej wyraźny, a myśli głośniejsze, prawdopodobnie dlatego, że była zbyt głodna, by się hamować. Ta usilna wola przetrwania mimo wielu sygnałów, że lepiej, gdyby cię tu już nie było. Lepiej, jeśli zaszyjesz się gdzieś i znikniesz. Dla dobra ogółu. Ale nie wiadomo tylko, kto męczyłby się mniej, bo przecież nie jesteś tu kurwa po to, żeby robić światu dobrze. Bez ciebie wszystko będzie wyglądać dokładnie tak samo. Nic się nie zmieni. Ludzie wiele rzeczy robią, bo tak jest sprawiedliwie - kierują się naiwnym myśleniem, że cierpienie uszlachetnia. Nie ma nic szlachetnego w samotnym błąkaniu się po nocy z pustym żołądkiem i palącą ochotą wybicia komuś kilku zębów. Bo życie nie jest sprawiedliwe. Bo jesteś na tyle skrzywdzony, że krzywdzenie innych staje się uprzejmą przysługą, wyrównywaniem rachunków ze wszechświatem. Bo nawiedzają cię wspomnienia o ludziach, którzy kiedyś wybrali życie przy tobie i to był ich największy błąd, bo jeszcze nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Teraz też ich tu nie ma. A ty jesteś. Prawie. Jeszcze. O ironio. Mogłoby być odwrotnie. Gdyby stała teraz przed lustrem, pewnie by w nie uderzyła. Bogowie mieliby niezły ubaw.
Trudno powiedzieć, w którym momencie przeciśnięcie się przez to jedno uchylone okno, wydało jej się dobrym pomysłem. Samą kamienicę obserwowała już wcześniej, od kilku tygodni snuła misterne plany dotyczące dostania się na samą górę, przyciągana światłem, śmiechami i przytłumioną muzyką wydobywającą się ze środka. Często wieczorami przystawała, obserwując lokatorów z bezpiecznej odległości, badała grunt. Dawno nic nie budziło w niej takiego zainteresowania. Coś nowego, czego dotąd nie znała. Coś równie nieosiągalnego, co jedynie prowokowało do przekroczenia znanej już granicy. Dotąd nie włamywała się do cudzych mieszkań, jej celem były lokalne, cuchnące bary i miejscowy targ. Teraz pragnęła czegoś więcej. Nawet jeżeli za murami tej kamienicy czai się śmierć. Może to waśnie ten dzień. Dawno nie czuła się tak gotowa. Brakowało jej tej konfrontacji. Dziś ta mała obsesja skumulowała się w całym jej słabym ciele, żeby dać jej do zrozumienia, że jeżeli wszystko ma się skończyć, to właśnie w tym miejscu. Żeby tylko dobrze mnie znieczulili.
Otrzepała płaszcz, rozejrzała się po pomieszczeniu. Przywitała ją wyjątkowa pustka. Prawdopodobnie kuchnia. Panował tu półmrok, ale z odgłosów z korytarza Erika wywnioskowała, że widocznie wszyscy bawili się wszędzie, tylko akurat nie tutaj. I całe szczęście, miała jeszcze chwilę na ochłonięcie. Odruchowo wrzuciła kilka leżących na blacie bułek cynamonowych do płaszcza, ostatnią pakując sobie do buzi i opróżniła kieliszek z bliżej nieokreślonym płynem w środku. Ten przyjemnie rozgrzał gardło i rozlał się ciepłem po reszcie obolałego, zmarzniętego ciała. Rozpięła kilka guzików, uwalniając się od poczucia zagotowania, przysiadła na krześle i wychyliła kolejny kieliszek. Zagarnęła jasne włosy do tyłu, próbując zapanować nad swoim oddechem. Ekscytacja była jednak zbyt duża. Okej, jeśli ktoś cię zauważy i zacznie krzyczeć, po prostu rzuć w niego metalową tacą.
I z wątpliwości
Ciało mizerne
Skóra napięta na kości
Czaszka nadpsuta od palących myśli
Sygnał leci przez skórę do pospinanych mięśni
To prawie jak spędzić wieczność w ciemnym, zimnym i mokrym kanale. W czarnej i głuchej studni. Tylko że ten koszmar trwa. Tak w zasadzie wcale nie jest koszmarem. To nawet nie jest sen na jawie. To prawda. Bardzo chciałaby, żeby to był jednak sen. W snach boli mniej. Poza tym to wszystko puszcza, kiedy otworzysz oczy. Tutaj mogłoby być odwrotnie. Wdech. Krok do przodu. Kolejny. Jeszcze jeden. Pociągnięcie nosem. Żyję. Całkiem nieźle. Ciało jeszcze nigdy nie było tak posłuszne. Dzielne. Uparte. Musi tylko złapać dobry rytm.
Włosy już zdecydowanie za długie. Wpadają do oczu, a splątane, tłuste końcówki drażnią kark. Czas się ich pozbyć. Zawsze robił to Pekka, ale Pekki tu teraz nie ma. I nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek wróci. Czy ty kiedykolwiek wrócisz.
Rany na dłoniach nie zdążyły jeszcze całkowicie się zagoić. Swoją drogą Erika nie była pewna, czy kiedykolwiek zasklepiły się do końca. Papieros niechlujnie trzymany przez odmrożone palce. Sine knykcie. Cienka, spękana skóra majaczyła zza rękawów obdartego, spłowiałego płaszcza, który pamięta jeszcze ostatni trzask drzwi rodzinnego domu. Rodzinny dom. Dość egzotyczne określenie na miejsce, które puściłaś z dymem. Co zrobisz teraz? Gdzie przynależysz? Potrafisz zostawić po sobie coś więcej, niż popiół? Potrafisz przestać targać za sobą ten bagaż?
Wspomnienia wracały do niej tak często, że zdążyła się do nich przyzwyczaić, oswoiła je i zaczęła z nimi dyskutować. Czasem powiedziała coś pod nosem, czasem odgoniła myśl energicznym ruchem ręki, raz na jakiś czas ściągając na siebie pytające spojrzenia. Tylko teraz świat był odrobinę bardziej szary i mniej wyraźny, a myśli głośniejsze, prawdopodobnie dlatego, że była zbyt głodna, by się hamować. Ta usilna wola przetrwania mimo wielu sygnałów, że lepiej, gdyby cię tu już nie było. Lepiej, jeśli zaszyjesz się gdzieś i znikniesz. Dla dobra ogółu. Ale nie wiadomo tylko, kto męczyłby się mniej, bo przecież nie jesteś tu kurwa po to, żeby robić światu dobrze. Bez ciebie wszystko będzie wyglądać dokładnie tak samo. Nic się nie zmieni. Ludzie wiele rzeczy robią, bo tak jest sprawiedliwie - kierują się naiwnym myśleniem, że cierpienie uszlachetnia. Nie ma nic szlachetnego w samotnym błąkaniu się po nocy z pustym żołądkiem i palącą ochotą wybicia komuś kilku zębów. Bo życie nie jest sprawiedliwe. Bo jesteś na tyle skrzywdzony, że krzywdzenie innych staje się uprzejmą przysługą, wyrównywaniem rachunków ze wszechświatem. Bo nawiedzają cię wspomnienia o ludziach, którzy kiedyś wybrali życie przy tobie i to był ich największy błąd, bo jeszcze nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Teraz też ich tu nie ma. A ty jesteś. Prawie. Jeszcze. O ironio. Mogłoby być odwrotnie. Gdyby stała teraz przed lustrem, pewnie by w nie uderzyła. Bogowie mieliby niezły ubaw.
Trudno powiedzieć, w którym momencie przeciśnięcie się przez to jedno uchylone okno, wydało jej się dobrym pomysłem. Samą kamienicę obserwowała już wcześniej, od kilku tygodni snuła misterne plany dotyczące dostania się na samą górę, przyciągana światłem, śmiechami i przytłumioną muzyką wydobywającą się ze środka. Często wieczorami przystawała, obserwując lokatorów z bezpiecznej odległości, badała grunt. Dawno nic nie budziło w niej takiego zainteresowania. Coś nowego, czego dotąd nie znała. Coś równie nieosiągalnego, co jedynie prowokowało do przekroczenia znanej już granicy. Dotąd nie włamywała się do cudzych mieszkań, jej celem były lokalne, cuchnące bary i miejscowy targ. Teraz pragnęła czegoś więcej. Nawet jeżeli za murami tej kamienicy czai się śmierć. Może to waśnie ten dzień. Dawno nie czuła się tak gotowa. Brakowało jej tej konfrontacji. Dziś ta mała obsesja skumulowała się w całym jej słabym ciele, żeby dać jej do zrozumienia, że jeżeli wszystko ma się skończyć, to właśnie w tym miejscu. Żeby tylko dobrze mnie znieczulili.
Otrzepała płaszcz, rozejrzała się po pomieszczeniu. Przywitała ją wyjątkowa pustka. Prawdopodobnie kuchnia. Panował tu półmrok, ale z odgłosów z korytarza Erika wywnioskowała, że widocznie wszyscy bawili się wszędzie, tylko akurat nie tutaj. I całe szczęście, miała jeszcze chwilę na ochłonięcie. Odruchowo wrzuciła kilka leżących na blacie bułek cynamonowych do płaszcza, ostatnią pakując sobie do buzi i opróżniła kieliszek z bliżej nieokreślonym płynem w środku. Ten przyjemnie rozgrzał gardło i rozlał się ciepłem po reszcie obolałego, zmarzniętego ciała. Rozpięła kilka guzików, uwalniając się od poczucia zagotowania, przysiadła na krześle i wychyliła kolejny kieliszek. Zagarnęła jasne włosy do tyłu, próbując zapanować nad swoim oddechem. Ekscytacja była jednak zbyt duża. Okej, jeśli ktoś cię zauważy i zacznie krzyczeć, po prostu rzuć w niego metalową tacą.
Bezimienny
Re: Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:34
Portret jej adopcyjnych rodziców wisiał nad marmurowym kominkiem w ten sam ponury sposób, w jaki kat wisiał nad ofiarą, unosząc miecz ponad jej kark kilka sekund przed śmiercią. W tej historii to oni nie żyli, ale to Beau czuła się jak skazaniec. Ich oczy — blade, piękne oczy ludzi z wyższych sfer; ich usta — wygięte w uśmiechach, które potrafili utrzymywać w linii nieskazitelnego łuku długimi godzinami; ich rysy — tak bardzo niepodobne do tych, które widziała w lustrze. Zara i Per nie potrafiliby nigdy pokochać jej tak, jak kocha się dziecko, to nie miało jednak znaczenia, bo Beau nigdy nie potrafiła być dzieckiem. Nie było w niej wdzięczności za życie, które jej kupili, nie było żalu kogoś, kto nie spełnił oczekiwań — w dniu, w którym umarli stali się jej obcy. Przypominali postacie, które wymyśliła na rzecz jakiejś historii, której od lat nikomu nie opowiadała. Sprzedała ich rzeczy, połowę ich dobytku, wszystkie ulubione książki, płyty i klejnoty w złotych oprawach; zamknęła na klucz drzwi ich dawnej sypialni, choć to stała niemal pusta; pozbyła się wspomnień, które po latach okazały się zimne, milczące i pojawiające się czasem jedynie na peryferiach pola widzenia jak mglista zjawa. Portret jednak został. Oprawiony w perłową ramę, obserwujący leniwie wystawnie urządzony salon, do którego meble sami wybierali w trakcie swoich podróży po Europie. Portret został, bo Beau nie potrafiła go nikomu oddać, nie potrafiła go też spalić. Był ostatnią czerwoną linią niezagojonego zadrapania, wpatrująca się w nią, gdy próbowała żyć po swojemu. A teraz, kiedy siedziała na sofie z kieliszkiem szampana między szczupłymi palcami i mierzyła się na spojrzenia z Perem Laursenem, pomyślała, że powinna nakleić na nich plaster — przykryć portret czarnym muślinem tak jak przykrywało się lustra w dniach żałoby.
Nie mogła zatrzasnąć z siebie ich spojrzenia, nieważne jak dużo wypiła, choć szampan był mocny, a szkło mieniło się między sylwetkami jej znajomych jak lodowe rzeźby. Wszyscy zdawali się mniej trzeźwi od niej — ich głosy miały w sobie śpiewność alkoholu, śmiechy były szczere i słodkie, zaróżowione policzki sprawiali, że wydali się młodsi i szczęśliwsi. Beau zapomniała powoli jak to jest. Pijacka radość zamieniła się w stan stałego poddenerwowania, narkotyki utrzymywały ją coraz częściej w osłupiałej obojętności. Nie mogła odbić na swojej twarzy ich szczęścia, wiec czasem udawała, chichocząc i zostawiając na ich czołach krótkie pocałunki. Każda nietrzeźwość groziła jednak powrotem do rzeczywistości — do surowego, prawdziwego świata, który rozciągał się poza ścianami jej apartamentu rozległymi polami mrozu i porozrzucanymi punktami obcych ciał. Gdy alkohol znikał, musiała ustać znów w miejscu, w którym poczucie straty było najgłośniejsze — usłyszeć znów, jak wszystko wokół wola jej dawne imię i przypomina o tym, że nic jej już nie czeka.
Było późno, gdy zdała sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wysiedzieć w miejscu, a głośna bawialnia wypełnia się cierpkim smakiem jej rozżalenia. Musiała zapalić, musiała schować się gdzieś na kutym balkonie tego cholernego mieszkania i pozwolić zimnemu, nocnemu powietrzu przegryźć sobie drogę do zaciśniętego w supeł serca. Gdy szła korytarzem, długie ściany nachylały się nad nią jak śnieżne niebo, przyglądając się jej oczami wszystkich tych obrazów, które z taką pasją kupowali Laursenowie — widmowe krajobrazy wczesnego romantyzmu, renesansowe portrety, barokowe sceny roztańczone w bogatych ogrodach oraz jej ulubione, współczesne plamy barw i kanciaste kształty poustawiane na połaciach wielkich, prostokątnych płócien. Zmierzała do sypialni, powoli oddalając się od chaosu rozbawionego przyjęcia, wtem jednak coś zatrzymało ją nieopodal wejścia do kuchni — dźwięki, krótka oznaka czyjegoś istnienia przemykająca przez ciemność szerokiego pomieszczenia. Ustała zaraz za framugą, kilka sekund obserwując małą scenkę, którą jej złodziej odgrywał właśnie na zdobionych kafelkach. Postać była drobna i zwinna, przypominała jedynie cień rzucany na zarysy kuchennych szafek. Zaostrzony profil, duży płaszcz, dłoń sięgająca po ułożone na blacie bułki. Przeszło jej przez myśl, że powinna zostawić nieproszonego gościa w spokoju — niech weźmie to, czego potrzebuje i wysunie się przez okno z [przyjemnym uczuciem triumfu. Była jednak głodna zabawy i dobrego towarzystwa, nagle przekonana, że jedyną drogą do naprawienia tej nocy będzie stanięcie oko w oko z duchem.
— Mamy jeszcze tort bezowy, jeżeli masz ochotę… Ja osobiście nie przepadam — odezwała się, głosem nienaturalnie wręcz lekkim. W słowach wybrzmiewał uśmiech — uroczy, słodki uśmiech wymalowany na jasnej twarzy pojedynczym pociągnięciem pędzla. Stała oparta o framugę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, a lekki materiał szyfonowej koszuli spływał gładko z jej ramienia, odsłaniając pętle złotych łańcuszków zdobiących szyję. — Nie krępuj się — dodała jeszcze, przyglądając się ukrytej w ciemności postaci z ukosa. — Należy ci się! Nie wiem jak, cholera, wlazłaś aż tutaj... Powinnam nazywać cię pchłą albo pająkiem, co?
Nie mogła zatrzasnąć z siebie ich spojrzenia, nieważne jak dużo wypiła, choć szampan był mocny, a szkło mieniło się między sylwetkami jej znajomych jak lodowe rzeźby. Wszyscy zdawali się mniej trzeźwi od niej — ich głosy miały w sobie śpiewność alkoholu, śmiechy były szczere i słodkie, zaróżowione policzki sprawiali, że wydali się młodsi i szczęśliwsi. Beau zapomniała powoli jak to jest. Pijacka radość zamieniła się w stan stałego poddenerwowania, narkotyki utrzymywały ją coraz częściej w osłupiałej obojętności. Nie mogła odbić na swojej twarzy ich szczęścia, wiec czasem udawała, chichocząc i zostawiając na ich czołach krótkie pocałunki. Każda nietrzeźwość groziła jednak powrotem do rzeczywistości — do surowego, prawdziwego świata, który rozciągał się poza ścianami jej apartamentu rozległymi polami mrozu i porozrzucanymi punktami obcych ciał. Gdy alkohol znikał, musiała ustać znów w miejscu, w którym poczucie straty było najgłośniejsze — usłyszeć znów, jak wszystko wokół wola jej dawne imię i przypomina o tym, że nic jej już nie czeka.
Było późno, gdy zdała sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wysiedzieć w miejscu, a głośna bawialnia wypełnia się cierpkim smakiem jej rozżalenia. Musiała zapalić, musiała schować się gdzieś na kutym balkonie tego cholernego mieszkania i pozwolić zimnemu, nocnemu powietrzu przegryźć sobie drogę do zaciśniętego w supeł serca. Gdy szła korytarzem, długie ściany nachylały się nad nią jak śnieżne niebo, przyglądając się jej oczami wszystkich tych obrazów, które z taką pasją kupowali Laursenowie — widmowe krajobrazy wczesnego romantyzmu, renesansowe portrety, barokowe sceny roztańczone w bogatych ogrodach oraz jej ulubione, współczesne plamy barw i kanciaste kształty poustawiane na połaciach wielkich, prostokątnych płócien. Zmierzała do sypialni, powoli oddalając się od chaosu rozbawionego przyjęcia, wtem jednak coś zatrzymało ją nieopodal wejścia do kuchni — dźwięki, krótka oznaka czyjegoś istnienia przemykająca przez ciemność szerokiego pomieszczenia. Ustała zaraz za framugą, kilka sekund obserwując małą scenkę, którą jej złodziej odgrywał właśnie na zdobionych kafelkach. Postać była drobna i zwinna, przypominała jedynie cień rzucany na zarysy kuchennych szafek. Zaostrzony profil, duży płaszcz, dłoń sięgająca po ułożone na blacie bułki. Przeszło jej przez myśl, że powinna zostawić nieproszonego gościa w spokoju — niech weźmie to, czego potrzebuje i wysunie się przez okno z [przyjemnym uczuciem triumfu. Była jednak głodna zabawy i dobrego towarzystwa, nagle przekonana, że jedyną drogą do naprawienia tej nocy będzie stanięcie oko w oko z duchem.
— Mamy jeszcze tort bezowy, jeżeli masz ochotę… Ja osobiście nie przepadam — odezwała się, głosem nienaturalnie wręcz lekkim. W słowach wybrzmiewał uśmiech — uroczy, słodki uśmiech wymalowany na jasnej twarzy pojedynczym pociągnięciem pędzla. Stała oparta o framugę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, a lekki materiał szyfonowej koszuli spływał gładko z jej ramienia, odsłaniając pętle złotych łańcuszków zdobiących szyję. — Nie krępuj się — dodała jeszcze, przyglądając się ukrytej w ciemności postaci z ukosa. — Należy ci się! Nie wiem jak, cholera, wlazłaś aż tutaj... Powinnam nazywać cię pchłą albo pająkiem, co?
Nieznajomy
Re: Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:34
Poły płaszcza zaczęły ciążyć na barkach. Starła kropelki potu ze skroni i kilkoma zwinnymi ruchami wysunęła ręce z szerokich rękawów. Musiała wyglądać absurdalnie - w starym, rozciągniętym swetrze, za dużej koszuli i w parze za długich, ubłoconych przy nogawkach spodni, ściągniętymi roboczo w pasie. Własność Pekki. Jak wszystko, co do tej pory zyskała, wszystko, z czym tutaj zaczynała i wszystko, z czym tu skończy. To całkiem niewiele.
Wiedziała, że stała się czymś innym, niż przypuszczała. Czymś zdecydowanie słabszym i zależnym i przez te kilka lat tak naprawdę nic nie uległo zmianie, poza tym, że było jeszcze gorzej. W pewien sposób brzydziła się sobą i tego, jak żałośnie zwierzęce życie przyszło jej wieść. Bez rodziny, bez domu, bez nadziei na czyjąś litość, bo jej natura nigdy do tego nie dopuści; bo ma w sobie za dużo strachu, o którym lubi mówić, że jest dumą. Bure, butne szczenię.
Widziała dziś we śnie smukłe dłonie, wyciągnięte w jej stronę. Piękne, delikatne, o idealnie zaokrąglonych, migdałowych paznokciach i perłowej, cienkiej skórze. Przywoływały mgliste poranki w Helsinkach, kiedy powieki nie były jeszcze na tyle silne, by odeprzeć cały blask wschodzącego słońca. Słony smak kaszy w ustach, zapach mielonej kawy z melasą, świeżych jagód i miodu. Dłonie nagle zmieniły swój kształt, ich palce zgrubiały; czarne paznokcie chciały teraz zacisnąć się na jej szyi. Wtedy otworzyła oczy i już wiedziała, czego pragnie najbardziej na świecie. Piękna wizja, w której umiera się na wolności. Jeszcze piękniejsza, kiedy przestajesz uciekać. Klatki dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Ona swoją już dawno opuściła. Widziała, jak płonie. Popiół tańczył nad jej głową, opadał na ramiona, jak czarny śnieg.
Nie miała żadnych zdjęć. Jedyne blade wspomnienia to obrazy, smaki, zapachy i głosy, które odnajdywały ją w najbardziej bezbronnym momencie. Czasem były tak niewyraźne, że część z nich już kilkukrotnie uległa zmianie i Erika nie miała pewności, czy to naprawdę było jej życie, czy przypadkiem nie projektuje sobie wspomnień na potrzeby własnej podświadomości.
Kiedy była mała, często wyobrażała sobie, że ściąga z siebie skórę, jak kostium. Spod niej, przy kończynach, majaczyły skomplikowane sploty nerwów, mapy żyłek - małe, cienkie, ciemne rzeki - skupiska kości i chrząstek; w jej ścisłym centrum - cała treść, skondensowany ustrój życia. Wszystko upchnięte niedbale jak w zapełnianej w pośpiechu walizce. Tak wywrócona na drugą stronę, patrzyła na siebie w lustrze i nie wiedziała, kim jest i kim będzie. Jak nazwać ten misterny zbiór? Tu nie ma nic do nazwania.
Poderwała się z miejsca, słysząc drugi głos w pomieszczeniu. Straciła swoją czujność. Przełknęła to, co miała w ustach. Słodko-gorzka mieszanka alkoholu i lukru. Jedno rozlewało się ciepłem w dół gardła, drugie sklejało usta. Wytarła usta wierzchem dłoni, odruchowo cofając się w stronę, skąd przyszła, ale nie miała zamiaru uciekać, tylko lepiej przyjrzeć sylwetce w progu kuchni. – Może powinnaś – przechyliła głowę, nie ukrywając, że spodobał jej się ten komentarz. Smutne, delikatnie odurzone iskry w jej oczach zatańczyły teraz swój radosny taniec. - To twój dom? - nie była pewna, czy umysł nie robi jej kolejnego psikusa, bo istotnie nie widziała w swoim życiu jeszcze nikogo tak ujmującego i hipnotyzującego jednocześnie i zdawać by się mogło, że wszystko, co do tej pory przeżyła, mogło sprowadzić się do tej właśnie chwili. To tym bardziej nakazywało jej wyartykułować tę skromną prośbę.
- Zabij mnie – licho wie, co w tym momencie kazało jej przypomnieć sobie o cynamonowych bułkach w kieszeniach jej płaszcza i co nieznajoma mogła w tym momencie sobie o niej pomyśleć. Tak jak usłyszała, łatwo można ją przecież zdeptać. - Nikt się nie dowie. Prawdopodobnie nikt nie zauważy – proszę. – Ktoś tam pewnie się nawet ucieszy - zacisnęła palce na parapecie. Kości jej nadgarstków strzeliły cicho jak garść małych patyczków.
Wiedziała, że stała się czymś innym, niż przypuszczała. Czymś zdecydowanie słabszym i zależnym i przez te kilka lat tak naprawdę nic nie uległo zmianie, poza tym, że było jeszcze gorzej. W pewien sposób brzydziła się sobą i tego, jak żałośnie zwierzęce życie przyszło jej wieść. Bez rodziny, bez domu, bez nadziei na czyjąś litość, bo jej natura nigdy do tego nie dopuści; bo ma w sobie za dużo strachu, o którym lubi mówić, że jest dumą. Bure, butne szczenię.
Widziała dziś we śnie smukłe dłonie, wyciągnięte w jej stronę. Piękne, delikatne, o idealnie zaokrąglonych, migdałowych paznokciach i perłowej, cienkiej skórze. Przywoływały mgliste poranki w Helsinkach, kiedy powieki nie były jeszcze na tyle silne, by odeprzeć cały blask wschodzącego słońca. Słony smak kaszy w ustach, zapach mielonej kawy z melasą, świeżych jagód i miodu. Dłonie nagle zmieniły swój kształt, ich palce zgrubiały; czarne paznokcie chciały teraz zacisnąć się na jej szyi. Wtedy otworzyła oczy i już wiedziała, czego pragnie najbardziej na świecie. Piękna wizja, w której umiera się na wolności. Jeszcze piękniejsza, kiedy przestajesz uciekać. Klatki dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Ona swoją już dawno opuściła. Widziała, jak płonie. Popiół tańczył nad jej głową, opadał na ramiona, jak czarny śnieg.
Nie miała żadnych zdjęć. Jedyne blade wspomnienia to obrazy, smaki, zapachy i głosy, które odnajdywały ją w najbardziej bezbronnym momencie. Czasem były tak niewyraźne, że część z nich już kilkukrotnie uległa zmianie i Erika nie miała pewności, czy to naprawdę było jej życie, czy przypadkiem nie projektuje sobie wspomnień na potrzeby własnej podświadomości.
Kiedy była mała, często wyobrażała sobie, że ściąga z siebie skórę, jak kostium. Spod niej, przy kończynach, majaczyły skomplikowane sploty nerwów, mapy żyłek - małe, cienkie, ciemne rzeki - skupiska kości i chrząstek; w jej ścisłym centrum - cała treść, skondensowany ustrój życia. Wszystko upchnięte niedbale jak w zapełnianej w pośpiechu walizce. Tak wywrócona na drugą stronę, patrzyła na siebie w lustrze i nie wiedziała, kim jest i kim będzie. Jak nazwać ten misterny zbiór? Tu nie ma nic do nazwania.
Poderwała się z miejsca, słysząc drugi głos w pomieszczeniu. Straciła swoją czujność. Przełknęła to, co miała w ustach. Słodko-gorzka mieszanka alkoholu i lukru. Jedno rozlewało się ciepłem w dół gardła, drugie sklejało usta. Wytarła usta wierzchem dłoni, odruchowo cofając się w stronę, skąd przyszła, ale nie miała zamiaru uciekać, tylko lepiej przyjrzeć sylwetce w progu kuchni. – Może powinnaś – przechyliła głowę, nie ukrywając, że spodobał jej się ten komentarz. Smutne, delikatnie odurzone iskry w jej oczach zatańczyły teraz swój radosny taniec. - To twój dom? - nie była pewna, czy umysł nie robi jej kolejnego psikusa, bo istotnie nie widziała w swoim życiu jeszcze nikogo tak ujmującego i hipnotyzującego jednocześnie i zdawać by się mogło, że wszystko, co do tej pory przeżyła, mogło sprowadzić się do tej właśnie chwili. To tym bardziej nakazywało jej wyartykułować tę skromną prośbę.
- Zabij mnie – licho wie, co w tym momencie kazało jej przypomnieć sobie o cynamonowych bułkach w kieszeniach jej płaszcza i co nieznajoma mogła w tym momencie sobie o niej pomyśleć. Tak jak usłyszała, łatwo można ją przecież zdeptać. - Nikt się nie dowie. Prawdopodobnie nikt nie zauważy – proszę. – Ktoś tam pewnie się nawet ucieszy - zacisnęła palce na parapecie. Kości jej nadgarstków strzeliły cicho jak garść małych patyczków.
Bezimienny
Re: Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:34
Dziewczyna w jej kuchni przypominała ducha — Beau była przekonana, że gdyby podeszła bliżej i wciągnęła w jej stronę rękę, jej ciało rozmyłoby się między jej palcami gęstą, kleistą mgłą; zostawiłaby ślady na jej paznokciach, wdarła się w szpary ażurowych pierścionków. Pewność ta — przekonanie, iż ma do czynienia ze zjawą właśnie — nie brała jednak swojego źródła w grozie, nie w głuchych krokach i przezroczystej postaci, nie w zimnie, które wypełniło szerokie pomieszczenie marmurowej kuchni wraz z nadejściem gościa (zostawiła otwarte okno — przypomniała sobie Beau następnego dnia. Zupełnie jakby chciała być przyłapana). Miała przed sobą ducha, bo nieznajoma przypominała jej rodzeństwo, przypominała jej dziecko z odjezdnego cyrku. Jej szczupłe dłonie, jej zwinne ruchy, sposób, w jaki wydawała się bliższa cieniom, przesuwającym się wzdłuż ścian niż jakiemukolwiek żywemu ciału; jej głód — cynamonowe bułki rozrywane zębami z zachłannością trzymanego na łańcuchu zwierzęcia, ściskała swoje lupy blisko serca jakby w obawie, iż ktoś mógłby jej je odebrać. Miała wszak tylko to, co sama zdobyła. Nie znała jej, ale umiała sobie to wyobrazić. Gdy się odwracała, przez jej twarz przemknął snop światła ulicznej latarni, a Beau była pewna, że przez ten ułamek sekundy widzi w niej Egona. Oboje mieli tak samo wielkie oczy.
— To pewnie dlatego. Widzisz, nigdy nie robię rzeczy, które powinnam — odparła miękko, przekraczając próg i zwinnie wsuwając się w półmrok pachnącej kardamonem kuchni. Nie zapalała świateł, tłumiła wszystkie głośniejsze dźwięki — nie chciała, żeby je odnaleziono. Niech tamci się bawią, niech piją w tych kątach mieszkania, które pozostawały widne i głośne, ona postanowiła zamknąć się w tym małym świecie wraz ze swoim intruzem. — Cóż, moje imię niewątpliwie widnieje w akcie własności — przyznała, od niechcenia wzruszając ramionami, jakby fakt tego pięknego apartamentu i jego czterech sypialni nic nie znaczył, jakby własność ta niewiele większa była od znalezionej w antykwariacie książki lub bezdomnego kota na parapecie. Zadarła podbródek i rozejrzała się wokół z zainteresowaniem kogoś, kto widzi wszystkie te ściany i wszystkie te meble po raz pierwszy. — To śmieszne, wiesz? Cholernie wielkie mieszkanie… Ma, wyobraź sobie, oddzielne wejście dla służby i jeden pokój przeznaczony tylko na fortepian. Nie umiem grać na fortepianie i wcale nie mam zamiaru się tego uczyć. — Była rozbawiona, niesiona rozmową z tą małą, nieznajomą złodziejką jakby ta była jej starą znajomą. Skrzywiła się lekko, być może na myśl o nieużywanym fortepianie, być może na myśl o tym, że nie zasługiwała na żadną z tych rzeczy. — Dałabyś wiarę, że urodziłam się w burdelu? Norny mają naprawdę chaotyczne poczucie humoru.
Kolejny raz spuściła wzrok na swojego gościa — miała zaostrzone rysy, bystry wzrok, stanowczo za duże ubrania trzymające się jej jedynie na słowo honoru. Zmarszczyła brwi, gdy dotarły do niej kolejne słowa — ich brzmienie przecięło ciemność niczym strzała. Przyglądała się jej jeszcze chwilę, kolejnych kilka sekund, nadal w skupionym zamyśleniu, blade oczy wbite w nią jak igły. Wszystko w niej było dziwne, wszystko obce i poszarpane, jej prośba wybrzmiewała jednocześnie kpiną i wyzwaniem. Gdyby założyły się teraz o jej życie, Beau musiałaby przegrać. Wyjątkowo niewdzięcznie zabijało się ładnych przestępców.
— Och, obawiam się, moja droga pchło, że nie jestem najlepsza w morderstwach… Nie lubię sobie brudzić rąk — oznajmiła w końcu, wzdychając przy tym wymownie. Uśmiechnęła się znów, jej jasna twarz przecięta pionem ulicznego światła jak pojedynczym pasmem złota. — A na dodatek jestem straszną chwalipiętą. Gdyby udała mi się tak zjawiskowa sztuczka, musiałabym od razu powiedzieć o tym wszystkim, a uwierz mi, więzienia bywają wyjątkowo ponure. Podobno trzeba tam pić wodę!
— To pewnie dlatego. Widzisz, nigdy nie robię rzeczy, które powinnam — odparła miękko, przekraczając próg i zwinnie wsuwając się w półmrok pachnącej kardamonem kuchni. Nie zapalała świateł, tłumiła wszystkie głośniejsze dźwięki — nie chciała, żeby je odnaleziono. Niech tamci się bawią, niech piją w tych kątach mieszkania, które pozostawały widne i głośne, ona postanowiła zamknąć się w tym małym świecie wraz ze swoim intruzem. — Cóż, moje imię niewątpliwie widnieje w akcie własności — przyznała, od niechcenia wzruszając ramionami, jakby fakt tego pięknego apartamentu i jego czterech sypialni nic nie znaczył, jakby własność ta niewiele większa była od znalezionej w antykwariacie książki lub bezdomnego kota na parapecie. Zadarła podbródek i rozejrzała się wokół z zainteresowaniem kogoś, kto widzi wszystkie te ściany i wszystkie te meble po raz pierwszy. — To śmieszne, wiesz? Cholernie wielkie mieszkanie… Ma, wyobraź sobie, oddzielne wejście dla służby i jeden pokój przeznaczony tylko na fortepian. Nie umiem grać na fortepianie i wcale nie mam zamiaru się tego uczyć. — Była rozbawiona, niesiona rozmową z tą małą, nieznajomą złodziejką jakby ta była jej starą znajomą. Skrzywiła się lekko, być może na myśl o nieużywanym fortepianie, być może na myśl o tym, że nie zasługiwała na żadną z tych rzeczy. — Dałabyś wiarę, że urodziłam się w burdelu? Norny mają naprawdę chaotyczne poczucie humoru.
Kolejny raz spuściła wzrok na swojego gościa — miała zaostrzone rysy, bystry wzrok, stanowczo za duże ubrania trzymające się jej jedynie na słowo honoru. Zmarszczyła brwi, gdy dotarły do niej kolejne słowa — ich brzmienie przecięło ciemność niczym strzała. Przyglądała się jej jeszcze chwilę, kolejnych kilka sekund, nadal w skupionym zamyśleniu, blade oczy wbite w nią jak igły. Wszystko w niej było dziwne, wszystko obce i poszarpane, jej prośba wybrzmiewała jednocześnie kpiną i wyzwaniem. Gdyby założyły się teraz o jej życie, Beau musiałaby przegrać. Wyjątkowo niewdzięcznie zabijało się ładnych przestępców.
— Och, obawiam się, moja droga pchło, że nie jestem najlepsza w morderstwach… Nie lubię sobie brudzić rąk — oznajmiła w końcu, wzdychając przy tym wymownie. Uśmiechnęła się znów, jej jasna twarz przecięta pionem ulicznego światła jak pojedynczym pasmem złota. — A na dodatek jestem straszną chwalipiętą. Gdyby udała mi się tak zjawiskowa sztuczka, musiałabym od razu powiedzieć o tym wszystkim, a uwierz mi, więzienia bywają wyjątkowo ponure. Podobno trzeba tam pić wodę!
Nieznajomy
Re: Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:34
Nieustannie żyło w niej dziwaczne uczucie, że nie jest tą samą osobą. Że to ciało nie należy do niej. Od dawna nie należało, chociaż korzystała z niego, jak z własnego. Służyło jej na tyle zadowalająco i wiernie, by pozwolić jej zapomnieć, że jest niczym więcej, jak wątpliwej jakości, misterną kompozycją tkanek i organów. To ciało było domem, w którym pozwolono jej zamieszkać, mimo że nawet na nie nie zasługiwała. Wystarczyło przyjrzeć się jej dłoniom. Dotknąć tego, co wyścieła jej kończyny. Nie mam ciała, nie mam domu. Nie wiem, kim jestem, kim byłam wcześniej, skąd przyszłam i jak powinnam się nazywać. Istotnie, jestem duchem. Jestem duchem, bo nie przynależę nigdzie i do nikogo. Możesz spojrzeć w moje oczy i dostrzec w nich popiół, bo spaliłam kogoś, kto mieszkał w środku. Jeszcze się tli.
A kim ty jesteś? Jak powinnam cię nazwać?
Straciła moment, by zadać to pytanie. Może już nigdy go nie zada, chociaż czuła, że ta wiedza jest jej bardzo potrzebna. Kiedy przekroczył próg, pomieszczenie zdało się skurczyć, a czas spowolnił, niemal zatrzymując się w miejscu, wraz z powietrzem dookoła nich. Za oknem mgła wirowała z wiatrem w mętnym blasku ulicznej latarni. Echo rozmów i dudniącej muzyki maszerowało dreszczem po ścianach i powierzchniach mebli jak stado niewidzialnych mrówek. Roznosiło się po pomieszczeniu, wprawiając wszystko w drżenie. Erika czuła ten dreszcz, czuła go na sobie, jak przepływa do jej ramion przez blat parapetu, czuła też delikatne drżenie okien. Może to ona, a nie muzyka, nie szum rozmów, nie przedostający się przez okno mróz. Może to ona. Wpatrzona w nią para oczu. Im były bliżej, tym widziała je wyraźniej, były głębsze. Biła od nich trudna do opisania, magnetyczna energia i - na bogów - Erika niczego nie pragnęła teraz bardziej, jak w nich utonąć. Mogłaby zamknąć swoje, mając w ostatnim wspomnieniu właśnie takie oczy. W innym pomieszczeniu kilka gardeł właśnie wybuchło donośnym, lekko zachrypniętym śmiechem.
- Kiedyś umiałam - wyrzuciła z siebie bezmyślnie, jakby ta historia faktycznie do niej należała. Drobne, delikatne palce na pożółkłych klawiszach i uśmiech ojca, zawsze ten sam, usilnie walczący ze wzruszeniem. To nie są te same palce. Te nigdy nie dotkną fortepianu.
Żołądek ścisnął się niebezpiecznie, ale Erika potrafiła już kontrolować te odruchy. - Nie ważne, gdzie przyszło ci się urodzić - uniosła powoli głowę, rozluźniając mięśnie. Nadal nie znała ich imienia. Ale z każdym kolejnym słowem, złość i strach opuszczały jej ciało, jakby ktoś stopniowo wypompowywał z niej powietrze. - Są też bardzo ograniczone. Między przeszłością a przyszłością, jest jeszcze całe teraz. - Nie liczyła na nic, poza tym, że może tutaj, ktoś pozwoli jej skrócić to cierpienie i zrobi to możliwie szybko i bezboleśnie. Nie miała już dokąd uciec i komu zawierzyć swój żałosny pchli żywot i tak, istotnie, nic z tego nie posiadało najmniejszego logicznego wytłumaczenia. Nie musiało. Może gdyby była mądrzejsza, zrozumiałaby, że pchły potrzebują żywiciela - inaczej same w końcu giną. Nie potrzebują niczyjej pomocy.
Kim jesteś?
Teraz dopiero dotarło do niej, że ten szum, to wypity duszkiem alkohol.
Wcale nie czuła się zawiedziona.
- Też bym nie chciała ich zabrudzić na twoim miejscu - dała się wciągnąć w rozmowę, choć jakaś jej część zaczęła żałować tej decyzji. Migające światło pozwoliło dostrzec wyraźniej twarz, którą starała się wcześniej ułożyć z wyłaniających się z półmroku fragmentów i wyobraziła sobie to alabastrowe oblicze, perłowe obojczyki, smukłe, gładkie dłonie i rząd biżuterii na palcach, wszystko zbrukane krwią. Musiała zostawić dla siebie, że spodobało jej się to w sposób, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć. Unosząc podbródek, zmierzyła ją dokładnie wzrokiem, jakby czegoś uparcie szukała, a usta wygięły się w grymasie przypominającym uśmiech, by nagle z powrotem spoważnieć. Oderwała się od parapetu i jednym, zwinnym ruchem znalazła się teraz za jego plecami, z ledwo zaczętą butelką wina w ręku. Stała tak blisko, że czuła miarowy, delikatny ruch ich stykających się ze sobą barków. - Erika - krótki łyk - Jestem Erika. - Nie pchła, nie szczenię, nie pająk. To imię w jej ustach brzmiało szorstko i obco, jakby również nie należało już do niej. Obróciła głowę, kątem oka dostrzegając linię jej żuchwy. - A ty?
A kim ty jesteś? Jak powinnam cię nazwać?
Straciła moment, by zadać to pytanie. Może już nigdy go nie zada, chociaż czuła, że ta wiedza jest jej bardzo potrzebna. Kiedy przekroczył próg, pomieszczenie zdało się skurczyć, a czas spowolnił, niemal zatrzymując się w miejscu, wraz z powietrzem dookoła nich. Za oknem mgła wirowała z wiatrem w mętnym blasku ulicznej latarni. Echo rozmów i dudniącej muzyki maszerowało dreszczem po ścianach i powierzchniach mebli jak stado niewidzialnych mrówek. Roznosiło się po pomieszczeniu, wprawiając wszystko w drżenie. Erika czuła ten dreszcz, czuła go na sobie, jak przepływa do jej ramion przez blat parapetu, czuła też delikatne drżenie okien. Może to ona, a nie muzyka, nie szum rozmów, nie przedostający się przez okno mróz. Może to ona. Wpatrzona w nią para oczu. Im były bliżej, tym widziała je wyraźniej, były głębsze. Biła od nich trudna do opisania, magnetyczna energia i - na bogów - Erika niczego nie pragnęła teraz bardziej, jak w nich utonąć. Mogłaby zamknąć swoje, mając w ostatnim wspomnieniu właśnie takie oczy. W innym pomieszczeniu kilka gardeł właśnie wybuchło donośnym, lekko zachrypniętym śmiechem.
- Kiedyś umiałam - wyrzuciła z siebie bezmyślnie, jakby ta historia faktycznie do niej należała. Drobne, delikatne palce na pożółkłych klawiszach i uśmiech ojca, zawsze ten sam, usilnie walczący ze wzruszeniem. To nie są te same palce. Te nigdy nie dotkną fortepianu.
Żołądek ścisnął się niebezpiecznie, ale Erika potrafiła już kontrolować te odruchy. - Nie ważne, gdzie przyszło ci się urodzić - uniosła powoli głowę, rozluźniając mięśnie. Nadal nie znała ich imienia. Ale z każdym kolejnym słowem, złość i strach opuszczały jej ciało, jakby ktoś stopniowo wypompowywał z niej powietrze. - Są też bardzo ograniczone. Między przeszłością a przyszłością, jest jeszcze całe teraz. - Nie liczyła na nic, poza tym, że może tutaj, ktoś pozwoli jej skrócić to cierpienie i zrobi to możliwie szybko i bezboleśnie. Nie miała już dokąd uciec i komu zawierzyć swój żałosny pchli żywot i tak, istotnie, nic z tego nie posiadało najmniejszego logicznego wytłumaczenia. Nie musiało. Może gdyby była mądrzejsza, zrozumiałaby, że pchły potrzebują żywiciela - inaczej same w końcu giną. Nie potrzebują niczyjej pomocy.
Kim jesteś?
Teraz dopiero dotarło do niej, że ten szum, to wypity duszkiem alkohol.
Wcale nie czuła się zawiedziona.
- Też bym nie chciała ich zabrudzić na twoim miejscu - dała się wciągnąć w rozmowę, choć jakaś jej część zaczęła żałować tej decyzji. Migające światło pozwoliło dostrzec wyraźniej twarz, którą starała się wcześniej ułożyć z wyłaniających się z półmroku fragmentów i wyobraziła sobie to alabastrowe oblicze, perłowe obojczyki, smukłe, gładkie dłonie i rząd biżuterii na palcach, wszystko zbrukane krwią. Musiała zostawić dla siebie, że spodobało jej się to w sposób, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć. Unosząc podbródek, zmierzyła ją dokładnie wzrokiem, jakby czegoś uparcie szukała, a usta wygięły się w grymasie przypominającym uśmiech, by nagle z powrotem spoważnieć. Oderwała się od parapetu i jednym, zwinnym ruchem znalazła się teraz za jego plecami, z ledwo zaczętą butelką wina w ręku. Stała tak blisko, że czuła miarowy, delikatny ruch ich stykających się ze sobą barków. - Erika - krótki łyk - Jestem Erika. - Nie pchła, nie szczenię, nie pająk. To imię w jej ustach brzmiało szorstko i obco, jakby również nie należało już do niej. Obróciła głowę, kątem oka dostrzegając linię jej żuchwy. - A ty?
Bezimienny
Re: Find you alone a while, with a heavy hand and a darkened smile (E. Tiihonen, B. Laursen, grudzień 2000) Nie 10 Gru - 2:34
Jej życie — barwne i hałaśliwe jak cyrkowy namiot — składało się z bezustannych cykli zapominania. Zapominała o tym, kim była i gdzie się urodziła, zapominała o swoim dzieciństwie i cierpieniu, które ciągnęło się za nim jak jedwabny szal, zapominała o śmierci i o strachu, w końcu także o tym, że jej serce nadal biło, nadal rytmicznie i mocno, niezmącone traumą, która żyła w niej jak wspomnienie ojcowskich oczu. Stan ten był względnie wygodny, pozwalał jej spać w nocy i utrzymywać ciało przy życiu, ale każdy cykl, musiał wrócić do początku — przypominała sobie, zawsze w końcu jakoś sobie przypominała i mijały dni, nim pamięć znów zazębiła się z niepamięcią. Była pewna, że może pozwolić sobie na szczęście tylko wtedy, gdy jej świadomość mętniała, a przeszłość ginęła za mgłą; w tamtych pięknych chwilach, kiedy jej życie przybierało postać krótkiej migawki teraźniejszości, ładnego kłamstwa o zaokrąglonych krawędziach, które nigdy nie wspominało o stracie, o zimnie i niesprawiedliwości. Dziewczyna stojąca w ciemności jej kuchni nie wyciągnęła ku niej dłoni, a jednak Beau czuła się tak, jakby nieznajoma nachyliła się nad nią i zaczęła paznokciami rozdrapywać świeże blizny, podważać strupy gojących się ran, spod których wypłynąć miały nowe plamy rdzawej krwi. Jej obecność przypominała jej o przeszłości, jej rozjarzone oczy przywodziły na myśl brata, jej głodne, nerwowe ruchy pełne były dzieci z sierocińca. Poczuła krótkie ukłucie gorącego ciepła, wbijające się ostro w miękką tkankę serca. Było zaskakująco przyjemne. Dziecko wyciągnięte z pożaru już zawsze będzie kochać ogień.
— Powinnaś mi więc coś zagrać! — odparła beztrosko, uśmiechając się do niej przez kotarę atramentowego cienia. Próbowała pochwycić jej wzrok, jej ruchliwe spojrzenie skaczące z miejsca na miejsce, z półki na półkę, jak pchła. Nie potrafiła wyobrazić sobie jej przy tamtym fortepianie, była pewna, że instrument połknąłby ją w całości, jego szczęka pełna pożółkłych zębów z czarno-białych klawiszy i złoconych młotków. — To smutne. Nikt nie używał go od lat. — Od czasu śmierci właścicieli, choć i oni nie dbali o niego szczególnie. Był nieco za stary, za mało marmurowy.
Nieważne, gdzie przyszło ci się urodzić. Beau uniosła brwi, podwijając z zadowoleniem kąciki ust. To nie była prawda, nie w jej świecie, przez chwilę jednak pragnęła w to wierzyć. Nie mogła wszak wyprzeć się swojego pochodzenia, bo nosiła je przy sobie codziennie, obwiązując je wokół nogi i chowając pod nogawkami spodni. To, kim była i kim się urodziła żyło w niej jak wirus, rosło w niej jak pasożyt i kwitło co wiosnę tymi samymi głowami trujących oleandrów.
— I jak się ma twoje teraz? — spytała naprędce, pochylając lekko głowę tak, by móc przyjrzeć się nieznajomej z ukosa. Mogła próbować je sobie wyobrazić. Przypominała kogoś, kto znał doskonale Przesmyk Lokiego i umiał szperać w kieszeniach pijanych mężczyzn przysypiających w tamtejszych spelunach; miała spojrzenie kogoś, kto nie ma rodziny, a nawet jeżeli ja ma, nie widział jej od lat i czasem jedynie zasypiał z jej wspomnieniem pod powiekami. Brakowało jej delikatności w taki sam sposób, w jaki delikatności brakowało rozeźlonemu szczeniakowi pozostawionemu na krańcu lasu. Ludzie tacy jak ona potrafili szczerzyć kły nie dlatego, że byli do tego stworzeni, a dlatego, że nie mieli innego wyjścia. Nieznajoma miała rację — Norny były w istocie bardzo ograniczone, krótkowzroczne nawet wtedy, gdy patrzyły w przyszłość.
Miała wrażenie, że stoją tak godzinami, wpatrując się wzajemnie w swoje twarze. Noc wokół nich musiała w końcu się przerzedzić, a mieszkanie ucichnąć. Pijackie głosy jej znajomych załamywały się pod ciężarem ich odległych, sennych westchnień. Ta samotność okazała się zbawcza, święta niemal w swojej świetlistej prostocie. Stały naprzeciw siebie, jak i każda przypominała w tym odbicie tej pierwszej. Beau nie zamierzała przerywać rozmowy, choć obawiała się, iż ich spotkanie może dobiec końca, gdy tylko skończą się cynamonowe bułki, a słońce wzejdzie leniwie ponad skośnymi dachami Midgardu. To był pierwszy złodziej, którego chciała zachować w swoim mieszkaniu, prawdopodobnie ostatni i jedyny, który z taką śmiałością wbijał w nią czujny wzrok. Erika. Uśmiechnęła się lekko, w jej oczach rozbłysło zdziwienie, twarz złagodniała. Imię wydawało jej się nazbyt aż oczywiste, jakby istota przed nią nigdy nie mogła nosić żadnego innego, jakby jego brzmienie przyszyte do niej było mocną, ciasną fastrygą. Znalazły się tak blisko siebie, że Beau mogła poczuć ciepły, nierówny oddech rozpływający się chmurą pary milimetry od jej policzków.
— Beau — odwdzięczyła się, choć słowo zadrżało lekko na języku. Anja — powinna była powiedzieć, ale w odróżnieniu od Eriki, żadne z jej imion nigdy nie było jej bliskie. Mogłaby zmieniać je codziennie, zawsze wydawałyby się obce. — Masz dokąd wrócić, Eriko?
Beau i Erika z tematu
— Powinnaś mi więc coś zagrać! — odparła beztrosko, uśmiechając się do niej przez kotarę atramentowego cienia. Próbowała pochwycić jej wzrok, jej ruchliwe spojrzenie skaczące z miejsca na miejsce, z półki na półkę, jak pchła. Nie potrafiła wyobrazić sobie jej przy tamtym fortepianie, była pewna, że instrument połknąłby ją w całości, jego szczęka pełna pożółkłych zębów z czarno-białych klawiszy i złoconych młotków. — To smutne. Nikt nie używał go od lat. — Od czasu śmierci właścicieli, choć i oni nie dbali o niego szczególnie. Był nieco za stary, za mało marmurowy.
Nieważne, gdzie przyszło ci się urodzić. Beau uniosła brwi, podwijając z zadowoleniem kąciki ust. To nie była prawda, nie w jej świecie, przez chwilę jednak pragnęła w to wierzyć. Nie mogła wszak wyprzeć się swojego pochodzenia, bo nosiła je przy sobie codziennie, obwiązując je wokół nogi i chowając pod nogawkami spodni. To, kim była i kim się urodziła żyło w niej jak wirus, rosło w niej jak pasożyt i kwitło co wiosnę tymi samymi głowami trujących oleandrów.
— I jak się ma twoje teraz? — spytała naprędce, pochylając lekko głowę tak, by móc przyjrzeć się nieznajomej z ukosa. Mogła próbować je sobie wyobrazić. Przypominała kogoś, kto znał doskonale Przesmyk Lokiego i umiał szperać w kieszeniach pijanych mężczyzn przysypiających w tamtejszych spelunach; miała spojrzenie kogoś, kto nie ma rodziny, a nawet jeżeli ja ma, nie widział jej od lat i czasem jedynie zasypiał z jej wspomnieniem pod powiekami. Brakowało jej delikatności w taki sam sposób, w jaki delikatności brakowało rozeźlonemu szczeniakowi pozostawionemu na krańcu lasu. Ludzie tacy jak ona potrafili szczerzyć kły nie dlatego, że byli do tego stworzeni, a dlatego, że nie mieli innego wyjścia. Nieznajoma miała rację — Norny były w istocie bardzo ograniczone, krótkowzroczne nawet wtedy, gdy patrzyły w przyszłość.
Miała wrażenie, że stoją tak godzinami, wpatrując się wzajemnie w swoje twarze. Noc wokół nich musiała w końcu się przerzedzić, a mieszkanie ucichnąć. Pijackie głosy jej znajomych załamywały się pod ciężarem ich odległych, sennych westchnień. Ta samotność okazała się zbawcza, święta niemal w swojej świetlistej prostocie. Stały naprzeciw siebie, jak i każda przypominała w tym odbicie tej pierwszej. Beau nie zamierzała przerywać rozmowy, choć obawiała się, iż ich spotkanie może dobiec końca, gdy tylko skończą się cynamonowe bułki, a słońce wzejdzie leniwie ponad skośnymi dachami Midgardu. To był pierwszy złodziej, którego chciała zachować w swoim mieszkaniu, prawdopodobnie ostatni i jedyny, który z taką śmiałością wbijał w nią czujny wzrok. Erika. Uśmiechnęła się lekko, w jej oczach rozbłysło zdziwienie, twarz złagodniała. Imię wydawało jej się nazbyt aż oczywiste, jakby istota przed nią nigdy nie mogła nosić żadnego innego, jakby jego brzmienie przyszyte do niej było mocną, ciasną fastrygą. Znalazły się tak blisko siebie, że Beau mogła poczuć ciepły, nierówny oddech rozpływający się chmurą pary milimetry od jej policzków.
— Beau — odwdzięczyła się, choć słowo zadrżało lekko na języku. Anja — powinna była powiedzieć, ale w odróżnieniu od Eriki, żadne z jej imion nigdy nie było jej bliskie. Mogłaby zmieniać je codziennie, zawsze wydawałyby się obce. — Masz dokąd wrócić, Eriko?
Beau i Erika z tematu