How the idea of a father became a ghost (J. E. Nystrom & P. Nystrom, 1994)
2 posters
Nieznajomy
Było zimno.
Niewiele więcej powiedzieć można było na temat tamtego wieczora. Było po prostu zimno, cholernie zimno, zimno w ten okrunie bezlitosny sposób, który zamrażał drobinki potu na czole i przebijał się przez skórę setkami oszronionych igieł. Kiedy przyzwyczajał się od chłodu, przychodził wiatr - najpierw szarpał resztkami antracytowych chmur na czarnym niebie, rozrywając je na kolejne nierówne kawałki, potem jego włosami wystającymi spod wełnianej czapki i niedokładnie zawiązanym szalikiem. Nienawidził go, tego jebanego wiatru nienawidził z całego swojego serca, przez dwadzieścia dwa lata życia wyobrażając sobie, iż to on właśnie - nagły, porywisty, śmierdzący śledziem i słoną wodą - leży u podstawy każdego jego nieszczęścia. Przeklął raz, potem kolejny, trzecie przekleństwo wypluwając prosto w śnieg pod swoimi stopami, gdy przy znajomej, wiejskiej drodze zamajaczyły ciepłe światła przebijające się przez szyby domu. Jego domu, domu, w którym się wychował.
Jego widok zabolał - zabolała czerwień elewacji, białe linie okiennych ram, drzwi wejściowe, które łypały na niego groźnie znad żeliwnej klamki. Zamarł na moment, oddech wstrzymując w boleśnie skurczonych płucach i wypuszczając go dopiero wtedy, kiedy w głowie zaczęło mu się już kręcić. Przez moment widok rozmył się za kłębem ulatującej z rozchylonych ust pary gorąca i na krótki ułamek sekundy wydał się mu mniej realny, upodobniając się do fragmentu jednego z jego długich i męczących snów. Snów o matce, ojcu, o młodszej siostrze skulonej w kącie łóżka. Zaklął po raz czwarty, tym razem głośniej, niemal z bólem, zmuszając się do pokonania kolejnych metrów, postawienia kolejnych kroków. Gdy przekroczył próg, ciepło korytarza okryło go niczym wełniany koc, w który owijała go niegdyś matka. Idź spać, króliczku.
Chciałby teraz zasnąć - wspiąć się po skrzypiących, drewnianych schodach, wejść do swojego starego pokoju, rzucić się na łóżku i zasnąć pod tamtym kocem. Spać godzinami, może całymi dniami, przespać tydzień, potem miesiąc. Ukryty w ostatnim bastionie wmówionej sobie beztroski, mógłby zniknąć z powierzchni Ziemi na kilka lat, a potem obudzić się jakby młodszy, w lepszym świecie, w domu po którym wciąż tańczył głos matki, a zapach zupy mieszał się z ostrym zimnem za oknami. Byłby znowu bezpieczny, choćby przez chwilę, pozwoliłby okryć się miejscu, przed którym uciekł. Być może nie doceniał surowości tego domu, jego sztywności i zamkniętych na rygiel drzwi. Być może nie doceniał miłości do własnej rodziny, która czasem rozrywała mu serce spazmami melancholii. Być może - a do tego przyznawał się niechętnie i z bólem na spąsowiałej twarzy - bał się ulicy, bał się Midgardu, bał się Skygge i tego co z nim zrobił. Bał się siebie. Niedawno jeszcze umierał na podłodze tamtego mężczyzny, czując jak dywan gryzie jego policzki, a teraz stał tutaj, pragnąc przytulić siostrę i poczuć jak ojciec ściska jego ramię. Tęsknił.
Podłoga zaskrzypiała cicho pod jego stopami, gdy zrzucał z ramion przesiąknięty śniegiem płaszcz. W podłużnym lustrze odbił się cień jego twarzy - cień jedynie, bo przez ostatnie dni schudł, zbladł i zmizerniał. Przed powrotem do domu ściął włosy w łazience jakiegoś lokalu ukradzionymi poprzedniego dnia biurowymi nożyczkami. Teraz kosmyki były nierówne i poszarpane, nadając mu wygląd bardziej dziecięcy i niechlujny niż zwykle. Prawie popłakał się wtedy, w tamtej łazience. Powie ojcu, że musi ścinać włosy sam, nikt nie miałby przecież na to czasu - musiał uwierzyć. Tak jak musiał uwierzyć we wszystkie te kłamstwa, te listy, historie o sztormach i martwych rybach.
Podciągnął ku łokciom rękawy szarego golfu, czując jak materiał drażni zmarzniętą, wysuszoną skórę. Marzył o kąpieli, o cieple świeżej pościeli i normalnym jedzeniu, o wodzie na herbatę choćby. W otwartych drzwiach salonu tliła się pomarańczowa łuna ognia kołyszącego się w kominku. Niemal się uśmiechnął idąc w tamtą stronę, wyobrażając sobie jak za kilka chwil położy głowę na poduszkach sofy, ogrzeje twarz i zaśnie. Daleko od zimna, od brudu i obcych pięści. Pokój jednak nie był pusty, panika oblała twarz nagłym woalem przerażonej bladości. Ustał gwałtownie, czując jak stopy zapadają się w twarde drewno podłogi. Niżej, głębiej, aż w końcu ziemia pożarła go do czubka jasnowłosej głowy. A wiec był w piekle - nigdy przecież z niego nie wyszedł.
- O-ojcze - wydukał.
Wiatr zaszumiał za oknem, sztorm pożarł kilka kilometrów dalej jakiś kuter, Petter Nystrom wrócił do domu.
Niewiele więcej powiedzieć można było na temat tamtego wieczora. Było po prostu zimno, cholernie zimno, zimno w ten okrunie bezlitosny sposób, który zamrażał drobinki potu na czole i przebijał się przez skórę setkami oszronionych igieł. Kiedy przyzwyczajał się od chłodu, przychodził wiatr - najpierw szarpał resztkami antracytowych chmur na czarnym niebie, rozrywając je na kolejne nierówne kawałki, potem jego włosami wystającymi spod wełnianej czapki i niedokładnie zawiązanym szalikiem. Nienawidził go, tego jebanego wiatru nienawidził z całego swojego serca, przez dwadzieścia dwa lata życia wyobrażając sobie, iż to on właśnie - nagły, porywisty, śmierdzący śledziem i słoną wodą - leży u podstawy każdego jego nieszczęścia. Przeklął raz, potem kolejny, trzecie przekleństwo wypluwając prosto w śnieg pod swoimi stopami, gdy przy znajomej, wiejskiej drodze zamajaczyły ciepłe światła przebijające się przez szyby domu. Jego domu, domu, w którym się wychował.
Jego widok zabolał - zabolała czerwień elewacji, białe linie okiennych ram, drzwi wejściowe, które łypały na niego groźnie znad żeliwnej klamki. Zamarł na moment, oddech wstrzymując w boleśnie skurczonych płucach i wypuszczając go dopiero wtedy, kiedy w głowie zaczęło mu się już kręcić. Przez moment widok rozmył się za kłębem ulatującej z rozchylonych ust pary gorąca i na krótki ułamek sekundy wydał się mu mniej realny, upodobniając się do fragmentu jednego z jego długich i męczących snów. Snów o matce, ojcu, o młodszej siostrze skulonej w kącie łóżka. Zaklął po raz czwarty, tym razem głośniej, niemal z bólem, zmuszając się do pokonania kolejnych metrów, postawienia kolejnych kroków. Gdy przekroczył próg, ciepło korytarza okryło go niczym wełniany koc, w który owijała go niegdyś matka. Idź spać, króliczku.
Chciałby teraz zasnąć - wspiąć się po skrzypiących, drewnianych schodach, wejść do swojego starego pokoju, rzucić się na łóżku i zasnąć pod tamtym kocem. Spać godzinami, może całymi dniami, przespać tydzień, potem miesiąc. Ukryty w ostatnim bastionie wmówionej sobie beztroski, mógłby zniknąć z powierzchni Ziemi na kilka lat, a potem obudzić się jakby młodszy, w lepszym świecie, w domu po którym wciąż tańczył głos matki, a zapach zupy mieszał się z ostrym zimnem za oknami. Byłby znowu bezpieczny, choćby przez chwilę, pozwoliłby okryć się miejscu, przed którym uciekł. Być może nie doceniał surowości tego domu, jego sztywności i zamkniętych na rygiel drzwi. Być może nie doceniał miłości do własnej rodziny, która czasem rozrywała mu serce spazmami melancholii. Być może - a do tego przyznawał się niechętnie i z bólem na spąsowiałej twarzy - bał się ulicy, bał się Midgardu, bał się Skygge i tego co z nim zrobił. Bał się siebie. Niedawno jeszcze umierał na podłodze tamtego mężczyzny, czując jak dywan gryzie jego policzki, a teraz stał tutaj, pragnąc przytulić siostrę i poczuć jak ojciec ściska jego ramię. Tęsknił.
Podłoga zaskrzypiała cicho pod jego stopami, gdy zrzucał z ramion przesiąknięty śniegiem płaszcz. W podłużnym lustrze odbił się cień jego twarzy - cień jedynie, bo przez ostatnie dni schudł, zbladł i zmizerniał. Przed powrotem do domu ściął włosy w łazience jakiegoś lokalu ukradzionymi poprzedniego dnia biurowymi nożyczkami. Teraz kosmyki były nierówne i poszarpane, nadając mu wygląd bardziej dziecięcy i niechlujny niż zwykle. Prawie popłakał się wtedy, w tamtej łazience. Powie ojcu, że musi ścinać włosy sam, nikt nie miałby przecież na to czasu - musiał uwierzyć. Tak jak musiał uwierzyć we wszystkie te kłamstwa, te listy, historie o sztormach i martwych rybach.
Podciągnął ku łokciom rękawy szarego golfu, czując jak materiał drażni zmarzniętą, wysuszoną skórę. Marzył o kąpieli, o cieple świeżej pościeli i normalnym jedzeniu, o wodzie na herbatę choćby. W otwartych drzwiach salonu tliła się pomarańczowa łuna ognia kołyszącego się w kominku. Niemal się uśmiechnął idąc w tamtą stronę, wyobrażając sobie jak za kilka chwil położy głowę na poduszkach sofy, ogrzeje twarz i zaśnie. Daleko od zimna, od brudu i obcych pięści. Pokój jednak nie był pusty, panika oblała twarz nagłym woalem przerażonej bladości. Ustał gwałtownie, czując jak stopy zapadają się w twarde drewno podłogi. Niżej, głębiej, aż w końcu ziemia pożarła go do czubka jasnowłosej głowy. A wiec był w piekle - nigdy przecież z niego nie wyszedł.
- O-ojcze - wydukał.
Wiatr zaszumiał za oknem, sztorm pożarł kilka kilometrów dalej jakiś kuter, Petter Nystrom wrócił do domu.
Bezimienny
Od wielu godzin siedzi w siedzisku, bez ruchu, wpatrując się w punkt w murze, gdzie wisi ich rodzinne zdjęcie w starej bukowej ramce. Klan Nystromów przed godziwymi dziesięcioma laty, gdy wszystko zdawało się być zwyczajne. Chmurny Jan-Erik trzyma tam młodszą córkę na rękach, obok niego piękna Marie z uśmiechem kładzie dłonie na barkach nastoletniego syna. W tle zaś widnieje niewielka osada, która jest jak forteca, niebacząca na uderzające w klif pod nią morskie nawałnice. Świadectwo przeszłości, jedno z wielu, którymi pies z kulawą nogą by się nie przejął. W kominku pląsa ogień, rude płomienie, które strawić mogłyby cały ten budynek, gdyby tylko niedoglądane rozpełzły się po kotarach, starych trzeszczących podłogach i samotności, która w czterech ścianach ich domu w Morängviken przytłacza nawet największego fiksata.
Wtem skrzypniecie zamka leciwych drzwi i do domu wchodzi syn marnotrawny, lecz ojciec rodziny nie odpowiada podniesieniem się z fotela, wciąż spogląda na wspomnianą fotografię, która w ciemnicy pozostaje niemal niewidoczna, pomimo że on zna ją już na pamięć, bo wryła się w umysł.
Wcześniej.
Noc jest ponura, a misja należy do tych nierutynowych, bo działa całkowicie samotnie. Biegły w magii przemiany, zdoła zaszyć się i wyczekiwać aż kartel szmirowatych zbrodniarzy, nędznych ślepców, zjawi się we właściwym miejscu, aby wtedy capnąć śmieci. Nie obawia się grać w pojedynkę, skory na służbie w imię kraju przepuścić życie, jeśli będzie taka konieczność. Lecz jak mało spodziewał się, kogo tam ujrzy? Nie to był cel, nie taka miała być prawda, nie tak.
Słomkowe włosy powykrzywiane w każdy bok, zdziwaczały uśmiech i spojrzenie, które przed latami miała Marie. Tchnienie Jana, jako głowy dysfunkcyjnej rodziny grzęźnie gdzieś w gardle na moment lub dwa, gdy otwarte wysoko oczy z ukrycia suną za zbliżającą się figurą własnego potomka. Resztki oporów nakazują myśleć, że to nieprawda, przywidzenie, albo zły moment, nieodpowiedni czas, w którym znalazł się pomiędzy niniejszymi ludźmi. Grdyka rwie się, a by krzyczeć, aby uciekał stamtąd, że naprzeciwko niego stoi dwóch szalenie niebezpiecznych ślepców, którzy dzisiejszą noc mieli spędzić w areszcie, lecz Jan-Erik nie mówi nic, bo oto ten traktuje ich jak starych druhów. Nie wroga. Jako ojciec przyjacielem młodzieńca, nie sadzał go sobie na kolanach, czytając Podróżnika Zorzy. Uczucia były zabronione, musztra przymusowa, a pas, który z głośnym klaśnięciem uderzał w bezbronne dziecko – boleśnie realny. Czeka jeszcze paręnaście minut, co ciągną się w nieskończoność i odchodzi, jedynym swoim okiem karbując sobie w pamięci detale tego miejsca.
Teraz.
Spoziera tylko milczenie, które przerywają łagodnie stawiane kroki. Niedbały zarost, krótko zgolona głowa i dławiący dym taniego tytoniu, jaki niedbale skręcony w kiepa roznosił się teraz po dużym pokoju. Nigdy nie patrzył na niego życzliwie, pacholęce oczy dawno przestały być nadzieją, a stały się goryczą i rozczarowaniem, zaś dziś spłyną odrazą. Nie odpowiada na nieczułe powitanie, jąkanie w mowie syna, który miał stać się mężczyzna brzmi niczym zniewaga dla Nystroma i Jan może być jedynie wdzięczny, że jego własny ojciec, po którym to Petter zyskał imię, takiego wstydu nie doświadczył. Opał trzaska w palenisko, iskierka leci kędyś w górę, a on dogasza w popielniczce peta, choć żar docisnąć musi palcem, przez twardą i suchą skórę niewzruszony gorącem. Dech staje się mozolniejszy, a nozdrza mniej niespokojne, zaś kamienna twarz głowy tego domu, przed synem wyraża w tej chwili tylko niechęć. Ubrany jest w tę samą leciwą koszulę, która parę godzin wcześniej przyciskała się do ściany, obserwując akt, gdzie w głównej roli występował Petter, nie ściąga nawet butów, krzepnąc w tej pozie, w oczekiwaniu, aż prawo dosięgnie jego jedynego syna. Choć ten podobne wyrazy na gębie obserwować mógł przez lata, tak dziś w mimicznych zmarszczkach, skrzywionych wargach i napiętych niespokojnie mięśniach ojca, doszukać się musi, że coś się zmieniło.
Milczy, nie odzywa się słowem, oczekując na wyjaśnienia, chociaż wcale o nie nie prosi i z pewnością się ich nie spodziewa. Nie interesują go perswadowania, a prawda, którą dziś zobaczył na własne oczy. Zabielona gałka odbija blask padający z kominka, lecz nadal nie korzysta z daru, chcąc podsłuchać i dojrzeć to co Petter ma mu do przekazania.
Chłopak wcześniej nie był błędem, zawsze pokładał w nim ciężkie nadzieje, które to przez lenistwo dzieciak zniweczył. Promienna przyszłość, droga zawodowa, przysłużenie się własnej ojczyźnie, to miało dominować sumieniem młodzieńca i przynieść mu chlubę, aby reprezentował rodzinę. Tymczasem zbyt zajęty był jąkaniem się, rozproszony, gdyż nawet ranne przebiegi, wycieńczające treningi, nieznoszące buntu krzyki, lania pasem i ciosy otwartą dłonią w potylice nie pomogły, bo smarkacz za nic miał sobie efekty surowego wychowania. Oto Petter Nystrom, syn Jana-Erika, miał stać się rybakiem. Kruczy Oficer swoje dzieci kochał jedyną miłością, jaką znał. Gruboskórna ręka chowała ich w garści, córka delikatna niczym płatek śniegu miała być chroniona przed ponurym ziemskim padołem, zaś syn miał ją ochraniać. Mieli czcić Bogów, szanować prawo i miłować ojczyznę. Żądał wiele, o nic nie prosił, lecz nakazywał, ale tak należało. Będziesz mieć swoją rodzinę, to zrozumiesz. Powtarzał najpierw dziad, potem ojciec, a od tego czasu on sam. Żaden z nich nie zrozumiał, choć tak się wydawało.
— Siad — wydaje komendę synowi, aby znajdujący się naprzeciwko fotel, zapadł się pod jego wagą. Czekała ich długa rozmowa i lepiej było, żeby Petter zaczął recytować sam, inaczej Jan siłą mu z gardła wyrwie prawdę.
Wtem skrzypniecie zamka leciwych drzwi i do domu wchodzi syn marnotrawny, lecz ojciec rodziny nie odpowiada podniesieniem się z fotela, wciąż spogląda na wspomnianą fotografię, która w ciemnicy pozostaje niemal niewidoczna, pomimo że on zna ją już na pamięć, bo wryła się w umysł.
Wcześniej.
Noc jest ponura, a misja należy do tych nierutynowych, bo działa całkowicie samotnie. Biegły w magii przemiany, zdoła zaszyć się i wyczekiwać aż kartel szmirowatych zbrodniarzy, nędznych ślepców, zjawi się we właściwym miejscu, aby wtedy capnąć śmieci. Nie obawia się grać w pojedynkę, skory na służbie w imię kraju przepuścić życie, jeśli będzie taka konieczność. Lecz jak mało spodziewał się, kogo tam ujrzy? Nie to był cel, nie taka miała być prawda, nie tak.
Słomkowe włosy powykrzywiane w każdy bok, zdziwaczały uśmiech i spojrzenie, które przed latami miała Marie. Tchnienie Jana, jako głowy dysfunkcyjnej rodziny grzęźnie gdzieś w gardle na moment lub dwa, gdy otwarte wysoko oczy z ukrycia suną za zbliżającą się figurą własnego potomka. Resztki oporów nakazują myśleć, że to nieprawda, przywidzenie, albo zły moment, nieodpowiedni czas, w którym znalazł się pomiędzy niniejszymi ludźmi. Grdyka rwie się, a by krzyczeć, aby uciekał stamtąd, że naprzeciwko niego stoi dwóch szalenie niebezpiecznych ślepców, którzy dzisiejszą noc mieli spędzić w areszcie, lecz Jan-Erik nie mówi nic, bo oto ten traktuje ich jak starych druhów. Nie wroga. Jako ojciec przyjacielem młodzieńca, nie sadzał go sobie na kolanach, czytając Podróżnika Zorzy. Uczucia były zabronione, musztra przymusowa, a pas, który z głośnym klaśnięciem uderzał w bezbronne dziecko – boleśnie realny. Czeka jeszcze paręnaście minut, co ciągną się w nieskończoność i odchodzi, jedynym swoim okiem karbując sobie w pamięci detale tego miejsca.
Teraz.
Spoziera tylko milczenie, które przerywają łagodnie stawiane kroki. Niedbały zarost, krótko zgolona głowa i dławiący dym taniego tytoniu, jaki niedbale skręcony w kiepa roznosił się teraz po dużym pokoju. Nigdy nie patrzył na niego życzliwie, pacholęce oczy dawno przestały być nadzieją, a stały się goryczą i rozczarowaniem, zaś dziś spłyną odrazą. Nie odpowiada na nieczułe powitanie, jąkanie w mowie syna, który miał stać się mężczyzna brzmi niczym zniewaga dla Nystroma i Jan może być jedynie wdzięczny, że jego własny ojciec, po którym to Petter zyskał imię, takiego wstydu nie doświadczył. Opał trzaska w palenisko, iskierka leci kędyś w górę, a on dogasza w popielniczce peta, choć żar docisnąć musi palcem, przez twardą i suchą skórę niewzruszony gorącem. Dech staje się mozolniejszy, a nozdrza mniej niespokojne, zaś kamienna twarz głowy tego domu, przed synem wyraża w tej chwili tylko niechęć. Ubrany jest w tę samą leciwą koszulę, która parę godzin wcześniej przyciskała się do ściany, obserwując akt, gdzie w głównej roli występował Petter, nie ściąga nawet butów, krzepnąc w tej pozie, w oczekiwaniu, aż prawo dosięgnie jego jedynego syna. Choć ten podobne wyrazy na gębie obserwować mógł przez lata, tak dziś w mimicznych zmarszczkach, skrzywionych wargach i napiętych niespokojnie mięśniach ojca, doszukać się musi, że coś się zmieniło.
Milczy, nie odzywa się słowem, oczekując na wyjaśnienia, chociaż wcale o nie nie prosi i z pewnością się ich nie spodziewa. Nie interesują go perswadowania, a prawda, którą dziś zobaczył na własne oczy. Zabielona gałka odbija blask padający z kominka, lecz nadal nie korzysta z daru, chcąc podsłuchać i dojrzeć to co Petter ma mu do przekazania.
Chłopak wcześniej nie był błędem, zawsze pokładał w nim ciężkie nadzieje, które to przez lenistwo dzieciak zniweczył. Promienna przyszłość, droga zawodowa, przysłużenie się własnej ojczyźnie, to miało dominować sumieniem młodzieńca i przynieść mu chlubę, aby reprezentował rodzinę. Tymczasem zbyt zajęty był jąkaniem się, rozproszony, gdyż nawet ranne przebiegi, wycieńczające treningi, nieznoszące buntu krzyki, lania pasem i ciosy otwartą dłonią w potylice nie pomogły, bo smarkacz za nic miał sobie efekty surowego wychowania. Oto Petter Nystrom, syn Jana-Erika, miał stać się rybakiem. Kruczy Oficer swoje dzieci kochał jedyną miłością, jaką znał. Gruboskórna ręka chowała ich w garści, córka delikatna niczym płatek śniegu miała być chroniona przed ponurym ziemskim padołem, zaś syn miał ją ochraniać. Mieli czcić Bogów, szanować prawo i miłować ojczyznę. Żądał wiele, o nic nie prosił, lecz nakazywał, ale tak należało. Będziesz mieć swoją rodzinę, to zrozumiesz. Powtarzał najpierw dziad, potem ojciec, a od tego czasu on sam. Żaden z nich nie zrozumiał, choć tak się wydawało.
— Siad — wydaje komendę synowi, aby znajdujący się naprzeciwko fotel, zapadł się pod jego wagą. Czekała ich długa rozmowa i lepiej było, żeby Petter zaczął recytować sam, inaczej Jan siłą mu z gardła wyrwie prawdę.
Nieznajomy
Jest zagubiony. Konsternacja okazuje się w końcu głównym napędem jego życia, świat staje w płomieniach, którego nie obmywają już morskie fale i wszystko rozpada się na jego oczach – kawałek po kawałku, deska po desce, jak lata temu ciało jego kochanej matki w cierpieniu domowej pościeli. Roztrzaskana rzeczywistość śmierdzi spalenizną, on śmierdzi rozkładem. Pewna piegowata uczennica, którą poznał kiedyś w nieswoim mieszkaniu powiedziała mu, że trupy niegdyś nacinało się i przyozdabiało kwiatami, żeby nie cuchnęły – w ten sposób zapomina się pewnie o makabrze końca. Ale truchło zawsze wydaje woń fiołków, podobną do tej, którą niosła w sobie jej skóra. Brzydota pozostaje brzydotą, nieważne jak ładne ma oczy, nieważne jak słodko mówi – brzydota umie kłamać, umie fałszować podpisy i używać nazwisk, które przeczytała na kopertach wykradanych dla zabawy listów. Brzydota ma czelność patrzeć w oczy, gdy ojciec wydaje rozkazy. Słowo uderza w potylice, Petter opada na fotel.
Nie należy do ludzi bystrych, a poganiany cudzą kpiną, w końcu uczy się przyjmować swoją głupotę tak jak przyjmuje się komplementy – bez przekonania, ale z wdzięcznością. Niewiele nadal rozumie i rzeczy pewnych nie pojmie nigdy, pewien jest jednak, iż umie objąć nawiasem swoich myśli ciężką, rosnącą w nim latami nienawiść, gdy patrzy na twarz, która go chowała. Chce krzyczeć, ale poćwiartowany zająknięciami głos chowa się w przeponie. Siedzi więc, tak jak mu nakazano, dziwnie skulony i przygarbiony, w swojej pozycji nagle taki mały i kruchy, choć przecież jeszcze kilka tygodni temu ścierał cudzą krew z własnych knykci, a swoją własną wypluwał na zakurzone podłogi śmierdzących duchotą piwnic. Jego uśmiech ma kształt dziecięcej naiwności, rozciągnięty wzdłuż przystojnej twarzy młodego mężczyzny, który – ubrany w mundur i równo ogolony – mógłby uchodzić za portret swojego ojca z dawnych lat. Tego też nienawidzi, a im jest starszy tym bardziej pragnie podobieństwa tego się pozbyć. Pragnie pozbyć się z siebie ojca, wspomnień o jego surowości, o jego twardej ręce, skórzanym pasku i rozczarowaniu w jego zimnych oczach, te bowiem zawsze przypominać mu będą o tej cholernej, szwedzkiej prowincji, którą tak kochał. Bielmo jest śniegiem, udeptanym krokami jego porannych przełajów; pajęczynka czerwieni w kąciku przywodzi na myśl zmarznięte policzki i świeże siniaki na ramionach; czarna pustka źrenic jest dnem każdego dołu, który sam sobie wykopał, gdy w tamtych upartych podrygach nieowocnych prób starał się go zadowolić. Jeszcze kilka kroków temu myślał, iż być może za nim tęskni. Teraz – siedząc blisko, widząc jego twarz, czując zapach jego papierosa – wie już, że tęskni bardzo.
Z tęsknoty nie umie płakać, ale umie krzywdzić. Siebie, ich, wszystko to, co odważy się go dotknąć. Powinien był wrócić wcześniej, paść mu do stóp, objąć jego kolana. Miłość do rodziny jest jak mordercza, złośliwa zaraza – wypleniona choćby ostrzem i ogniem, zawsze w końcu wraca, niesiona na grzbietach szczurów i w cudzych oddechach.
- C-chciałem prz-przyjechać sz-szybciej, przepr-a-aszam – mówi i choć kłamcą zawsze był dobrym, głos jego ojca rozgniata każdą iluzyjną barierę oszustwa, jakby ta była jedynie kruchą ścianą z rwanego lodu. Wzrok ucieka, pędząc teraz po dywanie, potem deskach drewnianej podłogi, próbując liczyć sęki w materiale i uderzenia własnego serca. Szybko traci rachubę. – B-byłem chory, wy-y-yrzucili mnie z…z kutra, to znaczy, nie z niego t-tylko z-z p-p-pracy – ciągnie, gubiąc się już we własnej spowiedzi i nagle pragnie zapłakać, ale płacz dusi w sobie, pchając łzy gdzieś pod powieki i klnąc w głowie ku własnej słabości. Skygge mówił, że jest silny i zdolny, on wciąż chce w to wierzyć, ale nie umie, kiedy wie, że ojciec patrzy teraz na niego tak jakby był jedynie podeszwą jego buta lub larwą zżerającą ziemniaki. Kostki palców bieleją, zaciśnięte na oparciu mebla. – N-nie ch-ch-chciałem ci mówić, w-wstydziłem się i…Co-co z Ros? Przywio-ozłem jej prezent, p-pisała o t-tej k-k-książce i znalazłem ją w – urywa, nie mogąc znaleźć słów. Tomik spoczywa na dnie jego płaszcza, niedbale zawinięty w szary papier. Petter spędził pół nocy próbując doprowadzić pakunek do wyglądu przynajmniej średniego a i tak nie jest dumny ze skutków tych starań. – W antykwariacie – dodaje ostatecznie, pod nosem, niemal niedosłyszalnie. Nie ukradł tego prezentu, kupił książkę za to co zarobił choć zarobek ten nie należał do legalnych. Odpuścił sobie kilka obiadów i chodził po ulicy przerażony, iż ktoś mógłby go okraść z jego skarbu. Trzymał więc prezent blisko piersi, licząc na to, iż żadna uliczna menda nie dostrzeże w nim wartości takiej jak dostrzega on. Chce zobaczyć oczy młodszej siostry, gdy rozerwie papier i poczuć jak uwiesza się na jego szyi swoimi wąskimi ramionami, dziękując mu głosem ich matki.
Pewnie śpi – myśli i dziękuje za to w duchu bogom, w których ostatnio wierzy coraz rzadziej.
Pewnie śpi – powtarza sobie raz jeszcze, gdy spojrzenie wraca ku twarzy ojca, ku jego zniszczonym już przez twarde życie rysom, a oczy desperacko łapią się ostatków pewności siebie, którą jeszcze w sobie ma.
A ma już niewiele, jest goły w zasadzie. Tylko tęsknotę, czerń w żyłach i prezent dla siostry.
Nie należy do ludzi bystrych, a poganiany cudzą kpiną, w końcu uczy się przyjmować swoją głupotę tak jak przyjmuje się komplementy – bez przekonania, ale z wdzięcznością. Niewiele nadal rozumie i rzeczy pewnych nie pojmie nigdy, pewien jest jednak, iż umie objąć nawiasem swoich myśli ciężką, rosnącą w nim latami nienawiść, gdy patrzy na twarz, która go chowała. Chce krzyczeć, ale poćwiartowany zająknięciami głos chowa się w przeponie. Siedzi więc, tak jak mu nakazano, dziwnie skulony i przygarbiony, w swojej pozycji nagle taki mały i kruchy, choć przecież jeszcze kilka tygodni temu ścierał cudzą krew z własnych knykci, a swoją własną wypluwał na zakurzone podłogi śmierdzących duchotą piwnic. Jego uśmiech ma kształt dziecięcej naiwności, rozciągnięty wzdłuż przystojnej twarzy młodego mężczyzny, który – ubrany w mundur i równo ogolony – mógłby uchodzić za portret swojego ojca z dawnych lat. Tego też nienawidzi, a im jest starszy tym bardziej pragnie podobieństwa tego się pozbyć. Pragnie pozbyć się z siebie ojca, wspomnień o jego surowości, o jego twardej ręce, skórzanym pasku i rozczarowaniu w jego zimnych oczach, te bowiem zawsze przypominać mu będą o tej cholernej, szwedzkiej prowincji, którą tak kochał. Bielmo jest śniegiem, udeptanym krokami jego porannych przełajów; pajęczynka czerwieni w kąciku przywodzi na myśl zmarznięte policzki i świeże siniaki na ramionach; czarna pustka źrenic jest dnem każdego dołu, który sam sobie wykopał, gdy w tamtych upartych podrygach nieowocnych prób starał się go zadowolić. Jeszcze kilka kroków temu myślał, iż być może za nim tęskni. Teraz – siedząc blisko, widząc jego twarz, czując zapach jego papierosa – wie już, że tęskni bardzo.
Z tęsknoty nie umie płakać, ale umie krzywdzić. Siebie, ich, wszystko to, co odważy się go dotknąć. Powinien był wrócić wcześniej, paść mu do stóp, objąć jego kolana. Miłość do rodziny jest jak mordercza, złośliwa zaraza – wypleniona choćby ostrzem i ogniem, zawsze w końcu wraca, niesiona na grzbietach szczurów i w cudzych oddechach.
- C-chciałem prz-przyjechać sz-szybciej, przepr-a-aszam – mówi i choć kłamcą zawsze był dobrym, głos jego ojca rozgniata każdą iluzyjną barierę oszustwa, jakby ta była jedynie kruchą ścianą z rwanego lodu. Wzrok ucieka, pędząc teraz po dywanie, potem deskach drewnianej podłogi, próbując liczyć sęki w materiale i uderzenia własnego serca. Szybko traci rachubę. – B-byłem chory, wy-y-yrzucili mnie z…z kutra, to znaczy, nie z niego t-tylko z-z p-p-pracy – ciągnie, gubiąc się już we własnej spowiedzi i nagle pragnie zapłakać, ale płacz dusi w sobie, pchając łzy gdzieś pod powieki i klnąc w głowie ku własnej słabości. Skygge mówił, że jest silny i zdolny, on wciąż chce w to wierzyć, ale nie umie, kiedy wie, że ojciec patrzy teraz na niego tak jakby był jedynie podeszwą jego buta lub larwą zżerającą ziemniaki. Kostki palców bieleją, zaciśnięte na oparciu mebla. – N-nie ch-ch-chciałem ci mówić, w-wstydziłem się i…Co-co z Ros? Przywio-ozłem jej prezent, p-pisała o t-tej k-k-książce i znalazłem ją w – urywa, nie mogąc znaleźć słów. Tomik spoczywa na dnie jego płaszcza, niedbale zawinięty w szary papier. Petter spędził pół nocy próbując doprowadzić pakunek do wyglądu przynajmniej średniego a i tak nie jest dumny ze skutków tych starań. – W antykwariacie – dodaje ostatecznie, pod nosem, niemal niedosłyszalnie. Nie ukradł tego prezentu, kupił książkę za to co zarobił choć zarobek ten nie należał do legalnych. Odpuścił sobie kilka obiadów i chodził po ulicy przerażony, iż ktoś mógłby go okraść z jego skarbu. Trzymał więc prezent blisko piersi, licząc na to, iż żadna uliczna menda nie dostrzeże w nim wartości takiej jak dostrzega on. Chce zobaczyć oczy młodszej siostry, gdy rozerwie papier i poczuć jak uwiesza się na jego szyi swoimi wąskimi ramionami, dziękując mu głosem ich matki.
Pewnie śpi – myśli i dziękuje za to w duchu bogom, w których ostatnio wierzy coraz rzadziej.
Pewnie śpi – powtarza sobie raz jeszcze, gdy spojrzenie wraca ku twarzy ojca, ku jego zniszczonym już przez twarde życie rysom, a oczy desperacko łapią się ostatków pewności siebie, którą jeszcze w sobie ma.
A ma już niewiele, jest goły w zasadzie. Tylko tęsknotę, czerń w żyłach i prezent dla siostry.
Bezimienny
W domu zawsze było czysto. Na sam pierw dbała o niego Marie, szydełkowane firanki wygładzając z prostymi zasłonami, a pstrokate poduszki układając równo na wysiedzianej przez czas kanapie. Na stole zawsze stała zupa z gęstej gęsiej krwi, zaś pielony ogródek obradzał w świeże zioła i jarzyny. Koszule męża za każdym razem były wyprasowane, zaś włosy, które mu strzygła, były równe i bujne. Dziś Marie nie było, a na wycieraczce zakrzepła warstwa brudnej wody, zniesionej tam jako śnieg na butach. Choć kurz nie leżał na kredensie, tak dobra dusza tego miejsca, szyja, jaka na sobie nosiła ciężar jego głowy, odeszła na zawsze.
Jan-Erik słucha cierpliwie, a powieka mu nie drgnie. Wysłuchuje bredni, w które jeszcze dni temu przyjąłby za prawdę, pewien, że syn, choć niepokorny i nieposłuszny, tak nie będzie zdolnym i skorym go okłamać. Szanuj ojca i matkę, krzewiły stare prawdy. Słucha żałosnej litanii, jąkania się, którego nienawidzi bardziej niż samego siebie, za to co uczynił ukochanej żonie, choć i tego w żadnym razie przed własnym sumieniem nie przyzna.
Petter Nystrom, miał być pierworodnym, dumą swojego ojca, przedłużeniem nazwiska.
Petter Nystrom stał się przekleństwem.
— Już nigdy jej nie zobaczysz — mówi bez pośpiechu, gdy ten przywołuje na głos swoją siostrę, lecz słowa nie drgają ani przez sylabę, a oczy nie zajmują się łzami, choć w zatokach czuje ciasnotę, a przez gardło spływa cierpko-gorzka ślina o smaku lichego tytoniu i szklanki czystej wódki, chociaż dziś jest trzeźwy jak pies. Słowa brzmią dziwnie spokojniej i serdeczniej niż życzenia urodzinowe, bo i wtedy o pochwałach nie było mowy. Te mógł zliczyć na palcach jednej dłoni, a były tak samo twarde jak jego skóra, zawsze podparte faktem, że mógł postarać się mocniej.
Rozpaczą jest uczucie, jakby piach utknął w dziurawych zębach, długi włos na podniebieniu, a pijawka przyssała się do skroni. Ni kropla potu nie leci przez jego czoło, choć w środku wrogość goreje. — Ani jej, ani mojego domu, ani grobu swojej matki — o samym sobie nie napomyka, bowiem wie, że kiedyś w końcu zobaczą się ponownie. Milknie gwałtownie, jakby urywał w połowie zdania, mimo że przecież już nic więcej nie można dodać, wszystko zostało wypowiedziane, werdykt zapadł, a Jan w jednej osobie jest oskarżycielem, sędzią i niedługo katem, choć jego twarz nie skryje kaptur. Ślepie mrużą się w poszukiwaniu swojego syna, bo ten z pewnością nie spoczywa teraz na starym siedzisku naprzeciwko. Jego potomek nie postąpiłby tak obrzydliwie, nie znalazłby się pośród wszystkich tych, którzy w imię prawa i honoru powinni zostać osadzeni lub wybici co do joty.
Pakunek lekceważy, bojaźń w oczach dziecka też, lecz wstaje bez pośpiechu, przedramiona podpierając na podłokietnikach, choć ani krzty nie potrzebuje ich, aby rosła sylwetka uniosła się, dłonie zaciskając na mgnienie oka w złości, bo oto ta, choć trzymana pod latami gruboskórności, sączy się spomiędzy spierzchniętych warg, nie w białej pianie, a w krótkim tchu, śmierdzącym papierosami, czerniną i sztormem. Świadomość, że piętro wyżej śpi jedyna córka, której nie miał zbudzić ani jeden szept, nakazywała milczeć, choć podniesiony głos aż garnął się w górę, a drgająca rzęsa pragnęła jednym ruchem ukarać potomka. Bez pasa, bez krzyków i klapsów, pięścią napomnieć mu, kto jest panem tego domu, na który zapracował syzyfową pracą. Dwa kroki bliżej i stoi już nad synem, bez opuszczenia podbródka patrząc prosto w jego oczy, ledwo widoczne przez blask wciąż roztańczonego kominka. Spojrzenie pełne nienawiści, odrazy, wstrętu, grozy, obrzydzenia, śmierci, straty, bólu, przegranej, rozpaczy, tęsknoty, miłości. Gonił takich jak on, pozbawiał wolności i żywota. Stał na straży kraju i społeczeństwa przed ślepcami, bydlakami, żałosnymi gnidami i śmieciami, które niczym pasożyt żerowały na Szwecji. Teraz jeden z nich siedzi naprzeciwko.
Jan chce ugiąć go pod własnym wzrokiem, lecz nozdrza nie drgnęły, gdy oczekiwał co stanie się później. Nie miał już wyjścia, alternatywy się skończyły. Za późno. Zabielonym okiem spogląda na młodzieńca, lecz nie musi czytać jego myśli. Te już zna. Wszystkie są kłamstwem.
— Znieważyłeś mnie, swojego dziadka i swoją siostrę, a co najgorsze naplułeś na pamięć o własnej matce. Powinienem cię teraz zabić — cedzi przez zęby, spodziewając się, że on już wie, a jeśli w dalszym ciągu nie, to za sekundy nawet jego otępiały umysł zdoła dojść do sedna sprawy. Nie było mowy o braku przewiny, Jan-Erik był świadkiem i nikt nie wmówi mu, że źle widział. Starczyłby mocny chwyt za gardło, kilka czarów, pięść odpowiednio wymierzona w łamiący się pod jej siłą nos i w końcu krwią zalałby się Petter Nystrom, odpowiadając przed ojcem za swoje czyny. Tak się jednak nie dzieje i tylko trzeszczące w palenisku drewno wspomina o normalności, którą kiedyś usilnie próbowała zaprowadzić tu Marie, gładząc chłopca po policzku, a dziewczynce plotąc warkocze.
Wtem Jan wycofuje się do przedpokoju, zostawiając syna samotnie ledwie na sekundy, choć uważnym słuchem nie dozwalając mu na ani jeden ruch, spodziewając się, że paraliżuje go właśnie strach. Sam na grzbiet narzuca podniszczoną wiatrówkę i na pięty wciska robocze oficerki, chwyta wilgotne od śniegu buty i kurtkę chłopaka, niosąc je z powrotem do dużego pokoju, gdzie rzuca mu je prosto w dłonie. — Ubieraj się, idziemy — oznajmia, a następnie dając dziecku ledwo paręnaście sekund na wykonanie rozkazu, który przecież słyszał nie jeden już raz, otwiera drzwi do wiatrołapu, a potem do ogrodu, puszczając go przodem. Powoli idzie w stronę szopy, kątem oka spoglądając w stronę pokoju córki, gdzie światło jest zgaszone, a zasłona opuszczona. Zbierając spod ściany altany łopatę, rzuca ją Petterowi w dłonie, a nocną ciszę rozrywaną uderzeniami fal o miejscowe skały, przerywa krótkie słowo. — Kop.
Jan-Erik słucha cierpliwie, a powieka mu nie drgnie. Wysłuchuje bredni, w które jeszcze dni temu przyjąłby za prawdę, pewien, że syn, choć niepokorny i nieposłuszny, tak nie będzie zdolnym i skorym go okłamać. Szanuj ojca i matkę, krzewiły stare prawdy. Słucha żałosnej litanii, jąkania się, którego nienawidzi bardziej niż samego siebie, za to co uczynił ukochanej żonie, choć i tego w żadnym razie przed własnym sumieniem nie przyzna.
Petter Nystrom, miał być pierworodnym, dumą swojego ojca, przedłużeniem nazwiska.
Petter Nystrom stał się przekleństwem.
— Już nigdy jej nie zobaczysz — mówi bez pośpiechu, gdy ten przywołuje na głos swoją siostrę, lecz słowa nie drgają ani przez sylabę, a oczy nie zajmują się łzami, choć w zatokach czuje ciasnotę, a przez gardło spływa cierpko-gorzka ślina o smaku lichego tytoniu i szklanki czystej wódki, chociaż dziś jest trzeźwy jak pies. Słowa brzmią dziwnie spokojniej i serdeczniej niż życzenia urodzinowe, bo i wtedy o pochwałach nie było mowy. Te mógł zliczyć na palcach jednej dłoni, a były tak samo twarde jak jego skóra, zawsze podparte faktem, że mógł postarać się mocniej.
Rozpaczą jest uczucie, jakby piach utknął w dziurawych zębach, długi włos na podniebieniu, a pijawka przyssała się do skroni. Ni kropla potu nie leci przez jego czoło, choć w środku wrogość goreje. — Ani jej, ani mojego domu, ani grobu swojej matki — o samym sobie nie napomyka, bowiem wie, że kiedyś w końcu zobaczą się ponownie. Milknie gwałtownie, jakby urywał w połowie zdania, mimo że przecież już nic więcej nie można dodać, wszystko zostało wypowiedziane, werdykt zapadł, a Jan w jednej osobie jest oskarżycielem, sędzią i niedługo katem, choć jego twarz nie skryje kaptur. Ślepie mrużą się w poszukiwaniu swojego syna, bo ten z pewnością nie spoczywa teraz na starym siedzisku naprzeciwko. Jego potomek nie postąpiłby tak obrzydliwie, nie znalazłby się pośród wszystkich tych, którzy w imię prawa i honoru powinni zostać osadzeni lub wybici co do joty.
Pakunek lekceważy, bojaźń w oczach dziecka też, lecz wstaje bez pośpiechu, przedramiona podpierając na podłokietnikach, choć ani krzty nie potrzebuje ich, aby rosła sylwetka uniosła się, dłonie zaciskając na mgnienie oka w złości, bo oto ta, choć trzymana pod latami gruboskórności, sączy się spomiędzy spierzchniętych warg, nie w białej pianie, a w krótkim tchu, śmierdzącym papierosami, czerniną i sztormem. Świadomość, że piętro wyżej śpi jedyna córka, której nie miał zbudzić ani jeden szept, nakazywała milczeć, choć podniesiony głos aż garnął się w górę, a drgająca rzęsa pragnęła jednym ruchem ukarać potomka. Bez pasa, bez krzyków i klapsów, pięścią napomnieć mu, kto jest panem tego domu, na który zapracował syzyfową pracą. Dwa kroki bliżej i stoi już nad synem, bez opuszczenia podbródka patrząc prosto w jego oczy, ledwo widoczne przez blask wciąż roztańczonego kominka. Spojrzenie pełne nienawiści, odrazy, wstrętu, grozy, obrzydzenia, śmierci, straty, bólu, przegranej, rozpaczy, tęsknoty, miłości. Gonił takich jak on, pozbawiał wolności i żywota. Stał na straży kraju i społeczeństwa przed ślepcami, bydlakami, żałosnymi gnidami i śmieciami, które niczym pasożyt żerowały na Szwecji. Teraz jeden z nich siedzi naprzeciwko.
Jan chce ugiąć go pod własnym wzrokiem, lecz nozdrza nie drgnęły, gdy oczekiwał co stanie się później. Nie miał już wyjścia, alternatywy się skończyły. Za późno. Zabielonym okiem spogląda na młodzieńca, lecz nie musi czytać jego myśli. Te już zna. Wszystkie są kłamstwem.
— Znieważyłeś mnie, swojego dziadka i swoją siostrę, a co najgorsze naplułeś na pamięć o własnej matce. Powinienem cię teraz zabić — cedzi przez zęby, spodziewając się, że on już wie, a jeśli w dalszym ciągu nie, to za sekundy nawet jego otępiały umysł zdoła dojść do sedna sprawy. Nie było mowy o braku przewiny, Jan-Erik był świadkiem i nikt nie wmówi mu, że źle widział. Starczyłby mocny chwyt za gardło, kilka czarów, pięść odpowiednio wymierzona w łamiący się pod jej siłą nos i w końcu krwią zalałby się Petter Nystrom, odpowiadając przed ojcem za swoje czyny. Tak się jednak nie dzieje i tylko trzeszczące w palenisku drewno wspomina o normalności, którą kiedyś usilnie próbowała zaprowadzić tu Marie, gładząc chłopca po policzku, a dziewczynce plotąc warkocze.
Wtem Jan wycofuje się do przedpokoju, zostawiając syna samotnie ledwie na sekundy, choć uważnym słuchem nie dozwalając mu na ani jeden ruch, spodziewając się, że paraliżuje go właśnie strach. Sam na grzbiet narzuca podniszczoną wiatrówkę i na pięty wciska robocze oficerki, chwyta wilgotne od śniegu buty i kurtkę chłopaka, niosąc je z powrotem do dużego pokoju, gdzie rzuca mu je prosto w dłonie. — Ubieraj się, idziemy — oznajmia, a następnie dając dziecku ledwo paręnaście sekund na wykonanie rozkazu, który przecież słyszał nie jeden już raz, otwiera drzwi do wiatrołapu, a potem do ogrodu, puszczając go przodem. Powoli idzie w stronę szopy, kątem oka spoglądając w stronę pokoju córki, gdzie światło jest zgaszone, a zasłona opuszczona. Zbierając spod ściany altany łopatę, rzuca ją Petterowi w dłonie, a nocną ciszę rozrywaną uderzeniami fal o miejscowe skały, przerywa krótkie słowo. — Kop.
Nieznajomy
Historia jego rodziny odznacza się na powierzchni ich skóry – spąsowiałe okręgi na marznących policzkach, podrażnione chmury suchego naskórka ponacinanego nadmorskim wiatrem, twardość zniszczonych uczciwą pracą dłoni i miękkość młodych jeszcze stóp, zapach bawełny w płynie do kąpieli przepleciony odciśniętymi na ramieniu fałdami pościeli. Sielanka domu o czerwonej elewacji, ciepła historia o północnym chłodzie, oszustwo pisane drobnymi literami dokładnej, maminej ręki. Bo skóra umie długo ukrywać krzywdę, a potem, gdy odchodzą wierzchnie warstwy zrywane z ciała niesprawiedliwością klątwy, wspomnienia tej krzywdy dusić zaczynają wisielczą pętlą. Petter dławi się często, klęcząc na drżących kolanach wśród brudu obcej meliny. Dusi się, bo oto wszystko wraca - uderzenia ojcowskiej ręki i skórzanego paska, mokre ślady łez i dziecięcego kataru na granicy ust, okrucieństwo obcych dłoni i dłoni, które znał od pierwszy godzin swojego życia. Skóra pamięta, a on pamięć ścierać próbuje bójkami, treningami, kolejnymi liniami niestarannych tatuaży. Skóra pamięta, a on pamięci tej się boi.
Boi się też ojca i drży pod jego spojrzeniem, kiedy kłamstwa opuszczają usta, spływając brudnymi kałużami na domowe dywany. Ciężar jego pięści wisi nad nim cieniem tragedii, grożąc ostatecznością zbliżającego się końca, ale Petter – choć przerażony i zwinięty niczym szczeniak w kącie pokoju – wbrew sobie wyczuwa w niej bezpieczeństwo. Uwagę. Nawet kiedy boli, ból jest tylko jego i tylko od niego. Ojciec bije, bo jest ojcem, a on jest synem, więc uderzenia te i kary są wyjątkowe. Okrucieństwo Nystrom pragnąłby tłumaczyć troską i miłością, o tym marzy przecież – chciałby żeby go kochał. Tymczasem zżera go nienawiść, bezkształtna, pofałdowana i gorzka jak spirytus. Wgryza się w przełyk, kiedy słowa rozdzierają tężejącą między nimi pustkę.
– C-co z nią? – reaguje gwałtownie, wpadając mu w ostatnie dźwięki rzucanego bezlitośnie zdania. Prostuje się nagle, oczy otwiera szeroko, a te skrzą szczeniackim zdziwieniem. – C-czy coś jej… – nie kończy, bo ojciec znów mówi, a on chce płakać. Nienienienie. Nie może. – D-d-dlaczego? – jąka się i gubi, pourywane pytajniki trzęsą się w powietrzu, a on nie rozumie. Myśli o najgorszym, o wypadkach i śmierciach. Potem przechodzi mu przez głowę, że ojciec sprzedaje dom. Kiedy w końcu rozum wraca do niego strzępkami, rozumie, iż chodzi o niego. Ojciec go wyrzuca, pozbywa się go, zostawia na progu jak worek niepotrzebnych śmieci. Przejrzał wszystkie kłamstwa, a nawet jeżeli nie, jego kolejną porażkę uznał za porażką ostatnią pod swoim patronatem. To koniec, nie ma już jego pokoju na piętrze i jego zdjęcia nad kominkiem. Dawno przestał być synem, zaczął być rozczarowaniem, a teraz Jan-Erik nie chce nawet tego, nie chce jego imienia i ducha jego obecności.
Petter nie wie jeszcze wszystkiego.
Nie wie, że to nie opuszczenie rybackiego kutra popycha ojca do zerwania ostatnich łączących ich nici, że to nie to co mu nie wyszło, a to w czym osiągnął sukces. Zakazana magia – jedyna rzecz, w której był dobry; Skygge – jedyna osoba, która uważała go za wartościowego. Nie wie nadal, nie umie faktu tego wyłuskać z ojcowskich słów, być może z ogarniającego go szoku, może z rozpaczy. Słucha, oczy zachodzą mgłą, dolna warga drży i drżą dłonie. Kręci głową, a włosy stają w nieładzie, sprawiając, iż znów wygląda jak przerażone dziecko.
– Nie, nie – majaczy, ciągnąc zaprzeczenia długo na języku, niemal bezwiednie, w transie. – Nie, nie, nie, t-tato, n-n-nie możesz, ja…ja… – Słowa gubią się w bałaganie, a on czuje jak łzy pchają się do oczu. Myśli o własnej głupocie, o okrucieństwie Jana-Erika. Myśli o grobie swojej matki, przy którym teraz pragnąłby się położyć i opowiadać jej o swoim smutku, pytać o rady, których ona nie zdąży mu już udzielić. Myśli o twarzy młodszej siostry, jej śmiechu i jej drobnych dłoniach zaciskających się na jego palcach, o tamtych pytaniach, które próbowały pojąc chorobę matki i nieobecność zamkniętego w pracy ojca.
Pamiętasz jak wyszłaś z mokrymi włosami na śnieg? Wtedy, przed Jul? – przywołuje w myślach swoją odpowiedź, siostrę kiwającą niepewnie głową. Leżałaś wtedy długo chora w pokoju, mama się tobą zajmowała, nakrywała cię kocem, ja dawałem ci herbatę z imbirem – dziewczynka krzywi się, nie znosi imbiru. To tylko tyle, będzie zdrowa. Potrzeba herbaty i koca. Przypomnij sobie historie o dobrych wróżkach z morskiej piany. Ros uśmiecha się lekko na wspomnienie bajek, które matka opowiadała im przed snem. Siedzą na skalach i na nią patrzą. Czekają, wiesz? Wiedzą, ze niedługo wstanie i przyniesie im suszone maliny.
Wspomnienie tamtych kłamstw przypomina cios w szczękę.
W biegu zakłada buty i płaszcz, potem szybkim krokiem rusza za ojcem, potykając się o każda nierówność gruntu.
– Nie od-odbieraj mi jej! Błagam, n-na b-bogów, t-tylko o-o-ona mi została! – krzyczy próbując przedrzeć się przez szum wiatru, morza i głośne uderzenia serca. Na zewnątrz nadal jest zimno, cholernie zimno i mróz nadal rozdrapuje zaczerwienioną skórę. – C-co ja ci zrobiłem?! Na-naprawię wszystko, przy-sięgam! Nie możesz…n-nie możesz...Słyszysz mnie?! – krzyk jest coraz głośniejszy, a desperacja i rozpacz osoczem leje się z poćwiartowanych słów. Petter staje, gdy ojciec nakazuje stać, a świat wokół napiera na niego przestrzenią szarej, rozszalałej nocy. Kop. Panika zaciska się wokół serca niczym metalowe pręty, ale on sztywnymi ze strachu dłońmi chwyta narzędzie i wbija łopatę w zmarzlinę ziemi domowego ogrodu. Nieważne jak wściekły jest, ciało nakazuje mu wykonywać ojcowskie rozkazy. Kop. Słowo odbija się od ścian czaszki i w końcu Petter nie słyszy nic innego. Znika wiatr, znika ciężki oddech. Kop kop kop. – Chc-chcesz mnie zabić?! C-co powiedziałaby ma-matka?! – rozpacza między kolejnymi cięciami ciężkiej łopaty. – N-nie wiesz, n-n-nie wiesz, no nie?! Skąd masz, ku-kurwa wie-e-edzieć?! – Pierwsza łza zamarza na policzku.
Boi się też ojca i drży pod jego spojrzeniem, kiedy kłamstwa opuszczają usta, spływając brudnymi kałużami na domowe dywany. Ciężar jego pięści wisi nad nim cieniem tragedii, grożąc ostatecznością zbliżającego się końca, ale Petter – choć przerażony i zwinięty niczym szczeniak w kącie pokoju – wbrew sobie wyczuwa w niej bezpieczeństwo. Uwagę. Nawet kiedy boli, ból jest tylko jego i tylko od niego. Ojciec bije, bo jest ojcem, a on jest synem, więc uderzenia te i kary są wyjątkowe. Okrucieństwo Nystrom pragnąłby tłumaczyć troską i miłością, o tym marzy przecież – chciałby żeby go kochał. Tymczasem zżera go nienawiść, bezkształtna, pofałdowana i gorzka jak spirytus. Wgryza się w przełyk, kiedy słowa rozdzierają tężejącą między nimi pustkę.
– C-co z nią? – reaguje gwałtownie, wpadając mu w ostatnie dźwięki rzucanego bezlitośnie zdania. Prostuje się nagle, oczy otwiera szeroko, a te skrzą szczeniackim zdziwieniem. – C-czy coś jej… – nie kończy, bo ojciec znów mówi, a on chce płakać. Nienienienie. Nie może. – D-d-dlaczego? – jąka się i gubi, pourywane pytajniki trzęsą się w powietrzu, a on nie rozumie. Myśli o najgorszym, o wypadkach i śmierciach. Potem przechodzi mu przez głowę, że ojciec sprzedaje dom. Kiedy w końcu rozum wraca do niego strzępkami, rozumie, iż chodzi o niego. Ojciec go wyrzuca, pozbywa się go, zostawia na progu jak worek niepotrzebnych śmieci. Przejrzał wszystkie kłamstwa, a nawet jeżeli nie, jego kolejną porażkę uznał za porażką ostatnią pod swoim patronatem. To koniec, nie ma już jego pokoju na piętrze i jego zdjęcia nad kominkiem. Dawno przestał być synem, zaczął być rozczarowaniem, a teraz Jan-Erik nie chce nawet tego, nie chce jego imienia i ducha jego obecności.
Petter nie wie jeszcze wszystkiego.
Nie wie, że to nie opuszczenie rybackiego kutra popycha ojca do zerwania ostatnich łączących ich nici, że to nie to co mu nie wyszło, a to w czym osiągnął sukces. Zakazana magia – jedyna rzecz, w której był dobry; Skygge – jedyna osoba, która uważała go za wartościowego. Nie wie nadal, nie umie faktu tego wyłuskać z ojcowskich słów, być może z ogarniającego go szoku, może z rozpaczy. Słucha, oczy zachodzą mgłą, dolna warga drży i drżą dłonie. Kręci głową, a włosy stają w nieładzie, sprawiając, iż znów wygląda jak przerażone dziecko.
– Nie, nie – majaczy, ciągnąc zaprzeczenia długo na języku, niemal bezwiednie, w transie. – Nie, nie, nie, t-tato, n-n-nie możesz, ja…ja… – Słowa gubią się w bałaganie, a on czuje jak łzy pchają się do oczu. Myśli o własnej głupocie, o okrucieństwie Jana-Erika. Myśli o grobie swojej matki, przy którym teraz pragnąłby się położyć i opowiadać jej o swoim smutku, pytać o rady, których ona nie zdąży mu już udzielić. Myśli o twarzy młodszej siostry, jej śmiechu i jej drobnych dłoniach zaciskających się na jego palcach, o tamtych pytaniach, które próbowały pojąc chorobę matki i nieobecność zamkniętego w pracy ojca.
Pamiętasz jak wyszłaś z mokrymi włosami na śnieg? Wtedy, przed Jul? – przywołuje w myślach swoją odpowiedź, siostrę kiwającą niepewnie głową. Leżałaś wtedy długo chora w pokoju, mama się tobą zajmowała, nakrywała cię kocem, ja dawałem ci herbatę z imbirem – dziewczynka krzywi się, nie znosi imbiru. To tylko tyle, będzie zdrowa. Potrzeba herbaty i koca. Przypomnij sobie historie o dobrych wróżkach z morskiej piany. Ros uśmiecha się lekko na wspomnienie bajek, które matka opowiadała im przed snem. Siedzą na skalach i na nią patrzą. Czekają, wiesz? Wiedzą, ze niedługo wstanie i przyniesie im suszone maliny.
Wspomnienie tamtych kłamstw przypomina cios w szczękę.
W biegu zakłada buty i płaszcz, potem szybkim krokiem rusza za ojcem, potykając się o każda nierówność gruntu.
– Nie od-odbieraj mi jej! Błagam, n-na b-bogów, t-tylko o-o-ona mi została! – krzyczy próbując przedrzeć się przez szum wiatru, morza i głośne uderzenia serca. Na zewnątrz nadal jest zimno, cholernie zimno i mróz nadal rozdrapuje zaczerwienioną skórę. – C-co ja ci zrobiłem?! Na-naprawię wszystko, przy-sięgam! Nie możesz…n-nie możesz...Słyszysz mnie?! – krzyk jest coraz głośniejszy, a desperacja i rozpacz osoczem leje się z poćwiartowanych słów. Petter staje, gdy ojciec nakazuje stać, a świat wokół napiera na niego przestrzenią szarej, rozszalałej nocy. Kop. Panika zaciska się wokół serca niczym metalowe pręty, ale on sztywnymi ze strachu dłońmi chwyta narzędzie i wbija łopatę w zmarzlinę ziemi domowego ogrodu. Nieważne jak wściekły jest, ciało nakazuje mu wykonywać ojcowskie rozkazy. Kop. Słowo odbija się od ścian czaszki i w końcu Petter nie słyszy nic innego. Znika wiatr, znika ciężki oddech. Kop kop kop. – Chc-chcesz mnie zabić?! C-co powiedziałaby ma-matka?! – rozpacza między kolejnymi cięciami ciężkiej łopaty. – N-nie wiesz, n-n-nie wiesz, no nie?! Skąd masz, ku-kurwa wie-e-edzieć?! – Pierwsza łza zamarza na policzku.
Bezimienny
Petter od najmłodszych lat, gdy jeszcze fajdał pieluchy, był zbytnio infantylny, niepoważny i rozemocjonowany, co wyraźnie wadziło jego ojcu, gdy ten próbował wypielić z niego każde z dennych i zbytecznych prawdziwemu mężczyźnie uczuć. Nawet gdy ten kończył pięć lat i łzy w jego oczach pojawiły się przy upadku z dziecięcego rowerka na twardy chodnik, tłukąc i obdzierając skórę z kolan, Jan-Erik ku ciężkiemu wzdychaniu żony, nie okazywał litości, za oznaki nieudolności, dyscyplinując małolata. Nie bądź babą, bądź silny, nie bądź tchórzem, bądź Nystromem, nie bądź pizdą, bądź mężczyzną. W domu słyszeć dało się wciąż padające z ust lekceważące słowa pełne pogardy, pas ojcowskich spodni z bydlęcej twardej skóry, który za najdrobniejsze okazy słabości i strachu karał dziecko kolejnymi uderzeniami. Nic nie zostało zapomniane. Przeszłe dni i noce krążą pomiędzy nimi jak sępy i hieny, a trupia toksyna obecna w tamtych wspomnieniach wylewa się jak brudna ropa, albo żółć ze ściśniętego w nerwach żołądka, co podchodzi do gardła.
Jęki, kwęki i szlochy gołowąsa ignoruje. Bez ustanku jest stoicki i cierpliwy, rozłupując jego cykora spojrzeniem, jak dojrzały orzech włoski. Sytuację próbuje traktować jak następną służbową sprawę, jaką ma się zająć, jak kolejne krucze zadanie. A jednak jad, aż z niego kipi, kuli się w grdyce, krząta we wzburzonych palcach, zaciskających się najpierw na podłokietnikach wysiedzianego fotela, a potem na bachniętym okryciu i butach. Drzwi od ogrodu skrzypią cicho, jakby domostwo dęło w ceremonialny róg, że oto ostatni raz młody Nystrom przekracza ten próg.
Mróz nie piecze w twarz, nie szczypie policzków i tylko krzyki marnotrawnego syna rozpruwają wiatr.
— Stul dziób — odpowiada krótko, w wyraźnej obawie, że oczko w jego głowie, sens życia, jedyna córka przebudzi się tej koszmarnej i ciemnej nocy. Niech śpi niezmąconym snem, bo jej serca ma strzec, a w oczy nie wpuszczać słonych łez. Tego nauczał też potomka. Dziś Petter zapomniał o każdym morale i treningu, lub przestał zwracać na nie uwagę, chętnie zostawiając w nadmorskim domu o czerwonej jak skostniałe palce elewacji, ruszając w świat, aby dewastować i pustoszyć, a z własnej głupoty stworzyć sobie azyl przed rzeczywistością i bolesną prawdą, że oto przystaje z tymi, co świat kierują do krainy trawionej ogniem. Bezcześci i plugawi zwłoki matki, dziadkowi spluwa w twarz, a własnemu ojcu rzuca wyzwanie, gdy nieświadom, że jest obserwowany, okazuje się być przekleństwem i bluźnierstwem tej ziemi.
Nagle Jan zrywa się w przód, a silna i ciężka dłoń łapie za siwy golf chłopaka tuż przy grdyce, obok jabłka Adama, w które wbija knykcie szorstkich i popękanych palców. Przyciąga go do siebie, jak kukłę, młodziana niepotrafiącego się bronić. Wyraźna furia przelewa się z rozchylonych warg. One wkrótce mogłyby spłynąć białą pianą, pokrewną tej morskiej, a wiecznie obecny z nim smród mocnego tytoniu aż zipie ze stęchłego i obciążonego groźbą oka. Oddycha ciężko, tchu nie wstrzymuje, gdy nozdrza drżą niebezpieczne, żyła na skroni pulsuje, jakby postradała rozum, a stara twarz przybiera wiśniowych barw.
— Skąd mam kurwa wiedzieć?! Bo cię widziałem, szczylu — dyszy, nie hamuje ani głoski, gdy splątane myśli na pierwszy plan wyrzucają sobie samemu, że mógł tresować go częściej, potylicę wciskać w podręcznik głębiej, bić mocniej. Gdyby tylko Marie była, nie dopuściłaby do tego. To ona potrafiła rozmawiać z dzieckiem, choć przecież była dla niego zbyt miękka i delikatna. — Widziałem, jak ci oczy bieleją, a żyły czernieją. Widziałem, z kim byłeś i co robiłeś, a ty śmiesz przychodzić do mojego domu i łgać mi w oczy?! Nie wspominaj swojej matki, bo nie jesteś wart bycia jej dzieckiem. Jesteś śmieciem, żałosną porażką i jebanym zerem. Jesteś ślepcem — w jego słowach nie ma już uczucia, gdy ręka kurczowo trzyma materiał ubrania. Gotów jest jeszcze jeden raz wymierzyć sprawiedliwość za przewiny. Mimo iż wokół wicher targa wysokie trawy, a wzburzone Morze Bałtyckie tańczy w rytm amoku głowy rodziny, tak mężczyźnie wydaje się, że trwa cisza, a świat jak zaklęty milczy.
Nierozerwalna, cyniczna i uległa pauza, w której trakcie tylko kątem alabastrowego oka dostrzega retrospekcje, jak Marie pierwszy raz dostrzegła dom, jaki dla niej kupił. Stała wtedy w tym miejscu, w którym teraz jej syn kopal sobie grób, śmiejąc się i rzucając na szyję męża. To ona pragnęła szwedzkiej wsi i błogostanu, a on tylko jej bezpieczeństwa i szczęścia. Wspomnienie rozmywa się w białej fali, Nystrom znów w drgających gałkach ocznych ma tylko furię.
— Nie zbliżysz się już do mojej rodziny — miota słowa, wypuszczając chłopaka, siłą odpychając go jeszcze od własnej osoby, rzucając w glebę. Petter obrał ścieżkę, jaka miała prowadzić do jego zguby i dziś poniesie za to karę, Jan-Erik zaś odpala kolejnego skręconego przedtem kiepa, a gorzką śliną spluwa w dół, co wciąż był niedokończony. Zostało wiele kilogramów zamarzniętej ziemi, którą smarkacz miał przerzucić, choć syzyfowe zajęcie mogło dłużyć się w nieskończoność.
— Bądź mężczyzną i kop — głos ma łagodniejszy, pojednany z tym co musi się wydarzyć, lecz następny raz spogląda w okna pokoiku ukochanej córki, bo nie powinna tej sceny oglądać.
Bądź mężczyzną, nie maż się, nie szlochaj, nie becz, nie jąkaj się, nie gramol, nie marudź, nie narzekaj, nie kłam, nie leń się, nie pyskuj, nic nie czuj. Tamte rozkazy poszły precz, dziś ma tylko kopać, dopóki Jan nie uzna, że wystarczy, a palce nie zbieleją z zimna. Dzieciaka nie spuszcza ze ślepi, kolejne razy zaciągając się i roztaczając wokół siebie szary i ciężki dym.
Kochał go własną miłością, bardziej przyziemną niż kochała matka. Twardszą, surowszą i bolesną, ale kochał prawdziwie, próbując stworzyć z rozwrzeszczanego bachora godnego rodziny potomka, zasługującego na nazwisko i schedę, w pamięci wciąż mając złowrogi wzrok własnego ojca, który ciosem w potylice przypominał o miejscu szczeniaka.
Jęki, kwęki i szlochy gołowąsa ignoruje. Bez ustanku jest stoicki i cierpliwy, rozłupując jego cykora spojrzeniem, jak dojrzały orzech włoski. Sytuację próbuje traktować jak następną służbową sprawę, jaką ma się zająć, jak kolejne krucze zadanie. A jednak jad, aż z niego kipi, kuli się w grdyce, krząta we wzburzonych palcach, zaciskających się najpierw na podłokietnikach wysiedzianego fotela, a potem na bachniętym okryciu i butach. Drzwi od ogrodu skrzypią cicho, jakby domostwo dęło w ceremonialny róg, że oto ostatni raz młody Nystrom przekracza ten próg.
Mróz nie piecze w twarz, nie szczypie policzków i tylko krzyki marnotrawnego syna rozpruwają wiatr.
— Stul dziób — odpowiada krótko, w wyraźnej obawie, że oczko w jego głowie, sens życia, jedyna córka przebudzi się tej koszmarnej i ciemnej nocy. Niech śpi niezmąconym snem, bo jej serca ma strzec, a w oczy nie wpuszczać słonych łez. Tego nauczał też potomka. Dziś Petter zapomniał o każdym morale i treningu, lub przestał zwracać na nie uwagę, chętnie zostawiając w nadmorskim domu o czerwonej jak skostniałe palce elewacji, ruszając w świat, aby dewastować i pustoszyć, a z własnej głupoty stworzyć sobie azyl przed rzeczywistością i bolesną prawdą, że oto przystaje z tymi, co świat kierują do krainy trawionej ogniem. Bezcześci i plugawi zwłoki matki, dziadkowi spluwa w twarz, a własnemu ojcu rzuca wyzwanie, gdy nieświadom, że jest obserwowany, okazuje się być przekleństwem i bluźnierstwem tej ziemi.
Nagle Jan zrywa się w przód, a silna i ciężka dłoń łapie za siwy golf chłopaka tuż przy grdyce, obok jabłka Adama, w które wbija knykcie szorstkich i popękanych palców. Przyciąga go do siebie, jak kukłę, młodziana niepotrafiącego się bronić. Wyraźna furia przelewa się z rozchylonych warg. One wkrótce mogłyby spłynąć białą pianą, pokrewną tej morskiej, a wiecznie obecny z nim smród mocnego tytoniu aż zipie ze stęchłego i obciążonego groźbą oka. Oddycha ciężko, tchu nie wstrzymuje, gdy nozdrza drżą niebezpieczne, żyła na skroni pulsuje, jakby postradała rozum, a stara twarz przybiera wiśniowych barw.
— Skąd mam kurwa wiedzieć?! Bo cię widziałem, szczylu — dyszy, nie hamuje ani głoski, gdy splątane myśli na pierwszy plan wyrzucają sobie samemu, że mógł tresować go częściej, potylicę wciskać w podręcznik głębiej, bić mocniej. Gdyby tylko Marie była, nie dopuściłaby do tego. To ona potrafiła rozmawiać z dzieckiem, choć przecież była dla niego zbyt miękka i delikatna. — Widziałem, jak ci oczy bieleją, a żyły czernieją. Widziałem, z kim byłeś i co robiłeś, a ty śmiesz przychodzić do mojego domu i łgać mi w oczy?! Nie wspominaj swojej matki, bo nie jesteś wart bycia jej dzieckiem. Jesteś śmieciem, żałosną porażką i jebanym zerem. Jesteś ślepcem — w jego słowach nie ma już uczucia, gdy ręka kurczowo trzyma materiał ubrania. Gotów jest jeszcze jeden raz wymierzyć sprawiedliwość za przewiny. Mimo iż wokół wicher targa wysokie trawy, a wzburzone Morze Bałtyckie tańczy w rytm amoku głowy rodziny, tak mężczyźnie wydaje się, że trwa cisza, a świat jak zaklęty milczy.
Nierozerwalna, cyniczna i uległa pauza, w której trakcie tylko kątem alabastrowego oka dostrzega retrospekcje, jak Marie pierwszy raz dostrzegła dom, jaki dla niej kupił. Stała wtedy w tym miejscu, w którym teraz jej syn kopal sobie grób, śmiejąc się i rzucając na szyję męża. To ona pragnęła szwedzkiej wsi i błogostanu, a on tylko jej bezpieczeństwa i szczęścia. Wspomnienie rozmywa się w białej fali, Nystrom znów w drgających gałkach ocznych ma tylko furię.
— Nie zbliżysz się już do mojej rodziny — miota słowa, wypuszczając chłopaka, siłą odpychając go jeszcze od własnej osoby, rzucając w glebę. Petter obrał ścieżkę, jaka miała prowadzić do jego zguby i dziś poniesie za to karę, Jan-Erik zaś odpala kolejnego skręconego przedtem kiepa, a gorzką śliną spluwa w dół, co wciąż był niedokończony. Zostało wiele kilogramów zamarzniętej ziemi, którą smarkacz miał przerzucić, choć syzyfowe zajęcie mogło dłużyć się w nieskończoność.
— Bądź mężczyzną i kop — głos ma łagodniejszy, pojednany z tym co musi się wydarzyć, lecz następny raz spogląda w okna pokoiku ukochanej córki, bo nie powinna tej sceny oglądać.
Bądź mężczyzną, nie maż się, nie szlochaj, nie becz, nie jąkaj się, nie gramol, nie marudź, nie narzekaj, nie kłam, nie leń się, nie pyskuj, nic nie czuj. Tamte rozkazy poszły precz, dziś ma tylko kopać, dopóki Jan nie uzna, że wystarczy, a palce nie zbieleją z zimna. Dzieciaka nie spuszcza ze ślepi, kolejne razy zaciągając się i roztaczając wokół siebie szary i ciężki dym.
Kochał go własną miłością, bardziej przyziemną niż kochała matka. Twardszą, surowszą i bolesną, ale kochał prawdziwie, próbując stworzyć z rozwrzeszczanego bachora godnego rodziny potomka, zasługującego na nazwisko i schedę, w pamięci wciąż mając złowrogi wzrok własnego ojca, który ciosem w potylice przypominał o miejscu szczeniaka.
Nieznajomy
Boli.
Najpierw uszy bolą od krzyku - znajomego, zachrypniętego tytoniem, utwardzonego pracą i zimnem niczym brudna tafla lodu narastająca na powierzchniach okolicznych jezior. Potem ciało boli od uderzeń - krawędzi paska i szorstkości dłoni, pewności i surowości wypisanych w ich stanowczych ruchach. Na koniec boli już wszystko - uszy od krzyku, ciało od uderzeń, gardło od płaczu, duma od nieudanych prób i serce od tego morderczego przeświadczenia, iż jest nikim. Może mniej niż nikim, jest szumowiną w porcie i brudem na ulicach - gorzej niż nic, gorzej niż wszystko. Ojciec wie to od początku i od początku go ostrzega: naucz się zgryźliwości tego bólu, na pamięć się go naucz i przyzwyczaj do jego zębów. Przyzwyczaj się do myśli, że wszystko czym jesteś i czym być możesz zamyka się w ramach rzeczy obrzydliwych i złych, rzeczy których nie mogą dotykać uczciwe dłonie - w granicach pojęcia syfu i pleśni. A ty nie możesz już nic - powinieneś nic, a zamiast tego brniesz i psujesz, niszczysz i rozbijasz: cudze głowy, cudze nosy, swoje własne szanse na jakikolwiek sens tego paskudnego istnienia. Malaria, wesz, karaluch i szczur zmieciony do kanałów.
Mieliśmy z nimi problem, ale już się z tym uporaliśmy.
Wyłożyliśmy trutkę, rozpyliliśmy gaz, połamaliśmy im serca.
Zakopaliśmy w ogrodzie.
Boli.
Ból pełznie wzdłuż ścian jego żył jak jadowity wąż albo złośliwy tasiemiec. Petter czuje jego ciężar i jego ruchy, czuje jak go wypełnia powoli tym jadem i jak wgryza się w niego tymi zębami - wystarczająco, by cierpiał, niewystarczająco by zabić. Żałuje nagle, bo ojciec każe mu się zamknąć, a wspomnienia wracają zimnymi, wysokimi falami, strącającymi cię pod powierzchnię i przyciskającymi do dna, uniemożliwiając próby szukania oddechu. Wiec się dusi. Który to już raz każe mu stulić dziób? Petter wie, że zgubił rachubę w okolicach czternastych urodzin uświadomiwszy sobie, iż nie ma już po co się odzywać, nie ma po co próbować, bo jego głos jest słaby, przerywany jąkaniem i stresem, a słowa które chciałby z siebie wyrzucić są głupie i nieistotne. Stul pysk, więc tak robi - kuli każde wyznanie i każdą uwagę, każdy żal, który ciśnie się na granice zaciśniętych warg. Zaciska mocnej powieki i czeka na reakcję, która nie przychodzi, bo posłuszne milczenie jest wystarczające.
Zamknij się, Petter. Zamknij, zamknij. Ale nie umie, nagle już nie umie - zaczął i nie potrafi przestać. Z rozbitych ścian krzyki rwą się ku ojcu, pierwszy raz od ponad dwudziestu lat.
- Co...Co widzia-ałeś?! - dziwi się, tym zdziwieniem plując ojcu w twarz. Rozpoznaje zarys gniewu, zmarszczki układające jego skórę w obraz rozgoryczenia i mocno zaciśniętych pięści. Są jak rozwścieczone psy - rosły brytan z pobielałym okiem i wyrośnięty szczeniak z naderwanym uchem. Petter czuje, że mogliby sobie teraz rozgryźć gardła, bo zna siebie i zna jego - to po nim ta chęć do chwytania ludzi za poły ubrań, po nim zdolność do zaciskania palców wokół szyi. Papier ścierny ojcowskich palców wbija się w grdykę i oddech ucieka, a wraz z nim jakakolwiek nadzieja na to, że może być inaczej.
Nie może, nie może.
Nagle żal wżyna się w niego setkami ostrzy, dziurawiąc narządy i tak ledwie zdolne do pracy. Syczący w ucho głos podpowiada, że nienawidzi tego, kim jest - kim się stał. Nienawidzi tego miasta, nienawidzi życia, które dostał i umiejętności, które posiadł. Nienawidzi Skygge i jego spokoju na poważnej twarzy, jego głosu mówiącego mu, że jest zdolny. Kłamie, wciąż kłamie - Petter za głupi jest być może żeby to pojąć. Teraz jednak, gdy słowa ojca nadal echem roznoszą się w głowie, przez myśl przechodzi ta mgła bólu właśnie, bo oto jakaś część jego (głęboko schowana, pobita, posiniaczona i rycząca w cierpieniu) rozumie, że dał się wykorzystać. Wciąż daje. Bo tamten mężczyzna też uważa go za idiotę i omamia jak posłuszne kocię tym ciepłem i dobrymi dłońmi, kilkoma słowami wychodzącymi gładko z gardła oszusta. Półgłówek z wioski, nieudany rybak, twarde pięści i miękkie myśli, które można tak łatwo kształtować. Pozwolił mu zabrać wszystko co jeszcze miał, wykorzystać każdy kawałek duszy i ciała, a potem upoić się zakazaną magią, wierząc iż ta jest jego wybawianiem.
Śmieciem, porażką, zerem.
J e s t
Boli.
Opada na ziemię, a ta jest zimna i mokra. Języki śniegu wkradają się pod ubrania, czerwona twarz marznie w tej zaspie, ale Petter myśli tylko o tym, że dzięki temu nie widać jak bardzo jest wilgotna od gniewnych łez. Podnosi się na kolana i chce wstać na nogi, ale wtem dochodzą do niego te słowa - z nowo nabytą siłą, z pełnią ich sensu. Odbiera mu siostrę, odbiera mu matkę i dom, nawet rodzinnego psa, pamiątki pochowane w szufladach i wspomnienia odciśnięte na fotografiach. Zabiera mu siebie - ideę ojca, której tak nienawidzi, ale której tak pragnie i szuka z pasją w liniach jego twarzy, a potem także w liniach twarzy obcych. Realizacja jest gorsza niż lodowaty śnieg przedostający się przez materiał spodni, jest gorsza od wiatru smagającego teraz brudną od łez i ziemi twarz. Wściekłość znika, oczy stają się wielkie jak u dziecka, usta rozchylają się w niemym sprzeciwie. Jan-Erik odpala papierosa, Jan-Erik każe mu wstać i kopać, ale on nie umie zrobić żadnej z tych rzeczy. Umie tylko rysy ułożyć w rozpaczy, objąć jego kolana i błagać.
Nie ma honoru i nie ma dumy. Nie ma ojca i nie ma już siły by walczyć.
- Nie nie nie nie nie nie nie - sam nie wie ile razy słowo z niego wypadło i ile razy wypadnie jeszcze. Dawno przestało brzmieć jak słowo zresztą, teraz wydaje się być równe z oddechem. - To nie-e-e tak, przysięga-am! Nie wiedzia-ałem, nie chciałem, to było...by-yłem sam, b-a-ałem się i on obie-ecał, że-e - mówi, a rozpacz ciągnie za sobą powtarzane w rozpaczy samogłoski. Nie umie się wytłumaczyć, ale jest szczery w tym smutku, szczery w każdym żalu i każdych przeprosinach. Nie rozumie co zrobił źle, ale nie musi, bo nigdy nie rozumiał przecież. Ojciec krzyczał i karał, a Petter nie zawsze wiedział za co tak naprawdę. - Nie-e będę-ę ju-uż...nikt się nie-e dowie, bę-ędę pra-acował i na-aprawię wszy-y-ystko, obie-ecuję! T-tato bła-a-agam! - Żal rozrywa słowa i rozrywa trzewia. Chaos smutku wypluwa łzy w materiał ojcowskich spodni. - Ni-nie zo-ostawiaj mnie-e, nie za-aabieraj ich, ja...ja-a tam umrę! - Pozwól mi wrócić, nie każ mi kopać.
Najpierw uszy bolą od krzyku - znajomego, zachrypniętego tytoniem, utwardzonego pracą i zimnem niczym brudna tafla lodu narastająca na powierzchniach okolicznych jezior. Potem ciało boli od uderzeń - krawędzi paska i szorstkości dłoni, pewności i surowości wypisanych w ich stanowczych ruchach. Na koniec boli już wszystko - uszy od krzyku, ciało od uderzeń, gardło od płaczu, duma od nieudanych prób i serce od tego morderczego przeświadczenia, iż jest nikim. Może mniej niż nikim, jest szumowiną w porcie i brudem na ulicach - gorzej niż nic, gorzej niż wszystko. Ojciec wie to od początku i od początku go ostrzega: naucz się zgryźliwości tego bólu, na pamięć się go naucz i przyzwyczaj do jego zębów. Przyzwyczaj się do myśli, że wszystko czym jesteś i czym być możesz zamyka się w ramach rzeczy obrzydliwych i złych, rzeczy których nie mogą dotykać uczciwe dłonie - w granicach pojęcia syfu i pleśni. A ty nie możesz już nic - powinieneś nic, a zamiast tego brniesz i psujesz, niszczysz i rozbijasz: cudze głowy, cudze nosy, swoje własne szanse na jakikolwiek sens tego paskudnego istnienia. Malaria, wesz, karaluch i szczur zmieciony do kanałów.
Mieliśmy z nimi problem, ale już się z tym uporaliśmy.
Wyłożyliśmy trutkę, rozpyliliśmy gaz, połamaliśmy im serca.
Zakopaliśmy w ogrodzie.
Boli.
Ból pełznie wzdłuż ścian jego żył jak jadowity wąż albo złośliwy tasiemiec. Petter czuje jego ciężar i jego ruchy, czuje jak go wypełnia powoli tym jadem i jak wgryza się w niego tymi zębami - wystarczająco, by cierpiał, niewystarczająco by zabić. Żałuje nagle, bo ojciec każe mu się zamknąć, a wspomnienia wracają zimnymi, wysokimi falami, strącającymi cię pod powierzchnię i przyciskającymi do dna, uniemożliwiając próby szukania oddechu. Wiec się dusi. Który to już raz każe mu stulić dziób? Petter wie, że zgubił rachubę w okolicach czternastych urodzin uświadomiwszy sobie, iż nie ma już po co się odzywać, nie ma po co próbować, bo jego głos jest słaby, przerywany jąkaniem i stresem, a słowa które chciałby z siebie wyrzucić są głupie i nieistotne. Stul pysk, więc tak robi - kuli każde wyznanie i każdą uwagę, każdy żal, który ciśnie się na granice zaciśniętych warg. Zaciska mocnej powieki i czeka na reakcję, która nie przychodzi, bo posłuszne milczenie jest wystarczające.
Zamknij się, Petter. Zamknij, zamknij. Ale nie umie, nagle już nie umie - zaczął i nie potrafi przestać. Z rozbitych ścian krzyki rwą się ku ojcu, pierwszy raz od ponad dwudziestu lat.
- Co...Co widzia-ałeś?! - dziwi się, tym zdziwieniem plując ojcu w twarz. Rozpoznaje zarys gniewu, zmarszczki układające jego skórę w obraz rozgoryczenia i mocno zaciśniętych pięści. Są jak rozwścieczone psy - rosły brytan z pobielałym okiem i wyrośnięty szczeniak z naderwanym uchem. Petter czuje, że mogliby sobie teraz rozgryźć gardła, bo zna siebie i zna jego - to po nim ta chęć do chwytania ludzi za poły ubrań, po nim zdolność do zaciskania palców wokół szyi. Papier ścierny ojcowskich palców wbija się w grdykę i oddech ucieka, a wraz z nim jakakolwiek nadzieja na to, że może być inaczej.
Nie może, nie może.
Nagle żal wżyna się w niego setkami ostrzy, dziurawiąc narządy i tak ledwie zdolne do pracy. Syczący w ucho głos podpowiada, że nienawidzi tego, kim jest - kim się stał. Nienawidzi tego miasta, nienawidzi życia, które dostał i umiejętności, które posiadł. Nienawidzi Skygge i jego spokoju na poważnej twarzy, jego głosu mówiącego mu, że jest zdolny. Kłamie, wciąż kłamie - Petter za głupi jest być może żeby to pojąć. Teraz jednak, gdy słowa ojca nadal echem roznoszą się w głowie, przez myśl przechodzi ta mgła bólu właśnie, bo oto jakaś część jego (głęboko schowana, pobita, posiniaczona i rycząca w cierpieniu) rozumie, że dał się wykorzystać. Wciąż daje. Bo tamten mężczyzna też uważa go za idiotę i omamia jak posłuszne kocię tym ciepłem i dobrymi dłońmi, kilkoma słowami wychodzącymi gładko z gardła oszusta. Półgłówek z wioski, nieudany rybak, twarde pięści i miękkie myśli, które można tak łatwo kształtować. Pozwolił mu zabrać wszystko co jeszcze miał, wykorzystać każdy kawałek duszy i ciała, a potem upoić się zakazaną magią, wierząc iż ta jest jego wybawianiem.
Śmieciem, porażką, zerem.
J e s t
Boli.
Opada na ziemię, a ta jest zimna i mokra. Języki śniegu wkradają się pod ubrania, czerwona twarz marznie w tej zaspie, ale Petter myśli tylko o tym, że dzięki temu nie widać jak bardzo jest wilgotna od gniewnych łez. Podnosi się na kolana i chce wstać na nogi, ale wtem dochodzą do niego te słowa - z nowo nabytą siłą, z pełnią ich sensu. Odbiera mu siostrę, odbiera mu matkę i dom, nawet rodzinnego psa, pamiątki pochowane w szufladach i wspomnienia odciśnięte na fotografiach. Zabiera mu siebie - ideę ojca, której tak nienawidzi, ale której tak pragnie i szuka z pasją w liniach jego twarzy, a potem także w liniach twarzy obcych. Realizacja jest gorsza niż lodowaty śnieg przedostający się przez materiał spodni, jest gorsza od wiatru smagającego teraz brudną od łez i ziemi twarz. Wściekłość znika, oczy stają się wielkie jak u dziecka, usta rozchylają się w niemym sprzeciwie. Jan-Erik odpala papierosa, Jan-Erik każe mu wstać i kopać, ale on nie umie zrobić żadnej z tych rzeczy. Umie tylko rysy ułożyć w rozpaczy, objąć jego kolana i błagać.
Nie ma honoru i nie ma dumy. Nie ma ojca i nie ma już siły by walczyć.
- Nie nie nie nie nie nie nie - sam nie wie ile razy słowo z niego wypadło i ile razy wypadnie jeszcze. Dawno przestało brzmieć jak słowo zresztą, teraz wydaje się być równe z oddechem. - To nie-e-e tak, przysięga-am! Nie wiedzia-ałem, nie chciałem, to było...by-yłem sam, b-a-ałem się i on obie-ecał, że-e - mówi, a rozpacz ciągnie za sobą powtarzane w rozpaczy samogłoski. Nie umie się wytłumaczyć, ale jest szczery w tym smutku, szczery w każdym żalu i każdych przeprosinach. Nie rozumie co zrobił źle, ale nie musi, bo nigdy nie rozumiał przecież. Ojciec krzyczał i karał, a Petter nie zawsze wiedział za co tak naprawdę. - Nie-e będę-ę ju-uż...nikt się nie-e dowie, bę-ędę pra-acował i na-aprawię wszy-y-ystko, obie-ecuję! T-tato bła-a-agam! - Żal rozrywa słowa i rozrywa trzewia. Chaos smutku wypluwa łzy w materiał ojcowskich spodni. - Ni-nie zo-ostawiaj mnie-e, nie za-aabieraj ich, ja...ja-a tam umrę! - Pozwól mi wrócić, nie każ mi kopać.
Bezimienny
Wszystko to, co przez pokryte rodzinnym obrazkiem lata spotyka Pettera, Jan robi tylko dla niego, aby wyrósł na prawdziwego mężczyznę. Silnego, honorowego i zdolnego zaopiekować się swą rodziną, gdy już przyjdzie właściwy czas, a on będzie dojrzały. Każde lanie pasem z ciemnej bydlęcej skóry, krzyk, bura, reprymenda i nagana, czy fioletowo–zielony siniak na ramieniu szczypiącym bólem przypominający o prawidłowej postawie Szweda, wyprostowanych plecach oraz męczącej i ciężkiej pracy, teraz nie znaczy już nic, albowiem wszystkie tamte chwile przekreśla jedno słowo, karmazynową farbą naznaczając swój byt. Widoczne jest na jeden rzut oka, a wyraz ten to:
Błąd.
Próżno szukać wyjaśnień, czy błędem jest sam potomek, kwestia jego wychowania lub edukacji, czy być może odpuszczenie mu w dorosłości i nietrzymanie sztywno za kark. Z perspektywy nieubłaganego czasu, jego łgarstwa są widoczne. Jak bezmyślnym i nieostrożnym musiał być stary Nystrom, aby wcześniej ich nie dostrzec? Syn nie jest takim, jakim go planował, stał się bzdurnym utrapieniem i udręką, cierpką śliną przypominającą wymioty, która płynie w dół gardła; zgniecionym pod butem żołędziem, skrzypiącym i pękającym pod naporem podbitego solidną podeszwą oficerskiego buta; wariactwem na temat rodziny, anomalią i bezeceństwem.
Krzyczącego wniebogłosy berbecia, który rodzi się ledwo przed minutami, bierze w ramiona, otulając ojcowskim uściskiem i na zabrudzonym porodową krwią czole zostawia troskliwy pocałunek z wdzięczności, że pierworodny rodzi się tego szarego listopadowego dnia.
Błąd.
Pięcioletnią latorośl traktuje ganiącym spojrzeniem, pod nosem zezwalając sobie na uśmiech przypominający grymas, gdy ten przewraca się nieuważnie w śnieg, wyuczony, że łzy są dla bab, a nie dla młodego potomka wielopokoleniowej szwedzkiej rodziny z tradycjami.
Błąd.
Dwunastoletniego młodziana karci paskiem na gołe i spięte pośladki, przypominając klapsem o szacunku wobec matki i autorytetu ojca, gdy ten odezwa się zbyt krnąbrnie, albo zapomina rankiem umyć zębów, zanim zaspany wybiega z domu na powszednią musztrę.
Błąd.
Osiemnastoletniego dzieciaka zostawia wraz z niedużą siostrą, gdy sam udaje się w syzyfową pogoń za sprawcami klątwy dopadającej pod pierzyną drogą Marie. Małolat nie zatrzymuje rozwoju jej dolegliwości, choć przecież nie może, nikt nie jest w stanie. Jan lekceważy wtedy jego pełne cierpienia i tęsknoty spojrzenie, nie mogąc odwrócić go od truchła zmarłej przed godzinami żony.
Błąd.
Dwudziestokilkuletniego syna nie niańczy i nie traktuje ciepło, powierzając mu nieostrożnie jego własną przyszłość, choć ten gówno potrafi z nią zrobić.
Dziś obydwaj sterczą na mrozie, a Jan-Erik mierzy wzrokiem swoją klęskę wychowawczą. Z łatwowiernych marzeń o potomku, który razem z nim i pod jego batogiem zapracuje na tytuł Wysłannika Forsetiego i godnego tego kraju Kruczego Strażnika, nie ostaje się już nic. Z pochopnych pragnień, aby chociaż stał się rybakiem i w silnych dziedziczonych po ojcu dłoniach miał dobry fach, pozostaje kurz. Choć nigdy nie przynosi mu dumy, co najwyżej będąc zmęczeniem, tak nagle tamte sukcesy w czytaniu, jedna z policzalnych na palcach obu dłoni dobrych ocen na teście z patriotyzmu, czy też ustanowiony własny rekord w biegach przez śnieżne zaspy, teraz zdają się być wszystkim, na co Jan kiedykolwiek może liczyć. Po dzisiejszej nocy zostanie mu tylko pustka.
Przewrócony w śnieg syn nie wzbudza ani sympatii, ani współczucia, gdy jego twarz marnieje i oblewa się lodowatą czerwienią. Choć na krótki moment ostatnie sprawne oko ojca wpatruje się w ten żałosny i bolesny obrazek, tak zaraz potem obraca się, bowiem nie może znieść nieuniknionej myśli, że to nie obcy człowiek, który leży przed nim na zamarzniętej ziemi, a jego własny syn. Nie może przecierpieć tego kim się stał, nie potrafi zaakceptować stanu rzeczy. Serce łamie się w pół, a potem rozkruszone ściska szerokie żebra w imadle, jak ważący trzy tony głaz, łamiący kości i miażdżący organy. Tuż pod powieką ma łzę, ale tej nie uroni, jako że mężczyźni nie płaczą. Kolejny więc raz zaciąga się capiącym dymem papierosa, a siła otulająca jego nogi i płaczliwy błagalny głos neguje we własnym rozumie, nie spoglądając w dół, a przed siebie na wzburzone sztormem morze, gotowe przyjąć kolejnego kochanka. Petter nie ma już godności i honoru, swoimi czynami pozbawia się resztek ojcowskiej miłości, choć i tą trudną było dostrzec w ruchach przyprószonego siwizną człowieka. Nie robi nic, bo i nie wie, co ma zrobić. Ręce pragną pochwycić młodzieńca za ramię i zacisnąć się na nim, wziąć za dobrą monetę przysięgi, że oto dokona w sobie zmiany, że przyniesie mu chlubę, ale na to jest już zbyt późno. Nic z tego nie będzie, sprawa przegrana, następuje klęska, należy przełknąć gęstą ślinę i podążać dalej w los, w oczekiwaniu co przyniosą im Norny. Lecz którzy bogowie mogli chcieć tego, co tę rodzinę spotkało?
W końcu po zbyt długiej chwili chwyta kołnierz jego golfa i chłodny od śniegu kark chłopczyny, podnosząc w górę cały ciężar muskularnego młodego ciała i stawiając jak kukłę przed sobą. Kolejne sekundy mijają gdy spogląda w jego piwne ślepia, a wyraz na gębie ma, jakby obserwował tam samego siebie, smarkacza, który jeszcze nic o życiu nie wiedział i jedynie będącym posłusznym ojcu, co go pod skrą szczerze nienawidził, mógł stworzyć dla własnej rodziny dom. Nie licz, ile czasu mija, gdy pisk w uszach nieznośnie zagłusza głos sumienia, rezonujące gałki oczne pragnące cofnąć czas nie zatrzymują się, gdy pomarszczone czoło wygina się w jeszcze głębszym grymasie, a pozornie milczące usta, rozchylają w złości. Choleryka–Nystroma ponownie przejmuje krótki zryw dobroci dla zwierząt, jaki wije się w jego sercu, teraz fartem zdeptany. Peta wyrzuca do kopanego wcześniej dołu, a ten żarzy się do tej pory, stopniowo zamarzając na mrozie.
Siłą łapie nadgarstek małolata, zaciskając na nim bezwzględne palce i nie odrywając wzroku od spłakanych oczu, wypowiada jedno jedyne słowo, które ma być ocaleniem i zniszczeniem jego przyszłości, które daruje mu życie, ale odbiera szansę na godziwy byt. Słowem tym pozbawia go nazwiska i powiązań ze sobą, słowem tym nakazuje uciekać.
— Blesóttr — nie więźnie pod grdyką. Czar jest wyraźny i słyszalny, grubiański, agresywny i smutny, bowiem podpala ostatni most. Inkantacja na dłoni młodzieńca wypala tatuaż, okrągłą Pieczęć Lokiego na zawsze wiążącą go z grupą śmieci, parszywych gnid, szczurów plączących się pod nogami, których miejsce jest w więzieniach i kanałach. Niewrażliwy wzrok lustruje spodziewaną reakcję. Jan świadom jest, że w kajecie znajdującym się na najwyższym piętrze ich siedziby, zjawia się teraz jego nazwisko wraz z polem do uzupełnienia, w które wciąż nie wie, co wpisze, bowiem Petter Nystrom już nie istnieje.
— Jeśli zbliżysz się… Jeśli zbliżysz się do mojej córki, to cię zabiję — szepcze, a pod policzkami czuje, jakby zaraz miał się poddać. Nie ma już odwrotu. Za późno. To koniec. Co za zasrane życie sprowadził na własne dziecko? Tamten dół, łopata i grób dla niego szykowany nie ma już znaczenia, bowiem pamięć o Petterze zaginie. — Nie jesteś już moim synem — to te słowa ma zapamiętać, nic nigdy się nie zmieni.
Błąd.
Próżno szukać wyjaśnień, czy błędem jest sam potomek, kwestia jego wychowania lub edukacji, czy być może odpuszczenie mu w dorosłości i nietrzymanie sztywno za kark. Z perspektywy nieubłaganego czasu, jego łgarstwa są widoczne. Jak bezmyślnym i nieostrożnym musiał być stary Nystrom, aby wcześniej ich nie dostrzec? Syn nie jest takim, jakim go planował, stał się bzdurnym utrapieniem i udręką, cierpką śliną przypominającą wymioty, która płynie w dół gardła; zgniecionym pod butem żołędziem, skrzypiącym i pękającym pod naporem podbitego solidną podeszwą oficerskiego buta; wariactwem na temat rodziny, anomalią i bezeceństwem.
Krzyczącego wniebogłosy berbecia, który rodzi się ledwo przed minutami, bierze w ramiona, otulając ojcowskim uściskiem i na zabrudzonym porodową krwią czole zostawia troskliwy pocałunek z wdzięczności, że pierworodny rodzi się tego szarego listopadowego dnia.
Błąd.
Pięcioletnią latorośl traktuje ganiącym spojrzeniem, pod nosem zezwalając sobie na uśmiech przypominający grymas, gdy ten przewraca się nieuważnie w śnieg, wyuczony, że łzy są dla bab, a nie dla młodego potomka wielopokoleniowej szwedzkiej rodziny z tradycjami.
Błąd.
Dwunastoletniego młodziana karci paskiem na gołe i spięte pośladki, przypominając klapsem o szacunku wobec matki i autorytetu ojca, gdy ten odezwa się zbyt krnąbrnie, albo zapomina rankiem umyć zębów, zanim zaspany wybiega z domu na powszednią musztrę.
Błąd.
Osiemnastoletniego dzieciaka zostawia wraz z niedużą siostrą, gdy sam udaje się w syzyfową pogoń za sprawcami klątwy dopadającej pod pierzyną drogą Marie. Małolat nie zatrzymuje rozwoju jej dolegliwości, choć przecież nie może, nikt nie jest w stanie. Jan lekceważy wtedy jego pełne cierpienia i tęsknoty spojrzenie, nie mogąc odwrócić go od truchła zmarłej przed godzinami żony.
Błąd.
Dwudziestokilkuletniego syna nie niańczy i nie traktuje ciepło, powierzając mu nieostrożnie jego własną przyszłość, choć ten gówno potrafi z nią zrobić.
Dziś obydwaj sterczą na mrozie, a Jan-Erik mierzy wzrokiem swoją klęskę wychowawczą. Z łatwowiernych marzeń o potomku, który razem z nim i pod jego batogiem zapracuje na tytuł Wysłannika Forsetiego i godnego tego kraju Kruczego Strażnika, nie ostaje się już nic. Z pochopnych pragnień, aby chociaż stał się rybakiem i w silnych dziedziczonych po ojcu dłoniach miał dobry fach, pozostaje kurz. Choć nigdy nie przynosi mu dumy, co najwyżej będąc zmęczeniem, tak nagle tamte sukcesy w czytaniu, jedna z policzalnych na palcach obu dłoni dobrych ocen na teście z patriotyzmu, czy też ustanowiony własny rekord w biegach przez śnieżne zaspy, teraz zdają się być wszystkim, na co Jan kiedykolwiek może liczyć. Po dzisiejszej nocy zostanie mu tylko pustka.
Przewrócony w śnieg syn nie wzbudza ani sympatii, ani współczucia, gdy jego twarz marnieje i oblewa się lodowatą czerwienią. Choć na krótki moment ostatnie sprawne oko ojca wpatruje się w ten żałosny i bolesny obrazek, tak zaraz potem obraca się, bowiem nie może znieść nieuniknionej myśli, że to nie obcy człowiek, który leży przed nim na zamarzniętej ziemi, a jego własny syn. Nie może przecierpieć tego kim się stał, nie potrafi zaakceptować stanu rzeczy. Serce łamie się w pół, a potem rozkruszone ściska szerokie żebra w imadle, jak ważący trzy tony głaz, łamiący kości i miażdżący organy. Tuż pod powieką ma łzę, ale tej nie uroni, jako że mężczyźni nie płaczą. Kolejny więc raz zaciąga się capiącym dymem papierosa, a siła otulająca jego nogi i płaczliwy błagalny głos neguje we własnym rozumie, nie spoglądając w dół, a przed siebie na wzburzone sztormem morze, gotowe przyjąć kolejnego kochanka. Petter nie ma już godności i honoru, swoimi czynami pozbawia się resztek ojcowskiej miłości, choć i tą trudną było dostrzec w ruchach przyprószonego siwizną człowieka. Nie robi nic, bo i nie wie, co ma zrobić. Ręce pragną pochwycić młodzieńca za ramię i zacisnąć się na nim, wziąć za dobrą monetę przysięgi, że oto dokona w sobie zmiany, że przyniesie mu chlubę, ale na to jest już zbyt późno. Nic z tego nie będzie, sprawa przegrana, następuje klęska, należy przełknąć gęstą ślinę i podążać dalej w los, w oczekiwaniu co przyniosą im Norny. Lecz którzy bogowie mogli chcieć tego, co tę rodzinę spotkało?
W końcu po zbyt długiej chwili chwyta kołnierz jego golfa i chłodny od śniegu kark chłopczyny, podnosząc w górę cały ciężar muskularnego młodego ciała i stawiając jak kukłę przed sobą. Kolejne sekundy mijają gdy spogląda w jego piwne ślepia, a wyraz na gębie ma, jakby obserwował tam samego siebie, smarkacza, który jeszcze nic o życiu nie wiedział i jedynie będącym posłusznym ojcu, co go pod skrą szczerze nienawidził, mógł stworzyć dla własnej rodziny dom. Nie licz, ile czasu mija, gdy pisk w uszach nieznośnie zagłusza głos sumienia, rezonujące gałki oczne pragnące cofnąć czas nie zatrzymują się, gdy pomarszczone czoło wygina się w jeszcze głębszym grymasie, a pozornie milczące usta, rozchylają w złości. Choleryka–Nystroma ponownie przejmuje krótki zryw dobroci dla zwierząt, jaki wije się w jego sercu, teraz fartem zdeptany. Peta wyrzuca do kopanego wcześniej dołu, a ten żarzy się do tej pory, stopniowo zamarzając na mrozie.
Siłą łapie nadgarstek małolata, zaciskając na nim bezwzględne palce i nie odrywając wzroku od spłakanych oczu, wypowiada jedno jedyne słowo, które ma być ocaleniem i zniszczeniem jego przyszłości, które daruje mu życie, ale odbiera szansę na godziwy byt. Słowem tym pozbawia go nazwiska i powiązań ze sobą, słowem tym nakazuje uciekać.
— Blesóttr — nie więźnie pod grdyką. Czar jest wyraźny i słyszalny, grubiański, agresywny i smutny, bowiem podpala ostatni most. Inkantacja na dłoni młodzieńca wypala tatuaż, okrągłą Pieczęć Lokiego na zawsze wiążącą go z grupą śmieci, parszywych gnid, szczurów plączących się pod nogami, których miejsce jest w więzieniach i kanałach. Niewrażliwy wzrok lustruje spodziewaną reakcję. Jan świadom jest, że w kajecie znajdującym się na najwyższym piętrze ich siedziby, zjawia się teraz jego nazwisko wraz z polem do uzupełnienia, w które wciąż nie wie, co wpisze, bowiem Petter Nystrom już nie istnieje.
— Jeśli zbliżysz się… Jeśli zbliżysz się do mojej córki, to cię zabiję — szepcze, a pod policzkami czuje, jakby zaraz miał się poddać. Nie ma już odwrotu. Za późno. To koniec. Co za zasrane życie sprowadził na własne dziecko? Tamten dół, łopata i grób dla niego szykowany nie ma już znaczenia, bowiem pamięć o Petterze zaginie. — Nie jesteś już moim synem — to te słowa ma zapamiętać, nic nigdy się nie zmieni.
Nieznajomy
Jest dzieckiem — niewielkim, chudym, o odstających uszach i zbyt długich jedynkach. Przypomina w tych cechach polnego zająca, ale gdy próbuje z granicy swojego łóżka przeskoczyć na włochaty dywan, upada i rozcina kolano. Widzi krew na sosnowych deskach podłogi, kilka wąskich, drobnych smug ciągnących się wzdłuż sęków drewna, a ich makowa barwa sprawia, że łzy napływają do oczu. Nacięta skóra pali żywym ogniem, podobnie jak płacz ściśnięty w krtani — kolejne fale szlochu duszone w wąskim, dziecięcym gardle, pozostawiające jedynie mokre ślady na spąsowiałych, wydętych policzkach. Wie, ze nie wolno mu być słabym, że każdy objaw delikatności, który ugłaskiwany jest i wycałowywany, gdy zanosi się nim młodsza siostra, u niego stanowi jedynie kolejny powód do ostrej reprymendy poganianej groźbą kolejnych uderzeń i twarzy zwróconej ku ścianie. Jeż wtedy — już jako tamten chłopiec o żywych oczach — wie, że z płaczem należy walczyć, a słabości wstydzić, bo ta pozostawia każdego mężczyznę ogołoconym i bezwartościowym. Wyciera łzy, znów staje na krawędzi łóżka i próbuje kolejny raz — z rozciętym kolanem i uwięzionym za zębami łkaniem.
Myśli, że ojciec byłby z niego dumny i dumy tej szuka przez kolejne kilkanaście lat w jego zimnych oczach, licząc, iż jeżeli w końcu uda mu się ją dostrzec, wszystkie te pomniejsze tortury w końcu zaczną mieć sens. Jeden uśmiech i jeden szczery uścisk, a Petter polubi te cholerne poranne musztry, te długie biegi, pracę, od której kostniały palce. Nagle z wdzięcznością przyjmować będzie uderzenia w potylicę, gorzkie reprymendy i ostre trzaśnięcia skórzanego paska. Przestanie się jąkać, przestanie krzyczeć, przestanie przynosić wstyd, który ciągnął się za nim wszędzie tam, gdzie tylko postanowił się udać, choćby daleko od domu, choćby do samego Midgardu.
Ale duma nigdy nie przychodzi, wstyd zostaje — jego ostre zęby wbite w miękką skórę karku, jego paszcza rozwarta nad nim czarną dziurą jak nocne niebo miasta, w którym mia umrzeć.
Błąd.
W twarzy ojca nie ma miłości, choć Petter tak głośno o nią błaga, tak rwie ku niej dłońmi, palcami wbijając się w materiał jego spodni. Cały drży, a serce rzuca się w nim w kolejnych szaleńczych podrygach, jakby odbijało się właśnie od kości żeber — tenisowa piłka, kawałek zgniecionego w kulkę papieru. Nie umie już trzymać za zębami płaczu, wiec twarz ma mokrą, skrzywioną w wyrazie niemal dziecięcej rozpaczy, która w końcu — po tych wszystkich latach — wypada z niego, ulatując chmurami ciężkich łez i desperackich krzyków. Obiecał sobie, iż nigdy nikogo nie bezie błagał o litość, że nie ugnie się, nie padnie na kolana. Obiecał sobie, że będzie silny, że będzie siłą wyrywał z obcych dłoni to, czego sam pragnie, a wrogie twarze rozbijał o bezlitosne ściany betonu. Obiecał sobie, że będzie walczył, bo walka jest jedynym większym sensem, bo umie już krwawić z uśmiechem na ustach i spać w niejciemniejszych zaułkach. Ta walka jest jednak walką człowieka przegranego, niesprawiedliwą i kontynuowaną jedynie z czczej desperacji. Nie umie jej pogrzebać, nie w tym grobie, który każe kopać mu ojciec.
— Tato — mówi cicho, powtarza w szepcie raz, drugi, kolejnych kilka. Nadal jest przecież żywy i pragnie być synem, bo choć rola ta jest torturą, większym cierpieniem jest tylko tęsknota. Z tęsknoty się umiera, z tęsknoty je się własne zęby i odgryza swoje języki. Samotność natomiast śledzi go od niemowlęctwa, nigdy jednak nie jest tak bliska i tak znajoma jak teraz. Petter wyobraża sobie świat bez twarzy młodszej siostry, ciepła rodzinnego domu i krzyku ojca, a kolejna fala szlochu przecina zmrożone powietrze szwedzkiego wybrzeża.
Jest zaskakująco posłuszny w ruchach, kiedy silne dłonie ciągną go ku górze, bo choć pragnie protestować, brakuje mu już siły. Niczym zrezygnowane dziecko podnosi się na nogi — cały mokry, trzęsący się z zimna, z brudną twarzą i bielmem oka różowym od płaczu. W panice kręci głową, gdy kolejne ruchy prowadza do nieuniknionego, a wraz z brzmieniem ojcowskiego głosu, zaczyna żałować bardziej niż żałował kiedykolwiek. Żałować zakazanej magii, swoich decyzji, całego wartkiego ciągu ostatnich lat. Zaczyna żałować, że grób nie był dla niego jednak, że oto Jan-Erik — jakże dobroduszny i wielkomyślny Jan-Erik — nie postanawia go zabić. Petter próbuje wyrywać rękę i krzyczy, choć wie, iż nie ma w buncie tym sensu. Nie rozumie już, czy gardło zdziera sobie z bólu, czy z rozpaczy. Znów opada na kolana, tym razem nie czuje jednak zimna śniegu przeżerającego rozdygotane ciało. Tym razem nie czuje już nic.
Błąd.
Czy to nie powinno być nadane mu imię? Patrzy na linie wypalonego na dłoni znaku i nie umie już myśleć o niczym innym. Błąd jest słowem wyciętym na powierzchni jego skóry i wyżłobionym we wszystkich jego kościach zraz obok każdego rozkazu, którym ojciec kiedykolwiek rzucił mu w twarz. I choć płacz ustaje i ustaje krzyk, chociaż zostaje tylko pusty wzrok wbity w dłoń, która podobno jest jego, jednocześnie będąc zupełnie obcą i daleką od jego ciała, Petter zdaje się w końcu pojmować więcej. Pojmuje twardą pięść rodzicielskiej miłości, to jak ciasno zaciskała się na jego karku, gdy pragnęła go chronić i słyszy w głowie głos nieboszczki matki powtarzającej mu, że ojciec go kocha, ojciec go kocha, ojciecgokocha. Dlatego taki jest. Króliczku. Teraz, kiedy ciężka ręka Jana-Erika już nie ma nad nim pieczy, jej istota staje się jedynie widmem wroga, więc krew Pettera czarnieje w żyłach, a gdy dopływa do serca, topi każdy skrawek miłości, którą syn tak niedawno wypłakiwał ojcu w nogi. Nie jest już jego synem — słowa te padają niemal splunięciem i młody Nystrom, który już nigdy nie będzie Nystromem czuje jak te swoim jadem trafiają prosto w jego spuchnięta twarz.
— Dlaczego nie zabijesz mnie teraz? — jego głos wybrzmiewa ostro wśród krzyków nadmorskiego wiatru. Choć w tyle gardła słychać pozostałości płaczu, on już się nie jąka, a słowa są wyważone i twarde jak pięści. - Kopałem na nic?
Myśli, że ojciec byłby z niego dumny i dumy tej szuka przez kolejne kilkanaście lat w jego zimnych oczach, licząc, iż jeżeli w końcu uda mu się ją dostrzec, wszystkie te pomniejsze tortury w końcu zaczną mieć sens. Jeden uśmiech i jeden szczery uścisk, a Petter polubi te cholerne poranne musztry, te długie biegi, pracę, od której kostniały palce. Nagle z wdzięcznością przyjmować będzie uderzenia w potylicę, gorzkie reprymendy i ostre trzaśnięcia skórzanego paska. Przestanie się jąkać, przestanie krzyczeć, przestanie przynosić wstyd, który ciągnął się za nim wszędzie tam, gdzie tylko postanowił się udać, choćby daleko od domu, choćby do samego Midgardu.
Ale duma nigdy nie przychodzi, wstyd zostaje — jego ostre zęby wbite w miękką skórę karku, jego paszcza rozwarta nad nim czarną dziurą jak nocne niebo miasta, w którym mia umrzeć.
Błąd.
W twarzy ojca nie ma miłości, choć Petter tak głośno o nią błaga, tak rwie ku niej dłońmi, palcami wbijając się w materiał jego spodni. Cały drży, a serce rzuca się w nim w kolejnych szaleńczych podrygach, jakby odbijało się właśnie od kości żeber — tenisowa piłka, kawałek zgniecionego w kulkę papieru. Nie umie już trzymać za zębami płaczu, wiec twarz ma mokrą, skrzywioną w wyrazie niemal dziecięcej rozpaczy, która w końcu — po tych wszystkich latach — wypada z niego, ulatując chmurami ciężkich łez i desperackich krzyków. Obiecał sobie, iż nigdy nikogo nie bezie błagał o litość, że nie ugnie się, nie padnie na kolana. Obiecał sobie, że będzie silny, że będzie siłą wyrywał z obcych dłoni to, czego sam pragnie, a wrogie twarze rozbijał o bezlitosne ściany betonu. Obiecał sobie, że będzie walczył, bo walka jest jedynym większym sensem, bo umie już krwawić z uśmiechem na ustach i spać w niejciemniejszych zaułkach. Ta walka jest jednak walką człowieka przegranego, niesprawiedliwą i kontynuowaną jedynie z czczej desperacji. Nie umie jej pogrzebać, nie w tym grobie, który każe kopać mu ojciec.
— Tato — mówi cicho, powtarza w szepcie raz, drugi, kolejnych kilka. Nadal jest przecież żywy i pragnie być synem, bo choć rola ta jest torturą, większym cierpieniem jest tylko tęsknota. Z tęsknoty się umiera, z tęsknoty je się własne zęby i odgryza swoje języki. Samotność natomiast śledzi go od niemowlęctwa, nigdy jednak nie jest tak bliska i tak znajoma jak teraz. Petter wyobraża sobie świat bez twarzy młodszej siostry, ciepła rodzinnego domu i krzyku ojca, a kolejna fala szlochu przecina zmrożone powietrze szwedzkiego wybrzeża.
Jest zaskakująco posłuszny w ruchach, kiedy silne dłonie ciągną go ku górze, bo choć pragnie protestować, brakuje mu już siły. Niczym zrezygnowane dziecko podnosi się na nogi — cały mokry, trzęsący się z zimna, z brudną twarzą i bielmem oka różowym od płaczu. W panice kręci głową, gdy kolejne ruchy prowadza do nieuniknionego, a wraz z brzmieniem ojcowskiego głosu, zaczyna żałować bardziej niż żałował kiedykolwiek. Żałować zakazanej magii, swoich decyzji, całego wartkiego ciągu ostatnich lat. Zaczyna żałować, że grób nie był dla niego jednak, że oto Jan-Erik — jakże dobroduszny i wielkomyślny Jan-Erik — nie postanawia go zabić. Petter próbuje wyrywać rękę i krzyczy, choć wie, iż nie ma w buncie tym sensu. Nie rozumie już, czy gardło zdziera sobie z bólu, czy z rozpaczy. Znów opada na kolana, tym razem nie czuje jednak zimna śniegu przeżerającego rozdygotane ciało. Tym razem nie czuje już nic.
Błąd.
Czy to nie powinno być nadane mu imię? Patrzy na linie wypalonego na dłoni znaku i nie umie już myśleć o niczym innym. Błąd jest słowem wyciętym na powierzchni jego skóry i wyżłobionym we wszystkich jego kościach zraz obok każdego rozkazu, którym ojciec kiedykolwiek rzucił mu w twarz. I choć płacz ustaje i ustaje krzyk, chociaż zostaje tylko pusty wzrok wbity w dłoń, która podobno jest jego, jednocześnie będąc zupełnie obcą i daleką od jego ciała, Petter zdaje się w końcu pojmować więcej. Pojmuje twardą pięść rodzicielskiej miłości, to jak ciasno zaciskała się na jego karku, gdy pragnęła go chronić i słyszy w głowie głos nieboszczki matki powtarzającej mu, że ojciec go kocha, ojciec go kocha, ojciecgokocha. Dlatego taki jest. Króliczku. Teraz, kiedy ciężka ręka Jana-Erika już nie ma nad nim pieczy, jej istota staje się jedynie widmem wroga, więc krew Pettera czarnieje w żyłach, a gdy dopływa do serca, topi każdy skrawek miłości, którą syn tak niedawno wypłakiwał ojcu w nogi. Nie jest już jego synem — słowa te padają niemal splunięciem i młody Nystrom, który już nigdy nie będzie Nystromem czuje jak te swoim jadem trafiają prosto w jego spuchnięta twarz.
— Dlaczego nie zabijesz mnie teraz? — jego głos wybrzmiewa ostro wśród krzyków nadmorskiego wiatru. Choć w tyle gardła słychać pozostałości płaczu, on już się nie jąka, a słowa są wyważone i twarde jak pięści. - Kopałem na nic?
Bezimienny
Z początku nie ubolewa w twardej i bezlitosnej w swoim wykonaniu decyzji, którą podjął na bazie wszelkich pozyskanych i odkrytych informacji, bo jego obowiązkiem wobec ukochanej Szwecji jest łowienie złoczyńców takich jak ten gołowąs, a czar Blesóttr pada z jego ust nie pierwszy raz. W tej jednej chwili ruga ten absurdalny widok, bo nie sterczy przed nim nieznajomy człowiek, bo to nie błąd, bo to nie pomyłka. Nie życzy sobie słuchać tłumaczeń, nie interesują go wątpliwości wobec tego werdyktu, gdy wszystko piecze, a gorzka i ciężka ślina o smaku porażki i straty spływa gardłem wprost do żołądka, który to przewraca się, gotów wypluć z siebie żółć i zawiść, jakie pochłaniają przemęczoną sytuacją jaźń. Gdyby Marie wciąż żyła, tak w żadnym wypadku nic porównywalnego nie miałoby miejsca na tej ziemi, Jan jest tego pewien, gdy mroźne jak lód powietrze, które smaga jego gębę, nie przypomina czułego dotyku jej dłoni, jaki odszedł wraz z nią lata temu. Mógł bić dzieciaka mocniej, trzymać za kark surowiej, a smycz popuszczać wyłącznie natenczas, gdy sam chciał, a nie gdy nagabywała go do tego małżonka. Może dzięki temu Petter dziś kończyłby studia, przynosił chlubę swemu ojcu, a nie piastował fach rybaka. Nie nadmierne i napuszczone ambicje, a pragnienie, aby ten miał w życiu jak najlepiej, wymusza podobny opór na Nystromie, chociaż i ten, jak okazuje się w tej sekundzie, w której silniej chwyta rękę chłopaczyska, jest zbędny, bo nic to nie dało.
Na bogów, co ja uczyniłem? Ta fraza penetruje rozum Jana-Erika dziesiątki razy, gdy wykręcony pod naporem przegub przykrywa widok czerni przepalanej na dłoni blizny, a z gardła młodzika wyciska się krzyk, który kaleczyć mógłby mieczem pierś wojownika, który tysiącem strzał rozcina oddech nieba, który nie przypomina damskiego szczebiotu, a dosadny i dobijający ból, niegasnący jak ichnia więź, silniejszy niż nic nieznaczące teraz nazwisko Nystrom. Przez grdykę ojca przechodzi lęk. Na bogów, co ja uczyniłem? Straszliwy hałas roztrzaskuje serce w drobny mak, kiedy dolna warga dygoce, nieświadoma, czy to boleścią, czy furią zachodzi teraz stara twarz. Marnotrawny syn powraca do domu, usiłując przesmyknąć się po schodach niczym szczur, którym przecież jest, wtedy gorliwie ułożony plan i gotowość, aby za straty i krzywdy, jakie wyrządził tej rodzinie, zgnieść go pod butem jak karalucha, znikają. Odwaga na to, aby wziąć odwet za wszelkie niewykorzystane przez niego marzenia, które mógł dzielić wespół z ojcem, pryska, albowiem trwoga, jaka teraz wyrywa się z płuc młodzieńca, jest zbyt obfita, a jego smutek zbyt rozpaczliwy. Na bogów, co ja uczyniłem? Jak cofnąć czas? Nie powinien nawet dumać o tym, a jednak gdy potomek ostatni raz pada na skostniałe od zimna kolana, wówczas też ścisk żołądka, który teraz podsuwa się w górę wraz z zawartą nim żółcią, rozsierdza jego osobę. Łzy chowa pod powiekami i kamufluje, bo faceci nie płaczą, nie wolno im, bo Nystrom nie może być tchórzem, musi być odporny, bowiem teraz córkę zachować ma też przed śmieciem, który śmie pytać o własny żywot, prowokując do kolejnego czynu starego człowieka.
— Wynoś się — Jan odwraca się i nie odpowiada więcej, ostatni raz spoglądając na twarz o jego szczęce, na oczy Marie przeklęte w młodzieńczym buncie, na wykrzywione w ostrości mowy usta, uporczywie odwracające uwagę, od zziębniętych policzków. Jan chce zdjąć z karku podszyty owczym futrem płaszcz, okryć nim grzbiet syna, a potem poklepać go po plecach i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, gdyż na więcej uzewnętrzniania się Petter i tak nigdy nie może liczyć. Świadom, że smarkaczowi nie może już wierzyć, lecz zbyt obarczony winą i pogrążony we własnej kruchej rozpaczy, bowiem teraz na jego oczach kona teraz jedyny syn, odkrywa przed nim własne plecy i ociężałym niestabilnym krokiem zmierza w stronę domu, w którym na szczęście w dalszym ciągu okna zakryte są firanami i zasłonami, a z wnętrza nie wydobywa się blask żółtego światła. Nie odpala pośpiesznie wcześniej skręconego w peta tytoniu, nie spluwa w bok, nie ogląda się za siebie, bo za nim nie ma już nikogo, zostaje tylko retrospekcja, echo zamierzchłych czasów, bzdurna idea o stabilnej i bezpiecznej rodzinie, która napełniać go będzie dumą, o synu, który na swe barki przejmie dziedzictwo, schedę jego ojca i dziadka, a nie takiego, który ze swego potencjału uczyni pożywkę dla karaluchów takich jak on sam. Po policzku mężczyzny ścieka jedna jedyna łza, słona jak to zasrane Bałtyckie Morze, krucha jak szwdzka ziemia, która ugina się pod naporem łopaty kopiącej grób. Czy to we współczuciu i swojej litości daje mu czas, aby wyniósł się daleko stąd, nim zmieni zdanie i szczeniaka udusi własnymi rękoma? Kapiąca z oka łza zawiesza się w końcu na brodzie, a Jan nie ściera jej, świadom, że wraz z nią uciekają właśnie wszelkie cele i plany wobec tego chłopaka. W dokumenty nazajutrz będzie zmuszony wpisać nazwisko, a prawcziwego przecież tam nie poda. Nad tym zastanowi się jutro, gdy kropla boleści w końcu wyschnie pomiędzy ostrą szczeciną na policzkach, z on zakopie dół, w którym nigdy nie będzie truchła.
Petter Nystrom nie żyje. Połknęło go morze.
Na bogów, co ja uczyniłem? Ta fraza penetruje rozum Jana-Erika dziesiątki razy, gdy wykręcony pod naporem przegub przykrywa widok czerni przepalanej na dłoni blizny, a z gardła młodzika wyciska się krzyk, który kaleczyć mógłby mieczem pierś wojownika, który tysiącem strzał rozcina oddech nieba, który nie przypomina damskiego szczebiotu, a dosadny i dobijający ból, niegasnący jak ichnia więź, silniejszy niż nic nieznaczące teraz nazwisko Nystrom. Przez grdykę ojca przechodzi lęk. Na bogów, co ja uczyniłem? Straszliwy hałas roztrzaskuje serce w drobny mak, kiedy dolna warga dygoce, nieświadoma, czy to boleścią, czy furią zachodzi teraz stara twarz. Marnotrawny syn powraca do domu, usiłując przesmyknąć się po schodach niczym szczur, którym przecież jest, wtedy gorliwie ułożony plan i gotowość, aby za straty i krzywdy, jakie wyrządził tej rodzinie, zgnieść go pod butem jak karalucha, znikają. Odwaga na to, aby wziąć odwet za wszelkie niewykorzystane przez niego marzenia, które mógł dzielić wespół z ojcem, pryska, albowiem trwoga, jaka teraz wyrywa się z płuc młodzieńca, jest zbyt obfita, a jego smutek zbyt rozpaczliwy. Na bogów, co ja uczyniłem? Jak cofnąć czas? Nie powinien nawet dumać o tym, a jednak gdy potomek ostatni raz pada na skostniałe od zimna kolana, wówczas też ścisk żołądka, który teraz podsuwa się w górę wraz z zawartą nim żółcią, rozsierdza jego osobę. Łzy chowa pod powiekami i kamufluje, bo faceci nie płaczą, nie wolno im, bo Nystrom nie może być tchórzem, musi być odporny, bowiem teraz córkę zachować ma też przed śmieciem, który śmie pytać o własny żywot, prowokując do kolejnego czynu starego człowieka.
— Wynoś się — Jan odwraca się i nie odpowiada więcej, ostatni raz spoglądając na twarz o jego szczęce, na oczy Marie przeklęte w młodzieńczym buncie, na wykrzywione w ostrości mowy usta, uporczywie odwracające uwagę, od zziębniętych policzków. Jan chce zdjąć z karku podszyty owczym futrem płaszcz, okryć nim grzbiet syna, a potem poklepać go po plecach i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, gdyż na więcej uzewnętrzniania się Petter i tak nigdy nie może liczyć. Świadom, że smarkaczowi nie może już wierzyć, lecz zbyt obarczony winą i pogrążony we własnej kruchej rozpaczy, bowiem teraz na jego oczach kona teraz jedyny syn, odkrywa przed nim własne plecy i ociężałym niestabilnym krokiem zmierza w stronę domu, w którym na szczęście w dalszym ciągu okna zakryte są firanami i zasłonami, a z wnętrza nie wydobywa się blask żółtego światła. Nie odpala pośpiesznie wcześniej skręconego w peta tytoniu, nie spluwa w bok, nie ogląda się za siebie, bo za nim nie ma już nikogo, zostaje tylko retrospekcja, echo zamierzchłych czasów, bzdurna idea o stabilnej i bezpiecznej rodzinie, która napełniać go będzie dumą, o synu, który na swe barki przejmie dziedzictwo, schedę jego ojca i dziadka, a nie takiego, który ze swego potencjału uczyni pożywkę dla karaluchów takich jak on sam. Po policzku mężczyzny ścieka jedna jedyna łza, słona jak to zasrane Bałtyckie Morze, krucha jak szwdzka ziemia, która ugina się pod naporem łopaty kopiącej grób. Czy to we współczuciu i swojej litości daje mu czas, aby wyniósł się daleko stąd, nim zmieni zdanie i szczeniaka udusi własnymi rękoma? Kapiąca z oka łza zawiesza się w końcu na brodzie, a Jan nie ściera jej, świadom, że wraz z nią uciekają właśnie wszelkie cele i plany wobec tego chłopaka. W dokumenty nazajutrz będzie zmuszony wpisać nazwisko, a prawcziwego przecież tam nie poda. Nad tym zastanowi się jutro, gdy kropla boleści w końcu wyschnie pomiędzy ostrą szczeciną na policzkach, z on zakopie dół, w którym nigdy nie będzie truchła.
Petter Nystrom nie żyje. Połknęło go morze.
Nieznajomy
Zaciska szczękę tak mocno, że dziąsła puchną. W niespodziewanej sile tego odruchu zaczyna mu się wydawać, iż krucha struktura zębów rozpada się na setki drobnych kawałków, a wraz z nią każda kość – ich ostre, popękane krawędzie przebijają skórę, gdy upada, więc jej powierzchnia otwiera się rzędami ciemnych dziur, krwistych kraterów zamieniających jego ciało w gniazdo dzikich os. Nie potrafi odpędzić od siebie tej wizji, więc w ponurym zrezygnowaniu pozwala jej zamglić umysł. Myśli, że już teraz jest człowiekiem stworzonych jedynie z niewielkich przestrzeni między dziurami – tymi cienkimi strugami skóry, które resztkami sił trzymają organizm w jednym kawałku niczym koszmarną koronkę żywej tkanki i uderzeń serca. Próbuje zgrać oddech z jego rytmicznym brzmieniem, ale powietrze zdaje się opuszczać go pośpieszne i gwałtownie, jakby i ono nie chciało w nim zostawać, jakby uciekało przez kratery ciała w panice. Pekka przyciska roztrzęsione ramię do klatki piersiowej, wyciąga przed siebie dłoń, rozczapierzając palce i próbuje patrzeć: przez załzawione oczy widzi jednak tylko smugę czerni. Mógłbym ją odciąć – przypomina sobie. Ukraść tasak ze sklepu z mięsem reniferów, wypić butelkę wódki, zawiązać ścierkę wokół nadgarstka, krzyknąć na przyjaciela, żeby ciął. Już, teraz, szybko. Ale nie, nie było sensu. Znak był niczym, tylko atramentowym symbolem tego co było wewnątrz, tego czego odciąć się nie dało, choćby tasakiem zamachnąć się na wyciągniętą szyję.
- Ścierwo z ciebie, nie ojciec! – warczy, a jego głos przypomina nierówne, poszarpane ostrze. Znowu pada na kolana, topiąc się powoli w drakońskim mrozie i rozmokłym śniegu, którego języki przypominać zaczynają płomienie. Teraz gdy już spalić zdążyły nerwy, Pekka przestaje czuć ich dotyk. To gniew utrzymuje go na powierzchni, jego rozbłysk przecinający błyskawicami okręci piwnych tęczówek, źrenic tak czarnych i szerokich, jakby połknąć chciały całe światło: wszystkie jego pozostałości ukryte gdzieś w załamaniach świata, ku którym on nigdy nie zdołał sięgnąć. – Świnia. Jebane bydle – mówi, ale plecy ojca są już za daleko, a jego ostateczne słowa grzmią zbyt głośno.
Jest stracony, jest wściekły, jest martwy.
Na odchodne wyrzuca w rozszarpane, morskie powietrze ostry krzyk rozeźlonego psa. Na samym jego krańcu — tam, gdzie brakować zaczyna tchu — wybrzmiewa rozpacz tak wielka, że jej masa nie mieści się w przydomowym ogrodzie, więc wiatr rozrywa ja na kawałki i zabiera ze sobą, wciskając je w szczeliny otaczających wybrzeże skał. Zgodnie z legendą zostanie tam na zawsze, schowana w pęknięciach niczym rozczłonkowana zjawa. Nocami, gdy niebo pociemnieje od sztormu, okoliczne dzieci słyszeć będą jej ujadania, jej płacz zanoszący się echem nad dachami wsi. Tak powiedziałaby matka – prawdziwy ból nigdy nie opuszcza miejsca, w którym się narodził.
Jan Erik i Pekka z tematu
- Ścierwo z ciebie, nie ojciec! – warczy, a jego głos przypomina nierówne, poszarpane ostrze. Znowu pada na kolana, topiąc się powoli w drakońskim mrozie i rozmokłym śniegu, którego języki przypominać zaczynają płomienie. Teraz gdy już spalić zdążyły nerwy, Pekka przestaje czuć ich dotyk. To gniew utrzymuje go na powierzchni, jego rozbłysk przecinający błyskawicami okręci piwnych tęczówek, źrenic tak czarnych i szerokich, jakby połknąć chciały całe światło: wszystkie jego pozostałości ukryte gdzieś w załamaniach świata, ku którym on nigdy nie zdołał sięgnąć. – Świnia. Jebane bydle – mówi, ale plecy ojca są już za daleko, a jego ostateczne słowa grzmią zbyt głośno.
Jest stracony, jest wściekły, jest martwy.
Na odchodne wyrzuca w rozszarpane, morskie powietrze ostry krzyk rozeźlonego psa. Na samym jego krańcu — tam, gdzie brakować zaczyna tchu — wybrzmiewa rozpacz tak wielka, że jej masa nie mieści się w przydomowym ogrodzie, więc wiatr rozrywa ja na kawałki i zabiera ze sobą, wciskając je w szczeliny otaczających wybrzeże skał. Zgodnie z legendą zostanie tam na zawsze, schowana w pęknięciach niczym rozczłonkowana zjawa. Nocami, gdy niebo pociemnieje od sztormu, okoliczne dzieci słyszeć będą jej ujadania, jej płacz zanoszący się echem nad dachami wsi. Tak powiedziałaby matka – prawdziwy ból nigdy nie opuszcza miejsca, w którym się narodził.
Jan Erik i Pekka z tematu